Głodne Słońce - Wojciech Zembaty - ebook

Głodne Słońce ebook

Wojciech Zembaty

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wojciech Zembaty

Głodne Słońce

Obsydianowe miecze, zapach czekolady przyprawionej chilli i ofiary krwi składane na schodach piramid. Czytelnik znajdzie tu również tajemniczy narkotyk zmieniający rzeczywistość, okrutne kampanie wojenne i potworne istoty chroniące się w podziemiach przed światłem. O Aztekach mało kto już pamięta, za to wciąż przerażenie budzi wzmianka o Klątwie, która kilkaset lat temu powstrzymała inwazję Białoskórych, bo w Głodnym Słońcu tory historii potoczyły się inaczej.

Głodne Słońce Wojciecha Zembatego to jedno z najoryginalniejszych przygodowych fantasy od lat, a odmalowana z wielką dbałością o szczegóły Ameryka Południowa nigdy nie była tak fascynująca, kolorowa i groźna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 608

Oceny
3,9 (16 ocen)
7
3
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GŁODNE SŁOŃCE

Dymiące zwierciadło

Warszawa 2016
GŁODNE SŁOŃCE Dymiące zwierciadło ISBN: 978-83-64384-56-1 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2016 by Wojciech Zembaty Copyright © 2016 by Powergraph Copyright © 2016 for the cover illustration by Sławomir Wolicki Copyright © 2016 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Michał Cetnarowski, Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: Sławomir Wolicki Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Pro­log

Delo­res otwo­rzyła oczy i odru­chowo zła­pała się za ciężki, wypu­kły brzuch. Jasną skórę miała napiętą jak bęben. Nasłu­chi­wała, sku­piona na drgnie­niach ciała. Kiedy wresz­cie poczuła kop­nię­cie, na jej bla­dych, zsi­nia­łych ustach poja­wił się słaby uśmiech. Ulga wywiała z niej prze­ra­że­nie i ból, na chwilę obmyła jej świat z kosz­maru.

To nie był sen, raczej bez­denna stud­nia krzy­ków i czer­wo­nych fal, tupotu bosych stóp i gasną­cych, zdmuch­nię­tych jak świece twa­rzy. W tej studni raz po raz prze­ży­wała atak na ich wio­skę, panikę i bez­ładną ucieczkę. Byle dalej od roz­pru­tych wnętrz­no­ści ich domu: mebli roz­rzu­co­nych w bło­cie i wiru­ją­cych kłacz­ków bawełny, pie­rza i wło­sów, które wła­śnie zmie­niły się w skalpy. Byle dalej od trza­ska­nia pło­mieni i syku ludz­kiego tłusz­czu, od ohyd­nego odgłosu, z jakim upadł po cio­sie jej mąż, z czer­woną szcze­liną wykwi­tłą w brą­zo­wych wło­sach, jakby to on zaraz miał zacząć rodzić, nie ona. Delo­ras pła­kała, ale życie w jej wnę­trzu wzy­wało, by wzięła się w garść.

Zoetal porwała ją, dźwi­gnęła i pocią­gnęła za sobą w dżun­glę. Cier­nie kale­czyły jej wykrzy­wione, opuch­nięte nogi, kiedy stą­pała z wysił­kiem, pod­trzy­mu­jąc brzuch. Jak ona to w ogóle zro­biła? Wczo­raj pół dnia miała skur­cze. Myślała, że nie jest w sta­nie zwlec się z posła­nia za potrzebą, drep­tać w krzaki jak koślawa kaczka. Pro­siła Zoetal, żeby przy­nio­sła jej cho­ciażby wia­dro. Ale wczo­raj było tysiące lat temu.

Na początku łudziła się, że napast­nicy nie będą ści­gali ich w lesie. Że to zwy­kli rabu­sie, któ­rych zwa­biła zdo­bycz: meta­lowe narzę­dzia i broń, z któ­rych wyrobu sły­nął jej lud. Bez­cenne i zaka­zane edyk­tami kru­zań­skich kró­lów. Ale tamci nie przy­szli ich łupić i od razu rzu­cili się w pościg. Mio­tane za pomocą atla­tli poci­ski świsz­czały jak piku­jące jastrzę­bie, szu­ka­jąc ich brzu­chów i serc. Delo­res nie pierw­szy raz była zwie­rzyną, ale daw­niej kru­zań­scy sie­pa­cze przy­naj­mniej celo­wali w nogi. Cenili sobie jeń­ców, żywe naczy­nia na Dro­go­cenną Wodę, którą póź­niej wle­wali w pło­nącą, czer­woną gar­dziel ich wiecz­nie głod­nego słońca.

Ale daw­niej było tysiące lat temu.

Potem był korzeń, trza­śnię­cie skrę­co­nej kostki i pierw­sza lep­sza kry­jówka, leśny wykrot pełen opa­dłych, roz­ło­ży­stych liści, które w tym tro­pi­kal­nym lesie spa­dały wła­ści­wie bez prze­rwy. Kojący szept Zoetal.

W dole leżały ciała. Delo­res zro­zu­miała, że ata­ku­jący zna­leźli też inne wio­ski, że to nie przy­pad­kowy rajd, lecz zor­ga­ni­zo­wane i meto­dyczne dzia­ła­nie. Dla nich dwóch było to nawet dobre. Gra­su­jący po lesie Kru­zo­wie prze­ga­pili upchnięte mię­dzy zwło­kami i liśćmi kobiety i pobie­gli dalej. Delo­res poru­szyła ustami, odma­wia­jąc bez­gło­śną modli­twę, wtu­liła się moc­nej w przy­ja­ciółkę i zamarła. Ktoś znów nad­cho­dził.

Spoj­rzały sobie w oczy, objęte jak kochanki, któ­rymi ni­gdy nie były. Głosy Kru­zów roz­brzmie­wały coraz bli­żej, ochry­płe i ocza­działe prze­mocą, wstrzą­sane drgaw­kami śmie­chu. Ciała nad nimi zadrgały, popły­nęła krew. Delo­res patrzyła w zie­lone oczy Zoetal, a potem ujrzała, jak gasną z cichym syk­nię­ciem, bąbel­kiem powie­trza i krwi na peł­nych, ład­nie wycię­tych ustach.

Kruz, który prze­bił Zoetal włócz­nią, zatrzy­mał się i otarł śniade obli­cze z potu. Miał pro­sto­duszną, zwy­czajną twarz spra­co­wa­nego ojca rodziny. Uczci­wego, takiego, który nie mitręży, nie miga się od roboty. Robił to machi­nal­nie, widziała, że nawet nie patrzy gdzie dźga. Wia­domo, Bia­ło­skó­rzy. Dep­tał ich jasno­skóre ciała – zda­niem Kru­zów, nie­bę­dące cia­łami ludzi – tak jak wiej­skie dziew­czyny miaż­dżyły wino­grona po zbio­rach w jej zamor­skiej, dawno stra­co­nej ojczyź­nie. To była tylko robota. Patrzyła na zdo­biące jego kościany hełm pasy cie­niut­kiej skóry, sza­rej i jasnej na słońcu, i nagle poczuła w sercu sza­loną, zro­dzoną z udręki radość. Wie­działa, że zdarta była z takich jak ona, wie­działa, że może jej wio­ska nie była ostat­nia. Ukry­tych w dżun­gli enklaw Bia­ło­skó­rych, takich jak jej osada, musiało być wię­cej.

Szary Pas pchnął raz jesz­cze, poczuła szkli­sty chłód kamien­nego ostrza, które zra­niło ją w bok. Nie krzyk­nęła, wie­działa, że odgłos zaalar­muje opraw­ców. Ostrze wyszło z niej z mięk­kim pla­śnię­ciem i wtedy wró­ciły skur­cze. Zagry­zła wargi do krwi, któ­rej i tak za dużo spły­nęło, teraz czuła ją też mię­dzy nogami. Kłap­nęła zębami, chwy­ta­jąc coś, co mogło być ludz­kim nad­garst­kiem, paty­kiem, korze­niem, gów­nem. Delo­res wcze­piła się w to i jakimś cudem zagry­zła budzący się w krtani wrzask; prze­żuła go i prze­łknęła wraz z falą strasz­nego bólu. Sła­bła, lecz wie­działa, że nie wolno jej teraz odpły­nąć.

Znów tar­gnęły nią skur­cze, wiel­kie, bez­względne łapy pró­bo­wały roze­rwać ją żyw­cem. Ciało roz­lało się miękko, jakby całe sta­wało się krwią, bio­dra można było zgnia­tać jak cia­sto. Nie wydała z sie­bie nawet szeptu, choć ból był nie­wy­obra­żalny i wie­działa, że następna sekunda nadej­dzie za tysiąc lat.

Potem na jej zaci­śnię­tych powie­kach zachrzę­ścił piach. Idący za katem sprzą­tacz nie­dbale zasy­pał grób.

* * *

Powia­dają, że matka uro­dziła go, gdy opusz­czało ją życie. Że ago­nalny dygot zlał się ze skur­czami naro­dzin, że los prze­chy­lił szalę na rzecz jego chy­bo­czą­cego się życia, pchnął na stronę ist­nie­nia i świa­tła. Cza­sem czuł, że to wszystko wyryło się w nim, zapi­sało gdzieś na dnie pamięci. I znów wdy­chał smród tam­tego dołu z tru­pami, wymie­szany ze słod­kim odo­rem zgni­li­zny i ropy. Już ni­gdy nie polu­bił sło­dy­czy.

Zostały mu zgrzy­ta­jące, jątrzące gdzieś w trze­wiach duszy frag­menty. Prze­miesz­czały się w nim jak drza­zga albo urwany grot strzały, który wędruje w ranie, spro­wa­dza­jąc gorączkę i dresz­cze. Choć nie mógł tego pamię­tać, pamię­tał śniadą, oszpe­coną popa­rze­niami rękę męż­czy­zny, który pomógł mu wyjść na świat. Na wierz­chu owi­nię­tej krwa­wymi szma­tami dłoni znaj­do­wał się tatuaż, zatarte kon­tury psa. Wojow­nik musiał być dobrym czło­wie­kiem, zatrzy­mał się, sły­sząc płacz dziecka.

Wydo­był go szorst­kimi rękoma. Nowo­ro­dek roz­wrzesz­czał się. Zamilkł, prze­stra­szony, gdy ujęły go silne, stward­niałe od mie­cza dło­nie. Żoł­nierz patrzył na niego w zadu­mie, prze­żu­wa­jąc jakąś nie­ła­twą decy­zję. Krę­cił głową, mru­czał coś i splu­wał ponuro. Po chwili wes­tchnął, spraw­nie prze­ciął i pod­wią­zał pępo­winę. Odło­żył nowo­rodka na kupkę łach­ma­nów i zajął się wła­snymi ranami.

Chło­piec cze­kał. Choć cią­żyło na nim prze­kleń­stwo pamięci, nie szedł za nim, na szczę­ście, dar wcze­snego rozu­mie­nia. Leżał więc, łapiąc powie­trze, ośle­piony słoń­cem, zapa­trzony w tar­czę nieba i wędru­jące chmury. Obok jego policzka fru­wała mucha, odwró­cił główkę, żeby nie łaziła po oczach. I wtedy ją zoba­czył. Musiała być piękna, nawet po latach opo­wia­dał o tym z uczu­ciem poety. Miała nie­bie­skie oczy, klej­noty, przez które umarła. Jej wła­sny Znak Bia­ło­skó­rych. Ale chło­piec roz­po­znał ją ser­cem. Powi­tał swoją matkę i poże­gnał, zbyt szybko ucząc się śmierci.

Roz­dział 1

Sta­ro­żytni Bia­ło­skó­rzy czcili Nie­biosa i wzno­sili ku nim modły. Sta­no­wiły sie­dzibę ich Boga. Jest to jedno z wielu świa­dectw ich demo­nicz­nej natury. Praw­dziwy czło­wiek wie, że od Nieba, Pla­net i Gwiazd trzeba się trzy­mać z daleka.

I tak kie­dyś po cie­bie przyjdą.

Ykszup­pin Młod­szy, Baśnie o kra­jach ludzi

Haran nie­na­wi­dził coty­go­dnio­wych kąpieli. Roze­brał się już do prze­pa­ski bio­dro­wej, rzu­ca­jąc wokół gniewne, pełne urazy spoj­rze­nia.

— No, na co cze­kasz? Na zapro­sze­nie od króla? — pona­gliła chłopca Heza, wle­wa­jąc do balii kolejną par­tię ukropu. Pęche­rzowi zro­biło się żal mło­dego, czuł się, jakby topił kocięta. Wywar Hezy przy­po­mi­nał mie­sza­ninę gar­bar­ską, a nie coś, w czym dobro­wol­nie kąpią się ludzie. Zawie­rał łupiny orze­cha uixa­chin, korę dębu i hennę; cuch­nął taniną i wypa­lał skórę. Ale przy oka­zji nada­wał jej też pożą­daną śniadą barwę, coś mię­dzy odcie­niem gliny i pole­ro­wa­nej mie­dzi. Wła­śnie ten kolor w kra­jach Praw­dzi­wych Ludzi wyty­czał czer­woną linię, gra­nicę życia i śmierci. Pęcherz sły­szał, że w nad­mor­skich mia­stach żyją ludzie żół­to­skó­rzy albo tacy o weł­ni­stych wło­sach i skó­rze czar­nej jak węgiel, ale ni­gdy ich nie widział. Praw­dziwy Czło­wiek miał skórę koloru mie­dzi i rdzy albo koń­czył z głową nabitą na pal.

Z zamy­śle­nia wyrwało go prze­kleń­stwo. Młody wlazł już do balii i odgar­nął z czoła włosy, jasne mimo brudu i tłusz­czu. Bogo­wie, jaki był brzydki! Jego budo­wie zupeł­nie bra­ko­wało pro­por­cji. Już teraz, w dwu­na­ste uro­dziny, wyda­wał się nie­na­tu­ral­nie wysoki, dłu­go­nogi i nie­zgrabny jak cza­pla. Twarz miał odpy­cha­jąco pocią­głą, wycio­saną, zło­żoną ze zbyt ostrych kątów.

Zamiast ład­nego, pła­skiego nosa wyra­stało z niej wydatne haczy­ko­wate coś w kształ­cie orlego dzioba. Pra­wie nie miał kości policz­ko­wych. Ale naj­gor­szy pozo­sta­wał kolor.

Nie, żeby blady, demo­niczny odcień był stale obecny. Oboje z Hezą robili, co mogli, żeby ochro­nić dzie­ciaka. Ni­gdy nie powie­dzieli mu prawdy, fabry­ku­jąc na jego uży­tek powiastkę o rzad­kiej cho­ro­bie skóry. To było tchórz­liwe, zgoda, ale lepiej żyć w kłam­stwie, niż być pomio­tem demo­nów. Orze­chowy spe­cy­fik bar­wił skórę i pozwa­lał jej zła­pać solidną opa­le­ni­znę. Pozwa­lał prze­żyć.

Wciąż pamię­tali, co stało się kilka lat temu, gdy Pęcherz brał udział w wypra­wie wojen­nej, a Heza zacho­ro­wała. Haran, pozo­sta­wiony pod opieką cio­tek, całymi dniami plu­skał się w rzece. Szybko stra­cił ochronną barwę i cętki bla­dej skóry wyło­niły się spod złusz­czo­nej war­stwy kamu­flażu. Heza musiała cze­kać, aż zapad­nie noc, i zawi­nię­tego w koc prze­my­cić znad brzegu, uni­ka­jąc wścib­skich spoj­rzeń sąsia­dów.

— Chcę się wyką­pać sam. To takie dziwne? Czemu zawsze się na mnie gapi­cie? — burk­nął Haran. Pęcherz wes­tchnął. Bo ktoś może cię zabić, synku. Na szczę­ście od gada­nia miał żonę.

— Czemu, czemu? Bo znowu za szybko wysko­czysz. Masz się porząd­nie natrzeć, ina­czej będzie nie­szczę­ście.

Młody wyczuł zde­ner­wo­wa­nie, nie­odmien­nie towa­rzy­szące ablu­cjom, i wpa­try­wał się w rodzi­ców w napię­ciu. Pęcherz wzdry­gnął się pod tym roz­ża­rzo­nym spoj­rze­niem. Szare oczy Harana przy­po­mi­nały stal, zaka­zany metal, który przy­wieźli ze sobą Bia­ło­skó­rzy. Popa­trzył na swoją cię­żarną żonę i prze­łknął ślinę. Czy popeł­nili świę­to­kradz­two i czy bogo­wie odpłacą im wła­śnie teraz? Jak długo można żyć w grze­chu?

Dobrze, że szcze­niak nauczył się mru­żyć śle­pia i cho­dzić zgar­biony, nie patrząc w twa­rze roz­mów­ców. Dzięki temu miał jakieś szanse.

Teraz pry­chał, a Heza szo­ro­wała go ener­gicz­nie, wcie­ra­jąc w skórę masku­jący spe­cy­fik. Nie powinna tego robić, w ogóle nie powinna nic robić w tym sta­nie, pomy­ślał Pęcherz, ale nie ruszył się z miej­sca. Jego żona drep­tała po izbie koły­szą­cym się kro­kiem cię­żar­nej, nio­sąc swój wielki brzuch, ale nie stała się przez to łagod­niej­sza.

Po kąpieli posa­dził syna na stołku i wplótł mu we włosy kawałki kró­li­czych kości. Bagienny kró­lik był pierw­szym stwo­rze­niem, które Pęcherz wytro­pił i zabił. Jesz­cze zanim w lasach roz­ple­niła się szara cho­roba. Teraz miał wspie­rać jego przy­bra­nego syna. Haran roz­pro­mie­nił się.

— To zna­czy, że zostanę wojow­ni­kiem, prawda? Praw­dzi­wym Dru­azzi?

Doro­śli spoj­rzeli po sobie. Ścią­gnięta twarz Pęche­rza miała dziwny wyraz. Z ojcow­ską dumą sąsia­do­wał smu­tek, niczym burzowy mrok, który nagle zasnuwa część nieba. Heza w mil­cze­niu zmie­szała w misce tro­chę popiołu, węgla drzew­nego i kurzego tłusz­czu. Wtarła mie­szankę w jasne włosy chłopca. Były krótko ostrzy­żone, poza oca­la­łym kosmy­kiem z tyłu głowy – zapo­wie­dzią dum­nego czuba wojow­nika, który będzie mógł nosić, gdy poj­mie pierw­szego jeńca.

— Ni­gdy bez tego nie wychodź. Pamię­taj, że jesteś chory — przy­po­mniała. Chło­piec wzru­szył ramio­nami. Mówiła tak za każ­dym razem, prze­świad­czona, że na ulicy uka­tru­pią go za sam wygląd. Ale w ich ban­dzie to on był przy­wódcą. I ni­gdy nie spo­tkało go nic złego.

Jed­nak w spoj­rze­niu Hezy kryło się coś jesz­cze. Kobieta ści­skała starą zabawkę, drew­nia­nego, malo­wa­nego na nie­bie­sko jelonka, któ­rego wystru­gał Pęcherz. Gła­dziła ją, jakby była czymś bez­cen­nym i zaraz miała to oddać.

Doro­śli są naprawdę dziwni, pomy­ślał.

* * *

Haran obu­dził się w środku nocy. W brzu­chu bur­czało mu z głodu, ale do tego zdą­żył się ostat­nio przy­zwy­czaić. Cho­dziło o coś innego. Była w tym dzie­cięca eks­cy­ta­cja przed świę­tem, radość okra­szona nie­po­ko­jem. Pęche­rzowi i Hezie także udzie­lił się ten stan.

Jesz­cze nie spali, sły­szał, jak ojciec krąży po gli­nia­nym kle­pi­sku, wypeł­nia­jąc ciszę żoł­nier­skimi blu­zgami. Heza zakli­nała go przy­ci­szo­nym gło­sem, zatrzy­my­wała i bła­gała. To nie dziś, uspo­ka­jał Pęcherz. Nie dziś. Naj­pierw muszę… i znów prze­rwał mu jej zdu­szony płacz.

Haran uznał, że sytu­acja jest w nor­mie. Gdy wymy­kała się spod kon­troli, ojciec krzy­czał i ciskał o ścianę pustymi dzba­nami po pulque. Nisz­czył też różne przed­mioty, a potem śpie­wał tęskne, wojenne pie­śni. Chło­pak nawet nie zauwa­żył, kiedy usnął.

O świ­cie obu­dził go ojciec. Pęcherz lubił bez­ce­re­mo­nialne pobudki, komendy i szorstki dryl, które przy­po­mi­nały mu mło­dość. Czasy, gdy znany był jako Pijany Miecz, sły­nący z bra­wury dowódca Leśnego Kon­tyn­gentu Dru­azzi. Musz­tro­wany przez niego Haran nie dzie­lił tych sen­ty­men­tów i z dwojga złego wolał, jak budził go wła­sny pęcherz. Stary kazał chłopcu się ubrać i wypro­wa­dził go na wąską ścieżkę, która zagłę­biała się w las.

Zwy­kle Heza przy­go­to­wy­wała im na drogę zapasy; goto­wane kuku­ry­dziane cia­sto tamalli i ostrą pastę z fasoli. Teraz pro­wiantu pra­wie nie było i musiały im wystar­czyć placki z mie­loną korą. Mimo to Haran drep­tał za ojcem uśmiech­nięty, cie­sząc się ze wspól­nej wyprawy. Pęcherz od dawna już nie zabrał go na polo­wa­nie, a i sam rzadko zapusz­czał się do lasu. Za bar­dzo absor­bo­wało go picie.

Pijany Miecz nie robił bowiem niczego na pół gwizdka. Zatra­cał się w pulque z takim samym talen­tem i pasją, z jakim kie­dyś zatra­cał się w łowach, miło­ści i woj­nie. Bywało, że cały dzień sie­dział roz­party na ganku, wpa­trzony w wiru­jące na wie­trze wstążki i kolo­rowe gał­gany, mające chro­nić dom przed zło­śli­wymi duchami. Ale jak magia mogła cokol­wiek pomóc, gdy złe moce gnieź­dziły się w jego wła­snym sercu?

Cza­sami zabie­rał Harana do wznie­sio­nego na palach budynku z dłu­gich bali, będą­cego Domem Wojow­nika ich ple­mie­nia.

Prze­sia­dy­wali tam dumni, zabie­dzeni starcy, z wyta­tu­owa­nymi, malo­wa­nymi indygo i ochrą twa­rzami i zębami spi­ło­wa­nymi sta­rym, zaka­za­nym przez Kru­zów zwy­cza­jem. Zda­niem ich wład­ców tylko człon­ko­wie kasty wojow­ni­ków mogli się nazna­czać w ten spo­sób. Sta­tus ple­mien­nych bar­ba­rzyń­ców był nie­ja­sny, co pro­wa­dziło do licz­nych napięć, które regu­lar­nie dostar­czały kru­zań­skim wojow­ni­kom roz­rywki.

Wielu mło­dych Dru­azzi wyśmie­wało pusz­czań­skie tra­dy­cje i tabu, uzna­jąc je za nie­ży­ciowe prze­żytki i zawadę w nowych, wspa­nia­łych cza­sach. Pęcherz był inny. Zaszcze­pił przy­bra­nemu synowi dumę i gorzką, dopra­wioną szy­der­stwem miłość do tego, co utra­cone i piękne. Patriar­cho­wie ple­mie­nia uczyli Harana polo­wać, wal­czyć i opo­wia­dać, a gdy skoń­czył sie­dem lat, uro­czy­ście spi­ło­wali mu zęby.

Bolało jak dia­bli, mimo uśmie­rza­ją­cego naparu z powo­jów, ale Haran dałby sobie uciąć rękę, żeby zdo­być uzna­nie tych ludzi. Byli inni, wyrzeź­bieni z tward­szego i szla­chet­niej­szego drewna. Dębiny albo cen­nego maho­niu, a nie cien­kiej, sosno­wej sklejki. Świad­ko­wie lep­szego czasu wędró­wek, polo­wań i walk, zanim lasy zbu­twiały i zgniły, a zwie­rzęta roz­pierz­chły się w ciszy. Opo­wia­dali Hara­nowi o lecz­ni­czych duchach, które poły­kali sza­mani Dru­azzi, i magicz­nych, wid­mo­wych dmu­chaw­kach, któ­rymi wtła­czali je w rany. O śpie­wie wodo­spa­dów i wycze­ki­wa­niu na wizje, a także o pre­pa­ro­wa­niu zdo­bycz­nych głów. O sztuce gro­ma­dze­nia magicz­nej esen­cji wro­gów, która dostar­czona do wio­ski, wywie­rała zba­wienny wpływ na piwo­war­skie wysiłki kobiet. „Chcesz uwa­rzyć dobre manio­kowe piwo? Zabij co naj­mniej trzech wro­gów”.

Pęcherz wciąż opo­wia­dał chłopcu histo­rie, ale w miarę upływu lat jego opo­wie­ści sta­wały się coraz bar­dziej posępne, prze­sy­cone cyni­zmem i trun­kiem. Prze­szłość… W tym kraju wszystko było nazna­czone prze­szło­ścią, niczym zaszczane gacie. Niech Haran ni­gdy nie da sobie wmó­wić, że byli tępymi, par­szy­wymi dzi­ku­sami, jak zawszeni Otomi z Rów­nin czy inne koczow­ni­cze łachu­dry. Ow­szem, dla Kru­zów i innych szczy­pa­wek z kamien­nych domów Dru­azzi pozo­sta­wali bar­ba­rzyń­cami, ale prze­cież byli też wojow­ni­kami, cza­row­ni­kami i myśli­wymi, poetami i arty­stami.

Ich los odmie­nił się pod­czas Wiel­kiej Wojny.

Wraz z innymi uci­ska­nymi ple­mio­nami poparli zamor­skich najeźdź­ców. Marzyła im się zemsta na wład­cach Pierw­szego Przy­mie­rza, któ­rzy co roku najeż­dżali ich zie­mię. To był błąd. Dziś ich pod­bity kraj sta­no­wił część kru­zań­skiego impe­rium, Odro­dzo­nego Przy­mie­rza, a nie­do­bitki Dru­azzi gniły w nad­rzecz­nych bagnach.

Pijany Miecz roz­pa­mię­ty­wał tę klę­skę każ­dego dnia, w jakiś spo­sób współ­grała z jego pry­wat­nym cier­pie­niem, gory­czą zro­dzoną z pora­żek. Cza­sami zaś wra­cała mu wiara, i to było jesz­cze gor­sze. Zry­wał się wtedy i krzy­czał, że wkrótce odzy­ska mają­tek. A potem znów wra­cał z niczym, nie licząc siń­ców i guzów. Cza­sem wołał wów­czas do sie­bie syna, a jego mam­ro­ta­nie brzmiało jak zdu­szona klą­twa.

Teraz znowu szli razem, naresz­cie. Haran był bar­dzo szczę­śliwy. Każdy chło­pak wie­rzy, że jego ojciec jest mądry i silny, to pier­wotny mono­te­izm dzie­ciń­stwa. Nawet pijac­kie eks­cesy nie zdo­łają pod­ko­pać tej wiary. Zwłasz­cza w sło­neczny dzień, kiedy razem idzie­cie polo­wać.

Całą dziel­nicę, kwar­tały gli­nia­nych cha­łup mię­dzy rzeką a wzgó­rzem, zamiesz­ki­wali Dru­azzi. Wywo­dzili się z licz­nych szcze­pów, które głód, rugo­wa­nie z ziemi i szara cho­roba lasów zagnały w końcu do mia­sta. Stali się kun­dlami, które żerują w pobliżu śmiet­nika.

Wro­go­wie nazy­wali ich bar­ba­rzyń­cami, ale błot­ni­ste, cuch­nące rybami uliczki zamiesz­ka­nej przez nich Dziel­nicy Leśnej były znacz­nie czyst­sze i bar­dziej pra­wo­rządne niż wiel­ko­miej­skie slumsy zajęte przez osad­ni­ków z ludu Kru­zów.

Nad oko­licą domi­no­wało pła­sko ścięte wznie­sie­nie z poro­wa­tego wapie­nia. Po zbo­czu pięły się dziel­nice rze­mieśl­ni­ków i kup­ców, na szczy­cie wzno­siły się schod­kowe pira­midy świą­tyń i dumne pałace szlachty. Prze­cha­dzali się tam wynio­śli syno­wie kru­zań­skich rycer­skich rodów: Zło­tego Psa, Orła, Tur­ku­so­wej Włóczni. Dru­azzi nie mieli tam wstępu, poza dniami świą­tecz­nymi, gdy kapłani odgry­wali przed ludem Yugal swe uro­czy­ste spek­ta­kle.

Haran zna­lazł się tam raz. Wciąż pamię­tał prze­pych pie­rza­stych szat w czer­wieni, błę­ki­cie i o bar­wie cie­ni­stej zie­leni morza. Święto ku czci sta­rego aztec­kiego Tez­ca­tli­poki było feerią woni i barw, klej­no­tów, kadzi­dła i krwi. Szczyt wzgó­rza nale­żał do bogów, zwy­kli ludzie pokor­nie gnieź­dzili się pod nim.

Pośród licz­nych spo­łecz­no­ści Yugal Dru­azzi odzna­czali się naj­bar­dziej nie­ja­snym sta­tu­sem, wyła­mu­jąc się z kasto­wego porządku impe­rium. Prze­śla­do­wani za swoją rolę pod­czas Wiel­kiej Wojny, wciąż byli cenio­nymi wojow­ni­kami. W ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach kru­zań­scy kró­lo­wie Przy­mie­rza uchro­nili Dru­azzi przed cał­ko­witą zagładą, wie­dząc, że leśne szczepy sta­no­wią zna­ko­mite źró­dło żoł­nie­rzy. Oca­lili myśli­wych, ale nie zdo­łali ura­to­wać pusz­czy, która ich kar­miła. Zagar­nęło ją wiecz­nie nie­na­sy­cone Yugal.

Mia­sto roz­lało się niczym spuch­nięta ropu­cha, dysząc pośród błot­ni­stych, wyja­ło­wio­nych pól, mocza­rów i resz­tek pusz­czy, wykar­czo­wa­nej, spa­lo­nej albo zgni­łej od sza­rej cho­roby. Gdyby nie pie­nią­dze zara­biane przez najem­ni­ków i emi­gran­tów, ple­mię dawno wymar­łoby z głodu.

Nad rzeką z mgieł wyło­niło się dwóch ludzi: stary Hon i jego syn Yora. Hon miał dziką, nie­prze­nik­nioną twarz. Jak wszy­scy Dru­azzi sta­rej daty ozdo­bił ją tatu­ażami, które prze­ci­nały zmarszczki. Sze­roki kape­lusz z pal­mo­wych włó­kien chro­nił przed desz­czem i leśnym robac­twem. Podob­nie jak Pęcherz, uzbro­jony był we włócz­nię i dwa rytu­alne szty­lety, z któ­rych jeden, Jasny, słu­żył do codzien­nych czyn­no­ści, drugi zaś, Ciemny, doby­wano jedy­nie wtedy, gdy musiano kogoś zabić.

Kiedy wyszcze­rzył się w uśmie­chu, resztki spi­ło­wa­nych zębów bły­snęły zie­le­nią nefrytu. Wojow­nicy Dru­azzi chęt­nie wzmac­niali uzę­bie­nie płyt­kami dro­go­cen­nych kamieni, co nie miało nic wspól­nego z kani­ba­li­zmem, o który oskar­żali ich słabi i kłam­liwi ludzie z miast. Jego poto­mek, Yora, wyglą­dał przy Honie jak postać z kukieł­ko­wych jase­łek, wredny, wieczne bła­znu­jący dia­blik z chudą twa­rzyczką szczura i wiel­kimi oczami, z któ­rych wyzie­rała jakaś ponura tęsk­nota.

Męż­czyźni powi­tali Pęche­rza z sza­cun­kiem, na jaki zasłu­gi­wał wódz, mimo że ich ple­mię było teraz tylko kro­plą w ludz­kim morzu, które roz­lało się wokół sta­ro­żyt­nego Yugal. Zagłę­bili się w las. Haran mil­czał, bo oni mil­czeli. Był dumny, że sunie przez poszy­cie pusz­czy tak cicho jak reszta, nad­ra­bia­jąc brak doświad­cze­nia lek­ko­ścią. Bar­dzo chciał zasłu­żyć sobie na pochwałę Pęche­rza i Hona. Las ustą­pił miej­sca nad­rzecz­nym roz­le­wi­skom Mys. Szli gęsiego, miej­scami bro­dząc po pas w mule, prze­dzie­ra­jąc się przez trzciny, bagni­ska i hałdy odpad­ków.

Aż dziw, czego ludzie nie wyrzucą do wody. Naj­bar­dziej śmier­działy ciała, tutejsi zawsze powie­rzali swych zmar­łych rzece. Sys­tem spraw­dzał się, gdy zamiesz­ki­wali nie­wiel­kie wio­ski, ale teraz, w zatło­czo­nych slum­sach, powo­do­wał potworny fetor.

Chło­piec sądził, że idą na polo­wa­nie. Ale oni skie­ro­wali się w górę zbo­cza.

Kie­dyś była to zwy­czajna dziel­nica, z domami z wewnętrz­nym dzie­dziń­cem, warsz­ta­tami, pla­cem tar­go­wym i szkołą świą­tynną. Dziś ulice roiły się od uchodź­ców. Prze­waż­nie byli to chłopi z oko­licz­nych wio­sek, któ­rych szara cho­roba zmie­niła w nędza­rzy, ale tra­fiali się też przy­by­sze z połu­dnia, ucie­ka­jący przed nasi­la­jącą się wojną. W apa­tycz­nym tłu­mie krą­żyli han­dla­rze i kurwy. Haran widział sprze­daw­ców kuku­ry­dzy i myśli­wych odga­nia­ją­cych muchy od jele­nich pół­tusz. Jakiś łotrzyk przy­glą­dał im się z namy­słem, ale na widok Pęche­rza zre­zy­gno­wał.

Bez prze­szkód dotarli przed wrota Gór­nego Mia­sta. Tło­czyli się tu łowcy z dobrami zdo­by­tymi w lesie. Zno­sili poroża jeleni i skóry nie­bez­piecz­nych gadów: iguan i jado­wi­tych, czarno-żół­tych jasz­czu­rów tecueh. Inni tasz­czyli ziarna cze­ko­lady, drewno na strzały oraz naj­cen­niej­szy z towa­rów: pióra barw­nych pta­ków, kwe­zali. Chłopi z koszami fasoli, papryki i kuku­ry­dzy odpra­wiani byli z kwit­kiem, takie trans­ak­cje zała­twiano na targu wiej­skim.

Haran zadzie­rał głowę, wpa­trzony w zdo­biące mur rzeźby skrzy­dla­tych węży. Zwień­cze­nia sta­rych baszt miały kształt cza­szek, z demo­nicz­nymi twa­rzami o gru­bych rysach. W ich roz­dzia­wio­nych, głod­nych ustach mie­ściły się mosty zwo­dzone, z któ­rych wojow­nicy mogli kontr­ata­ko­wać, zbie­ga­jąc po pomo­stach z ple­cio­nej trzciny, niczym po wywa­lo­nych jęzo­rach. Jeżeli wro­gów było zbyt wielu, demony uno­siły klapy powiek, a z „oczu” baszt wyle­wały się olej i wrzą­tek.

Wokół pano­wał gro­żący wybu­chem, ner­wowy nastrój, wła­ściwy dla okre­sów głodu, cho­roby i suszy. Straż­nicy – rośli męż­czyźni w zbro­jach ze skóry, bawełny i filcu, z pie­rza­stymi insy­gniami w zie­lo­nym kolo­rze Yugal, obrzu­cili ich grupę pogar­dli­wymi spoj­rze­niami.

— Tylko z war­to­ścio­wym towa­rem, śmier­dziele. Nie trzeba nam tutaj żebra­ków i cho­rób.

Pęcherz i Hon stę­żeli. Dru­azzi sto­so­wali masz­tak, oczysz­cza­jące kadzi­dło chro­niące przed złymi duchami. Nie wszy­scy lubili ten zapach, choć chło­piec wolał go od pre­fe­ro­wa­nego przez Kru­zów kopalu.

Haran ujrzał, jak ojciec roz­pro­sto­wuje pra­wicę. Na ser­decz­nym palcu widoczne było pasmo jaśniej­szej i czyst­szej skóry. W tym miej­scu znaj­do­wał się kie­dyś zie­lony jade­itowy pier­ścień. Chło­piec pamię­tał, że Pęcherz otrzy­mał go za wojenne zasługi. Pier­ścień był czymś w rodzaju nada­nia szla­chec­twa i upraw­niał go do wcho­dze­nia na teren Gór­nego Mia­sta.

Pamię­tał też dzień, gdy ojciec zasta­wił go u lichwia­rza i przez cały wie­czór kur­czowo zaci­skał dłoń. To był dopiero począ­tek wstydu i jasnych plam. Zna­czyły ściany ich chaty, w miarę jak Pijany Miecz wyprze­da­wał gobe­liny, tro­fea wojenne i broń, naczy­nia kuchenne i meble. Heza powie­działa mu kie­dyś, że ojciec wpadł w długi, żeby wspo­móc Dru­azzi zruj­no­wa­nych przez szarą cho­robę. Haran podej­rze­wał, że głów­nym wino­wajcą były jed­nak pulque i kości.

Drugi straż­nik był tłu­sty i miał lep­kie, błysz­czące usta. Mru­gnął do Harana i uśmiech­nął się słodko.

— Za to chęt­nie wpu­ścimy tu wasze córki. Jakoś się je domyje. Chło­pa­czek też się nada, he, he… — Śmiech tłu­ścio­cha prze­szedł w zdu­szony kwik, gdy Pęcherz zdzie­lił go pię­ścią w splot sło­neczny. Straż­nik padł, darem­nie łapiąc powie­trze, a drugi Kruz zastygł z unie­sioną włócz­nią.

Wpa­try­wał się w sta­rego Hona, który bez zmru­że­nia oka pod­pie­rał jego pod­bró­dek szty­le­tem.

— Myśle­li­ście, że może­cie zaba­wić się moim kosz­tem? Dla waszej wia­do­mo­ści, słu­ży­łem u boku Sta­rego Księ­cia. Pan mia­sta z pew­no­ścią ucie­szy się, sły­sząc, że takie spa­sione pachołki pory­wają się na jego daw­nych przy­ja­ciół.

— Stary Książę poje­chał na wojnę, dzi­ku­sie. Każdy szma­ciarz może wycie­rać nim gębę — wystę­kał gru­bas.

— W takim razie zała­twimy to sami. Skoro wam życie obrzy­dło… — Pęcherz prze­rwał wywód i nastą­pił gru­ba­sowi na rękę, którą ten już się­gał po świ­stawkę alar­mową. Drugi straż­nik ostroż­nie prze­łknął ślinę.

— Upie­kło się wam, Dru­azzi. Prze­chodź­cie — mruk­nął.

Przy­spie­szyli kroku. Pęcherz pro­wa­dził ich, roz­py­cha­jąc tłum. Ulice pełne były woni, któ­rych Haran nie znał, i wido­ków, któ­rych nie miał czasu podzi­wiać. Stary Hon zła­pał Pęche­rza za rękę.

— Może to prze­my­ślisz. To naprawdę nie jest mądre, asz­ka­tli.

Chło­piec nad­sta­wił uszu. Asz­ka­tli ozna­czało przy­ja­ciela i brata krwi, tak zwra­cali się do sie­bie męż­czyźni, któ­rzy razem wal­czyli. Haran sły­szał to słowo, ile­kroć przy­ja­ciele Pęche­rza scho­dzili się na popi­jawę. Gdy wino łago­dziło napięte twa­rze i przy­wra­cało blask oczom, wędro­wało w powie­trzu jak zaklę­cie dumy i wspar­cia. „Jesz­cze im poka­żemy, asz­ka­tli. Będzie dobrze”.

Pęcherz zbladł i gniew­nie wyrwał dru­howi rękę. Haran przy­glą­dał się temu, zdu­miony. Ojciec lubił wypić, lecz prze­waż­nie upi­jał się w domu. Rzadko pozwa­lał sobie na utratę twa­rzy przy ludziach.

— Nie mam wyj­ścia — wark­nął, ude­rza­jąc się po udzie.

— Mógł­byś pro­sić o pomoc w pałacu. Jesteś zasłu­żo­nym żoł­nie­rzem…

— Nie mógł­bym. Ten spa­siony sukin­syn miał rację. Dopóki nie wróci Stary Książę, moje imię nic nie zna­czy.

Hon pokrę­cił głową. Pokle­pał Pęche­rza po ramie­niu.

— Zawsze będziesz moim wodzem. Zaopie­kuję się Hezą.

— Martw się lepiej o swo­ich. Z tymi głod­nymi gębami i suszą…

— To nie potrwa długo, asz­ka­tli. Gdy Książę wróci, upo­mnimy się o cie­bie.

Roz­mowę prze­rwał im Yora. Syn Hona pokle­pał Pęche­rza i objął go, ale uni­kał jego wzroku. Za to nie przej­mo­wał się Hara­nem. Jego oczy są pełne rado­ści, pomy­ślał chło­piec. Nor­mal­nie ich spoj­rze­nie było zimne, Haran go nie lubił. Nie nadą­żało za skwa­pli­wie uśmiech­nię­tym, szczu­rzym obli­czem i przy­mil­nym gło­sem. Jedyny syn Hona nie był wojow­ni­kiem i Pęcherz czę­sto oka­zy­wał mu wzgardę. Twarz Yory prze­waż­nie pozo­sta­wała zresztą posępna, toczona jakąś upartą zgry­zotą. Dziś Haran pierw­szy raz zauwa­żył w niej radość, za którą kryło się coś wstręt­nego, zja­dliwa emo­cja, mrocz­niej­sza niż u gru­bego straż­nika.

Hon zapro­wa­dził ich do nie­wiel­kiej szopy. Była ciemna, stło­czeni ludzie zasty­gli, otę­piali upa­łem i tylko muchy wyka­zy­wały jaką­kol­wiek aktyw­ność. Dwóch mocno zbu­do­wa­nych nad­zor­ców zajęło naj­lep­sze miej­sce przy drzwiach, obda­rzone śla­do­wym powie­wem. Grali w kości, dba­jąc o to, by ludzki towar się nie uszko­dził. Teraz obszu­kali nowo przy­by­łych i przy­wią­zali ich do spe­cjal­nej żer­dzi, ostrożni i bar­dzo grzeczni. Jakby to oni byli w tej sytu­acji skrę­po­wani. Haran zoba­czył, jak Pęcherz oddaje Honowi swoją włócz­nię i dwa święte noże. Tego było dla chło­paka za dużo. Chciał czmych­nąć, ale Pęcherz przy­cią­gnął go i mocno objął.

— Słu­chaj uważ­nie. Jesteś już duży, ale nie mogłem ci powie­dzieć. Ani Hezie. Ma w łonie dziecko i nie należy jej mar­twić.

Haran nie rozu­miał i gapił się na niego zdu­miony. Pęcherz wes­tchnął.

— Jesz­cze raz. Cho­dzi o to, że nie mam pie­nię­dzy. Ale mam długi, i to spore. Jako nie­wol­nicy wywi­niemy się naszym wie­rzy­cie­lom.

— Nie wie­dzia­łem — wyszep­tał chło­piec. Pęcherz uśmiech­nął się z wysił­kiem.

— Armia sku­puje teraz nie­wol­ni­ków. Budują jakąś for­tecę na pół­nocy. Prze­pra­cu­jemy rok, dwa, naj­wy­żej kilka lat. Gdy Stary Książę wróci z wojen, Hon opo­wie mu o wszyst­kim i wykupi nas. Znam go, a on nie zostawi swo­jego żoł­nie­rza na pastwę losu. Robię to wszystko dla Hezy… oraz two­jego nowego bra­ciszka lub sio­stry.

Haran mil­czał, w oczach zbie­rały mu się łzy. Pęcherz pogła­skał go.

— Nie bój się. Nie roz­dzielą nas. Idziemy tam jako wła­sność Hona. Zadba o to, żeby kupili nas obu. Razem.

Stło­czeni w dusz­nej, cuch­ną­cej szo­pie cze­kali na hur­tow­nika. Haran wciąż nie mógł uwie­rzyć w to, co go spo­tkało. Pęcherz drze­mał na kuku­ry­dzia­nej macie. Nie wyda­wał się prze­sad­nie zasmu­cony, nie drę­czyły go wyrzuty sumie­nia. Chło­piec usi­ło­wał pójść w jego ślady, ale w gło­wie na­dal huczały mu myśli. Dla­czego ja? Pęcherz jest silny, może dobrze pra­co­wać. Wal­czyć. Ludzie zapłacą, żeby go oglą­dać. Ale ja? Opie­ko­wał­bym się Hezą i maleń­stwem. Dla­czego się mnie pozbyli?

Zapła­kał, obej­mu­jąc głowę. Zdu­szony jęk ocu­cił go z ponu­rych roz­my­ślań. Rozej­rzał się po szo­pie, w kącie podry­gi­wały sple­cione ciała. Zafa­scy­no­wany tak, jak może być tylko dwu­na­sto­letni dzie­ciak, patrzył na brą­zowe piersi kobiety wiją­cej się pod chu­dym, wyta­tu­owa­nym zbi­rem. Widząc, że Haran patrzy, opry­szek ści­snął i ugryzł mięk­kie ciało, drugą ręką zaty­ka­jąc ofie­rze usta. Wyszcze­rzył zakrwa­wione zęby. Lewe ramię, któ­rym kne­blo­wał kobietę, koń­czyło mu się opa­lo­nym kiku­tem.

— Tym też można wyru­chać, synu. — Poma­chał nim z dumą.

Kobieta łapała powie­trze uwol­nio­nymi ustami. Z jej oczu pły­nęły łzy, ale Haran zauwa­żył, że szybko zagry­zła wargi, nie wyda­jąc dźwięku. Jed­no­ręki przy­glą­dał się chło­pa­kowi nad morzem ska­mie­nia­łych ciał, wresz­cie jego wzrok zatrzy­mał się na Pęche­rzu. Z gry­ma­sem dziecka pozba­wio­nego zabawki szturch­nął kobietę, która zmie­niła pozy­cję, usta­wia­jąc się na czwo­ra­kach. Haran odwró­cił wzrok. Lepiej się przy­zwy­cza­jaj, pomy­ślał.

Zasy­piał już, gdy zbu­dził go sze­lest. Yora wyśli­zgnął się z szopy. Haran uchy­lił skrzy­piące drzwi i wyj­rzał ostroż­nie. No tak, Yora po pro­stu lał. Potem wytarł ręce w spód­niczkę i rozej­rzał się czuj­nie. Czło­wiek, który wyło­nił się z mroku, miał gra­na­towy, baweł­niany płaszcz, który nosić mogli tylko wete­rani. Ozdo­bił go tur­ku­sową bro­szą w kształ­cie włóczni. Szep­tali, usły­szał brzęk monet. Nie zanie­po­ko­iło to zbyt­nio Harana. Yora zawsze robił jakieś szem­rane inte­resy.

Chło­pak uło­żył się na posła­niu z kuku­ry­dzia­nych badyli, popra­wił zwi­nięty pod głową płaszcz. Z przy­mknię­tymi oczami roz­pa­mię­ty­wał miniony dzień. Czuł, że prze­staje być dziec­kiem, że otwiera się przed nim los kogoś star­szego, kogo jesz­cze nie zna.

Będę dzielny, nie będę się bał.

Z pół­przy­tom­nego stanu pomię­dzy, dzie­lą­cego kra­iny jawy i snu, wyrwał go odgłos stąp­nię­cia. Chło­piec powścią­gnął zwie­rzęcy odruch, naka­zu­jący mu zerwać się, i ostroż­nie otwo­rzył oczy. Nie chciał spło­szyć intruza.

Drobny, przy­kur­czony męż­czy­zna pochy­lał się nad Pęche­rzem i mru­czał coś cicho z zębami wyszcze­rzo­nymi jak ostrza. Przez otwór w pal­mo­wym dachu chlu­snęła poświata księ­życa, wypłu­kała z ciem­no­ści udrę­czoną, wykrzy­wioną nie­na­wi­ścią twarz.

To był Yora.

Roz­dział 2

Czasy były cięż­kie, ale ze szczytu wzgó­rza zamiesz­ka­nego przez szlachtę wszystko wyglą­dało lepiej. To tutaj miesz­kali przed­sta­wi­ciele kru­zań­skich wyso­kich rodów, napły­wowa elita Yugal, która pod­biła mia­sto w zamierz­chłej epoce Klą­twy.

Chło­piec imie­niem Ten­nok zamknął książkę i prze­cią­gnął się w tra­wie ze zwie­rzęcą roz­ko­szą. To była dobra lek­tura. Awan­tur­ni­cza opo­wieść z któ­re­goś z minio­nych, zapo­mnia­nych Cykli, opra­co­wana przez Myko­tla Star­szego. Boha­ter opo­wie­ści, tol­tecki ary­sto­krata o wdzięcz­nym imie­niu Ka’ban, wła­śnie pro­wa­dził zbun­to­wany lud na bramę for­tecy swo­jego ojca tyrana. Uci­śnieni brali odwet na złych, a słabi wygry­wali z sil­nymi. Spra­wie­dli­wo­ści dziar­sko sta­wało się zadość. Ten­nok miał nie­ja­sne wra­że­nie, że praw­dziwy bieg dzie­jów wyglą­dał nieco ina­czej. Mimo to fabuła fan­ta­stycz­nego romansu była na tyle wcią­ga­jąca, że Ten­nok posta­no­wił zosta­wić sobie tro­chę na póź­niej.

Odło­żył książkę i ziew­nął. Pro­mie­nie słońca leni­wie peł­zały po jego skó­rze, a żołą­dek nie­śmiało suge­ro­wał, że pora pod­wę­dzić z zam­ko­wej kuchni obiad, a raczej trze­cie śnia­da­nie. Uwiel­biał czy­tać i jeść, a naj­le­piej łączyć te przy­jem­no­ści. Wra­że­nie psuł nieco smród zwłok wiszą­cego nie­opo­dal ska­zańca, który miał wystar­cza­jąco dużo szczę­ścia, że zamiast tra­fić do Dołów, został ukrzy­żo­wany na miej­scu. Kru­zo­wie uwiel­biali krzy­żo­wać. Stara legenda gło­siła, że nawet nazwa ple­mie­nia pocho­dziła od cudzo­ziem­skiego słowa, jakim sta­ro­żytni Bia­ło­skó­rzy okre­ślali znak swo­jego Mar­twego Boga. Podobno dzicy przod­ko­wie Kru­zów krzy­żo­wali każ­dego schwy­ta­nego najeźdźcę, odda­jąc mu tym samym szy­der­czy hołd.

Nie­da­leko stąd, na nale­żą­cej do ich rodu are­nie gla­dia­tor­skiej, młodsi bra­cia Ten­noka wpra­wiali się w szer­mierce. Stary Cahu­otl, mistrz mie­cza klanu Tur­ku­so­wej Włóczni, dawał im nie­źle w kość. Na pewno spły­wali potem, a i krew by się pew­nie zna­la­zła. Ci z synów Maczu­raia, któ­rzy nie towa­rzy­szyli mu na wojen­nych wypra­wach, szko­lili się do nich w domu. Ten­nok sły­szał ich skargi, okrzyki bólu i zło­ści, lecz na szczę­ście nie musiał ich wąchać. Powin­szo­wał sobie uda­nej ucieczki z zajęć i leni­wie obwą­chał i ugryzł mlecz, który wła­śnie prze­kwi­tał w dmu­cha­wiec. Po raz kolejny doszedł do wnio­sku, że jest praw­dzi­wym szczę­ścia­rzem.

Był synem Maczu­raia z rodu Tur­ku­so­wej Włóczni, jed­nego z naj­lep­szych szer­mie­rzy epoki. Uro­dził się w pałacu, ale to wcale nie gwa­ran­to­wało spo­koju. Wręcz prze­ciw­nie. To, że omi­nął go mor­der­czy tre­ning, jaki stał się udzia­łem rodzeń­stwa, zawdzię­czał wyłącz­nie sobie.

Sła­bego zdro­wia, powie­dział lekarz, gdy oka­zało się, że w wieku trzech lat kwęka, nie je i nie kwapi się zacząć cho­dzić. Te same słowa padały przy wielu oka­zjach. Gdy nie mógł udźwi­gnąć mie­cza ćwi­czeb­nego i nie potra­fił nim mach­nąć. Gdy nie­zdar­nie wra­ził miecz w oko kuzyna, gdy pła­kał i naro­bił w majtki. Ale to nie wystar­czy­łoby, żeby klan mach­nął na niego ręką. Nie­zręcz­ność przy­pi­sano jego mło­demu wie­kowi, zwłasz­cza że szcze­niak odzna­czał się przy tym ładną buzią, melo­dyj­nym gło­sem oraz wdzięczną, miłą dla oka syl­wetką. Wnet jed­nak się oka­zało, że Ten­nok jest także uro­dzo­nym, osten­ta­cyj­nym wręcz tchó­rzem, a to dys­kre­dy­to­wało każ­dego z kru­zań­skich zdo­byw­ców świata. W sta­dzie wil­ków uro­dziła się owca.

Ten­nok szybko prze­ko­nał się, że bycie Kru­zem zobo­wią­zuje. Czło­wiek musiał być twardy lub przy­naj­mniej spra­wiać takie wra­że­nie. Doro­snąć do repu­ta­cji zdo­byw­ców. Każde zwy­cię­stwo Kru­zów obna­żało i pomna­żało jego sła­bość.

Jego lud był sojusz­ni­kiem i spad­ko­biercą wymar­łych Azte­ków. Przy­czy­nił się do odpar­cia Bia­łych Dia­błów, osła­wio­nych zamor­skich najeźdź­ców, i wyszedł cało z prze­klę­tej epoki Klą­twy, gdy ple­miona, narody i rasy kur­czyły się jak bryłki wyschnię­tej gliny, kru­szone pal­cami bóstw. Póź­niej, już w nowym Cyklu, Kru­zo­wie wypeł­nili lukę po wymor­do­wa­nych Azte­kach, wskrze­sza­jąc na ruinach ich świata nowe, jesz­cze wspa­nial­sze impe­rium. Tak powstało Odro­dzone Przy­mie­rze.

Ten­nok od maleń­ko­ści znał tę histo­rię. Wie­dział i to, że władca Przy­mie­rza rezy­do­wał w Tol­lan, Mie­ście Trzcin, a dzie­siątki ple­mion i dum­nych miast-państw skła­dały mu hołdy, pła­ciły try­buty i wal­czyły dla Kru­zów w świę­tych wypra­wach po Dro­go­cenną Wodę. Wie­dział też, że głów­nym zada­niem i misją Kru­zów było kar­mie­nie bóstw. Ich pira­midy i wieże spły­wały posoką jeń­ców, pokrze­pia­jąc tym samym bogów w odwiecz­nych, kosmicz­nych zma­ga­niach. Wie­dział to, i nie­na­wi­dził wszyst­kiego, co wią­zało się z tą wie­dzą.

To jed­nak król Kru­zów, zwany tla­to­anim, odpie­rał najazdy bar­ba­rzyń­skich noma­dów z pół­noc­nych rów­nin. To on prze­wo­dził kru­cja­tom prze­ciwko obmier­z­łym Tlasz­ka­la­nom i Tikal­czy­kom oraz innym sta­ro­żyt­nym odszcze­pień­com, sojusz­ni­kom zamor­skich demo­nów. I nawet Ten­nok, z jego bun­tem i żar­li­wym cyni­zmem odmieńca, musiał przy­znać, że Kru­zo­wie byli olbrzy­mami. Tym bar­dziej zgrzy­tało, gdy rodził się wśród nich karzeł.

Szybko pojął, że nawet upo­ko­rze­nie i hańba mogą się stać pukle­rzem czło­wieka. Świat ocze­kuje od ofermy pokory. Dobrze widziany jest wstyd, poczu­cie zakło­po­ta­nia. W końcu wybra­ko­wany, bez­u­ży­teczny nie­szczę­śnik nie ma powodu do dumy. Ten­nok nauczył się usu­wać z drogi i potra­fił spra­wiać wra­że­nie oso­wia­łego. Mimo to, w głębi serca, był prze­szczę­śli­wym dziec­kiem. Świat mach­nął na niego ręką. Kiedy inni tyrali i zbie­rali sińce, on mógł robić to, na co miał ochotę.

Nie, żeby odpu­ścił mu każdy. Podej­rze­wał, że ojciec, osła­wiony, oto­czony powszechną bojaź­nią wojow­nik, dawno spi­sał go na straty. Gorzej było z matką. Irdana pogo­dziła się co prawda z tym, że jej syn ma wąskie ramionka i zaję­cze serce, lecz na­dal wie­rzyła w zdol­no­ści jego umy­słu. Pod­świa­do­mie zakła­dała, że spra­wie­dliwi bogo­wie zre­kom­pen­sują Ten­no­kowi braki cie­le­sne i wychowa go przy­naj­mniej na wiel­kiego kapłana, następcę Szu­ru­kana z Czer­wo­nej Świą­tyni. Nie­stety, w przy­padku roz­ma­rzo­nego, roz­mam­ła­nego Ten­noka ten kie­ru­nek też oka­zał się ślepą uliczką.

Zawo­dził na polu astro­no­mii i mate­ma­tyki. Nie wyty­czyłby kanału przez grządkę, iry­ga­cja budziła w nim tylko iry­ta­cję. Wpa­janą przez kapła­nów logikę łapał gorzej niż kau­czu­kową piłkę, bole­śnie ciskaną przez braci. Rato­wała go jedy­nie wro­dzona smy­kałka do słów. Oraz pamięć. Z jakichś nie­ja­snych powo­dów potra­fił dukać raz prze­czy­tane lek­cje jak nie­przy­tomna papuga.

Przy­sta­nią oka­zała się dla niego wyobraź­nia. Ostat­nia deska ratunku, z któ­rej poeci i głupcy nie­opatrz­nie skle­cają swój sza­fot. No i książki. Sie­dziba Tur­ku­so­wej Włóczni nie miała biblio­tek, w poszu­ki­wa­niu lek­tury Ten­nok prze­cze­sał już całą for­tecę. Naj­chęt­niej plą­dro­wał zapo­mniane maga­zyny na łupy wojenne, w któ­rych butwiały zwoje i papie­rowe kodeksy złu­pione przez jego przod­ków w boga­tych, majań­skich mia­stach. Jego ojciec dawno prze­zna­czyłby te zbiory na opał, gdyby nie to, że w ich połu­dnio­wej kra­inie zwy­kle było gorąco. Niczym zapo­bie­gliwa wie­wiórka, Ten­nok zno­sił te łupy do licz­nych zaka­mar­ków i schow­ków, z któ­rych obser­wo­wał codzienne życie for­tecy.

Dziś zaszył się ze swo­imi łupami w sekret­nej kry­jówce na wzgó­rzu, z solen­nym posta­no­wie­niem, że prze­bimba tu cały dzień. Uwiel­biał to miej­sce. Nie zapusz­czali się tutaj nawet straż­nicy, nie mówiąc o zwy­kłych dwo­ra­kach i słu­gach. Cza­sami mógł stąd widzieć, jak do Dołów scho­dzą kolejne trans­porty więź­niów, wydo­by­wa­ją­cych spod ziemi bryły skał, w któ­rych zbie­rał się tajem­ni­czy bra­aza­tal. Podobno ten dziwny kopal zaczął przy­no­sić zyski, które pra­wie zrów­nały się z pro­fi­tami z tra­dy­cyj­nego surowca Dołów, czyli szla­chet­nych krusz­ców.

Ten­nok wes­tchnął. Teraź­niej­szość była co prawda przy­jemna, ale przy­szłość ryso­wała się przed nim coraz wyraź­niej i przy­bie­rała nie­po­ko­jące kształty. Los kru­zań­skiego szlach­cica był wyty­czony jak tor jagu­ara ska­czą­cego czło­wie­kowi do gar­dła.

Naj­bar­dziej obie­cu­jący tra­fią do Szkoły Rycer­skiej, prze­zna­czo­nej dla mło­dzień­ców z naj­lep­szych rodów impe­rium. Ci obda­rzeni dobrą pamię­cią pójdą do Szkoły Kapłań­skiej zgłę­biać wie­dzę o bogach i gwiaz­dach. Ten­nok nie bar­dzo miał ochotę na posty i pusz­cza­nie krwi, ale i tak wolał to od wojaczki i ćwi­czeń. Na pewno nie miał nic prze­ciwko temu, że ominą go wojenne przy­gody i chwała. W końcu zawsze mógł poczy­tać o nich w książ­kach, a nie­okrze­sany wojow­nik już na zawsze zosta­nie pół­głów­kiem. Cza­sami zasta­na­wiał się, czy gdyby bogo­wie obda­rzyli go sil­nym, zręcz­nym cia­łem i odważ­nym, kipią­cym ener­gią ser­cem, nie anga­żo­wałby się chęt­niej w gry i rywa­li­za­cję. Pew­nie pró­bo­wałby. Ale przy jego „nie­oczy­wi­stych” zale­tach? Nie bar­dzo było czym grać.

Maczu­rai zauwa­żał go bar­dzo rzadko. Nawet nie tyle nim gar­dził, ile w ogóle zapo­mniał o jego ist­nie­niu. Na przy­kład kilka tygo­dni temu, gdy nauczy­ciel rachun­ków pochwa­lił pamięć chło­paka. Pod­czas wie­cze­rzy zda­wało mu się, że ojciec przy­gląda mu się uważ­nie. Ten­nok podej­rze­wał, że to posępne spoj­rze­nie wyczer­py­wało ich tego­roczne kon­takty.

Cóż, przy­naj­mniej mam wię­cej czasu na książki, pomy­ślał i wró­cił do lek­tury fan­ta­stycz­nego utworu Naza­hu­otla, Króla Kojota, sta­ro­żyt­nego autora sprzed Klą­twy. Nagle usły­szał za sobą pla­ska­nie cięż­kich i pła­skich stóp. Chia­pa­nari, mon­stru­al­nie otyły eunuch, który strzegł ojcow­skiego haremu, wyło­nił się z cieni jak larwa.

— A, więc tu się ukry­łeś. Przy­syła mnie pani Irdana. — Kastrat rozej­rzał się czuj­nie.

— Stało się coś? — zanie­po­koił się chło­piec. Nie zjadł dzi­siaj obiadu i nie chciałby, żeby z powodu głu­pich awan­tur doro­słych omi­nęła go także kola­cja. Matka lubiła karać za byle co.

— Dużo ludzi tu przy­cho­dzi?

— Tu? To dobra kry­jówka. — Dzie­ciak roze­śmiał się z wyż­szo­ścią.

— Czyli nikt tędy nie cho­dzi. To dobrze — głos eunu­cha był uspa­ka­ja­jący i kojący.

Gła­dził włosy chłopca pal­cami w kształ­cie kieł­ba­sek. Zadzi­wił go tym, w krót­kim życiu Ten­noka nikt ni­gdy nie oka­zy­wał mu prze­sad­nej sym­pa­tii. Był na to zbyt nie­ważny.

Nagle sługa pchnął go na mur. Chło­pak otwo­rzył usta do krzyku i zakrztu­sił się, gdy eunuch wepchnął w nie zro­lo­waną szmatę.

— To nie­prawda, że my nie możemy — szep­tał oka­le­czony męż­czy­zna. — Żądza sie­dzi w czło­wieku do końca. Jego naj­głęb­sza osnowa. Jak ogień, który wciąż się tli… ale nie spo­sób go roz­dmu­chać i roz­pa­lić. — Męż­czy­zna jęk­nął i pośli­nił mu poli­czek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki