Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Głodne Słońce. Ołtarz i Krew
Dylogia „Głodnego Słońca” obejmuje tomy „Dymiące zwierciadło” oraz „Ołtarz i krew”. Akcja rozgrywa się w barwnej scenerii, inspirowanej historią Azteków. To krwiste, drapieżne fantasy o wojnie, przetrwaniu i bliznach, bohaterstwie i ludzkiej słabości. I miłości, czasami silniejszej niż śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 711
Ja wszystkim obcy wśród mojej ojczyzny –
I Śmierć mi zostawiła czarne w piersiach blizny.
Antoni Malczewski, Maria
Dni mijały, kamienne dni Dołów, miłosierne i pełne uroku jak śledczy w skórzanej masce. Pełzały po dziecięcej skórze Harana z uporczywością pijawek, spragnione i nieme, nieróżniące się niczym od nocy. Przetaczały się przez niego jak kłody, dni bezświetlne, bezduszne i straszne, wypełnione dławiącym znojem i odurzającym aromatem podziemnej żywicy, a czasem nagłym uniesieniem walki, gorączkowej ucieczki i łowów.
Ciemność z Dołów różniła się od innych, poślednich, gatunków mroku, jak dziki jaguar różni się od domowego kocura. Była wszędzie, rozświetlały ją tylko nieliczne, wykradzione otchłani pochodnie, a także bladawy blask braazatalu, którego cenne skupiska niczym próchno jarzyły się w czarnym bezmiarze tego dziwnego świata.
Chłopiec powoli zapominał o złudnych zjawiskach i barwach z Powierzchni. Zamiast tego nadawał znaczenia kolejnym obszarom czerni. Strach był szkarłatny, cielisty i krwawy, podobnie jak groza, tęsknota i boleść, z którymi sąsiadowała zbryzgana odwiecznym złem zieleń, złowroga i jadowita. Radość przychodziła pomarańczowa, zadowolenie i sytość chadzały w barwach sepii, złota jesiennych liści i rumianej czerwieni dojrzałego, chwiejącego się na gałęzi owocu. Nadzieja miała kolor czystego błękitu. Po roku Haran przestał pamiętać, jak właściwie wygląda ten kolor.
I były też bębny, ciemność tętniła ich drganiem, jakby w czeluściach ziemi pracowało serce jakiejś olbrzymiej i nienawistnej istoty. Zjadacze czekali tam na nich, nie dawali o sobie zapomnieć.
I nigdy nie przestawali polować.
Drzemiący przy ognisku Haran obudził się nagle. Podrywając się, obalił tubylczego przewodnika, który musnął go, podchodząc do garnka z wieczerzą. Krępy człowieczek o umięśnionych łydkach gramolił się, przestraszony. Ogromny Druazzi już go nie widział. Zrobiwszy kilka niezdarnych kroków, zastygł ze stopą w ognisku, spowity chmurą wzlatujących ku niebu iskier z sosnowych szczap.
Pozostali przewodnicy i tragarze gapili się na niego w milczeniu. Książę Tennok wynajął ich, by towarzyszyli im w uciążliwej podróży z Tollan, stolicy Przymierza, do leżącego na dalekim południu, odgrodzonego wysokimi górami Yugal. W końcu był synem Maczuraia z klanu Turkusowej Włóczni, nie zamierzał powracać do rodzinnego miasta jak jakiś obdartus. Odkąd wkroczyli na rozległe pogórze Gór Mgły, oddzielające parne niziny Yugal od centralnych prowincji Przymierza, ataki tajemniczego stuporu zdarzały się barbarzyńcy coraz częściej.
W powietrzu rozległ się charakterystyczny swąd przypiekanego ludzkiego mięsa. Przestraszeni tragarze czym prędzej wypchnęli Harana z ogniska, spluwając i łapiąc za amulety w rytualnych gestach, mających odczynić klątwę. Na zostanie świątecznym pieczystym trzeba sobie zasłużyć, żaden z narodów Przymierza nie ofiarowywał swym bogom nieprzygotowanych i nieoczyszczonych specjalnymi rytuałami skazańców. Wielki Druazzi zatoczył się i upadł.
Tennok, który od dziecka odznaczał się dociekliwością godną kapłana i mędrca, zaobserwował, że katalizatorem tych transów z reguły bywało kilka czynników. Ciemność, niepokojące odgłosy, nagły ruch obcego człowieka. Dziś spowodował to dźwięk: w sąsiedniej dolinie zaczęły bić bębny. Może pomogła też szczypta cennego kopalu, kadzidła o specyficznym, nieziemskim zapachu i narkotycznych właściwościach, które książę dyskretnie cisnął w ognisko.
Tennok naprawdę chciał wiedzieć, co jego były niewolnik przeżywa w takich momentach. To musiało być coś znacznie silniejszego niż wynurzające się z pamięci wspomnienia, nawet te najbardziej bolesne, rzucające się na brzegach świadomości jak ślepe potwory z głębin, nieopatrznie podrażnione harpunem. Od wspomnień nie pocisz się przecież i nie szczerzysz zębów, nie dygoczesz i nie robisz pod siebie. Nie wyrywają ci z gardła warkotu wściekłego wilka i nie każą twym palcom zaciskać się konwulsyjnie niczym szczypce głodnego skorpiona.
Którejś nocy książę obudził się i zobaczył, jak Haran przywiązuje lewą, zniekształconą dłoń do drzewa. Drgała kurczowo, ewidentnie poza jego kontrolą. Barbarzyńca nie chciał powiedzieć, dlaczego to robi, ale twarz miał poharataną i zakrwawioną, jakby głodny jaguar próbował wyłupić mu oczy. Rzucało to nowe światło na naturę nękających dawnego ursa koszmarów, które mogły mu wyrządzić realną, fizyczną krzywdę.
Tennoka to nawet bawiło.
Jego dawny niewolnik nosił teraz paradny strój weterana i wyglądał na wielkie panisko. Szamerowany złotem kaftan z kruczych piór, najnowszy krzyk mody w Tollan, opinał jego atletyczną sylwetkę, skrywając blizny i wyniesione z Dołów deformacje. Chłopak nie przypominał już kornego, znękanego ursa, niewolnika zastępującego szlachetnie urodzonego właściciela przy ofiarach z bólu i krwi. Podczas ostatniej wojny Haran wziął do niewoli legendarnego bohatera Tlaszkali, Szaratangę, i ocalił życie Quinatzina, tlatoaniego Przymierza. To dość zasług jak na jednego człowieka, i właśnie dlatego Tennok nie mógł patrzeć na swego dawnego ursa bez dziwnej mieszanki zawiści, podziwu i nienawiści.
Tę ostatnią czuł także do samego siebie. Znowu okazał się głupcem. Nic nie stało na przeszkodzie, by przypisał zasługę ze schwytania Szaratangi sobie. W końcu dokonali tego razem, a wielki Druazzi nigdy się nie pchał przed szereg.
Ale mimo tych zmian, w oczach Harana płonęło to samo szaleństwo co wtedy, gdy Tennok wyciągnął go z niewolniczych sztolni, obdarowując młodego barbarzyńcę wątpliwą łaską i statusem ursa. Być może ostatnio było z nim nawet gorzej.
Książę przyglądał się nieprzytomnemu barbarzyńcy, ale w jego wzroku próżno by szukać współczucia. Z każdym dniem umacniał się w zamiarach powziętych wobec dawnego przyjaciela. Jego odwieczna pogarda i wstręt do siebie znalazły sobie nowy powód, po czym wezbrały jak przegrodzona tamą rzeka, która szuka nowego koryta. Nie chciał pamiętać, że barbarzyńca już tyle razy uratował mu skórę.
Haran odebrał mu dziewczynę, Haran otrzymał nagrodę za wojenne zasługi ich obu.
I to Harana pozbędzie się, gdy tylko dotrą do Yugal. Obmyślił już wszystko, w snuciu planów od zawsze był dobry. Nie darmo przepędził życie na fantazjach i niespełnionych marzeniach.
Tym razem jednak będzie inaczej. Fantazja przerodzi się w śmierć.
Tennok nie przestawał myśleć o Citlali. Sprawiało mu to sporo kłopotów, bo gdy tylko dziewczyna pojawiała się w jego myślach, zalewała go nienawiść. Musiał ukrywać te emocje przed Haranem. Barbarzyńca nie należał do osób szczególnie przenikliwych i domyślnych, lecz nie był też prostodusznym głupcem, na jakiego wyglądał.
Książę usiłował więc o niej nie myśleć – i oczywiście tym bardziej go nawiedzała. Przede wszystkim bolała go jej zdrada. Bo, nazwijmy rzecz po imieniu, to była pieprzona zdrada. I nieważne, że dziewczyna nie składała mu żadnych obietnic, ba, ofiarowała mu zaledwie jeden spacer, parę wzgardliwych spojrzeń i kilka złośliwych żarcików. To nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się przeznaczenie oraz tęsknota i miłość Tennoka. Citlali powinna, musiała należeć do niego. Zamiast tego wolała się gzić z jego parszywym niewolnikiem. To jakby napluła Tennokowi w twarz.
Teraźniejszość nie dawała się ścierpieć, przeszłość wyglądała fatalnie. A przyszłość, ostoja marzycieli i głupców? Na samą myśl o spotkaniu z Irdaną robiło mu się niedobrze. Matka z pewnością każe mu zdać raport z dokonań i sukcesów w Tollan. Pocieszał się, że wszystko mogło pójść gorzej. Mógł uciec i okryć się hańbą, zdezerterować podczas kampanii w Tlaszkali. Mógł poszczać się ze strachu na oczach króla i dworu. Mógł dostać histerii. Zamiast tego dochrapał się munduru Jaguara i jakoś odznaczył w swojej pierwszej bitwie. To nie w kij dmuchał, prawda? Tennok powtarzał to sobie przez całą drogę do domu, niczym zziębnięty żebrak, który chucha i podsyca wątły płomyczek, osłania go dłońmi przed wiatrem i deszczem. Coś ci się jednak udało, frajerze. Miał dziwną pewność, że Maczurai nie oczekiwał po nim nawet tego. Z drugiej strony, osiągnięcia księcia nie były na tyle imponujące, by cokolwiek między nimi naprawić.
Przemierzali żyzne równiny wielkiej kotliny Synn, otoczonej półkolem uśpionych wulkanów z odległymi, ośnieżonymi szczytami, białymi jak lotki piór. Mijali związkowe miasta Przymierza, drzemiące nad brzegiem jeziora Texoco, pstrokate poletka chinampa i stare groble usypane na kościach demonów.
Potem zaczęły się lasy, góry spowite mgłą, krainy starożytnych, nieujarzmionych plemion zazdrośnie strzegących swych dolin. Podróż wlokła się niemiłosiernie i książę z zazdrością myślał o dawnych Białoskórych, którzy podróżowali na grzbietach oswojonych zwierząt. Wielkie czworonogi przetrwały co prawda Klątwę, ale objęto je w imperium ścisłą reglamentacją, podobnie jak stalową broń, zamorskie rozwiązania inżynieryjne, alkohol i złote monety.
Czerwony Kapłan, Szurukan, powiedział kiedyś, że gdyby ulec jakimkolwiek wpływom i zgubnym podszeptom wrogów, otworzyłoby to tamę i nieubłaganie, niespostrzeżenie zmieniło ich w Białoskórych, tak jak stało się z niektórymi ludami z północy. I właśnie dlatego Tennok, bądź co bądź książę, miał teraz pęcherze na stopach, a wieczorem wyciągał spomiędzy palców u nóg napęczniałe, tłuste od krwi pijawki. Przeklęte klechy powinny umieścić je na swoich sztandarach.
