Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojciech Zembaty
Głodne Słońce
Obsydianowe miecze, zapach czekolady przyprawionej chilli i ofiary krwi składane na schodach piramid. Czytelnik znajdzie tu również tajemniczy narkotyk zmieniający rzeczywistość, okrutne kampanie wojenne i potworne istoty chroniące się w podziemiach przed światłem. O Aztekach mało kto już pamięta, za to wciąż przerażenie budzi wzmianka o Klątwie, która kilkaset lat temu powstrzymała inwazję Białoskórych, bo w Głodnym Słońcu tory historii potoczyły się inaczej.
Głodne Słońce Wojciecha Zembatego to jedno z najoryginalniejszych przygodowych fantasy od lat, a odmalowana z wielką dbałością o szczegóły Ameryka Południowa nigdy nie była tak fascynująca, kolorowa i groźna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 608
GŁODNE SŁOŃCE
Dymiące zwierciadło
Delores otworzyła oczy i odruchowo złapała się za ciężki, wypukły brzuch. Jasną skórę miała napiętą jak bęben. Nasłuchiwała, skupiona na drgnieniach ciała. Kiedy wreszcie poczuła kopnięcie, na jej bladych, zsiniałych ustach pojawił się słaby uśmiech. Ulga wywiała z niej przerażenie i ból, na chwilę obmyła jej świat z koszmaru.
To nie był sen, raczej bezdenna studnia krzyków i czerwonych fal, tupotu bosych stóp i gasnących, zdmuchniętych jak świece twarzy. W tej studni raz po raz przeżywała atak na ich wioskę, panikę i bezładną ucieczkę. Byle dalej od rozprutych wnętrzności ich domu: mebli rozrzuconych w błocie i wirujących kłaczków bawełny, pierza i włosów, które właśnie zmieniły się w skalpy. Byle dalej od trzaskania płomieni i syku ludzkiego tłuszczu, od ohydnego odgłosu, z jakim upadł po ciosie jej mąż, z czerwoną szczeliną wykwitłą w brązowych włosach, jakby to on zaraz miał zacząć rodzić, nie ona. Deloras płakała, ale życie w jej wnętrzu wzywało, by wzięła się w garść.
Zoetal porwała ją, dźwignęła i pociągnęła za sobą w dżunglę. Ciernie kaleczyły jej wykrzywione, opuchnięte nogi, kiedy stąpała z wysiłkiem, podtrzymując brzuch. Jak ona to w ogóle zrobiła? Wczoraj pół dnia miała skurcze. Myślała, że nie jest w stanie zwlec się z posłania za potrzebą, dreptać w krzaki jak koślawa kaczka. Prosiła Zoetal, żeby przyniosła jej chociażby wiadro. Ale wczoraj było tysiące lat temu.
Na początku łudziła się, że napastnicy nie będą ścigali ich w lesie. Że to zwykli rabusie, których zwabiła zdobycz: metalowe narzędzia i broń, z których wyrobu słynął jej lud. Bezcenne i zakazane edyktami kruzańskich królów. Ale tamci nie przyszli ich łupić i od razu rzucili się w pościg. Miotane za pomocą atlatli pociski świszczały jak pikujące jastrzębie, szukając ich brzuchów i serc. Delores nie pierwszy raz była zwierzyną, ale dawniej kruzańscy siepacze przynajmniej celowali w nogi. Cenili sobie jeńców, żywe naczynia na Drogocenną Wodę, którą później wlewali w płonącą, czerwoną gardziel ich wiecznie głodnego słońca.
Ale dawniej było tysiące lat temu.
Potem był korzeń, trzaśnięcie skręconej kostki i pierwsza lepsza kryjówka, leśny wykrot pełen opadłych, rozłożystych liści, które w tym tropikalnym lesie spadały właściwie bez przerwy. Kojący szept Zoetal.
W dole leżały ciała. Delores zrozumiała, że atakujący znaleźli też inne wioski, że to nie przypadkowy rajd, lecz zorganizowane i metodyczne działanie. Dla nich dwóch było to nawet dobre. Grasujący po lesie Kruzowie przegapili upchnięte między zwłokami i liśćmi kobiety i pobiegli dalej. Delores poruszyła ustami, odmawiając bezgłośną modlitwę, wtuliła się mocnej w przyjaciółkę i zamarła. Ktoś znów nadchodził.
Spojrzały sobie w oczy, objęte jak kochanki, którymi nigdy nie były. Głosy Kruzów rozbrzmiewały coraz bliżej, ochrypłe i oczadziałe przemocą, wstrząsane drgawkami śmiechu. Ciała nad nimi zadrgały, popłynęła krew. Delores patrzyła w zielone oczy Zoetal, a potem ujrzała, jak gasną z cichym syknięciem, bąbelkiem powietrza i krwi na pełnych, ładnie wyciętych ustach.
Kruz, który przebił Zoetal włócznią, zatrzymał się i otarł śniade oblicze z potu. Miał prostoduszną, zwyczajną twarz spracowanego ojca rodziny. Uczciwego, takiego, który nie mitręży, nie miga się od roboty. Robił to machinalnie, widziała, że nawet nie patrzy gdzie dźga. Wiadomo, Białoskórzy. Deptał ich jasnoskóre ciała – zdaniem Kruzów, niebędące ciałami ludzi – tak jak wiejskie dziewczyny miażdżyły winogrona po zbiorach w jej zamorskiej, dawno straconej ojczyźnie. To była tylko robota. Patrzyła na zdobiące jego kościany hełm pasy cieniutkiej skóry, szarej i jasnej na słońcu, i nagle poczuła w sercu szaloną, zrodzoną z udręki radość. Wiedziała, że zdarta była z takich jak ona, wiedziała, że może jej wioska nie była ostatnia. Ukrytych w dżungli enklaw Białoskórych, takich jak jej osada, musiało być więcej.
Szary Pas pchnął raz jeszcze, poczuła szklisty chłód kamiennego ostrza, które zraniło ją w bok. Nie krzyknęła, wiedziała, że odgłos zaalarmuje oprawców. Ostrze wyszło z niej z miękkim plaśnięciem i wtedy wróciły skurcze. Zagryzła wargi do krwi, której i tak za dużo spłynęło, teraz czuła ją też między nogami. Kłapnęła zębami, chwytając coś, co mogło być ludzkim nadgarstkiem, patykiem, korzeniem, gównem. Delores wczepiła się w to i jakimś cudem zagryzła budzący się w krtani wrzask; przeżuła go i przełknęła wraz z falą strasznego bólu. Słabła, lecz wiedziała, że nie wolno jej teraz odpłynąć.