Haran także wydawał się nieswój. A przecież miał powody do świętowania. W przeciwieństwie do Tennoka naprawdę stał się bohaterem tłumów. Ocalił władcę Odrodzonego Przymierza. Wdzięczny Quinatzin osobiście wyzwolił go z haniebnego statusu. W dodatku dzikusowi udało się odbić Tennokowi dziewczynę, choć trzeba przyznać, że to Citlali o wszystkim zdecydowała.
Mimo to z każdym dniem podróży Haran wyraźnie przygasał.
Barbarzyńca nigdy nie był szczególnie rozmowny, teraz jednak zaczął przypominać ducha. Któregoś ranka zaciekawiony Tennok postanowił wybadać, co się z nim dzieje i dołączył do niego w marszu.
— Nie cieszysz się, że zobaczysz rodzinę? — zapytał, jakby radość z takiego spotkania była czymś oczywistym. Jakby on sam cieszył się na spotkanie z okrutnym tyranem, swoim ojcem. I matką, którą można straszyć niegrzeczne dzieci. Jakby w ogóle potrafił zrozumieć radości normalnych ludzi.
Olbrzym łypnął na niego smutno.
— Moja matka… Przecież ona nawet nie wie, że jestem wśród żywych. To może ją zabić.
Typowe. Biedny dureń przecenia pozytywne uczucia innych, zamiast uważnie przyjrzeć się swoim, pomyślał książę. Haran urodził się prawy i myśli, że wszyscy są tacy. Właśnie na tym polega głupota dobrych.
— Nie zawiadomiłeś jej?
— Niby po co? Przecież po tym, jak wyszedłem z Dołów, od razu zostałem twoim ursem. Każdego dnia mogłeś zużyć moją krew — mruknął Druazzi.
Tennok wbił wzrok w zakurzoną drogę.
— To już nieaktualne — mruknął.
Zresztą, wcale nie zmuszał Harana do jakichś szczególnych poświęceń. Krew budziła w nim wstręt. Celował w dręczeniu samego siebie, ale raczej w duchu.
Haran pokiwał głową.
— Ale się porobiło, nie? Wracamy do domu jak równi sobie. Kumple. Kto by pomyślał?
Na pewno nie ty, dzikusie. Wy przecież nie myślicie, chciał wysyczeć Tennok, ale ugryzł się w język. Niestety, naprawdę stali się równi, tyle że Haran był wyższy od niego o głowę.
Niewidziane przez kilka miesięcy Yugal wydawało się Haranowi stare. Jakby wsunąć głowę do zatęchłej, zapyziałej izby, w której straszy zastałe powietrze. Jednocześnie miasto skurczyło się, pretensjonalne niczym dziecko przebrane według kaprysu dorosłych.
Haran nie czuł się szczególnie zdziwiony ani rozczarowany. Gdyby powrócił do domu i odkrył tam prawdę, dobro i piękno, uznałby, że właśnie postradał zmysły.
Dotarli do bramy warownej prowadzącej do Górnego Miasta. Pękate baszty zerkały na nich szyderczo, mrugając rzędami okienek strzeleckich. Barbarzyńca zastygł, wpatrzony we wrota, w których skończyło się jego dzieciństwo. To tutaj Pęcherz przywołał do porządku strażników, nie wiedząc, że zaprowadzi ich to wprost do piekła. Harana i Tennoka nikt oczywiście nie indagował, stroje Jaguarów sprawiały, że strażnicy stawali na baczność.
Najdziwniejsze w powrotach nie są zmiany, lecz zrozumienie, że podczas naszej nieobecności życie bezwstydnie toczyło się dalej. Przed bramą kłębił się ten sam tłum uchodźców, handlarzy, wyrugowanych z ziemi chłopów i objuczonych ubitą zwierzyną Druazzi; już samo to zakrawało na kpinę. Ot, życie trwało, nie dbając, że w głębiach pod nim płoną ognie piekielne.
Druazzi odwrócił się i popatrzył na Tennoka, który także wydawał się zamyślony.
— No to wróciliśmy.
— Co zamierzasz? Pewne odwiedzisz Leśną? — Książę wskazał na schodzące do mętnej rzeki rudery i nędzne lepianki. Gnieździli się tam wygnani z puszczy Druazzi.
Mieszkańcy spali w tych ubogich schronieniach tylko podczas deszczu, ich codzienne zajęcia zaś, czyli mielenie mąki, gotowanie i wyprawianie skór, a także sortowanie odpadków i padliny niesionej przez rzekę, toczyły się na zaśmieconych podwórkach. Nazwa dzielnicy już dawno przestała być aktualna. Nie rosło tam wiele drzew. Co najwyżej smętne kikuty i zbutwiałe, przegniłe chaszcze.
Dalej za rzeką kuliły się jeszcze nędzne zagajniki i sparszywiałe, dotknięte plagami poletka. Jeżeli cokolwiek tu kwitło i miało się świetnie, to chyba szara choroba. Od leniwie płynącej Mys biła woń porażki i opuszczenia. Jakby stara rzeka toczyła swe wody z przyzwyczajenia, resztką sił, już dawno straciwszy wiarę, że gdziekolwiek w oddali jest morze.
Barbarzyńca potrząsnął grzywą i popatrzył spode łba na stojących przy bramie strażników. Wyglądał jak wygłodniały drapieżnik.
— Nie dziś. Poszukam oberży w Górnym Mieście. Może koło targu? Widzę, że już chcesz się ode mnie uwolnić… panie. Boisz się, że przyniosę ci wstyd na pokojach? — zakpił.
Książę popatrzył na niego dziwnie. Po chwili uśmiechnął się rozbrajająco i poklepał byłego ursa po plecach.
— Przestań. Pamiętam, co razem przeszliśmy — powiedział.
Haran zatrzymał się w pierwszej napotkanej gospodzie i zabrał ostro do picia. Karczma była obskurna, kukurydziane badyle na klepisku jak w niewolniczych barakach, a usługujące dziewki miały wyślizgane ciała, twarde oczy i szare uśmiechy. Urzekła go jednak nazwa. Zamierzał nawalić się „Pod Zagojonym Kikutem”.
Tennok rzeczywiście cieszył się, że uwolnił się wreszcie od towarzysza. Obecność Harana była jak jątrzący cierń, dotkliwe wspomnienie porażki.
Na widok Górnego Miasta, ze stożkiem centralnego wzgórza, gwałtownie uciętym w połowie, obwarowanym bastionami i zrytym sztolniami Dołów, niczym zdewastowana termitiera, książę uświadomił sobie, jak bardzo to miejsce go ukształtowało. Gdyby przyszedł na świat w gwarnej kupieckiej faktorii, w której cała tajemnica istnienia sprowadza się do fałszowania towarów i wyłudzania kredytów, z pewnością wyrósłby na kogoś innego. Być może dużo mądrzejszego. Za to starożytne Yugal skrywało mnóstwo sekretów. W przeciwieństwie do odbudowanego, wskrzeszonego z popiołów Tollan, pamiętało mityczne czasy poprzedzające Klątwę. I nigdy nie stało się miastem Kruzów.
Nawet jego rodzina, dumny klan Turkusowej Włóczni, przy sczerniałych ze starości miejskich murach wydawała się zaledwie chwilową naroślą, liszajem niewartym uwagi. Poczuł ciężar wieków, w których cieniu dorastał. Kochał wygrzebywać z tego majestatycznego śmietniska okruchy starożytnej wiedzy. Odległe początki Yugal, zbudowanego przez zapoteckich budowniczych, były jednym z tych przeoczonych i zapoznanych okruchów historii. Ich podupadli, pogrążeni w niewiedzy potomkowie wciąż zapełniali ulice i place targowe miasta. Fascynowali Tennoka, podobnie jak inne kultury z zasnutych mgłą tajemnicy epok poprzedzających Klątwę.
Współcześni Kruzowie byli dziećmi zaginionych i zamęczonych rodziców, o których niewiele wiedzieli. Ocaleli z Klątwy, przejęli od nich bogów i narzędzia, techniki uprawy roli i budowania piramid. Nawet nazwy plemion, skrzykniętych w szalejącym chaosie i śmierci. Mówimy tym samym językiem, myślał Tennok, lecz nasz świat jest już zupełnie inny. Białoskórzy zaszczepili w nim poczucie kruchości i nietrwałości oraz cień nieuchronnej zagłady, którą w ostatniej chwili odsunęła Klątwa. Krwawe piętno.
Kapłani twierdzili wprawdzie, że Prawdziwi Ludzie już przed najazdem wydeptali potrójną ścieżkę: ofiary, bólu i krwi, ale Tennok podejrzewał, że to Klątwa ugruntowała tyranię kapłanów. Niestety, o tych zamierzchłych czasach trudno się było czegokolwiek dowiedzieć. Historia dzieliła się na tę Przed Klątwą i na tę z Naszego Cyklu. Między nimi nie było równowagi. Błahe graniczne wojny z Wielkim Tikal i Taraskami, Otomi czy Tlaszkalą opisane zostały przez kruzańskich uczonych w dziesiątkach opasłych tomów. Podobnie jak nowożytna historia Inków, a nawet koczowniczych plemion z północnych równin. Początki ich własnych dziejów niknęły w głębokim mroku.
Oficjalną, uznaną wiedzę o Latach Klątwy zawarto w świętym eposie Tlazemotal, zwanym Kroniką ocalenia. Ta księga kapłańska skupiała się na peregrynacjach bóstw i przeszkodach, jakie musiał pokonać Tezcatlipoka, żeby pokonać szatańskiego boga deszczu, Tlaloca, pod którego podszył się niesławny wódz Białoskórych. Ten, Którego Imienia Nigdy Nie Wymawiano. Księga była właściwie hymnem dziękczynnym. Subtelnie podkreślała zasługi płynące ze składania ofiar i konieczność bezwarunkowego posłuszeństwa bogom. I klerowi. Próżno szukać w niej opisów taktyki bitew, oblężeń i polityki w latach Pierwszego Przymierza.
Wspomnieć należy jeszcze wyklętą, zakazaną Ontologię Klątwy, autorstwa Yagazpina Bluźniercy, którego pobożni kapłani literalnie i z dużym wysiłkiem utopili w jego własnej, zatrutej herezją krwi. Lecz do tego niesławnego dzieła Tennok nigdy nie próbował dotrzeć. Aż tak mu życie nie zbrzydło.
Książę ocknął się z zamyślenia, gdy coś upadło przed nim na pokrytą pyłem ulicę, wzbijając kurz. Zakaszlał i zamrugał zakłopotany, widząc sylwetkę człowieka. Zorientował się, że to bijący czołem o ziemię wojownik. Na pikowanej, bawełnianej zbroi nosił niebiesko-czarne barwy Turkusowej Włóczni.
Tennok nie wiedział, co począć. Do tej pory figurował na szeptanych listach znaczenia i wpływów jako niezbyt znacząca pozycja. Gdy starsi bracia zginęli, demolując ustalone hierarchie statusu i dziedziczenia, niezwłocznie wyjechał z miasta. Teraz wystarczył mu rzut oka na oblicze żołnierza, pełne czci i łapczywej, pochlebczej nadziei, żeby zrozumieć, że czasy spokoju minęły. Maczurai się starzał, a jego ludzie przelali na Tennoka część oddania i zwierzęcego strachu, które łączyli z osobą władcy Yugal.
Książę chrząknął i machnął dłonią, nakazując wojownikowi powstać. Wokół nich zdążył się zgromadzić zaciekawiony tłum.
Tennok uświadomił sobie, że ma na sobie paradny mundur Jaguara. Posypały się pierwsze, nieśmiałe wiwaty. Fama o ich zwycięstwach i pojmaniu słynnego Szaratangi dotarła najwyraźniej aż tutaj. Tennok zatęsknił za swoimi książkami. Co gorsza, te manifestacje sympatii wydawały się szczere. Jakby ci ludzie nawet po wiekach ucisku nie stracili wiary, że trafi im się dobry, sprawiedliwy władca.
Pozwalał się klepać i szturchać i tylko uśmiechał się, zakłopotany. Świadomość własnej sławy była naprawdę dziwna.
Na szczęście czołobitny żołnierz szybko oprzytomniał. Skrzyknąwszy dwóch podkomendnych, brutalnie i skutecznie utorował Tennokowi drogę przez tłum. Ścigały ich radosne okrzyki. Książę zatęsknił za anonimowym gwarem stolicy, w której był tylko jednym z tysiąca trutniów z rodowodem. Westchnął i ruszył za swymi ludźmi.
Cóż. Przynajmniej kopniaki i razy, którymi żołdacy hojnie szafowali, tym razem nie zostały wymierzone w niego.
Na Wzgórzu było znacznie przestronniej, chyba że ktoś zapuścił się na cuchnący niewolniczą niedolą targ. Tennok nie miał takiego zamiaru. Podziękował eskorcie i czym prędzej zanurkował w labirynt uliczek i wciśniętych w nie pałaców szlachty. Zapotecka architektura Wzgórza, ukształtowana w górskich dolinach, miała w sobie coś owadziego. Zwłaszcza haremy możnych, które Tennok nazywał Wylęgarniami.
W końcu dotarł do siedziby Turkusowej Włóczni, odnowionej i przebudowanej podczas jego nieobecności. Władza nad miastem popłaca, pomyślał. Strażnicy nie robili mu żadnych trudności. Ze wstrętem sunął krętymi korytarzami, mijając cele, w których spało, wyło i srało potomstwo jego ojca. Lokalni władcy, podobnie jak wielcy królowie, mnożyli się na potęgę. Synowie wzmacniali siłę rodu, obsadzali urzędy w administracji i w wojsku. Uprzywilejowani, ale też najbardziej zagrożeni, wiedzieli bowiem, że w razie upadku miasta wrogowie zadbają o to, by nikt z rodu panującego nie przeżył. To dlatego krewniacy tworzyli najbardziej lojalne wojska każdego klanowego wodza.
Tennok zawsze przejmował się rozwojem swojego młodszego rodzeństwa. Regularnie pisywał w tej sprawie do matki. Na razie wszystko szło dobrym torem, Kazelqin i Nacetuhotl pozostali okrutnymi półgłówkami, rozkochanymi w przemocy i łowach. Cieszył się, że budzą w nim pogardę, przyzwyczaił się do tego uczucia. Latami przyglądał się ich brutalnym twarzom, pochylał nad zamęczonymi kotami i zatłuczonymi psami.
W tej kwestii niewiele się zmieniło. W matczynych listach czytał o skatowanych ursach czy buntowniczych wioskach Druazzi, które – w pancernej asyście zbirów – bracia pacyfikowali jeszcze przed swą pierwszą polucją. Za każdym razem widział w tych młodych demonach idealnych dziedziców Maczuraia i oddychał z ulgą. Dostałby zawału, gdyby zobaczył któregoś z kapłańskim kalendarzem lub książką.
Maczurai gorąco zachęcał swoich synów do odwagi i okrucieństwa. Na tym polu Tennok potężnie go rozczarował. Za to młodsi synowie rozwijali się bez zarzutu. Gruboskórni, wściekle aktywni drapieżcy, stworzeni do sprawowania władzy i zadawania bólu. Bezwzględna, zwierzęca witalność wylewała się z nich wszystkimi porami skóry, nieskrępowana namysłem, współczuciem ani chwilą słabości. Nawet strach ich się nie imał, gdyż mogli odczuwać go tylko w stosunku do Maczuraia, który jedynie zachęcał ich do bezkarnego okrucieństwa.
Tennok porównywał się z braćmi od lat. Być może najbardziej różniło go od nich zdrowie. W dzieciństwie bez przerwy chorował i kwękał, a przykład braci nauczył go nie ufać silnym i zdrowym. Dopiero potem zrozumiał, że ich bezwzględna przewaga jest jego tarczą. Od tej pory trzymał kciuki za ich powodzenie i zdrowie. Wiedział, że gdy tylko osiągną wiek męski i Maczurai oficjalnie namaści ich na swoich następców, klan Turkusowej Włóczni wreszcie machnie ręką na niewydarzonego i tchórzliwego Tennoka.
Ojciec może nie zgodzi się, żeby jego wybrakowany syn został pożałowania godnym uczonym albo poetą, ale na pewno pozwoli Tennokowi wycofać się z pozycji, którą zajął po wypadku starszych braci.
Książę jej nienawidził, podobnie jak polowań, uroczystości rodzinnych i patriotycznych. Nienawidził rywalizacji, przemocy i potwierdzania statusu, zestawu niesympatycznych zachowań, które wypełniały egzystencję każdego szlachcica. Pragnął łagodności, która w twardym świecie Kruzów oznaczała desperacką, wręcz samobójczą brawurę. Z trybu życia arystokracji najbardziej odpowiadała mu dieta i tym był gotów się zadowolić. A niech tam, poświęci się.
Niech inni dyszą i rozpychają się łokciami, roztaczając miraż bohatera z ogromnym kutasem. Miał to gdzieś. Niech skrzeczą na kupach gnoju i okładają się po gębach pytami. Gdy Citlali dała mu kosza, pozbył się złudzeń. Jeżeli to konieczne, może uchodzić nawet za cipę.
Na początek zajrzał do sali ćwiczeń i ujrzał tam dzieciaki z klanu, tłukące się pod okiem instruktora drewnianymi mieczykami. Nowy mistrz miecza, młodszy następca Catehumotla, w ten sam sposób pastwił się nad jakimś niezdarnym chłopaczkiem, prychając z irytacją i źle maskowaną pogardą. Niezdarny malec zaciskał zęby, budując w sobie wiarę, że kiedyś zostanie mistrzem.
Po upokorzeniu słabeusza instruktor przedstawił mu przykład do naśladowania. Był to krzepki, dziewięcioletni dzieciak o zadartym nosie i zadowolonym uśmieszku, w którym Tennok rozpoznał Nacetuhotla. Kazelqin też dostał swoją porcyjkę pochwał. Jego bracia zdążyli zmężnieć przez te kilka miesięcy, ale z pewnością nie zmieniły im się charakterki. Tennok wycofał się z ulgą.
Zbliżając się do komnaty matki, poczuł, jak jego nogi nagle stają się ciężkie. Wspomnienia z dzieciństwa zacisnęły się na jego sercu niczym kajdany.
Dziwne. Irdana chroniła go, jak umiała, przed prawdziwym okrucieństwem pałacowych przewrotów i czystek, przed zakusami skrytobójców, sadystów i zdeterminowanych rywalek. Jeżeli w ogóle w dzieciństwie miał w pałacu sprzymierzeńców, to matka na pewno się do nich zaliczała. Mimo to z każdym krokiem czuł się mniejszy i słabszy. Jakby ktoś wcisnął go z powrotem do klatki, z której już dawno wyrósł. Jakim cudem przeżył, jakim cudem to on stał się tym najstarszym? Cóż, na pewno pomogło, że miał wyjątkową matkę.
Siedziała w fotelu, zaczytana. Była wykształcona i nie wstydziła się tego, powtarzając, że dobra żona potrafi zainteresować męża także wtedy, gdy nie rozkłada nóg. Na widok pierworodnego starannie zwinęła tom, zaznaczając czytany fragment zakładką ze skóry dziecka.
Nie była zaskoczona, Tennok powiadomił ją listownie, że przyjedzie. Obrzuciła taksującym spojrzeniem jego mundur i leciutko zagryzła wargi. Brak oficerskich szlifów? A może wolałaby mundur Orła? Książę odnotowywał każdy grymas, każdy gest matki, nawyk, od którego się nie wyzwolił. Od małego wyłapywał nastroje rodziców niczym nietoperz niesłyszalne dźwięki.
Nawet kiedy nie było warto.
— Opowiadaj — poprosiła, uśmiechając się lekko, gdy pocałował ją w policzek, jak zawsze pachnący lawendą.
Usiadł przy niej na niewielkim, niższym niż fotel krześle, posłusznie przyjął pucharek z pianką kukurydzianą. Dobrze, że nie zawiązała mu pod szyją wielkiej serwety.
— Walczyłem w bitwie i ocaliłem króla. Mogło być gorzej — odparł z nonszalancją i lekceważeniem, które sporo go kosztowały.
Niech nie myśli, że mu zależy.
Wystrzegał się okazywania Irdanie uczuć, gdyż wiedział, że nie omieszka pogmerać w nich jakimś stosownym szpikulcem. Mimo to gdy zdawał jej relację ze swoich poczynań – cenzurując niektóre fragmenty – jego puls przyspieszył, a w głosie pobrzmiewały nerwowe tony. System wracał do starych kolein, to działo się mimowolnie.
Gdy doszedł do ceremonii wręczenia odznaczeń i tego, jak jego prywatny urs został cesarskim gwardzistą, matka ściągnęła brwi i z gniewnym sykiem zacisnęła długie, wypielęgnowane palce, jak pręty żelaznej klatki.
— Czyli to ta… kreatura ukradła ci sławę? — zapytała słodko.
Książę wzruszył ramionami.
— Nic podobnego. Wszyscy wiedzą, że brałem w tym udział.
— Ach tak, wszyscy wiedzą. No pewnie. Czyli kto? Garstka żołnierzy? A co wie dwór? O czym rozprawia ulica?
— Ne wiem. Może ich zapytaj? — rzucił ze złością.
Gniew był nieodłącznym elementem ich rozmów i w jakiś sposób wiązał się również z upokorzeniem i hańbą.
— Nieważne, co się wydarzyło, lecz to, co mówią o tym ludzie. Stwarzają nas opinie innych, bez tego nie istniejemy. Naprawdę tak trudno to pojąć?
— Nie wiem. W dzieciństwie nie miałem zbyt wielu kolegów, nie pamiętasz? — wymamrotał.
— Ten urs, którego tlatoani powołał do gwardii… jest od nas, prawda? — spytała. Najwyraźniej niechęć kłóciła się w jej duszy z dumą, że stworzenie bądź co bądź wyhodowane w jej własnej stadninie, czy chlewni, zyskało uznanie w stolicy. Nawet jeśli duma nie miała szans.
Irdana była kruzańską arystokratką w każdym calu, staromodną, podejrzliwą i dumną, pełną bezinteresownej niechęci do bliźnich. Jakiekolwiek osiągnięcia „nowych ludzi” drażniły ją, niczym postępy robali, które mnożą się i w końcu opanują kuchnię. Niewolnicy liczyli się zaś jeszcze mniej od nich.
— Znalazłeś go w Dołach, prawda? — spytała z wystudiowaną beztroską.
— W pewnym sensie — rzucił, uśmiechając się półgębkiem. Tak jakby ktokolwiek odważył się tam zejść.
— Podobno ci, którzy przeżyją tam dłużej niż miesiąc, przetrwają wszystko. To nie lada ironia, że ty, potomek wielkiego rodu, zostałeś ograbiony z należnych ci zasług przez… — Irdana zawahała się, w pałacowych rozmowach nie pojawiał się bowiem temat kopalni — … przez monstrum, które stworzyła nasza rodzina — dokończyła z zadumą.
— Te, jak je nazwałaś, stworzenia są tylko spektakularnym odpadem. Odpryskiem naszych działań, nie ich celem — zauważył Tennok.
— Aha. Więc odpad został bohaterem. Dlaczego nie ty?
No tak, przecież we dwóch, razem, pojmali tamtego Tlaszkalanina.
Może dlatego że jeden walczył i odwalił całą robotę, a drugi prawie się zesrał ze strachu?
— To polityka, matko. Tlatoani pragnął pokazać szlachcie, że sam podejmuje decyzje. Celowo zagrał im na nosie. Przy okazji pokazał prowincjom, że każdy może się wybić. Teraz to już naprawdę każdy — dodał gorzko, zdumiony własną niechęcią.
— Stać cię na więcej — powiedziała z naciskiem.
Słyszał ten tekst przez całe życie, zawsze tak niewzruszony i zimny. Jakby była kapłanką tajnego kultu, którego najświętsze misterium polegało na gnojeniu Tennoka, syna Maczuraia, oczywiście tylko dla jego wielkiego, niewysłowionego dobra.
Religii się nie kwestionuje, chyba że całkiem straciło się wiarę. A Tennok, syn Maczuraia, przy swym całym, z trudem wypracowanym, cynizmie wciąż wierzył, że kiedyś zasłuży na miłość.
— Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Chyba w to nie wątpisz? — Chciał jeszcze dodać, że osiągnąłby więcej, gdyby nie ten przeklęty barbarzyńca, ale ugryzł się w język. Nie należy okazywać słabości.
— Wiesz, że Kazelqin wziął dwóch jeńców w wyprawie przeciwko Wolnym Druazzi? Jego pierwsze prawdziwe trofea. Twój ojciec miał łzy w oczach, gdy tłum oklaskiwał zwycięzców.
Wzruszające, pomyślał ponuro Tennok. Zaraz się popłaczę.
— O co ci chodzi, matko?
— O nic, zastanawiam się tylko, co zamierzasz z tym zrobić. Z tego, co mówisz, wynika, że to ty zasłużyłeś na awans. Pochodzisz ze znakomitego rodu, twoje wykształcenie i trening cię do tego predestynują — ostatnie słowo wymówiła z naciskiem, jakby chodziło o kosmiczne fatum, które ona, Irdana, odczytała z biegłą pewnością wyroczni.
Tennok wpatrywał się w nią z nienawiścią. Jak dobrze wynajdywała w nim słabość!
— Gdybyś został cesarskim gwardzistą, twój ojciec byłby z ciebie dumny. A ta bezczelna dziwka, Hasfedda, pożółkłaby z zawiści.
Tu cię boli, cholero. Kolejna młodsza rywalka.
Irdana zawsze musiała z kimś walczyć. Całe życie rywalizowała z innymi kobietami z haremu. Powody były tu tylko pretekstem, nienawiść jego matki – zawsze bezinteresowna i czysta, jak okrucieństwo natury. Albo uwaga bogów. Matka-Śmierć. Tennok nie był dla niej oparciem w tej walce.
Czasami zastanawiał się, jakby wyglądało jego życie, gdyby starsi synowie Maczuraia nie zmarli. Dziwnym trafem te ponure żniwa urwały się właśnie na nim, choć każdy z tamtych chłopców był silniejszy i dzielniejszy od niego. Musiał żyć, żyć na wyrost i w ohydnym lęku. A teraz znowu okazał się za cienki. Książę zwiesił głowę i zgarbił się na twardym krześle, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach. Zawsze goiły się, gdy opuszczał rodzinny dom, a gdy wracał, znów zamieniały się w jątrzące ranki.
Nie widział przed sobą żadnego manewru, żadnego dobrego ruchu. Matka miała rację. Jak zwykle. Gdy ojciec dowie się o awansie jego niewolnika, rozdepcze swego niewydarzonego dziedzica jak pluskwę.
Tennok rozejrzał się bezradnie po znajomej, teraz jakby skurczonej komnacie i poczuł, jak cała wątpliwa, wysilona radość uchodzi z niego niczym gaz z pękniętego pęcherza. A, właśnie.
— Jest jedna sprawa… — zaczął, czując się jak człowiek, który zabłądziwszy na bagnach, prosi o pomoc kajmana — … ten urs, Haran, dużo gadał o swoim przybranym ojcu. Mówi ci coś imię – a właściwie przezwisko – Pęcherz?
Irdana stężała, a potem powoli, bardzo powoli pokiwała głową.
— Razem służyli. To on połamał twemu ojcu nos.
Tennok rozdziawił usta.
— Zawsze myślałem, że Maczurai był… no wiesz, niepokonanym bohaterem.
— O tak. — Uśmieszek matki wydawał się tak zimny, że można by transportować w nim kraby na targ. — Mordowanie kobiet i dzieci z pewnością wymaga wielkiego hartu. Nie mówiąc już o zbiorowych gwałtach… na demonach.
— O czym ty mówisz? Skąd wiesz to wszystko? — Książę poczuł narastającą złość.
Matka nienawidziła ojca od lat, podobnie jak on. Ale zdrowa nienawiść to jedno, kłamstwa to co innego.
— Wybacz, synu — Irdana zmitygowała się, odruchowo pocierając bladą bliznę na czole. — Pomówmy o czymś innym. Powiedz mi, co się teraz nosi w Tollan. Twój ojciec wciąż nie pozwala mi odwiedzić stolicy i obawiam się, że zaczynam wyglądać jak obdarta Druazzi…
Rozstawszy się z matką, książę ruszył do sali tronowej. Strzegący dostępu strażnicy nie próbowali go zatrzymać. Usłużny, zgięty w ukłonach szambelan, Myngus, skierował Tennoka na podwórze, gdzie mieściło się zejście do kopalń.
Dziwnego, kwaśnego fetoru Dołów nie sposób było z czymkolwiek pomylić. Cuchnęły jak uperfumowana przez ekscentrycznego bogacza kloaka, w której ktoś urządził rzeźnię. Maczurai stał pośród nadzorców i ochroniarzy, ze splecionymi na piersiach ramionami, sękatymi jak stare drzewa. Potężny i niewzruszony, górował nad ludzką mierzwą. Samą obecnością zaprowadzał ład w tłumie przerażonych Tlaszkalan i Tikalczyków, a także dezerterów z kruzańskiej armii, którzy kłębili się przy zejściu do Dołów, czekając na powrót windy.
Tłum rozstąpił się przed nim niczym mętne, szemrzące morze i Tennok poczuł narastające w gardle wzruszenie, kulę wrzącego, kipiącego błota. Nigdy tego nie rozumiał, emocje zaskakiwały go i dezorientowały. Przełknął ślinę i ruszył w stronę ojca, powłócząc ciężkimi nagle nogami. Maczurai zobaczył go, drgnął, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do instruowania głównego nadzorcy, Hagotla.
Tennok poczuł, jak ostry ból przeszywa mu wnętrzności. Pojął, że Maczurai lekceważy go z wyrachowania. Że ma tu czekać, przed tymi ludźmi, osiąść na przypisanym mu w hierarchii miejscu jak opadająca drobinka kurzu. Żeby mu się we łbie nie przewróciło. Żadnych cudownych pojednań nie będzie.
Zakotłowała się w nim złość, ale przede wszystkim na siebie. Na co liczył? Że stary rzeźnik porwie go w ramiona, a potem ucałuje w oba policzki?
Władca Yugal odprawił wreszcie nadzorcę i uśmiechnął się do księcia zdawkowo.
— Widzę, że dali ci mundur. I chyba go nie zaszczałeś ze strachu, choć w tym smrodzie trudno cokolwiek powiedzieć. Zdumiewasz mnie, chłopcze.
— I nawzajem, ojcze. Nie pamiętam tutaj takiego ruchu — odparł Tennok, zaskoczony chłodnym spokojem własnego głosu.
Może wreszcie przestawał być dzieckiem.
— Wojna, synu. Wojna. Każda kampania to zamówienia na smar i kolejne tłuste kontrakty. A potem dostawa więźniów.
Ściszywszy głos, Maczurai nachylił się do ucha Tennoka:
— Zamierzam ograniczyć bydlakom racje żywności i wody. Przerób mamy taki, że nie opłaca się karmić. I tak swoje wykopią, nim zdechną.
— Myślałem, że większość jeńców dostaje Czerwona Świątynia.
— Nie tym razem, młody. Quinatzin testuje nerwy kapłanów, licząc na to, że przyciśnięty Szurukan uczyni coś bardzo głupiego. No, ale dość polityki. Opowiedz, jak było w Tollan.
Dalszy ciąg rozmowy odbył się w prywatnym gabinecie ojca. Tennok przysiągł sobie, że będzie rozmawiać z nim inaczej niż dotychczas i nie pozwoli Maczuraiowi się poniżyć. Wpatrywał się w ojca bezczelnie, szukając śladów zniedołężnienia i nadciągającej starości, czegokolwiek, co dałoby mu jakąś przewagę. Ale stary, rozwalony na ozdobnym zydlu, jakby siedział na ławie żołnierskiej tawerny, beztroski i dobrze odżywiony, nie odsłonił żadnego słabego punktu. Poza tym księcia rozpraszały pewne szczegóły. Takie jak naga, śniada ślicznotka, młodsza od Tennoka, która wyjrzała z przylegającej do gabinetu sypialni, wycierając sterczące piersi i szczebiocząc do Maczuraia zalotnie, że woda niedługo wystygnie. A może chodziło o dobiegające zza kotary śmiechy jej koleżanek?
W końcu, tak jak tyle razy wcześniej, chłopak poddał się energii ojca, czując, że w tym domu potrafi tylko dryfować.
Maczurai wysłuchał relacji w skupieniu, nie przerywając ani nie komentując. Jakby naprawdę cieszył się, że wreszcie jego spotkanie z synem tak wygląda. Że może dzielić z nim męskie sprawy. Aż wstał z ławy i dopytując o szczegóły starcia z Tlaszkalanami, wykonał kilka szermierczych kroków, odtwarzając walkę. Jakby nie mógł usiedzieć na miejscu.
Tennok nigdy nie widział go takim. Rysy ojca wyostrzyły się, nadając mu wyraz jastrzębia, jeżeli ktoś kiedyś widział jastrzębia z wyłamanym dziobem. Maczurai wyglądał jak stary drapieżca, który znów złapał ślad krwi – ślad zaschniętego wspomnienia.
Oczywiście, w raporcie Tennoka zabrakło jego beztroskiej degrengolady… i aktów bezprzykładnego mazgajstwa. Właściwie to skupił się na budujących anegdotkach z wojska.
Gdy zaczął mówić o kłopotach z Haranem, ojciec w skupieniu podrapał się w zabliźnioną ruinę nosa. Wyglądało to naprawdę ohydnie i Tennok po raz setny zastanowił się, czemu stary nie kryje tych zniszczeń pod maską.
— Mam wtrącić skurwiela do lochu? O to mnie prosisz? — odezwał się w końcu.
— To może być trudne. Druazzi ma mocne plecy.
— Jak mocne?
— Jak Quinatzin. Tlatoani niedawno go przyjął do gwardii.
Maczurai zagwizdał cicho. Mało kto mógł otwarcie wtrącić do lochu jednego z Zabójców Gwiazd. Nawet siepacze Czerwonej Świątyni ścierali się z nimi po cichu, a poza Czerwonym Kapłanem nikt w Odrodzonym Przymierzu nie mógł się mierzyć z królem.
— Nie mogę opowiedzieć się po stronie kapłanów. Quinatzin kupuje ode mnie braazatal, a Szurukan… stary sęp najchętniej zasypałby moje kopalnie. Chyba musisz załatwić to sam. Dopadnij go, jak się wytoczy pijany z gospody. I zabij. W młodości zawsze wyzywałem ich, jak byli pijani. Podejmują wtedy fatalne decyzje. — Maczurai uśmiechnął się do wspomnień.
— Nie dam mu rady, ojcze. To najlepszy szermierz, jakiego widziałem — wyznał Tennok cicho.
Chciał dodać, że sam Maczurai miałby z Haranem kłopoty, ale ugryzł się w język. Władca Yugal mógłby źle znieść zrównanie go z byłym niewolnikiem, nawet jeśli ów niewolnik był tęgim rębaczem.
— Czemu w ogóle przychodzisz z tym do mnie? Dawniej nigdy mi się nie zwierzałeś — w głosie ojca zabrzmiało poczucie winy. Jakby przelotne spotkania dwa razy do roku mogły stwarzać okazję do zwierzeń.
— Bo chodzi o honor rodu. Barbarzyńca obraził Turkusową Włócznię, kradnąc mojego jeńca. Powiedział, że to on go pojmał — wypalił Tennok, patrząc Maczuraiowi w oczy.
Wcale nie miał wrażenia, że kłamie. To, że książę sam poprosił Harana o pomoc, nie miało większego znaczenia. Umysł potrafi wygładzić takie sprzeczności. Z chwilą gdy Haran odbił mu Citlali, stał się wrogiem, a wróg nie zasługuje na sprawiedliwość i litość. Liczyło się tylko, że odebrał mu chwałę. I teraz przyjdzie mu za to zapłacić. Tennok planował to od tak dawna, że zdążył uwierzyć we wszystkie, prawdziwe i urojone, powody, dla których barbarzyńca powinien zdechnąć.
Haran musi zginąć.
— Wziąłeś jeńca? Naprawdę? — Ojciec spojrzał na niego uważnie. Nagle szybkim, gibkim wypadem fechmistrza sięgnął po kosmyk zwisający z tyłu głowy Tennoka. — W takim razie zapomniałeś się ostrzyc.
Książę zesztywniał, upokorzony.
— Mówię ci, że oszukał mnie własny urs. Przypisał zasługę sobie — powiedział z uporem.
— I oficerowie dali mu wiarę? Bełkot niewolnika przeciwko słowu szlachetnie urodzonego?
— Wierzy mu sam Quinatzin. Urs ocalił mu życie.
Maczurai nie był już rozbawiony. Kurczowo zacisnął pięści.
— Kogo właściwe pojmałeś? Jakiegoś wojownika czy może obozowego ciurę?
To budujące, jakie mniemanie miał o nim własny ojciec. Tennok zmusił się, żeby patrzeć mu w oczy.
— Szaratangę. Dopadłem Lwa Labiryntu.
Maczurai zamrugał. A potem zaczął się śmiać, tubalnie i dudniąco, z głębi rozłożystej piersi. Klepnął Tennoka w ramię, niemal obalając go na ziemię.
— No, rozbawiłeś mnie. Te wszystkie książki… bajeczki, które całe życie pochłaniasz, na coś się jednak przydały. Teraz układasz swoje. Szaratanga, a niech mnie!
— Był prawie sam, dorwaliśmy go w Labiryncie. Przetrąciłem mu nogę. Wypatrzyłem, w jaki sposób utyka, a potem trafiłem go w czuły punkt. Cahuotl nauczył mnie dość — warknął Tennok.
Książę, czerwony na twarzy, nie spuszczał z ojca wzroku. Po raz pierwszy zobaczył w nim niepewność.
— Ty nie kłamiesz — sapnął zdumiony wojownik. — I mówisz, że oszukał cię jeden z moich? Kundel z Dołów, który się wybił?
— Nie pierwszy lepszy, ojcze. Ten urs ma w sobie krew Białych Diabłów. Jego ojciec był kiedyś aszkatlim Druazzi. Nazywali go Pęcherz.
Twarz Maczuraia zadrgała. Milczał, bezwiednie drapiąc nieregularne brzegi blizny, w której miejscu powinien być nos. Nagle jego brutalne oblicze stężało.
— Motłoch czasem potrafi człowieka zaskoczyć. Ale popełniasz błąd, dając się takiemu czemuś obrazić. To tak, jakby uraził cię pies — sarknął. — Poczekaj tu. Z kimś cię umówię.
Gdy Tennok go odnalazł, Haran zdążył już zapuścić się do Dzielnicy Leśnej. Stał przy stoisku ulicznego sprzedawcy, zajadając pieczonego karpia, pachnącego papryką i czosnkiem. Uśmiechnął się do księcia, który skrzywił się na widok żarcia. Tłuste karpie, popularne wśród plemion i miejskiej biedoty, uchodziły za gatunek sprowadzony przez Białoskórych i podobnie jak konie, bydło i świnie objęte były rozlicznymi uprzedzeniami i tabu. Zdaniem uczonych mnożyły się tak szybko, że wypierały lokalne gatunki, w czym wspierała je wrodzona odporność na miejskie nieczystości. Niektórzy zwali je nawet łuskowatymi szczurami. Zapewniały pożywienie nędzarzom, i to uchroniło je przed potępieniem Czerwonej Świątyni.
Ale żaden szanujący się Kruz nigdy nie wziąłby tego świństwa do ust.
— Nie rozumiem, jak możesz to jeść. Przecież to błotny robak, nie ryba.
Barbarzyńca wzruszył ramionami.
— Lubię podziemne stworzenia — mruknął melancholijnie.
Książę poprosił sprzedawcę o dużo droższego, złotawego pstrąga. Bez chilli i ostrych sosów. Podmuch wiatru obdarował ich ciężkimi woniami Mys. Zapach rzeki i zbutwiałych bali nabrzeża, stojącej wody kanałów i jeszcze starszego tłuszczu, zgnilizny, palenisk i gówna. Tennok skrzywił się na myśl o życiu yugalczyków.
Biedne skurwysyny. Jak w tym smrodzie można cokolwiek przełknąć?
— Nie byłeś w domu? — spytał.
Haran zakaszlał, jakby w gardle utkwiła mu ość.
— Bałem się. Wciąż nie wiem, czy w ogóle tam pójdę. Pewne sprawy niełatwo jest rozgryźć — wyjaśnił, rozglądając się po zatłoczonym nabrzeżu.
— Ja poszedłem. Dowiedziałem się paru rzeczy. Dość paskudnych — powiedział Tennok, unikając wzroku towarzysza.
Były urs poklepał go po plecach.
— Za dużo się martwisz. Ja zamierzam martwić się dopiero wtedy, kiedy będą mnie wciągali na ołtarz — zażartował. — Albo gdy ostrze wroga dosięgnie serca. Tak, to dobry moment na troski. I krótki. — Roześmiał się.
Tennok milczał. Skubał swojego pstrąga, jakby wyświadczał mu wielką łaskę.
— Nasi ojcowie się znali.
— Byli wrogami, książę. — Haran spojrzał na niego uważnie. — Myślisz, że Maczurai mnie szuka?
Tennok pokręcił głową.
— Nie o to chodzi. Nasi ojcowie… dowiedziałem się o nich dużo. Za dużo. To… bardzo trudna historia. Jak kościotrup wmurowany w fundament. Nie wiem, czy ci się spodoba.
— Chcę wiedzieć.
— Znam kogoś, kto powie ci więcej — powiedział Tennok ostrożnie.
Nieludzkie, szare oczy barbarzyńcy wpatrywały się w niego w napięciu.
— To weteran. Ktoś, kto pamięta ich obu. Niestety, jest strasznym odludkiem, więc musimy się wyprawić na bagna.
Haran wzruszył ramionami.
— Nie szkodzi. Nawet się za nimi stęskniłem, dasz wiarę? Namorzyny, wiszące pnącza, liany, orzeszniki… Mam nadzieję, że szara dziwka nie wykończyła ich wszystkich.
Tennok milczał. W dzieciństwie nigdy nie łaził po bagnach, choć czytał o nich w kilku zajmujących monografiach. Już sto lat temu odwiedzający te ziemie Klekotatl, pierwszy botanik Kapłańskiego Kolegium, odnotował, że najczęściej spotykaną zwierzyną w lasach nieopodal Yugal są pająki i wielkie pijawki, osobliwie rozmiłowane w zgniliźnie. Nie wiedzieć czemu książę miał pewność, że z posiłków najbardziej cenią te z błękitnej krwi.
Ruszyli w stronę moczarów rozlewających się nieopodal miasta. Mys zataczała w tym miejscu łuk, kierując się w stronę dalekiego oceanu na wschodzie. Tennok wiedział, że bagniska i podmokłe, malaryczne lasy ciągną się aż do miejsca, w którym kontynent zwęża się w przesmyk zwany od pobliskiej osady Tecuani-Tepec, Wzgórzem Jaguarów. Na wschód i południe od tego przewężenia leżał półwysep Jukatan, rządzony, wraz z rozległymi krajami na wschodzie, przez Federację Wielkiego Tikal. Wąski pas lądu, trudno dostępny, usiany wulkanami i pasmami gór, porośnięty nieprzebytą dżunglą, ciągnął się dalej przez setki tysięcy strzał, aż ponownie rozszerzał się, przechodząc w drugi, południowy kontynent.
W parnych lasach i górskich dolinach drzemały starożytne miasta-państwa, stolice zapomnianych ludów oraz faktorie i twierdze dawno minionych imperiów. Wiecznie skłócone, stanowiły arenę zaciekłej rywalizacji Przymierza i Federacji Tikal, a nawet zagadkowego Imperium Inki, ponoć rządzonego przez władających czarami, nieumarłych królów. Perspektywa sojuszu między Inkami i Tikal, po którym nastąpi niszczycielska inwazja z południa, spędzała sen z powiek kolejnym kruzańskim władcom. Dlatego też dzielący kontynenty pas lądu od stuleci stanowił obszar wojen, finansowanych przez obce mocarstwa przewrotów, wojskowych puczów i karnych ekspedycji.
Tennok prowadził Harana pewnie, modląc się, by dobrze spamiętał instrukcje ojca.
Szli kruzańskim traktem wojskowym, ale nawet tę główną drogę co rusz zagarniały zachłanne moczary. Książę miał cały czas wrażenie, że znacznie cięższy od niego Haran nie zapada się w błoto, nie chlupocze i nie przyciąga morderczych owadów. Może tutejsze moskity zawarły z dzikusami jakiś pakt?
Gdy dotarli na długą, częściowo podtopioną groblę, Tennok przyspieszył kroku. Nad groblą górował charakterystyczny, rozłupany piorunem cyprys, porośnięty girlandami pasożytniczych lian. Książę odetchnął z ulgą. Jednak nie zbłądził. Kątem oka spostrzegł, że Haran dobywa noża, a ostra klinga błyskawicznym ruchem sięga do szyi Tennoka, tnąc po łuku, błyszcząca jak krawędź księżyca.
Książę skulił się, ale nie zdążył odskoczyć.
Przejrzał mnie, pomyślał.
Ostrze minęło go jednak dosłownie o włos. Zdumiony, rozdziawił usta. Policzki ochlapała mu gorąca krew.
— Spadła na ciebie pijawka. Tu się przyssała, za uchem. Lepiej zobacz, czy nie masz jeszcze jakiejś — wyjaśnił Haran, rozdeptując pasożyta na skrawku suchego lądu. — Weź, przyłóż sobie kawałek soli — polecił.
Zza jego pleców rozległ się głośny rechot. Czekali na nich na wąskiej grobli, bezszelestni i czujni jak koty. Było ich trzech. Najwyższy, uzbrojony w dwuręczny miecz z drewna i wąskich krzemiennych ostrzy, zagrodził im drogę, pozostali odcięli odwrót. Poruszali się z leniwym wdziękiem drapieżców. Nosili cywilne ubrania, ale w ich postawie wyczuwało się coś twardego, co od razu zdradzało żołnierzy. W sile wieku, zamożni i pewni siebie. Najwyższy, wyglądający na dowódcę, zmierzył Harana wzrokiem i uśmiechnął się szeroko.
— No, no. Po skórze nijak nie idzie poznać, a oczu nikt nie zobaczy przez te kudły, co ci spadają na twarz. Dobrze się farbujesz, lisku.
— Do mnie mówisz, człowieku? Nie znam cię — mruknął Druazzi, rozglądając się czujnie.
To wszystko nie wyglądało za dobrze.
— Jestem twoją śmiercią, lisku. Karzącą ręką bogów.
— Zachowaj te brednie na straszenie wnuków, starcze.
— Doprawdy? To zapytaj Hezę o małą, czerwoną skrzyneczkę. Na pewno jej nie wyrzuciła, znam ją. Zawsze była skąpym babskiem, poza tym bała się bogów. Wierzysz w bogów, diable?
Haran pokręcił głową. Szukał wzrokiem Tennoka, który mężnie gotował się do ucieczki. Maczurai polecił mu to dobitnie i nader klarownie. Miał im nie wchodzić pod nóż.
— Nie wierzysz? A szkoda, wiele tracisz. Bogowie naprawdę miewają gest. Nie spodziewałem się już, że dadzą mi znowu ubić jednego z was.
Głos nieznajomego, monotonny i matowy, usypiał. Łowcy krążyli wokół Harana, czekając na dobry moment. Rozpraszają go, uznał Tennok.
A potem wszystko potoczyło się szybko.
Barbarzyńca nie próbował sięgnąć po długi miecz, który nosił przytroczony do pasa. Zamiast tego gwałtownie ruszył przed siebie, celując w przywódcę nożem. W tej samej chwili jeden ze stojących za nim łowców zakręcił w powietrzu myśliwską bolą.
Przywiązane do rzemienia kamienne ciężarki okręciły się wokół nóg barbarzyńcy. Haran upadł. Szarpnął się, sięgając po wytrącony z dłoni nóż, ale spadła na niego obciążona sieć. Ogromny Druazzi potoczył się ciężko po ziemi. Jeden z napastników kopnął go w żebra, drugi celował w głowę. Barbarzyńca zasłaniał się i jak mógł, unikał uderzeń.
— Tennok! Uciekaj! — wrzasnął.
Książę poczuł, że pali go twarz.
Ci ursowie naprawdę się przywiązują. Kto by pomyślał.
Haran rzucał się po ziemi jak rozwścieczony wąż, sycząc i próbując zerwać pętające go sznury. Ale wciąż spadały na niego ciosy pałek.
Przywódca łowców jak dotąd nie użył miecza. Chyba brakowało mu miejsca. O mały włos, a zahaczyłby wrośniętego w ziemię Tennoka.
— Zabieraj się stąd! Nie chcesz pomóc, to chociaż nie przeszkadzaj! — wrzasnął na niego herszt.
Tennok odskoczył posłusznie. I zobaczył, jak Haran podnosi rozbitą, zakrwawioną głowę, a potem posyła mu zaskoczone spojrzenie. Wyglądał jak zaproszony na świąteczny obiad gość, który zorientował się, że nie będzie dziś biesiadnikiem, lecz daniem. Tennok opuścił głowę. Oczekiwał po swojej zemście radości i satysfakcji, a czuł się jak ostatni sukinsyn.
I pojawiła się wściekłość. Jasne, użalaj się nad nim. Właśnie przez takie idiotyczne skrupuły ten dzikus odebrał ci dziewczynę, idioto.
Tennok zbliżył się do Harana i kopnął go.
Pech chciał, że stanął na linii ataku przywódcy łowców, który właśnie zamierzał się mieczem. Druazzi skorzystał ze sposobności. Rozpruł nożem sieć, lecz zamiast walczyć, dał nura do wody.
Łowcy klęli, na czym świat stoi, ale żaden nie pofatygował się za nim. Wypatrywali czegoś uważnie.
— Patrzycie, gdzie wypłynie? — zainteresował się Tennok.
Jeden z łowców uśmiechnął się krzywo.
— Szacujemy, ile tutaj żeruje kajmanów.
Haran zanurkował najgłębiej i najdalej, jak potrafił. W Dołach nauczył się zwalniać oddech i oszczędnie dozować powietrze. Każdy skazaniec albo to umiał, albo umierał, gdy wrogowie zasypali i odcięli chodnik. Mimo tej ekstremalnej zaprawy płuca paliły go żywym ogniem. Naprawdę, pokonał nielichy dystans. Wynurzył się dopiero wtedy, gdy znalazł wystarczająco gęste zarośla, po czym od razu wetknął sobie w usta zerwane źdźbło trzciny i zanurkował ponownie.
Czekał cierpliwie, zasłonięty zwisającymi ze skarpy korzeniami. Nurkowanie dało mu w kość, ale nie na tyle, żeby przepędzić dźwięczące w głowie pytanie.
Dlaczego Tennok go zdradził?
Nagle przypomniał sobie tamten letni, upalny dzień, niedługo przed śmiercią Pęcherza, gdy zapomniał o przestrogach Hezy i beztrosko wykąpał się razem z kumplami. Susza stulecia sprawiła, że całe Yugal wyległo nad Mys. Haran kąpał się od wielkiego dzwonu, znacznie rzadziej niż inne chłopaki. I oczywiście sam, w bezpiecznych ciemnościach nocy, na wypadek gdyby woda zmyła maskującą, brązującą miksturę, którą sporządzała Heza. Zawsze też pamiętał o włosach. Nosił je spięte i zaplątane w coś, co przypominało ciasny kok. I nigdy nie moczył. Tamtego dnia wypłynął na powierzchnię dumny i szczęśliwy, że mimo braku praktyki nurkuje tak dobrze jak jego przyjaciel Kek. Nie widział nic spod ściekającej mu na oczy wody.
Kiedy wynurzył się z toni, jego włosy zajaśniały w słońcu, jakby same były z niego utkane. Wyglądały paskudnie. Jak kolba kukurydzy albo złote ozdoby, które tak ukochali Białoskórzy. Dopiero potem, dotknąwszy twarzy, zorientował się, że na brzegu, pośród kolegów, panuje cisza ciężka jak kamienne wrota. Odruchowo zasłonił twarz przedramieniem. Kiedy na nie spojrzał, zszokowała go odbarwiona i plamista skóra, pozbawiona maskującej farby z wywaru Hezy. Przywodziła na myśl ospę albo inną śmiertelną chorobę. Bo tym właśnie był, chorobą i wynaturzeniem.
Teraz nie groziło mu nic podobnego; odkąd szary pył Dołów na trwałe wżarł mu się w skórę, nie wyglądał już na Białoskórego, lecz tak, jak powinien: na cudem ocalonego skazańca. Wtedy, gdy miał dziewięć lat, jego biel nie zatarła się jeszcze pod brudem, a wśród ludu Przymierza wciąż żywa pozostawała tradycja spontanicznych, nabożnych pogromów.
Starsze, obce chłopaki, które nie kojarzyły Harana z uliczek Leśnej, przytopiły go porządnie. Nałykał się wody i strachu. Krzyczeli, że będą jak ci słynni tępiciele demonów… jak im było, Szare Pasy chyba. Że załatwią go, tak jak robiło się kiedyś.
Oczywiście, Haran czekał, aż ruszą się jego koledzy. Ale oni tylko stali i patrzyli. Ocalił go wtedy Pypek, płaczliwy, tchórzliwy chłopak, z którego Haran zawsze się śmiał. Miał wysuniętą, wiecznie wilgotną dolną wargę. Wystarczyła, by zmienić dzieciństwo chłopaka w piekło. Haran lubił Pypka, bo wiedział, że odciąga od niego uwagę potencjalnych prześladowców. Pypek potrafił też szybko biegać i gdy ich druhowie stali po prostu w niezdecydowaniu – na ich usprawiedliwienie trzeba rzec, że nie przyłączyli się do łowów – on pobiegł czym prędzej do Pęcherza. Najwyraźniej ciągnące się przez całe życie szykany i upokorzenia zaszczepiły w nim współczucie dla ludzkich ułomności. Wyśmiewani mają chyba ten instynkt, odruchowe utożsamienie z ofiarą.
I kiedy tamci w końcu zapędzili Harana pod stromą skarpę, odcinając mu drogę ucieczki, a ich włócznie zabawki okazały się całkiem niezłą imitacją oręża dorosłych, z drugiego brzegu rozległ się przejmujący gwizd. Na plaży stał Pęcherz, trzymając napięty łuk.
W tamtych dniach jego ojciec rzadko polował i Haran zdążył zapomnieć, do czego jest zdolny. Był szybki, naprawdę szybki. Nie zabił ich, w końcu byli dziećmi jego sąsiadów i dawnych żołnierzy. Ale nieźle ich przestraszył. I upokorzył, co też nie było bez znaczenia. „To mój syn, pamiętajcie o tym! Kto czepia się jego choroby, czepia się także mnie”.
Gdy zwiali, Pęcherz podszedł i objął go szorstko. Haran wyrwał się, chciał być sam. Na kumpli nawet nie spojrzał. Nie trzeba wspominać, że nie podziękował Pypkowi, który chyba nawet na to nie liczył.
Wieczorem Haran wrócił nad rzekę. Znalazł odciętą od głównego nurtu zatoczkę ze stojącą wodą, pamiątką po niedawnej powodzi, i w skupieniu popatrzył na własne odbicie. W ich domu nie było czarnych luster z wygładzonego kamienia, którymi posługiwali się kapłani i najbogatsi Kruzowie, a nad rzekę dotychczas wyprawiał się nocą. Od kilku lat nie przyjrzał się sobie uważnie.
Zszokował go duży, zakrzywiony nos i pokraczne, obce proporcje twarzy. Powinna być bardziej okrągła, bez tej wysuniętej szczęki. Ale najgorsze były oczy. Wielkie i jasne, zimne. Natarczywe w swojej stalowej szarości, za którą czaił się błękit. Oczy zamorskiego demona. Skórę można ubrudzić, włosy przemalować. Ale co zrobić z tymi cholernymi ślepiami? Haranowi pozostało je mrużyć. I robił to, jak wściekły. Od tego czasu świat oglądał jak żołnierz Białych, przez wizurę żelaznego hełmu. Zawsze na pieprzonej wojnie. Inny.
Powiedział sobie, że to właśnie dlatego koledzy nie próbowali mu pomóc, że powodem było to, co Pęcherz i Heza nazywali chorobą, kalectwem. Haran czuł się wystarczająco pognębiony i wolał nie drążyć tej kwestii, choć trzepotała w ciemności jak głodny, karmiący się krwią nietoperz.
Dlaczego się nie ruszyli?
Teraz, gdy znów kulił się w mulistych odmętach Mys, był bardziej świadom, w jaki sposób postrzegają go inni. Chociażby Tennok, którego dumę sponiewierał. W ciemnościach Dołów nikt nie dbał o to, czy w jego żyłach płynie przeklęta krew, a relacje międzyludzkie przechowały się tam w szczątkowej formie. Mimo to gdyby nie Moros, grupa zagryzłaby go. Nigdy nie wiedział, co i kiedy powiedzieć, żeby oswoić ludzi. Jak zmienić słowa w kojące pochrząkiwania, które budują więź, w ludzki odpowiednik życzliwego małpiego iskania. On zwykle mówił, co myślał. Mędrcy z Zaułka Filozofów powiedzieliby, że jego schorzeniem jest prawda, że niebacznie uczynił z niej fetysz. U źródeł leżała duma.
Po incydencie nad rzeką z pełnoprawnego członka ich podwórkowej bandy stał się znienawidzonym wyrzutkiem. I tylko imię Pęcherza sprawiało, że rówieśnicy bali się mu to jawnie okazać i udawali, że wszystko jest jak dawnej. Stał się czymś niebezpiecznym, zatrutą strzałą, którą ostrożnie obraca się w palcach.
Udawanie było w tym wszystkim najgorsze, milczenie i urywające się w obecności Harana rozmowy, ciężka od wstrętu cisza i ten ledwo hamowany wyraz obrzydzenia, urazy i strachu, który widział w umykających spojrzeniach kolegów. Na próżno rodzice Harana niestrudzenie rozpowiadali, że to żadna diabelska krew, tylko dziwna choroba skóry, a Pęcherz gotowy był wyzwać do walki każdego, kto twierdził inaczej. Po jakimś czasie koledzy zapomnieli, ale Heza i Pęcherz zmienili się tamtego lata, jakby jakiś ohydny pająk złożył w ich sercach trujące jajeczka strachu.
Nagle usłyszał donośny plusk, który przywołał go z powrotem do ciemnej, obojętnie kołyszącej go rzeki. Potem rozległ się ochrypły krzyk. Haran naprężył mięśnie. Bagienna woda zafalowała, coś dużego szybko płynęło w jego stronę.
Od czasu Klątwy niektóre gatunki zwierząt zmieniły się i tylko badacze przyrody przebąkiwali, że czasem bywała to zmiana na korzyść. Na przykład rzadki koliber pecuchtli zmienił odcień z szafirowego na szkarłatny.
Mimo to nawet najbardziej nawiedzeni z uczonych nie twierdzili nigdy, że bagienne aligatory i kajmany straciły apetyt na ludzkie mięsiwo, bo właśnie tę przykrą ich cechę wydatnie wspomogła Klątwa.
Zielonkawe kajmany z okolic Yugal nie należały do największych przedstawicieli swojego gatunku. Nie umywały się do ogromnych, czarnych bestii z południowego kontynentu, które osiągały długość równą wzrostowi dwóch, a czasami nawet trzech mężczyzn. Kajmany z Yugal były mniejsze, nie przeszkadzało im to jednak polować na ludzi.
Zwłaszcza na tych, którzy broczyli krwią.
Stosowały niegłupią taktykę – wciągnąć ofiarę pod wodę i zadławić ją. Po co nadwerężać szczęki. Ale Haran nie zamierzał umierać bez walki.
Zgiął się w pałąk i dźgnął w podłużny łeb bestii. Celował w oko, szukając ostrzem niewielkiego mózgu. Kajman wierzgnął, nóż musiał dosięgnąć celu. Szczęki zwierzęcia zacisnęły się na stopie barbarzyńcy, a drgający ogon zaplątał się w podwodne korzenie i trawy. Haran na próżno wyrywał się w górę, ciężar był zbyt wielki. Kajman wciągał go coraz głębiej, Druazzi czuł, że brak powietrza zaraz rozsadzi mu mózg.
Pomyślał o odcięciu uwięzionej przez bestię stopy, ale uznał, że nożem nie zrobi tego dość szybko.
Zamiast tego zbliżył twarz do szyi zdychającego zwierzęcia i jednym pociągnięciem ostrza rozpruł ją. Skoro bydlaki potrafią przyczaić się pod wodą na długie godziny, muszą gdzieś trzymać zapas powietrza! Z krwawiącej szczeliny wydobył się mętny bąbel, a Druazzi szybko przyłożył usta do rany i nabrał w płuca cuchnące zgnilizną wyziewy.
Gdy nie możesz zaczerpnąć powietrza, zaczerpnij tego, co jest.
Uwięziony w celi Kiliretha miotał się jak szczur w potrzasku i nie chodziło tutaj o lochy Skarbca. Najgorsze więzienie miał w głowie. Bał się ponownie skosztować braazatalu. Niemal codziennie pluł krwią. Ostatnia wizja, w której pod postacią olbrzyma cwałował po zapomnianym polu bitewnym z czasów Klątwy, o mało nie kosztowała go życia. Żebra, popękane po ciosie od kuli armatniej, bolały go jak najbardziej realnie. Co gorsza, zrastały się wolno, zapewne z powodu braku słońca. Potrzebował spokoju, ale spokój był teraz najtrudniej dostępny.
„Wrócą. Oni wrócą i zmienią ten świat”.
Już nie był pewien, czy głosowi z wizji chodziło o Dobroczyńców.
W zardzewiałym zamku opornie zachrzęścił klucz. Ktoś zaczął go cierpliwie oliwić, czyszcząc mechanizm. W Zakonie chętnie stosowano niespotykane gdzie indziej zamorskie wynalazki, jakby chwaląc się starożytnym rodowodem organizacji. Kiliretha ocknął się ze wspomnień, wynurzył i złapał oddech, wciągając do płuc teraźniejszość. Miał gościa, co było zaskakujące i bardzo niepokojące. Wiedział, że Królestwo Tlaszkali nie pozwoliłoby żadnemu innemu więźniowi znaleźć się choćby w zasięgu jego głosu. Nie odwiedzali go także śledczy ani zatroskani o jego duszę kapłani.
Czasami pozwalano mu napisać list z prośbą o aparaturę, książki i materiały badawcze, ale nigdy nie otrzymał pisemnej odpowiedzi przełożonych. Jak zawsze wszystko, czego potrzebował, trafiało do niego przez otwór w suficie w specjalnym, opuszczanym na sznurach pojemniku. Jedzenie, dokumenty, skrzynki z aparaturą. I braazatal, coraz lepszy i coraz mocniejszy. Jakby hierarchowie z Zakonu obawiali się, że zdeprawuje każdego służącego czy niewinnego kleryka, który zamieni z nim choćby słowo czy obrzuci go ukradkowym spojrzeniem. Przez głowę przemknęła mu absurdalna myśl, że to Oretl powrócił, aby się zemścić, ale odrzucił ją ze sceptycyzmem uczonego, kształconego według reguł Dobroczyńców. Bardziej prawdopodobny był widok kata z toporem, w rytualnej, kościanej masce. Ale czemu dopiero teraz?
Kolejne zasuwy, rygle. Zgrzyt zamka, rdza usypująca się w stosiki niczym płatki zatrutego śniegu, upiorna danina czasu. Kiliretha zadrżał. Ile minęło lat? Ile miało minąć? Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego Zakon postanowił pogrzebać go żywcem.
Wreszcie drzwi ustąpiły z jękiem. Do celi wszedł postawny mężczyzna w popielatej szacie Zakonu Kreta. Miał majestatyczną, dostojną twarz o harmonijnych, jakby marmurowych rysach, otoczonych imponującą aureolą siwych włosów. Inne szczegóły, takie jak orli nos patrycjusza, ewidentna domieszka krwi Dobroczyńców, oraz dumny, posągowy profil także budziły w rozmówcy instynktowne posłuszeństwo i ufność. Była to twarz stworzona przez bogów z myślą o biciu monet.
Kiliretha na jego widok zawsze czuł się boleśnie świadomy swoich płaskich rysów, sprytnych oczek i innych mało posągowych cech własnej osoby. Miał dobrą, dość pospolitą twarz szpiega, nienadającą się na marmurowe popiersia. Podejrzewał, że w ten sposób na przywódcę Kretów reagują wszyscy, co na pewno nie wadziło mu w polityce.
Kiliretha wyciągnął szyję i odetchnął z ulgą. Za plecami Zergosa nie dostrzegł pochodni ani ostrzy. Zatem to raczej nie egzekucja.
— Zmiany, Kiliretho. Duże zmiany — powiedział Zergos głosem zmęczonym jak dawno wyschnięte morze.
Więzień aż przysiadł na niskim zydlu. Zakołysało nim. Miał wrażenie, że podłoga jest bardzo daleko i zaraz się o nią roztrzaska. Chciał coś powiedzieć i z zawstydzeniem uświadomił sobie, że zapomniał jak. Przestał mówić do siebie jakieś cztery miesiące temu. Mógł tylko bezradnie pochrząkiwać.
— Nie przejmuj się tym. Wiem, że umysł nadal masz jasny. Co tydzień zaglądam do twoich raportów — głos Zergosa ociekał pewnością siebie, skroplonym majestatem władzy.
Czyli nadal wykorzystywał doświadczenia i wiedzę więźnia Zakonu. Dlaczego?
Odpowiedź zadzwoniła w głowie Kilirethy jak dłuto. To oczywiste. Niedobory.
Nagle pojął, że bynajmniej nie honor ani wstyd kazały Zergosowi go oszczędzić. Szef Kretów nie znał litości, ale z natury nie był zdolny do marnotrawstwa. Nie wyrzucasz jednego z najlepszych mózgów na służbie Zakonu tylko dlatego, że może być zagrożeniem. Zamiast likwidować, izolujesz go.
Teraz, w miarę jak nasilała się presja ze strony ich odwiecznych wrogów, Zakon zużywał rezerwy. Było w tym coś bardzo niepokojącego. Ta gospodarność nosiła znamiona desperacji, której wymownym dowodem stało się rzucenie Szaratangi na pożarcie Kruzom, jak trującego ochłapu.
— Potraktuj to jako nieoczekiwaną amnestię. Rozpraszamy was — wyjaśnił Zergos.
Kiliretha nadstawił uszu, choć właściwie miał ochotę je zatkać. Nie wierzył ani jednemu słowu.
— Co się dzieje? Kruzowie zdobyli Labirynt?
— Prawie. Poszczuli na nas hikku’tai. Odparliśmy ich, ale cuchnący rabusie grobów dali nam niezłego łupnia. Ponieśliśmy duże straty, a Szaratangę schwytano.
— Żywego? — Kiliretha nie wierzył własnym uszom. To nie pasowało do Lwa Labiryntu. Ani trochę. Musiał mieć potwornego farta. Albo pecha.
— Wszystko wyszło inaczej niż w planach. Zjadacze, nowa broń… przestajemy za nimi nadążać. — Zwierzchnik Kretów nerwowo potargał włosy. Sądząc po ich opłakanej kondycji, robił to bardzo często.
— Ale Quinatzin dostał swoje zwycięstwo, prawda? Myślałem, że tak miało być — odezwał się Kiliretha ostrożnie.
Z pewnością ukrywano przed nim szczegóły, ale i tak przeczuwał, że porażka Szaratangi była celowo zaaranżowaną prowokacją. Generał dostał armię złożoną z nieprzeszkolonych rekrutów, w dodatku haniebnie nieliczną. Bo tak to zaplanowano.
Skoro Kruzowie wkrótce zdołają ominąć Labirynt, wykorzystajmy jego potencjał. Pozwólmy Kruzom wygrać – i uwierzyć, że to dopiero początek ich świetnej passy. Podrzućmy im jakąś przynętę, cenne wojenne trofeum. Najlepiej bohatera, legendarnego obrońcę. Sprawmy, że Kruzowie stracą rozsądek i czujność i wrócą do Labiryntu… już po raz ostatni.
Szaratanga miał nasycić głód sławy Quinatzina i zachęcić go do ryzykownych posunięć. Zakładano, że po zwycięstwie nad kimś tak sławnym król Kruzów uwierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę – i zacznie popełniać błędy.
Kiliretha od razu zarekomendował do tego zadania Lwa Labiryntu. Opracował nawet analizę wytrzymałości Szaratangi, w której zakwalifikował go jako idealnego kandydata do „straceńczej misji o ponadprzeciętnym obciążeniu psychiki”.
— Tak, ale schwytanie Szaratangi zamiast tylko ośmielić, wzmocniło Quinatzina politycznie. Nie rozpuścił swoich wojsk po kampanii, ba, w sekrecie przed kapłanami zaciąga nowe oddziały!
Kiliretha zagwizdał przez zęby i syknął, gdy zabolały go zrastające się żebra. Armia, która walczyła w świętej, kalendarzowej wojnie, takiej jak ta w Labiryncie, powinna zostać rytualnie rozwiązana.
Szef Kretów pokiwał głową.
— Od stuleci kruzańskie armie kontrolowali kapłani i zwyczaj. Ale Quinatzin nie myśli jak inni Kruzowie. — Chichot Zergosa, zazwyczaj niewzruszonego jak sumienie poborcy podatków, niebezpiecznie przypominał szloch. Usiadł na biurku Kilirethy, nie troszcząc się o odczynniki, probówki i fiolki. — Założyliśmy, że ten fircyk wypnie pierś do odznaczeń, da okadzić legiony kapłanom i rozpuści je, kurwa, do domów, w oczekiwaniu na kolejną świętą wojnę. Że będzie kierował się kalendarzem, jak od wieków wszyscy Kruzowie, a jego zachłanność i pycha zadowolą się Szaratangą, którego rzuciliśmy mu na pożarcie jak dziewicę wygłodniałej bestii. Na Zabitego Boga, jak bardzo się omyliliśmy.
Kiliretha ze zrozumieniem pokiwał głową. Nawyki. Umysł uwielbia nawyki, zwodzi nas jak leniwy niewolnik, byle tylko uprościć sobie codzienną robotę. Zakon był dość przenikliwy, by rozpoznać w Quinatzinie zagrożenie, ale nieuchronnie wtłoczył go w schemat. Kruzowie atakują na wiosnę, upuszczają krwi, a potem wracają z jeńcami do domu i do następnego roku jest spokój. Cóż, chyba nie tym razem.
— A kapłani? Nie rozpuszczając wojsk, Quinatzin rzucił im otwarte wyzwanie. Nie sądzisz, że stary basior Szurukan okiełzna jakoś młodego wilczka? — spytał ostrożnie.
— W tym cała nasza nadzieja — przyznał Zergos.
— Sytuacja polityczna w Odrodzonym Przymierzu jest teraz niezwykle napięta.
— To chyba dobrze, nie? Liczymy na konflikt wewnętrzny? — Kiliretha zainteresował się.
Kiedyś uwielbiał snuć takie hipotetyczne scenariusze i nie musiał zaprawiać się w tym celu braazatalem.
— Zamieszki nie byłyby złe. Jeszcze lepiej by się nam przysłużyła przewlekła wojna domowa. To zajęłoby Kruzów na dekadę — przyznał Zergos i zniechęcony, pokręcił głową. — Ale nic nie jest pewne, Kiliretho. Możliwy jest także zamach na tlatoaniego albo zwrot w stronę całkowitej tyranii.
— A wtedy? — Kiliretha czuł się głupio, pytając.
Powinien to przewidzieć. Bogowie, przecież tylko wewnętrzne, frakcyjne spory hamowały ekspansję Kruzów. Jeżeli Quinatzin się wzmocni… Ale przecież system polityczny Przymierza wydawał się taki stabilny. Tryumfy i parady dla tlatoanich, realna władza dla kleru. Zgromadzenia ludowe biją pianę, kapłani trzepią kasiorę. Czy coś przegapiliśmy?
— Moim zdaniem Quinatzin uderzy ponownie. Ruszy na nas jeszcze w tym roku, łamiąc ważne kapłańskie nakazy. Pytanie, czy postąpi racjonalnie i uderzy od strony Tikal, czy rozochocony, połasi się na nieśmiertelność i sławę Zdobywcy Labiryntu. Tego nie wie nikt.
Kiliretha pokręcił głową.
— Jest jeszcze Ostatni Plan. Quinatzin miał dostać Szaratangę, i to się akurat udało.
Zergos ponuro potargał brwi.
— Nigdy nie miał go dorwać żywego. W razie inwazji… Nie zakładaliśmy, że Kruzom towarzyszyć będzie przewodnik. Nikt nie wie, co zrobi Szaratanga. Nikt — poskarżył się przywódca Kretów. Miał minę skrzywdzonego chłopca. — Zawiedliśmy go, groziliśmy jego rodzinie. To błąd, nie powinienem do tego dopuścić. I jeszcze moja córka… do której ten bufon zapewne nadal coś czuł. — Szef Kretów chrząknął, zakłopotany.
Kiliretha uśmiechnął się życzliwie. No, wyduś to wreszcie.
— Moja córka także go zawiodła. Teraz Szaratanga może szukać zemsty. A co, jeżeli nas zdradzi? Poprowadzi tu Kruzów jak na sznurku? Nikt nie zna Labiryntu tak jak on.
Więzień pokiwał głową. Szaratanga był pierwszym człowiekiem w historii Tlaszkali, który orientował się w Labiryncie, jeszcze zanim otrzymał od Zakonu sekretną mapę ilhalli. Jego dar wciąż pozostawał dla Zakonu zagadką, choć Kiliretha miał na ten temat swoją teorię. W końcu niezwykła kariera Lwa zaczęła się po tym, jak wrócił z niewoli u Kruzów. I tam należałoby szukać rozwiązania tajemnicy.
— Oczywiście moja córka nadal liczy na jego lojalność. Ot, kobieca logika. Liczy, choć sama go zdradziła. Zawsze miała słabość do tego oszusta. Nawet kiedy krzyżował nam plany — w głosie Zergosa zabrzmiała stara, niegasnąca nienawiść.
Kiliretha milczał. Rozumiał uczucia zwierzchnika. Żaden ojciec nie lubi faceta, który robi z jego niewinną córeczką to, co on sam z zapałem wyprawiał z jej matką. Kwestia szczerości wobec samego siebie.
My, mężczyźni, w głębi duszy wiemy, że wszyscy jesteśmy wieprzami i chyba dlatego nie możemy zaufać sobie nawzajem. Świnia świni nie rozkmini, jak powiada stara sentencja. Ale niechęć Zergosa była głębsza. Szaratanga zagroził sojuszowi Zakonu i Tronu, który przypieczętowało polityczne małżeństwo Papana i Leyre.
Osobiście, Kiliretha zawsze tego człowieka cenił. Wytypowanie go na śmierć też było formą szacunku, mało kto przyjąłby taką robotę. Generał przypominał mu Oretla, ten sam niewzruszony, na pół obłąkańczy upór, idealizm na granicy śmieszności. Zawsze podejrzewał, że Zergos kiedyś się na nim zemści.
— Cholera. Nigdy nie zakładałem, że go pojmą. Chciałem, by zginął w walce, przegrał. Nawet jego przyboczny miał za zadanie go zabić, byle nie wzięli go żywcem… Na tym polegał pieprzony Ostatni Plan — wyznał ponuro Zergos. — Ten kutas zna Labirynt lepiej niż pchła psi zadek. Pamięta każde ukryte przejście, jak moja żona złośliwe uwagi sprzed lat. Nie wiemy, co teraz zrobi. A jeśli zaczną go torturować? Nikt nie przewyższa w tym Kruzów!
— On nie jest tchórzem, Zergosie — zauważył Kiliretha ostrożnie.
A co mu tam. Na karierę w Zakonie nie miał już raczej co liczyć.
O dziwo, szef nawet się nie rozgniewał. Prychnął tylko znużonym, szarawym śmiechem, wesołym jak perspektywy Tlaszkali.
— Ten kraj go wystawił i zdradził. Myślisz, że o tym zapomni? — parsknął.
Więzień wzruszył ramionami. Ten kraj zdradził wielu ludzi. Kraje takie już są, idee i wielkie hasła to całuny dla martwych frajerów.
Zapadło ciężkie milczenie. W końcu Zergos klasnął w dłonie, usiłując powrócić do starej maski charyzmatycznego przywódcy.
— Gówno wiemy i takie są fakty. Dlatego już teraz ewakuujemy personel. Na wypadek gdyby to Kruzowie wygrali — wyjaśnił ponuro szef Kretów. Kiliretha wybałuszył na niego oczy. — Tak, nie przesłyszałeś się. Wychodzisz. To żadna łaska, nie robię dla ciebie wyjątku. Wiemy, że Quinatzin marzy o zdobyciu wiedzy Zakonu. Twoja pamięć jest cenna, Kiliretho. Poza tym masz kontakty, całe życie spędziłeś w podróży. Jak żaden z nas zdołasz przetrwać w dalekich krainach. W ostatnich latach pozwoliliśmy sobie na luksus izolacji i to błąd. Być może już wkrótce Kretom przyjdzie szukać schronienia na obczyźnie. Dlatego chcę, żebyś się przedostał do Tikal i wspomógł tam naszych ludzi. Na początek. Być może później wyślemy cię jeszcze dalej.
— Ty naprawdę przewidujesz najgorsze? — Kiliretha poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Nie ma nic bardziej przerażającego niż nagła bezradność paranoicznego tyrana, który kierował tobą przez większą część życia.
Naprawdę go wypuszczali. Zakon nagle pozwalał mu odejść, i czuł w tym coś obelżywego. Po tylu latach! Przecież zawsze był taki ważny! Niebezpieczny! Uwięziony z powodu swej wiedzy! Niczym głupiec z bajki, którego zdobyte w podziemiach złoto w blasku dnia zmieniło się w mikę, w bezwartościowe błyskotki.
A Oretl? Czy zginął na próżno?
— A tamto? Nie boisz się, że zacznę mielić jęzorem? — zapytał chrapliwie.
— Powiedziałem ci już. Idź. Jesteś wolny.
Zwierzchnik Kretów wstał i uchylił przed więźniem drzwi. Kiliretha cofnął się i oblizał wargi.
— Puszczasz mnie? Z moim raportem zza mórz? Z wiedzą o Dobroczyńcach? Przecież gdy ludzie dowiedzą się…
— Ciii… — Zergos spojrzał na niego z nagłym przestrachem. — Strażnicy są w korytarzu. Nie mówię, żebyś o tym paplał. Nie przyniosłoby to niczego dobrego. Ale chcę, żebyś znów zaczął działać w terenie. Naprawdę brakuje nam ludzi.