Znów targnęły nią skurcze, wielkie, bezwzględne łapy próbowały rozerwać ją żywcem. Ciało rozlało się miękko, jakby całe stawało się krwią, biodra można było zgniatać jak ciasto. Nie wydała z siebie nawet szeptu, choć ból był niewyobrażalny i wiedziała, że następna sekunda nadejdzie za tysiąc lat.
Potem na jej zaciśniętych powiekach zachrzęścił piach. Idący za katem sprzątacz niedbale zasypał grób.
Powiadają, że matka urodziła go, gdy opuszczało ją życie. Że agonalny dygot zlał się ze skurczami narodzin, że los przechylił szalę na rzecz jego chyboczącego się życia, pchnął na stronę istnienia i światła. Czasem czuł, że to wszystko wyryło się w nim, zapisało gdzieś na dnie pamięci. I znów wdychał smród tamtego dołu z trupami, wymieszany ze słodkim odorem zgnilizny i ropy. Już nigdy nie polubił słodyczy.
Zostały mu zgrzytające, jątrzące gdzieś w trzewiach duszy fragmenty. Przemieszczały się w nim jak drzazga albo urwany grot strzały, który wędruje w ranie, sprowadzając gorączkę i dreszcze. Choć nie mógł tego pamiętać, pamiętał śniadą, oszpeconą poparzeniami rękę mężczyzny, który pomógł mu wyjść na świat. Na wierzchu owiniętej krwawymi szmatami dłoni znajdował się tatuaż, zatarte kontury psa. Wojownik musiał być dobrym człowiekiem, zatrzymał się, słysząc płacz dziecka.
Wydobył go szorstkimi rękoma. Noworodek rozwrzeszczał się. Zamilkł, przestraszony, gdy ujęły go silne, stwardniałe od miecza dłonie. Żołnierz patrzył na niego w zadumie, przeżuwając jakąś niełatwą decyzję. Kręcił głową, mruczał coś i spluwał ponuro. Po chwili westchnął, sprawnie przeciął i podwiązał pępowinę. Odłożył noworodka na kupkę łachmanów i zajął się własnymi ranami.
Chłopiec czekał. Choć ciążyło na nim przekleństwo pamięci, nie szedł za nim, na szczęście, dar wczesnego rozumienia. Leżał więc, łapiąc powietrze, oślepiony słońcem, zapatrzony w tarczę nieba i wędrujące chmury. Obok jego policzka fruwała mucha, odwrócił główkę, żeby nie łaziła po oczach. I wtedy ją zobaczył. Musiała być piękna, nawet po latach opowiadał o tym z uczuciem poety. Miała niebieskie oczy, klejnoty, przez które umarła. Jej własny Znak Białoskórych. Ale chłopiec rozpoznał ją sercem. Powitał swoją matkę i pożegnał, zbyt szybko ucząc się śmierci.
Starożytni Białoskórzy czcili Niebiosa i wznosili ku nim modły. Stanowiły siedzibę ich Boga. Jest to jedno z wielu świadectw ich demonicznej natury. Prawdziwy człowiek wie, że od Nieba, Planet i Gwiazd trzeba się trzymać z daleka.
I tak kiedyś po ciebie przyjdą.
Ykszuppin Młodszy, Baśnie o krajach ludzi
Haran nienawidził cotygodniowych kąpieli. Rozebrał się już do przepaski biodrowej, rzucając wokół gniewne, pełne urazy spojrzenia.
— No, na co czekasz? Na zaproszenie od króla? — ponagliła chłopca Heza, wlewając do balii kolejną partię ukropu. Pęcherzowi zrobiło się żal młodego, czuł się, jakby topił kocięta. Wywar Hezy przypominał mieszaninę garbarską, a nie coś, w czym dobrowolnie kąpią się ludzie. Zawierał łupiny orzecha uixachin, korę dębu i hennę; cuchnął taniną i wypalał skórę. Ale przy okazji nadawał jej też pożądaną śniadą barwę, coś między odcieniem gliny i polerowanej miedzi. Właśnie ten kolor w krajach Prawdziwych Ludzi wytyczał czerwoną linię, granicę życia i śmierci. Pęcherz słyszał, że w nadmorskich miastach żyją ludzie żółtoskórzy albo tacy o wełnistych włosach i skórze czarnej jak węgiel, ale nigdy ich nie widział. Prawdziwy Człowiek miał skórę koloru miedzi i rdzy albo kończył z głową nabitą na pal.
Z zamyślenia wyrwało go przekleństwo. Młody wlazł już do balii i odgarnął z czoła włosy, jasne mimo brudu i tłuszczu. Bogowie, jaki był brzydki! Jego budowie zupełnie brakowało proporcji. Już teraz, w dwunaste urodziny, wydawał się nienaturalnie wysoki, długonogi i niezgrabny jak czapla. Twarz miał odpychająco pociągłą, wyciosaną, złożoną ze zbyt ostrych kątów.
Zamiast ładnego, płaskiego nosa wyrastało z niej wydatne haczykowate coś w kształcie orlego dzioba. Prawie nie miał kości policzkowych. Ale najgorszy pozostawał kolor.
Nie, żeby blady, demoniczny odcień był stale obecny. Oboje z Hezą robili, co mogli, żeby ochronić dzieciaka. Nigdy nie powiedzieli mu prawdy, fabrykując na jego użytek powiastkę o rzadkiej chorobie skóry. To było tchórzliwe, zgoda, ale lepiej żyć w kłamstwie, niż być pomiotem demonów. Orzechowy specyfik barwił skórę i pozwalał jej złapać solidną opaleniznę. Pozwalał przeżyć.
Wciąż pamiętali, co stało się kilka lat temu, gdy Pęcherz brał udział w wyprawie wojennej, a Heza zachorowała. Haran, pozostawiony pod opieką ciotek, całymi dniami pluskał się w rzece. Szybko stracił ochronną barwę i cętki bladej skóry wyłoniły się spod złuszczonej warstwy kamuflażu. Heza musiała czekać, aż zapadnie noc, i zawiniętego w koc przemycić znad brzegu, unikając wścibskich spojrzeń sąsiadów.
— Chcę się wykąpać sam. To takie dziwne? Czemu zawsze się na mnie gapicie? — burknął Haran. Pęcherz westchnął. Bo ktoś może cię zabić, synku. Na szczęście od gadania miał żonę.
— Czemu, czemu? Bo znowu za szybko wyskoczysz. Masz się porządnie natrzeć, inaczej będzie nieszczęście.
Młody wyczuł zdenerwowanie, nieodmiennie towarzyszące ablucjom, i wpatrywał się w rodziców w napięciu. Pęcherz wzdrygnął się pod tym rozżarzonym spojrzeniem. Szare oczy Harana przypominały stal, zakazany metal, który przywieźli ze sobą Białoskórzy. Popatrzył na swoją ciężarną żonę i przełknął ślinę. Czy popełnili świętokradztwo i czy bogowie odpłacą im właśnie teraz? Jak długo można żyć w grzechu?
Dobrze, że szczeniak nauczył się mrużyć ślepia i chodzić zgarbiony, nie patrząc w twarze rozmówców. Dzięki temu miał jakieś szanse.
Teraz prychał, a Heza szorowała go energicznie, wcierając w skórę maskujący specyfik. Nie powinna tego robić, w ogóle nie powinna nic robić w tym stanie, pomyślał Pęcherz, ale nie ruszył się z miejsca. Jego żona dreptała po izbie kołyszącym się krokiem ciężarnej, niosąc swój wielki brzuch, ale nie stała się przez to łagodniejsza.
Po kąpieli posadził syna na stołku i wplótł mu we włosy kawałki króliczych kości. Bagienny królik był pierwszym stworzeniem, które Pęcherz wytropił i zabił. Jeszcze zanim w lasach rozpleniła się szara choroba. Teraz miał wspierać jego przybranego syna. Haran rozpromienił się.
— To znaczy, że zostanę wojownikiem, prawda? Prawdziwym Druazzi?
Dorośli spojrzeli po sobie. Ściągnięta twarz Pęcherza miała dziwny wyraz. Z ojcowską dumą sąsiadował smutek, niczym burzowy mrok, który nagle zasnuwa część nieba. Heza w milczeniu zmieszała w misce trochę popiołu, węgla drzewnego i kurzego tłuszczu. Wtarła mieszankę w jasne włosy chłopca. Były krótko ostrzyżone, poza ocalałym kosmykiem z tyłu głowy – zapowiedzią dumnego czuba wojownika, który będzie mógł nosić, gdy pojmie pierwszego jeńca.
— Nigdy bez tego nie wychodź. Pamiętaj, że jesteś chory — przypomniała. Chłopiec wzruszył ramionami. Mówiła tak za każdym razem, przeświadczona, że na ulicy ukatrupią go za sam wygląd. Ale w ich bandzie to on był przywódcą. I nigdy nie spotkało go nic złego.
Jednak w spojrzeniu Hezy kryło się coś jeszcze. Kobieta ściskała starą zabawkę, drewnianego, malowanego na niebiesko jelonka, którego wystrugał Pęcherz. Gładziła ją, jakby była czymś bezcennym i zaraz miała to oddać.
Dorośli są naprawdę dziwni, pomyślał.
Haran obudził się w środku nocy. W brzuchu burczało mu z głodu, ale do tego zdążył się ostatnio przyzwyczaić. Chodziło o coś innego. Była w tym dziecięca ekscytacja przed świętem, radość okraszona niepokojem. Pęcherzowi i Hezie także udzielił się ten stan.
Jeszcze nie spali, słyszał, jak ojciec krąży po glinianym klepisku, wypełniając ciszę żołnierskimi bluzgami. Heza zaklinała go przyciszonym głosem, zatrzymywała i błagała. To nie dziś, uspokajał Pęcherz. Nie dziś. Najpierw muszę… i znów przerwał mu jej zduszony płacz.
Haran uznał, że sytuacja jest w normie. Gdy wymykała się spod kontroli, ojciec krzyczał i ciskał o ścianę pustymi dzbanami po pulque. Niszczył też różne przedmioty, a potem śpiewał tęskne, wojenne pieśni. Chłopak nawet nie zauważył, kiedy usnął.
O świcie obudził go ojciec. Pęcherz lubił bezceremonialne pobudki, komendy i szorstki dryl, które przypominały mu młodość. Czasy, gdy znany był jako Pijany Miecz, słynący z brawury dowódca Leśnego Kontyngentu Druazzi. Musztrowany przez niego Haran nie dzielił tych sentymentów i z dwojga złego wolał, jak budził go własny pęcherz. Stary kazał chłopcu się ubrać i wyprowadził go na wąską ścieżkę, która zagłębiała się w las.
Zwykle Heza przygotowywała im na drogę zapasy; gotowane kukurydziane ciasto tamalli i ostrą pastę z fasoli. Teraz prowiantu prawie nie było i musiały im wystarczyć placki z mieloną korą. Mimo to Haran dreptał za ojcem uśmiechnięty, ciesząc się ze wspólnej wyprawy. Pęcherz od dawna już nie zabrał go na polowanie, a i sam rzadko zapuszczał się do lasu. Za bardzo absorbowało go picie.
Pijany Miecz nie robił bowiem niczego na pół gwizdka. Zatracał się w pulque z takim samym talentem i pasją, z jakim kiedyś zatracał się w łowach, miłości i wojnie. Bywało, że cały dzień siedział rozparty na ganku, wpatrzony w wirujące na wietrze wstążki i kolorowe gałgany, mające chronić dom przed złośliwymi duchami. Ale jak magia mogła cokolwiek pomóc, gdy złe moce gnieździły się w jego własnym sercu?
Czasami zabierał Harana do wzniesionego na palach budynku z długich bali, będącego Domem Wojownika ich plemienia.
Przesiadywali tam dumni, zabiedzeni starcy, z wytatuowanymi, malowanymi indygo i ochrą twarzami i zębami spiłowanymi starym, zakazanym przez Kruzów zwyczajem. Zdaniem ich władców tylko członkowie kasty wojowników mogli się naznaczać w ten sposób. Status plemiennych barbarzyńców był niejasny, co prowadziło do licznych napięć, które regularnie dostarczały kruzańskim wojownikom rozrywki.
Wielu młodych Druazzi wyśmiewało puszczańskie tradycje i tabu, uznając je za nieżyciowe przeżytki i zawadę w nowych, wspaniałych czasach. Pęcherz był inny. Zaszczepił przybranemu synowi dumę i gorzką, doprawioną szyderstwem miłość do tego, co utracone i piękne. Patriarchowie plemienia uczyli Harana polować, walczyć i opowiadać, a gdy skończył siedem lat, uroczyście spiłowali mu zęby.
Bolało jak diabli, mimo uśmierzającego naparu z powojów, ale Haran dałby sobie uciąć rękę, żeby zdobyć uznanie tych ludzi. Byli inni, wyrzeźbieni z twardszego i szlachetniejszego drewna. Dębiny albo cennego mahoniu, a nie cienkiej, sosnowej sklejki. Świadkowie lepszego czasu wędrówek, polowań i walk, zanim lasy zbutwiały i zgniły, a zwierzęta rozpierzchły się w ciszy. Opowiadali Haranowi o leczniczych duchach, które połykali szamani Druazzi, i magicznych, widmowych dmuchawkach, którymi wtłaczali je w rany. O śpiewie wodospadów i wyczekiwaniu na wizje, a także o preparowaniu zdobycznych głów. O sztuce gromadzenia magicznej esencji wrogów, która dostarczona do wioski, wywierała zbawienny wpływ na piwowarskie wysiłki kobiet. „Chcesz uwarzyć dobre maniokowe piwo? Zabij co najmniej trzech wrogów”.
Pęcherz wciąż opowiadał chłopcu historie, ale w miarę upływu lat jego opowieści stawały się coraz bardziej posępne, przesycone cynizmem i trunkiem. Przeszłość… W tym kraju wszystko było naznaczone przeszłością, niczym zaszczane gacie. Niech Haran nigdy nie da sobie wmówić, że byli tępymi, parszywymi dzikusami, jak zawszeni Otomi z Równin czy inne koczownicze łachudry. Owszem, dla Kruzów i innych szczypawek z kamiennych domów Druazzi pozostawali barbarzyńcami, ale przecież byli też wojownikami, czarownikami i myśliwymi, poetami i artystami.
Ich los odmienił się podczas Wielkiej Wojny.
Wraz z innymi uciskanymi plemionami poparli zamorskich najeźdźców. Marzyła im się zemsta na władcach Pierwszego Przymierza, którzy co roku najeżdżali ich ziemię. To był błąd. Dziś ich podbity kraj stanowił część kruzańskiego imperium, Odrodzonego Przymierza, a niedobitki Druazzi gniły w nadrzecznych bagnach.
Pijany Miecz rozpamiętywał tę klęskę każdego dnia, w jakiś sposób współgrała z jego prywatnym cierpieniem, goryczą zrodzoną z porażek. Czasami zaś wracała mu wiara, i to było jeszcze gorsze. Zrywał się wtedy i krzyczał, że wkrótce odzyska majątek. A potem znów wracał z niczym, nie licząc sińców i guzów. Czasem wołał wówczas do siebie syna, a jego mamrotanie brzmiało jak zduszona klątwa.
Teraz znowu szli razem, nareszcie. Haran był bardzo szczęśliwy. Każdy chłopak wierzy, że jego ojciec jest mądry i silny, to pierwotny monoteizm dzieciństwa. Nawet pijackie ekscesy nie zdołają podkopać tej wiary. Zwłaszcza w słoneczny dzień, kiedy razem idziecie polować.
Całą dzielnicę, kwartały glinianych chałup między rzeką a wzgórzem, zamieszkiwali Druazzi. Wywodzili się z licznych szczepów, które głód, rugowanie z ziemi i szara choroba lasów zagnały w końcu do miasta. Stali się kundlami, które żerują w pobliżu śmietnika.
Wrogowie nazywali ich barbarzyńcami, ale błotniste, cuchnące rybami uliczki zamieszkanej przez nich Dzielnicy Leśnej były znacznie czystsze i bardziej praworządne niż wielkomiejskie slumsy zajęte przez osadników z ludu Kruzów.
Nad okolicą dominowało płasko ścięte wzniesienie z porowatego wapienia. Po zboczu pięły się dzielnice rzemieślników i kupców, na szczycie wznosiły się schodkowe piramidy świątyń i dumne pałace szlachty. Przechadzali się tam wyniośli synowie kruzańskich rycerskich rodów: Złotego Psa, Orła, Turkusowej Włóczni. Druazzi nie mieli tam wstępu, poza dniami świątecznymi, gdy kapłani odgrywali przed ludem Yugal swe uroczyste spektakle.
Haran znalazł się tam raz. Wciąż pamiętał przepych pierzastych szat w czerwieni, błękicie i o barwie cienistej zieleni morza. Święto ku czci starego azteckiego Tezcatlipoki było feerią woni i barw, klejnotów, kadzidła i krwi. Szczyt wzgórza należał do bogów, zwykli ludzie pokornie gnieździli się pod nim.
Pośród licznych społeczności Yugal Druazzi odznaczali się najbardziej niejasnym statusem, wyłamując się z kastowego porządku imperium. Prześladowani za swoją rolę podczas Wielkiej Wojny, wciąż byli cenionymi wojownikami. W ostatnich dziesięcioleciach kruzańscy królowie Przymierza uchronili Druazzi przed całkowitą zagładą, wiedząc, że leśne szczepy stanowią znakomite źródło żołnierzy. Ocalili myśliwych, ale nie zdołali uratować puszczy, która ich karmiła. Zagarnęło ją wiecznie nienasycone Yugal.
Miasto rozlało się niczym spuchnięta ropucha, dysząc pośród błotnistych, wyjałowionych pól, moczarów i resztek puszczy, wykarczowanej, spalonej albo zgniłej od szarej choroby. Gdyby nie pieniądze zarabiane przez najemników i emigrantów, plemię dawno wymarłoby z głodu.
Nad rzeką z mgieł wyłoniło się dwóch ludzi: stary Hon i jego syn Yora. Hon miał dziką, nieprzeniknioną twarz. Jak wszyscy Druazzi starej daty ozdobił ją tatuażami, które przecinały zmarszczki. Szeroki kapelusz z palmowych włókien chronił przed deszczem i leśnym robactwem. Podobnie jak Pęcherz, uzbrojony był we włócznię i dwa rytualne sztylety, z których jeden, Jasny, służył do codziennych czynności, drugi zaś, Ciemny, dobywano jedynie wtedy, gdy musiano kogoś zabić.
Kiedy wyszczerzył się w uśmiechu, resztki spiłowanych zębów błysnęły zielenią nefrytu. Wojownicy Druazzi chętnie wzmacniali uzębienie płytkami drogocennych kamieni, co nie miało nic wspólnego z kanibalizmem, o który oskarżali ich słabi i kłamliwi ludzie z miast. Jego potomek, Yora, wyglądał przy Honie jak postać z kukiełkowych jasełek, wredny, wieczne błaznujący diablik z chudą twarzyczką szczura i wielkimi oczami, z których wyzierała jakaś ponura tęsknota.
Mężczyźni powitali Pęcherza z szacunkiem, na jaki zasługiwał wódz, mimo że ich plemię było teraz tylko kroplą w ludzkim morzu, które rozlało się wokół starożytnego Yugal. Zagłębili się w las. Haran milczał, bo oni milczeli. Był dumny, że sunie przez poszycie puszczy tak cicho jak reszta, nadrabiając brak doświadczenia lekkością. Bardzo chciał zasłużyć sobie na pochwałę Pęcherza i Hona. Las ustąpił miejsca nadrzecznym rozlewiskom Mys. Szli gęsiego, miejscami brodząc po pas w mule, przedzierając się przez trzciny, bagniska i hałdy odpadków.
Aż dziw, czego ludzie nie wyrzucą do wody. Najbardziej śmierdziały ciała, tutejsi zawsze powierzali swych zmarłych rzece. System sprawdzał się, gdy zamieszkiwali niewielkie wioski, ale teraz, w zatłoczonych slumsach, powodował potworny fetor.
Chłopiec sądził, że idą na polowanie. Ale oni skierowali się w górę zbocza.
Kiedyś była to zwyczajna dzielnica, z domami z wewnętrznym dziedzińcem, warsztatami, placem targowym i szkołą świątynną. Dziś ulice roiły się od uchodźców. Przeważnie byli to chłopi z okolicznych wiosek, których szara choroba zmieniła w nędzarzy, ale trafiali się też przybysze z południa, uciekający przed nasilającą się wojną. W apatycznym tłumie krążyli handlarze i kurwy. Haran widział sprzedawców kukurydzy i myśliwych odganiających muchy od jelenich półtusz. Jakiś łotrzyk przyglądał im się z namysłem, ale na widok Pęcherza zrezygnował.
Bez przeszkód dotarli przed wrota Górnego Miasta. Tłoczyli się tu łowcy z dobrami zdobytymi w lesie. Znosili poroża jeleni i skóry niebezpiecznych gadów: iguan i jadowitych, czarno-żółtych jaszczurów tecueh. Inni taszczyli ziarna czekolady, drewno na strzały oraz najcenniejszy z towarów: pióra barwnych ptaków, kwezali. Chłopi z koszami fasoli, papryki i kukurydzy odprawiani byli z kwitkiem, takie transakcje załatwiano na targu wiejskim.
Haran zadzierał głowę, wpatrzony w zdobiące mur rzeźby skrzydlatych węży. Zwieńczenia starych baszt miały kształt czaszek, z demonicznymi twarzami o grubych rysach. W ich rozdziawionych, głodnych ustach mieściły się mosty zwodzone, z których wojownicy mogli kontratakować, zbiegając po pomostach z plecionej trzciny, niczym po wywalonych jęzorach. Jeżeli wrogów było zbyt wielu, demony unosiły klapy powiek, a z „oczu” baszt wylewały się olej i wrzątek.
Wokół panował grożący wybuchem, nerwowy nastrój, właściwy dla okresów głodu, choroby i suszy. Strażnicy – rośli mężczyźni w zbrojach ze skóry, bawełny i filcu, z pierzastymi insygniami w zielonym kolorze Yugal, obrzucili ich grupę pogardliwymi spojrzeniami.
— Tylko z wartościowym towarem, śmierdziele. Nie trzeba nam tutaj żebraków i chorób.
Pęcherz i Hon stężeli. Druazzi stosowali masztak, oczyszczające kadzidło chroniące przed złymi duchami. Nie wszyscy lubili ten zapach, choć chłopiec wolał go od preferowanego przez Kruzów kopalu.
Haran ujrzał, jak ojciec rozprostowuje prawicę. Na serdecznym palcu widoczne było pasmo jaśniejszej i czystszej skóry. W tym miejscu znajdował się kiedyś zielony jadeitowy pierścień. Chłopiec pamiętał, że Pęcherz otrzymał go za wojenne zasługi. Pierścień był czymś w rodzaju nadania szlachectwa i uprawniał go do wchodzenia na teren Górnego Miasta.
Pamiętał też dzień, gdy ojciec zastawił go u lichwiarza i przez cały wieczór kurczowo zaciskał dłoń. To był dopiero początek wstydu i jasnych plam. Znaczyły ściany ich chaty, w miarę jak Pijany Miecz wyprzedawał gobeliny, trofea wojenne i broń, naczynia kuchenne i meble. Heza powiedziała mu kiedyś, że ojciec wpadł w długi, żeby wspomóc Druazzi zrujnowanych przez szarą chorobę. Haran podejrzewał, że głównym winowajcą były jednak pulque i kości.
Drugi strażnik był tłusty i miał lepkie, błyszczące usta. Mrugnął do Harana i uśmiechnął się słodko.
— Za to chętnie wpuścimy tu wasze córki. Jakoś się je domyje. Chłopaczek też się nada, he, he… — Śmiech tłuściocha przeszedł w zduszony kwik, gdy Pęcherz zdzielił go pięścią w splot słoneczny. Strażnik padł, daremnie łapiąc powietrze, a drugi Kruz zastygł z uniesioną włócznią.
Wpatrywał się w starego Hona, który bez zmrużenia oka podpierał jego podbródek sztyletem.
— Myśleliście, że możecie zabawić się moim kosztem? Dla waszej wiadomości, służyłem u boku Starego Księcia. Pan miasta z pewnością ucieszy się, słysząc, że takie spasione pachołki porywają się na jego dawnych przyjaciół.
— Stary Książę pojechał na wojnę, dzikusie. Każdy szmaciarz może wycierać nim gębę — wystękał grubas.
— W takim razie załatwimy to sami. Skoro wam życie obrzydło… — Pęcherz przerwał wywód i nastąpił grubasowi na rękę, którą ten już sięgał po świstawkę alarmową. Drugi strażnik ostrożnie przełknął ślinę.
— Upiekło się wam, Druazzi. Przechodźcie — mruknął.
Przyspieszyli kroku. Pęcherz prowadził ich, rozpychając tłum. Ulice pełne były woni, których Haran nie znał, i widoków, których nie miał czasu podziwiać. Stary Hon złapał Pęcherza za rękę.
— Może to przemyślisz. To naprawdę nie jest mądre, aszkatli.
Chłopiec nadstawił uszu. Aszkatli oznaczało przyjaciela i brata krwi, tak zwracali się do siebie mężczyźni, którzy razem walczyli. Haran słyszał to słowo, ilekroć przyjaciele Pęcherza schodzili się na popijawę. Gdy wino łagodziło napięte twarze i przywracało blask oczom, wędrowało w powietrzu jak zaklęcie dumy i wsparcia. „Jeszcze im pokażemy, aszkatli. Będzie dobrze”.
Pęcherz zbladł i gniewnie wyrwał druhowi rękę. Haran przyglądał się temu, zdumiony. Ojciec lubił wypić, lecz przeważnie upijał się w domu. Rzadko pozwalał sobie na utratę twarzy przy ludziach.
— Nie mam wyjścia — warknął, uderzając się po udzie.
— Mógłbyś prosić o pomoc w pałacu. Jesteś zasłużonym żołnierzem…
— Nie mógłbym. Ten spasiony sukinsyn miał rację. Dopóki nie wróci Stary Książę, moje imię nic nie znaczy.
Hon pokręcił głową. Poklepał Pęcherza po ramieniu.
— Zawsze będziesz moim wodzem. Zaopiekuję się Hezą.
— Martw się lepiej o swoich. Z tymi głodnymi gębami i suszą…
— To nie potrwa długo, aszkatli. Gdy Książę wróci, upomnimy się o ciebie.
Rozmowę przerwał im Yora. Syn Hona poklepał Pęcherza i objął go, ale unikał jego wzroku. Za to nie przejmował się Haranem. Jego oczy są pełne radości, pomyślał chłopiec. Normalnie ich spojrzenie było zimne, Haran go nie lubił. Nie nadążało za skwapliwie uśmiechniętym, szczurzym obliczem i przymilnym głosem. Jedyny syn Hona nie był wojownikiem i Pęcherz często okazywał mu wzgardę. Twarz Yory przeważnie pozostawała zresztą posępna, toczona jakąś upartą zgryzotą. Dziś Haran pierwszy raz zauważył w niej radość, za którą kryło się coś wstrętnego, zjadliwa emocja, mroczniejsza niż u grubego strażnika.
Hon zaprowadził ich do niewielkiej szopy. Była ciemna, stłoczeni ludzie zastygli, otępiali upałem i tylko muchy wykazywały jakąkolwiek aktywność. Dwóch mocno zbudowanych nadzorców zajęło najlepsze miejsce przy drzwiach, obdarzone śladowym powiewem. Grali w kości, dbając o to, by ludzki towar się nie uszkodził. Teraz obszukali nowo przybyłych i przywiązali ich do specjalnej żerdzi, ostrożni i bardzo grzeczni. Jakby to oni byli w tej sytuacji skrępowani. Haran zobaczył, jak Pęcherz oddaje Honowi swoją włócznię i dwa święte noże. Tego było dla chłopaka za dużo. Chciał czmychnąć, ale Pęcherz przyciągnął go i mocno objął.
— Słuchaj uważnie. Jesteś już duży, ale nie mogłem ci powiedzieć. Ani Hezie. Ma w łonie dziecko i nie należy jej martwić.
Haran nie rozumiał i gapił się na niego zdumiony. Pęcherz westchnął.
— Jeszcze raz. Chodzi o to, że nie mam pieniędzy. Ale mam długi, i to spore. Jako niewolnicy wywiniemy się naszym wierzycielom.
— Nie wiedziałem — wyszeptał chłopiec. Pęcherz uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Armia skupuje teraz niewolników. Budują jakąś fortecę na północy. Przepracujemy rok, dwa, najwyżej kilka lat. Gdy Stary Książę wróci z wojen, Hon opowie mu o wszystkim i wykupi nas. Znam go, a on nie zostawi swojego żołnierza na pastwę losu. Robię to wszystko dla Hezy… oraz twojego nowego braciszka lub siostry.
Haran milczał, w oczach zbierały mu się łzy. Pęcherz pogłaskał go.
— Nie bój się. Nie rozdzielą nas. Idziemy tam jako własność Hona. Zadba o to, żeby kupili nas obu. Razem.
Stłoczeni w dusznej, cuchnącej szopie czekali na hurtownika. Haran wciąż nie mógł uwierzyć w to, co go spotkało. Pęcherz drzemał na kukurydzianej macie. Nie wydawał się przesadnie zasmucony, nie dręczyły go wyrzuty sumienia. Chłopiec usiłował pójść w jego ślady, ale w głowie nadal huczały mu myśli. Dlaczego ja? Pęcherz jest silny, może dobrze pracować. Walczyć. Ludzie zapłacą, żeby go oglądać. Ale ja? Opiekowałbym się Hezą i maleństwem. Dlaczego się mnie pozbyli?
Zapłakał, obejmując głowę. Zduszony jęk ocucił go z ponurych rozmyślań. Rozejrzał się po szopie, w kącie podrygiwały splecione ciała. Zafascynowany tak, jak może być tylko dwunastoletni dzieciak, patrzył na brązowe piersi kobiety wijącej się pod chudym, wytatuowanym zbirem. Widząc, że Haran patrzy, opryszek ścisnął i ugryzł miękkie ciało, drugą ręką zatykając ofierze usta. Wyszczerzył zakrwawione zęby. Lewe ramię, którym kneblował kobietę, kończyło mu się opalonym kikutem.
— Tym też można wyruchać, synu. — Pomachał nim z dumą.
Kobieta łapała powietrze uwolnionymi ustami. Z jej oczu płynęły łzy, ale Haran zauważył, że szybko zagryzła wargi, nie wydając dźwięku. Jednoręki przyglądał się chłopakowi nad morzem skamieniałych ciał, wreszcie jego wzrok zatrzymał się na Pęcherzu. Z grymasem dziecka pozbawionego zabawki szturchnął kobietę, która zmieniła pozycję, ustawiając się na czworakach. Haran odwrócił wzrok. Lepiej się przyzwyczajaj, pomyślał.
Zasypiał już, gdy zbudził go szelest. Yora wyślizgnął się z szopy. Haran uchylił skrzypiące drzwi i wyjrzał ostrożnie. No tak, Yora po prostu lał. Potem wytarł ręce w spódniczkę i rozejrzał się czujnie. Człowiek, który wyłonił się z mroku, miał granatowy, bawełniany płaszcz, który nosić mogli tylko weterani. Ozdobił go turkusową broszą w kształcie włóczni. Szeptali, usłyszał brzęk monet. Nie zaniepokoiło to zbytnio Harana. Yora zawsze robił jakieś szemrane interesy.
Chłopak ułożył się na posłaniu z kukurydzianych badyli, poprawił zwinięty pod głową płaszcz. Z przymkniętymi oczami rozpamiętywał miniony dzień. Czuł, że przestaje być dzieckiem, że otwiera się przed nim los kogoś starszego, kogo jeszcze nie zna.
Będę dzielny, nie będę się bał.
Z półprzytomnego stanu pomiędzy, dzielącego krainy jawy i snu, wyrwał go odgłos stąpnięcia. Chłopiec powściągnął zwierzęcy odruch, nakazujący mu zerwać się, i ostrożnie otworzył oczy. Nie chciał spłoszyć intruza.
Drobny, przykurczony mężczyzna pochylał się nad Pęcherzem i mruczał coś cicho z zębami wyszczerzonymi jak ostrza. Przez otwór w palmowym dachu chlusnęła poświata księżyca, wypłukała z ciemności udręczoną, wykrzywioną nienawiścią twarz.
To był Yora.
Czasy były ciężkie, ale ze szczytu wzgórza zamieszkanego przez szlachtę wszystko wyglądało lepiej. To tutaj mieszkali przedstawiciele kruzańskich wysokich rodów, napływowa elita Yugal, która podbiła miasto w zamierzchłej epoce Klątwy.
Chłopiec imieniem Tennok zamknął książkę i przeciągnął się w trawie ze zwierzęcą rozkoszą. To była dobra lektura. Awanturnicza opowieść z któregoś z minionych, zapomnianych Cykli, opracowana przez Mykotla Starszego. Bohater opowieści, toltecki arystokrata o wdzięcznym imieniu Ka’ban, właśnie prowadził zbuntowany lud na bramę fortecy swojego ojca tyrana. Uciśnieni brali odwet na złych, a słabi wygrywali z silnymi. Sprawiedliwości dziarsko stawało się zadość. Tennok miał niejasne wrażenie, że prawdziwy bieg dziejów wyglądał nieco inaczej. Mimo to fabuła fantastycznego romansu była na tyle wciągająca, że Tennok postanowił zostawić sobie trochę na później.
Odłożył książkę i ziewnął. Promienie słońca leniwie pełzały po jego skórze, a żołądek nieśmiało sugerował, że pora podwędzić z zamkowej kuchni obiad, a raczej trzecie śniadanie. Uwielbiał czytać i jeść, a najlepiej łączyć te przyjemności. Wrażenie psuł nieco smród zwłok wiszącego nieopodal skazańca, który miał wystarczająco dużo szczęścia, że zamiast trafić do Dołów, został ukrzyżowany na miejscu. Kruzowie uwielbiali krzyżować. Stara legenda głosiła, że nawet nazwa plemienia pochodziła od cudzoziemskiego słowa, jakim starożytni Białoskórzy określali znak swojego Martwego Boga. Podobno dzicy przodkowie Kruzów krzyżowali każdego schwytanego najeźdźcę, oddając mu tym samym szyderczy hołd.
Niedaleko stąd, na należącej do ich rodu arenie gladiatorskiej, młodsi bracia Tennoka wprawiali się w szermierce. Stary Cahuotl, mistrz miecza klanu Turkusowej Włóczni, dawał im nieźle w kość. Na pewno spływali potem, a i krew by się pewnie znalazła. Ci z synów Maczuraia, którzy nie towarzyszyli mu na wojennych wyprawach, szkolili się do nich w domu. Tennok słyszał ich skargi, okrzyki bólu i złości, lecz na szczęście nie musiał ich wąchać. Powinszował sobie udanej ucieczki z zajęć i leniwie obwąchał i ugryzł mlecz, który właśnie przekwitał w dmuchawiec. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że jest prawdziwym szczęściarzem.
Był synem Maczuraia z rodu Turkusowej Włóczni, jednego z najlepszych szermierzy epoki. Urodził się w pałacu, ale to wcale nie gwarantowało spokoju. Wręcz przeciwnie. To, że ominął go morderczy trening, jaki stał się udziałem rodzeństwa, zawdzięczał wyłącznie sobie.
Słabego zdrowia, powiedział lekarz, gdy okazało się, że w wieku trzech lat kwęka, nie je i nie kwapi się zacząć chodzić. Te same słowa padały przy wielu okazjach. Gdy nie mógł udźwignąć miecza ćwiczebnego i nie potrafił nim machnąć. Gdy niezdarnie wraził miecz w oko kuzyna, gdy płakał i narobił w majtki. Ale to nie wystarczyłoby, żeby klan machnął na niego ręką. Niezręczność przypisano jego młodemu wiekowi, zwłaszcza że szczeniak odznaczał się przy tym ładną buzią, melodyjnym głosem oraz wdzięczną, miłą dla oka sylwetką. Wnet jednak się okazało, że Tennok jest także urodzonym, ostentacyjnym wręcz tchórzem, a to dyskredytowało każdego z kruzańskich zdobywców świata. W stadzie wilków urodziła się owca.
Tennok szybko przekonał się, że bycie Kruzem zobowiązuje. Człowiek musiał być twardy lub przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Dorosnąć do reputacji zdobywców. Każde zwycięstwo Kruzów obnażało i pomnażało jego słabość.
Jego lud był sojusznikiem i spadkobiercą wymarłych Azteków. Przyczynił się do odparcia Białych Diabłów, osławionych zamorskich najeźdźców, i wyszedł cało z przeklętej epoki Klątwy, gdy plemiona, narody i rasy kurczyły się jak bryłki wyschniętej gliny, kruszone palcami bóstw. Później, już w nowym Cyklu, Kruzowie wypełnili lukę po wymordowanych Aztekach, wskrzeszając na ruinach ich świata nowe, jeszcze wspanialsze imperium. Tak powstało Odrodzone Przymierze.
Tennok od maleńkości znał tę historię. Wiedział i to, że władca Przymierza rezydował w Tollan, Mieście Trzcin, a dziesiątki plemion i dumnych miast-państw składały mu hołdy, płaciły trybuty i walczyły dla Kruzów w świętych wyprawach po Drogocenną Wodę. Wiedział też, że głównym zadaniem i misją Kruzów było karmienie bóstw. Ich piramidy i wieże spływały posoką jeńców, pokrzepiając tym samym bogów w odwiecznych, kosmicznych zmaganiach. Wiedział to, i nienawidził wszystkiego, co wiązało się z tą wiedzą.
To jednak król Kruzów, zwany tlatoanim, odpierał najazdy barbarzyńskich nomadów z północnych równin. To on przewodził krucjatom przeciwko obmierzłym Tlaszkalanom i Tikalczykom oraz innym starożytnym odszczepieńcom, sojusznikom zamorskich demonów. I nawet Tennok, z jego buntem i żarliwym cynizmem odmieńca, musiał przyznać, że Kruzowie byli olbrzymami. Tym bardziej zgrzytało, gdy rodził się wśród nich karzeł.
Szybko pojął, że nawet upokorzenie i hańba mogą się stać puklerzem człowieka. Świat oczekuje od ofermy pokory. Dobrze widziany jest wstyd, poczucie zakłopotania. W końcu wybrakowany, bezużyteczny nieszczęśnik nie ma powodu do dumy. Tennok nauczył się usuwać z drogi i potrafił sprawiać wrażenie osowiałego. Mimo to, w głębi serca, był przeszczęśliwym dzieckiem. Świat machnął na niego ręką. Kiedy inni tyrali i zbierali sińce, on mógł robić to, na co miał ochotę.
Nie, żeby odpuścił mu każdy. Podejrzewał, że ojciec, osławiony, otoczony powszechną bojaźnią wojownik, dawno spisał go na straty. Gorzej było z matką. Irdana pogodziła się co prawda z tym, że jej syn ma wąskie ramionka i zajęcze serce, lecz nadal wierzyła w zdolności jego umysłu. Podświadomie zakładała, że sprawiedliwi bogowie zrekompensują Tennokowi braki cielesne i wychowa go przynajmniej na wielkiego kapłana, następcę Szurukana z Czerwonej Świątyni. Niestety, w przypadku rozmarzonego, rozmamłanego Tennoka ten kierunek też okazał się ślepą uliczką.
Zawodził na polu astronomii i matematyki. Nie wytyczyłby kanału przez grządkę, irygacja budziła w nim tylko irytację. Wpajaną przez kapłanów logikę łapał gorzej niż kauczukową piłkę, boleśnie ciskaną przez braci. Ratowała go jedynie wrodzona smykałka do słów. Oraz pamięć. Z jakichś niejasnych powodów potrafił dukać raz przeczytane lekcje jak nieprzytomna papuga.
Przystanią okazała się dla niego wyobraźnia. Ostatnia deska ratunku, z której poeci i głupcy nieopatrznie sklecają swój szafot. No i książki. Siedziba Turkusowej Włóczni nie miała bibliotek, w poszukiwaniu lektury Tennok przeczesał już całą fortecę. Najchętniej plądrował zapomniane magazyny na łupy wojenne, w których butwiały zwoje i papierowe kodeksy złupione przez jego przodków w bogatych, majańskich miastach. Jego ojciec dawno przeznaczyłby te zbiory na opał, gdyby nie to, że w ich południowej krainie zwykle było gorąco. Niczym zapobiegliwa wiewiórka, Tennok znosił te łupy do licznych zakamarków i schowków, z których obserwował codzienne życie fortecy.
Dziś zaszył się ze swoimi łupami w sekretnej kryjówce na wzgórzu, z solennym postanowieniem, że przebimba tu cały dzień. Uwielbiał to miejsce. Nie zapuszczali się tutaj nawet strażnicy, nie mówiąc o zwykłych dworakach i sługach. Czasami mógł stąd widzieć, jak do Dołów schodzą kolejne transporty więźniów, wydobywających spod ziemi bryły skał, w których zbierał się tajemniczy braazatal. Podobno ten dziwny kopal zaczął przynosić zyski, które prawie zrównały się z profitami z tradycyjnego surowca Dołów, czyli szlachetnych kruszców.
Tennok westchnął. Teraźniejszość była co prawda przyjemna, ale przyszłość rysowała się przed nim coraz wyraźniej i przybierała niepokojące kształty. Los kruzańskiego szlachcica był wytyczony jak tor jaguara skaczącego człowiekowi do gardła.
Najbardziej obiecujący trafią do Szkoły Rycerskiej, przeznaczonej dla młodzieńców z najlepszych rodów imperium. Ci obdarzeni dobrą pamięcią pójdą do Szkoły Kapłańskiej zgłębiać wiedzę o bogach i gwiazdach. Tennok nie bardzo miał ochotę na posty i puszczanie krwi, ale i tak wolał to od wojaczki i ćwiczeń. Na pewno nie miał nic przeciwko temu, że ominą go wojenne przygody i chwała. W końcu zawsze mógł poczytać o nich w książkach, a nieokrzesany wojownik już na zawsze zostanie półgłówkiem. Czasami zastanawiał się, czy gdyby bogowie obdarzyli go silnym, zręcznym ciałem i odważnym, kipiącym energią sercem, nie angażowałby się chętniej w gry i rywalizację. Pewnie próbowałby. Ale przy jego „nieoczywistych” zaletach? Nie bardzo było czym grać.
Maczurai zauważał go bardzo rzadko. Nawet nie tyle nim gardził, ile w ogóle zapomniał o jego istnieniu. Na przykład kilka tygodni temu, gdy nauczyciel rachunków pochwalił pamięć chłopaka. Podczas wieczerzy zdawało mu się, że ojciec przygląda mu się uważnie. Tennok podejrzewał, że to posępne spojrzenie wyczerpywało ich tegoroczne kontakty.
Cóż, przynajmniej mam więcej czasu na książki, pomyślał i wrócił do lektury fantastycznego utworu Nazahuotla, Króla Kojota, starożytnego autora sprzed Klątwy. Nagle usłyszał za sobą plaskanie ciężkich i płaskich stóp. Chiapanari, monstrualnie otyły eunuch, który strzegł ojcowskiego haremu, wyłonił się z cieni jak larwa.
— A, więc tu się ukryłeś. Przysyła mnie pani Irdana. — Kastrat rozejrzał się czujnie.
— Stało się coś? — zaniepokoił się chłopiec. Nie zjadł dzisiaj obiadu i nie chciałby, żeby z powodu głupich awantur dorosłych ominęła go także kolacja. Matka lubiła karać za byle co.
— Dużo ludzi tu przychodzi?
— Tu? To dobra kryjówka. — Dzieciak roześmiał się z wyższością.
— Czyli nikt tędy nie chodzi. To dobrze — głos eunucha był uspakajający i kojący.
Gładził włosy chłopca palcami w kształcie kiełbasek. Zadziwił go tym, w krótkim życiu Tennoka nikt nigdy nie okazywał mu przesadnej sympatii. Był na to zbyt nieważny.
Nagle sługa pchnął go na mur. Chłopak otworzył usta do krzyku i zakrztusił się, gdy eunuch wepchnął w nie zrolowaną szmatę.
— To nieprawda, że my nie możemy — szeptał okaleczony mężczyzna. — Żądza siedzi w człowieku do końca. Jego najgłębsza osnowa. Jak ogień, który wciąż się tli… ale nie sposób go rozdmuchać i rozpalić. — Mężczyzna jęknął i poślinił mu policzek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki