42,90 zł
Znakomicie wykreowana rzeczywistość fantasy z wątkami magicznymi!
Immanuelle Moore mieszka w Betel, gdzie słowo proroka jest prawem, a kobiety są ciche i uległe. Zepchnięto ją na margines społeczny, ponieważ jest owocem zakazanej miłości do mężczyzny innej rasy. Jej narodziny były zniewagą dla proroka, jej włosy za mocno się kręcą, a skóra ma za ciemny odcień. Dziewczyna jednak stara się być posłuszna Kościołowi i przestrzegać zasad Świętej Reguły.
Aż odkrywa świat potężnej magii.
Przypadkowo zwabiona do mrocznego lasu, zakazanego miejsca, które odcinało wioskę od świata zewnętrznego, dostaje niezwykły dar. Otrzymuje dziennik zmarłej matki, która wiele lat temu znalazła schronienie w Czarnolesie. To tu pierwszy prorok zabił cztery potężne wiedźmy. Stąd ich dusze wciąż obserwują mieszkańców Betel. Dziennik na zawsze odmienia los Immanuelle, choć już samo jego istnienie zagraża jej życiu i wolności. Prawda o prorokach, Kościele i ich historii zostaje jej objawiona.
Prawdziwym zagrożeniem dla Betel jest ciemność. Czy Immanuelle odnajdzie w sobie siłę, aby się jej przeciwstawić?
--
Powieść nagrodzona Horror and for Debut Novel (2020), Best Debut Novel (2020) oraz Ladies of Horror Fiction Award, Best Debut (2020).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 424
Mojej Mamie, której zawdzięczam wszystko
Przyszła na świat po porodzie pośladkowym, w środku nocy. Akuszerka Marta musiała ją złapać za kostki u nóg i wyszarpnąć z łona. Wyśliznęła się łatwo, opadła bezwładnie w ramiona Marty i leżała bez ruchu jak kamień.
Córka położnej wydała z siebie niski jęk, który pochodził wprost z jej trzewi. Złapała za fałdy nocnej koszuli, której rąbek nasiąkł krwią tak, że zdawał się czarny, ale nie wysunęła ręki ku dziecku. Zamiast tego odwróciła głowę, przycisnęła policzek do stołowego blatu i spojrzała w okno nad zlewem. Za oknem rozciągał się las.
– Imię – zażądała ze wzrokiem odbijającym blask księżyca. – Nadaj jej imię!
Położna wzięła noworodka, odcięła pępowinę, po czym owinęła go skrawkiem juty. Przytulone do jej piersi dziecko zdawało się zimne; uznałaby je wręcz za martwe, gdyby nie żądanie podania imienia, które wzbierało kobiecie w gardle goryczą podobną do żółci, a jednak słodką jak wino. Smak imienia, które wybrał dla niej Ojciec. Nie chciała go wypowiadać – nie na głos.
Dziewczyna resztką sił odwróciła ku niej twarz.
– Imię. Chcę usłyszeć jej imię.
– Immanuelle – wykrztusiła wreszcie położna. Zabrzmiało to jak przekleństwo. – Będzie się nazywać Immanuelle.
Słysząc to, dziewczyna na stole uśmiechnęła się napiętymi sinymi ustami. A potem zaniosła się śmiechem, brzydkim, bulgoczącym, który rozszedł się po całej kuchni i wylał do saloniku, gdzie siedziała reszta rodziny, czekając i nasłuchując.
– Klątwa – szepnęła, wciąż uśmiechając się do siebie. – Klątewka, dokładnie tak, jak powiedziała. Jak powiedziała mnie.
Położna mocniej przytuliła dziecko, zaciskając na nim trzęsące się palce, aby już nie drżały. Spojrzała w dół, na bezwładnie leżącą na stole córkę, z ciemną kałużą krwi między udami.
– Kto ci to powiedział?
– Kobieta w lesie… – wyszeptała ostatnim tchnieniem umierająca dziewczyna. – Wiedźma. Bestia.
1
Ze światła wyszedł Ojciec. Z ciemności Matka. To jest zarazem początek i koniec.
– ŚWIĘTE PISMA
Immanuelle Moore klęczała u stóp ołtarza z dłońmi złożonymi do modlitwy i otwartymi ustami. Nad nią wznosił się prorok w szatach z czarnego aksamitu, z głową pokrytą szczeciną i wyciągniętymi na bok zakrwawionymi rękoma.
Przyglądała mu się bacznie, śledząc długą, poszarpaną bliznę, która biegła krzywizną po jednej stronie jego szyi, i myślała o swojej matce.
Prorok odwrócił się od niej jednym płynnym ruchem. Szaty zaszeleściły, gdy stawał twarzą do ołtarza, na którym leżało wypatroszone jagnię. Przyłożył rękę do głowy zwierzęcia, po czym wsunął palce głęboko w ranę. Kiedy ponownie odwrócił się do Immanuelle, z nadgarstka pociekła mu krew i znikła w mroku rękawa. Kilka kropel spadło pod stopy, na poplamione deski podłogi. Malował dziewczynę krwią. Jego palce, ciepłe i mocne, wędrowały od zagłębienia nad górną wargą w kierunku podbródka. Zatrzymał się na chwilę, jak gdyby chciał złapać oddech, a kiedy się odezwał, głos miał chropawy.
– Oto krew wiernych.
Immanuelle ją zlizała. Poczuła sól i żelazo. Wstała.
– Na chwałę Ojca.
Wracając na swoje miejsce w ławce, uważała, aby nie spojrzeć na jagnię. Należało do stada jej dziadka, przyniosła je poprzedniego wieczoru, gdy katedra stała jeszcze pusta i ciemna, jako ofiarę. Samego zarzynania nie widziała; wymówiła się pod byle pretekstem i wycofała na zewnątrz na długo, nim apostołowie wznieśli swoje noże. Wszystko jednak słyszała ‒ modlitwy i mamrotanie zagłuszane przez krzyki jagnięcia, podobne do krzyków nowo narodzonego dziecka.
Immanuelle obserwowała pozostałych członków własnej rodziny, którzy posuwali się wraz z procesją, aby otrzymać odrobinę krwi. Pierwsza szła jej siostra Sława, która po chwili padła na kolana, obdarzając proroka uśmiechem. Matka Sławy, Anna, młodsza z dwóch żon Moore’a, przyjęła błogosławieństwo pospiesznie, popędzając swą drugą córkę, Honor, która zlizywała z ust krew niczym miód. Na końcu szła Marta, pierwsza żona i zarazem babcia Immanuelle. Ta przyjęła błogosławieństwo proroka z uniesionymi ramionami i drżączką palców, z ciałem owładniętym mocą Ojcowskiego światła.
Immanuelle żałowała, że nie reaguje w taki sposób jak babcia. Siedząc w ławce, czuła jedynie pozostałości jagnięcej krwi na wargach, jej ciepło oraz ustawiczny stukot własnego serca. Na jej ramionach nie usadowił się żaden anioł. Wnętrza nie mącił żaden duch ani bóg.
Gdy ostatni członek zgromadzenia w końcu usiadł, prorok podniósł ramiona ku krokwiom dachowym i rozpoczął modlitwę:
– Ojcze, przychodzimy do Ciebie jako słudzy i wyznawcy, gotowi wykonać powierzoną nam pracę.
Immanuelle szybko pochyliła głowę i mocno zacisnęła powieki.
– Być może są wśród nas tacy, którzy oddalili się od wiary przodków, obojętni na dotyk Ojca, głusi na Jego głos. W ich imieniu modlę się o miłosierdzie. Proszę, żeby znaleźli pociechę nie w mrokach Matki, lecz w Ojcowskiej światłości.
Na te słowa Immanuelle uchyliła powiekę – przez krótką chwilę była pewna, mogłaby wręcz przysiąc, że spojrzenie proroka spoczywało właśnie na niej. Oczy miał szeroko otwarte w ekstazie modlitwy, wpatrzone prosto w nią między pochylonymi głowami i drżącymi ramionami innych. Kiedy spotkali się wzrokiem, natychmiast umknął.
– Niech trwa królestwo Ojca.
Grupa wiernych odpowiedziała jednym głosem:
– Teraz i na wieki.
Immanuelle leżała na brzegu rzeki ze swoją przyjaciółką Leah, ramię przy ramieniu, spijając ciepłe promienie południowego słońca. Kilka metrów dalej pozostali członkowie ich wspólnoty religijnej toczyli życie towarzyskie. Dla większości z nich cień sabatowego uboju już się rozwiał, stał odległym wspomnieniem. Panował spokój i zgromadzeni zdawali się z tego faktu zadowoleni.
Leżąca obok Immanuelle Leah przewróciła się na plecy i wpatrywała w grube wały chmur majaczących nad głową. Była ubraną w błękitny szyfon pięknością, wietrzyk łagodnie wzdymał jej suknię.
– To dobry dzień – powiedziała, uśmiechając się, kiedy bryza targnęła jej włosami.
W Świętych Pismach i w opowieściach, w witrażowych oknach katedry oraz na obrazach, które zwisały z jej kamiennych ścian, anioły zawsze wyglądały tak jak Leah: złotowłose i niebieskookie, odziane w delikatne jedwabie i atłasy, o pełnych policzkach oraz skórze bladej jak perły.
Jeśli zaś chodzi o dziewczyny takie jak Immanuelle – pochodzące z Peryferii, śniade, z kruczoczarnymi lokami i kośćmi policzkowymi jakby wyciętymi z kamienia – no cóż, Pisma nigdy o nich nie wspominały. Nie było ich posągów, figur ani portretów, nie pisano o nich wierszy, na ich cześć nie tworzono eposów. Pozostawały bezimienne i niewidoczne.
Immanuelle spróbowała odsunąć od siebie te myśli. Nie chciała czuć zazdrości o przyjaciółkę. Jeśli na tym świecie istniał ktoś, kto w pełni zasługiwał na miłość i podziw, to właśnie Leah. Leah ze swoją cierpliwością, Leah pełna cnót. Leah, która – gdy wszystkie inne dzieci w szkole śmiały się z Immanuelle i nazywały ją owocem grzechu – przemaszerowała przez całe boisko, ujęła ją mocno za rękę, po czym własnym rękawem otarła jej łzy.
Leah, przyjaciółka. Jedyna, jaką miała.
Poza tym trudno było odmówić jej racji: to był faktycznie dobry dzień. Niemal idealny, gdyby nie to, że należał do ostatnich. Ostatnich sabatów, które spędzały razem.
Od wielu lat w każde święto spotykały się po zakończeniu nabożeństwa. Zimą tuliły się do siebie w pustych ławkach na tyłach katedry i plotkowały dla zabicia czasu. Natomiast w ciepłych porach roku Leah przynosiła wielki piknikowy kosz wypakowany ciastem ze swojej rodzinnej wiejskiej piekarni. Przy odrobinie szczęścia trafiały się rozmaite herbatniki, biszkopty, słodkie bułeczki, rożki i kruche ciasteczka, a w najlepsze dni – fragment plastra miodu albo dżem do pieczywa. Wspólnie znajdowały miejsce nad strumieniem, jadły, gadały i chichotały, dopóki rodziny nie kazały im wracać do domów. Stało się to utartym zwyczajem, ich małą tradycją, jak gdyby podczas tych długich popołudni na łące świat zaczynał się i kończył właśnie tam, nad rzeką. Jednakże jak większość tego, co dobre – Immanuelle zdawała sobie z tego sprawę – także i to nie mogło trwać wiecznie. Za dwa tygodnie Leah miała wyjść za proroka. Owego dnia, po pieczętowaniu, stanie się towarzyszką swego męża, nie Immanuelle.
– Będę tęsknić za dniami takimi jak ten – powiedziała Leah, przerywając ciszę. – Za słodyczami, sabatem, za byciem tutaj z tobą.
Immanuelle wzruszyła ramionami, skubiąc źdźbła trawy. Jej wzrok podążył za nurtem rzeki, po łagodnie falujących równinach, przez trzciny, aż rozlał się na daleki las i tam utknął w cieniach. W szumie płynącej między drzewami wody było coś takiego, że zapragnęła wstać i ruszyć jej śladem.
– Wszystko, co dobre, szybko się kończy.
– Nic się nie kończy – poprawiła ją Leah. – Wszystko dopiero się zaczyna. Dorastamy.
– Dorastamy? – żachnęła się Immanuelle. – Ja nawet jeszcze nie krwawiłam.
Była to prawda. Miała już prawie siedemnaście lat, ale nie doświadczyła jeszcze menstruacji. Inne dziewczyny w jej wieku już dawno miesiączkowały, lecz nie Immanuelle. Immanuelle ani razu. Kilka miesięcy temu Marta uznała ją za bezpłodną: miała nigdy nie doczekać okresu, nie wyjść za mąż, nie rodzić dzieci. Pozostać taką jak teraz, podczas gdy wszystkie inne dorosną, wyprzedzą ją, pozostawią w tyle. Tak jak za parę krótkich tygodni Leah. Była to tylko kwestia czasu.
– Któregoś dnia zaczniesz – stwierdziła przyjaciółka stanowczo, jak gdyby sama deklaracja miała moc sprawczą. – Poczekaj jeszcze trochę. Choroba minie.
– To nie choroba – rzuciła Immanuelle, czując na wargach wyrazisty posmak jagnięcej krwi. – To grzech.
Ale jaki konkretnie, tego nie była pewna. Wiele razy chadzała błędnymi drogami – czytała potajemnie, łamała Święte Reguły, zapominała odmawiać wieczornych modlitw, zasypiała bez błogosławieństwa. Być może również zbyt wiele poranków na pastwiskach spędzała na myśleniu o niebieskich migdałach, choć powinna była doglądać owiec. Gdy na kolację podawano jej miskę zimnego kleiku, nie umiała okazać wdzięczności. Lecz wiedziała jedno: grzechów popełniła bez liku. Nic zatem dziwnego, że nie otrzymała błogosławieństwa Ojcowskiej krwi.
Gdyby Leah była naprawdę świadoma licznych występków Immanuelle, z pewnością by o nich nie wspominała. Tymczasem zbyła je wszystkie machnięciem ręki.
– Grzechy się przebacza. Jeśli Dobry Ojciec uzna to za stosowne, wkrótce zaczniesz miesiączkować. A potem weźmie cię jakiś mężczyzna, ty staniesz się jego, on twój i wszystko się ułoży, zobaczysz.
Immanuelle nie odpowiedziała. Zmrużyła zalane słońcem oczy i zagapiła się na pole, gdzie w otoczeniu swych żon stał prorok, rozdając błogosławieństwa oraz oferując zebranym wiernym porady. Wszystkie małżonki nosiły jednakowe nijakie suknie barwy żonkili, a także ślad świętej pieczęci, czyli wyciętą między brwiami ośmioramienną gwiazdę. Tak w dniu ślubu naznaczano kobiety z Betel.
– Już wolałabym zajmować się owcami – oświadczyła Immanuelle.
– A jak się zestarzejesz? – Leah nie ustępowała. – Co wtedy?
– Wtedy stanę się starą pasterką. Starą wiedźmą od owiec.
Leah się roześmiała, głośno i ładnie, przyciągając spojrzenia. Umiała to robić.
– A jeśli jakiś mężczyzna zaproponuje ci małżeństwo?
Zapytana uśmiechnęła się ironicznie.
– Żaden dobry mężczyzna, mający gust i wyczucie, nie będzie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
– Bzdury.
Spojrzenie Immanuelle powędrowało w kierunku grupki młodych mężczyzn i kobiet, mniej więcej jej rówieśników, może nieznacznie starszych. Obserwowała ich flirty i żarty, to, jak robią z siebie widowisko. Chłopcy wypinali piersi, dziewczęta bawiły się w płyciznach strumienia, podwijając spódnice wysoko nad kolana pod naporem nurtu i uważając, by nie dać się porwać zbyt daleko, ze strachu przed diabłami, które czaiły się w głębinach.
– Wiesz, że nie przestanę cię odwiedzać – powiedziała Leah, jakby wyczuła obawy przyjaciółki. – Będziemy się widywać w sabat, a po moim zamążpójściu zacznę przychodzić na twoje pastwisko. Nawet raz na tydzień, jeśli się uda.
Immanuelle przeniosła uwagę na jedzenie, które miały przed sobą. Wzięła z piknikowego kosza kawałek chleba i posmarowała go świeżo ubitym masłem oraz krwawym rozmazem malinowego dżemu. Odgryzła solidny kęs i odpowiedziała bełkotliwie, z pełnymi ustami.
– Ze Świętych Terenów do Przesieki długa droga.
– Trudno.
– To już nie będzie to samo – mruknęła Immanuelle. W jej głosie dało się słyszeć nutkę nadąsania, za którą natychmiast się znienawidziła.
Leah pochyliła głowę, sprawiała wrażenie dotkniętej. Kciukiem okręcała pierścionek na palcu prawej ręki; ów nerwowy tik pojawił się u niej zaraz po zaręczynach. Pierścionek był cackiem, złotym okręgiem wysadzanym niewielką rzeczną perłą, pewnie należał do którejś z poprzednich żon proroka i teraz przeszedł na następną.
– Nam wystarczy – odezwała się głucho Leah. A potem dodała bardziej stanowczo, jakby chciała przekonać samą siebie: – Będzie musiało nam wystarczyć. Jeśli trzeba, przyjadę nawet na jego własnym koniu, ale znajdę drogę do ciebie. Nie pozwolę, żeby coś się między nami zmieniło. Przysięgam.
Immanuelle chciała jej wierzyć, jednak zbyt dobrze rozpoznawała kłamstwo. Słyszała teraz w głosie Leah nutkę fałszu, ale nie wspomniała o tym. Nic by to nie dało: Leah została przeznaczona prorokowi, i to od dnia, gdy dwa lata temu po raz pierwszy padł na nią jego wzrok. Pierścionek, który nosiła, był po prostu symbolem, zapowiedzią, obietnicą splecioną ze złota. W stosownym czasie obietnica ta miała przybrać postać nasienia, jakie on w niej zasadzi. Leah urodzi dziecko, prorok zasieje kolejne ziarno i tak dalej, podobnie jak uczynił to ze wszystkimi swoimi żonami, póki były jeszcze na tyle młode, by rodzić owoce.
– Leah!
Immanuelle podniosła wzrok. Grupka młodzieży, dotychczas bawiąca się na rzecznych płyciznach, podchodziła teraz bliżej nich, machając rękami. Składała się z czworga osób: dwóch dziewcząt, ładnej blondynki (którą Immanuelle znała tylko przelotnie z zajęć w szkole), Judyty Chambers, najnowszej żony proroka, a także dwóch chłopców: Petera, przysadzistego parobka o ramionach potężnych jak u wołu i mniej więcej równie inteligentnego, syna pierwszego apostoła. Obok niego znajdował się mrużący powieki Ezra, syn i następca samego proroka.
Ezra był wysoki i ciemnowłosy, o atramentowoczarnych oczach. Przystojny, niemalże przesadnie, przyciągający spojrzenia nawet najpobożniejszych żon i córek. Choć ledwie przekroczył dziewiętnasty rok życia, na łańcuchu wokół szyi nosił jeden z dwunastu złotych apostolskich sztyletów, na który to zaszczyt większość mężczyzn w Betel, mimo usilnych starań, nie mogła się doczekać przez całe życie.
Pierwsza odezwała się blondynka o imieniu Nadzieja, która wcześniej wołała do Leah.
– Widzę, że czerpiecie z tego dnia pełnymi garściami.
Leah uniosła dłoń do czoła, aby osłonić przed słońcem oczy, i się uśmiechnęła.
– Chcecie się przyłączyć?
Immanuelle zaklęła w duchu, gdy cała czwórka usiadła obok nich na trawie. Chłopak wół, czyli Peter, od razu zaczął grzebać w koszyku piknikowym i częstować się obficie chlebem i dżemem. Nadzieja wlazła między Immanuelle a Leah, po czym jęła paplać, przekazując najnowsze plotki z miasteczka, które dotyczyły głównie pewnej biednej dziewczyny, wysłanej do ciupy za to, że usiłowała skłonić do cudzołóstwa tutejszego farmera. Ezra zajął miejsce naprzeciwko Immanuelle, Judyta zaś koło niego, usiadłszy tak blisko, że ich barki się stykały.
Rozmowa trwała w najlepsze, a Immanuelle robiła wszystko, co w jej mocy, aby wydać się skromną i bezpretensjonalną, a najlepiej niewidzialną. W przeciwieństwie do Leah życie towarzyskie nie budziło w niej zainteresowania. Podejrzewała, iż ‒ w porównaniu z urokiem i wdziękiem Nadziei, Leah oraz Judyty ‒ sprawia wrażenie nieciekawej i nudnej, jak jedna z należących do jej siostry lalek z kukurydzianej słomy.
Po drugiej stronie piknikowego koszyka Ezra również siedział milczący, a jego ceremonialny sztylet połyskiwał w słońcu. Wydawał się nieobecny, niemalże znudzony, nie zadawał sobie nawet trudu kiwania głową w trakcie rozmowy, przemierzając wzrokiem odległe równiny, ze wschodu na zachód i z powrotem. Obserwował widnokrąg, jakby czegoś tam szukał, i Immanuelle nie mogła się oprzeć ciekawości, cóż takiego mogłoby to być. Ezra nie miał jeszcze swojej Pierwszej Wizji, to miało nastąpić dopiero wówczas, gdy życie jego ojca dobiegnie końca. W ten sposób odbywała się sukcesja – wyniesienie do władzy młodego proroka zawsze wiązało się ze śmiercią poprzedniego.
Siedząca obok Ezry Judyta wyssała z koniuszków palców resztki masła i przez gęstą zasłonę rzęs przyglądała się Immanuelle, mrużąc oczy. Jak wszystkie żony proroka miała na sobie żółtą suknię, aczkolwiek nieco zbyt obcisłą i dopasowaną, by móc ją uznać za skromną. Rąbek oplątywał jej nogi, stanik przewiązała ciasno, podkreślając kibić, akcentując atrakcyjną szerokość bioder pod fałdami halki. Pieczęć między jej brwiami pozostawała jeszcze różowa i lekko napuchła, ale zabliźniała się dobrze.
Immanuelle pamiętała dzień pierwszej menstruacji Judyty. Siedziały w trójkę razem z Leah na szkolnym podwórku, zbierając na pasie ciemnej trawy grzyby, gdy nagle Judyta zaczęła płakać. Zadarła spódnicę wysoko nad kolana, ukazując pojedynczą strużkę krwi, która spływała po jej prawej nodze i ginęła w bucie. Nauczycielka wykazała się refleksem i szybko zabrała dziewczynkę, lecz Immanuelle zdążyła jeszcze usłyszeć szeptane do ucha słowa:
– Jesteś kobietą. Jesteś już kobietą.
No właśnie. Judyta była kobietą. Kobietą, która od razu zapomniała o dzieciństwie. Rozplotła warkocze, związała włosy na czubku głowy, luźne sukieneczki i fartuszki zamieniła na gorsety i staniki, przyjmując wszelkie wdzięki i ozdoby kobiecości w taki sposób, jakby urodziła się wyłącznie dla nich.
Judyta zlizała z palców resztkę masła, po czym nachyliła się ku Immanuelle, tak blisko, że tamta poczuła słodki, balsamiczny zapach perfum.
– To prawda, co o tobie mówią?
Pytanie zaskoczyło Immanuelle, chociaż nie powinno. Widziała je już wcześniej na ustach każdej plotkary, każdej nieumiejącej utrzymać języka w gębie donosicielki w Betel. Od dnia, w którym matka Immanuelle zwróciła nóż proroka przeciwko niemu, gadały tylko o tym. Matka niemalże poderżnęła mu gardło, a potem uciekła do Czarnolasu. Jej imię nie schodziło z babskich języków niczym paskudztwo, którym i tak się rozkoszowały.
– To zależy – odparła, udając, że nie ma o niczym pojęcia. – A co mówią?
Judyta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szyderczo.
– Skoro jeszcze nie wiesz, to chyba to nieprawda.
– Chyba tak – mruknęła przez zaciśnięte zęby.
Judyta przechyliła głowę na bok.
– Czyli nie otrzymałaś daru?
Immanuelle zaprzeczyła.
Był czas, że posiadanie daru nie należało do rzadkości. Dawno temu, w Epoce Światła, Ojciec pobłogosławił bardzo licznych mocą czynienia cudów oraz zdolnością władania nad dziwami. Jednakże od wybuchu świętej wojny i po nastaniu wieków ciemnych dary przestały się tak często pojawiać. Z każdym mijającym rokiem było ich coraz mniej, ponieważ dawni święci spoczęli w grobach, zabierając moce ze sobą. Obecnie tylko Marta, jedna z kilku położnych w Betel, posiadała dar nazywania, natomiast prorocy jako jedyni mogli się cieszyć darem widzenia. Nawet tylko wybrani spośród apostołów mieli moc rozróżniania – dar, który pozwalał odróżnić prawdę od fałszu – oraz ozdrowieńczy dotyk. W pokoleniu, do którego należała Immanuelle, darami została obdarzona wyłącznie garstka ulubieńców Ojca. Ona zaś, urodziwszy się jako bękart, nie była niczym więcej.
– Szkoda – rzuciła Judyta, spuszczając wzrok. – Myślałam, że kryjesz w sobie coś niezwykłego. Mimo wszystko.
– Mimo czego? – Immanuelle zesztywniała.
Judyta uniosła swą idealną brew, a na jej wargach zaigrał okrutny uśmieszek.
– No cóż, mimo że miałaś taką matkę, rzecz jasna.
Immanuelle domyślała się, że prędzej czy później ktoś o tym wspomni. Było tak zawsze, jednak sposób, w jaki Judyta wypowiedziała te słowa, zdawał się w dwójnasób obraźliwy, zabolał bardziej niż zwykle.
Przez dłuższą chwilę trwała cisza, nie licząc szemrania rzeki i bzyczenia os czających się wśród dzikiego kwiecia. Nawet odległe rozmowy innych wiernych Kościoła zdawały się milknąć, uniesione wiatrem.
– Wiesz co – powiedziała Immanuelle. – Tak sobie myślę… Mam jednak pewien dryg. Dryg do tańca w lesie. Nago. Oczywiście razem z bestiami i diabłami. Trudno mi na to znaleźć czas, bo mam obowiązki pasterskie, ale podczas pełni księżyca idę na całość. – Uśmiechnęła się do Judyty promiennie. – Jaka matka, taka córka, tak mi się wydaje.
Nastąpiła cisza. Ktoś z sykiem wciągnął powietrze. Leah skrzywiła się, gdy grupka znowu pogrążyła się w całkowitej, głębokiej ciszy.
Po raz pierwszy, odkąd z nimi usiadł, Ezra, syn proroka, oderwał wzrok od widnokręgu i skierował uwagę gdzie indziej. Jego oczy wbiły się w Immanuelle.
Wtedy zrozumiała, że popełniła błąd. Grzeszny, głupi błąd, poczyniony z gniewu. Błąd, za który bez wątpienia zapłaci połajanką i batożeniem, a może nawet dniem w ciupie.
Nagle, ku zaskoczeniu Immanuelle, usta Ezry wygięły się w szeroki, krzywy uśmiech. Chłopak zaniósł się śmiechem. Nie był to śmiech złośliwy, raczej gwałtowny, budzący się w trzewiach. Ramiona mu się trzęsły, czarne włosy opadły na oczy. Po chwili dołączył Peter ze swym warkotliwym rykiem, który niósł się przez cały przykościelny teren, wabiąc spojrzenia współwyznawców stojących w cieniu katedry. To z kolei pobudzało Ezrę do jeszcze głośniejszego śmiechu. W ciągu paru sekund rżały również Leah i Nadzieja, a potem, na samym końcu, nawet Immanuelle pozwoliła sobie na nikły uśmieszek. Nim się zorientowała, wszyscy rechotali niczym paczka dobrych przyjaciół.
Wszyscy z wyjątkiem Judyty, która wstała, wydając z siebie tylko zgorszone kaszlnięcie. Chwyciwszy Ezrę za ramię, pociągnęła go w górę. Gdy chłopak znalazł się w nowej pozycji, raz jeszcze posłał Immanuelle swój krzywy uśmiech.
– Do następnego sabatu! – zawołał przez ramię.
Judyta popędzała go z powrotem do katedry, do ojca, do proroka, z dala od Immanuelle. Lecz gdy wszedł w wysokie fale chwiejącej się trawy, stanął i się odwrócił, aby spojrzeć na dziewczynę. Coś błysnęło w jego oczach – w tejże chwili, mogłaby przysiąc, dostrzegł jej prawdziwą twarz.
2
Albowiem Ojciec jest dobry, a Jego dobroć wiecznotrwała. Uśmiecha się z niebios, obdarza swoją trzodę błogosławieństwem, ażeby odnalazła w Jego światłości ukojenie.
– ŚWIĘTE PISMA
Tamtego wieczoru Moore’owie zebrali się na zwykłą sabatową kolację. Marta, wierzchem dłoni ocierając pot z czoła, doglądała bulgoczącego kotła z drobiowym gulaszem, który na żelaznym haku wisiał nad trzaskającym ogniem. Gdy ona zginała się nad paleniskiem, Anna obiema rękami ugniatała chlebowe ciasto, obsypując je siemieniem lnianym oraz pokruszonymi włoskimi orzechami i wyśpiewując hymny. Immanuelle kręciła się między obiema kobietami, podejmując się rozmaitych zadań i z całych sił starając się pomóc. W kuchni bywała niezdarna, robiła jednak, co tylko mogła.
Anna, zawsze wesoła, pierwsza przerwała milczenie.
– Poranne nabożeństwo było bardzo uroczyste, prawda?
Immanuelle postawiła cynowy talerz u szczytu stołu, przed pustym krzesłem dziadka.
– Owszem.
Marta nie odpowiedziała.
Anna ponownie zatopiła pięści w chlebowym cieście.
– Gdy prorok przemówił, miałam wrażenie, jakby ktoś odessał ze mnie całe powietrze. To prawdziwy mąż boży, człowiek Ojca. Bardziej nawet niż inni prorocy. Mamy szczęście, że z nami jest.
Immanuelle położyła łyżkę obok talerza Marty, a potem kolejną w pobliżu miski Honor. Była to mała drewniana czarka, którą sama wycięła i wypolerowała przed trzema laty, gdy dziecko w łonie Anny nie przekraczało jeszcze rozmiarami niewielkiej ryby. Dla najstarszej córki Anny, Sławy, zarezerwowała łyżkę mosiężną, którą ta lubiła najbardziej, antyk kupiony lata temu przez Martę od ulicznego handlarza.
Sława, podobnie jak jej matka, wykazywała skłonność do rzeczy ładnych i smakowitych: wstążek, koronek, słodyczy, a także innych przysmaków, na które rodziny Moore’ów nie było stać. Ilekroć mogła, Immanuelle starała się obdarowywać dziewczynkę jakimś drobiazgiem. W domu zostało już bardzo mało ładnych przedmiotów. Większość cenniejszych rzeczy oraz błyskotek sprzedano w samym środku mroźnej zimy, by uzupełnić skąpe zapasy żywności i stratę całego żywego inwentarza, który minionego lata padł z powodu chorób. Gdyby jednak spytano Immanuelle o zdanie, Sława otrzymałaby prawo do własnej łyżki w ramach drobnej rekompensaty w tym świecie braków.
Kiedy gulasz był już gotowy, Marta zaniosła kocioł do stołu, po czym postawiła go na blacie z głuchym tąpnięciem, które rozniosło się po całym domu. Na ów odgłos Honor i Sława wbiegły pędem do jadalni, pragnąc jak najszybciej zająć miejsca i zacząć jeść. Żony usiadły obok nich, natomiast Marta, babcia Immanuelle, ulokowała się na drugim końcu stołu, zgodnie ze zwyczajem. Anna, druga żona dziadka Immanuelle, przycupnęła w pobliżu pustego krzesła męża.
Po dłuższej chwili dał się słyszeć jęk zawiasów, dźwięk otwieranych drzwi, a potem zbolałe szuranie nóg Abrama torującego sobie drogę po schodach. Dziadek miał dzisiaj zły dzień; Immanuelle mogła to rozpoznać po jego chodzie, po tym, jak ciągnął sztywną stopę po trzeszczących podłogowych deskach, zbliżając się do stołu. Tego ranka po raz kolejny opuścił kościelne nabożeństwo, co oznaczało już trzeci sabat w miesiącu.
Kiedyś, dawno, Abram był apostołem – do tego potężnym. Prawą ręką Simona Chambersa, proroka pełniącego służbę przed wyborem i wyświęceniem obecnego, Granta Chambersa. Jako taki posiadał aż siedem nieruchomości na Świętym Terenie, dysponował ponadto otrzymanym od Ojca darem rozróżniania. Mając lat dziewiętnaście, ożenił się z Martą. Pasowali do siebie, zarówno pod względem wieku, jak i statusu, lecz mimo to przez dłuższy czas Ojciec nie pobłogosławił ich dziećmi. Właściwie, po latach prób, Abram i Marta zdołali począć jedynie Miriam, po czym nastąpiła seria porodów – tyle że na świat przychodzili sami martwi chłopcy. Wiele osób twierdziło później, że narodziny Miriam były przekleństwem dla pozostałych dzieci i że samo jej istnienie stanowi plamę na honorze Moore’ów.
Z powodu zbrodni popełnionych przez Miriam Abrama pozbawiono tytułu apostoła, a wraz z nim wszystkich ziem. Gospodarstwo rodziny, które dawniej obejmowało pofałdowany teren tak rozległy, że mógł rywalizować z włościami proroka, zostało podzielone między innych apostołów oraz pobliskich farmerów, którzy rzucili się na nie niczym sępy na ścierwo. Abram zachował jedynie niewielki kawałek gruntu, który kiedyś posiadał, porosły tym samym rzadkim lasem, w którym stracił córkę. Dlatego teraz był pośmiewiskiem, wiódł życie nędzarza, który ledwie wiąże koniec z końcem dzięki skromnym dochodom z pastwisk oraz nędznym poletkom, swej jedynej własności.
Graniczyło więc z cudem, że przed osiemnastoma laty Anna zgodziła się stanąć z Abramem u stóp ołtarza, mimo wstydu i hańby związanej z Miriam. Immanuelle podejrzewała, że jej lojalność wynikała z faktu, iż Abram – dzięki swemu Uzdrawiającemu Dotykowi – wyratował ją od śmierci, gdy była jeszcze młodą dziewczyną. Jak gdyby zaciągnęła u niego życiowy dług i niezachwianie zamierzała go spłacić. Być może właśnie dlatego jej miłość do Abrama zdawała się bardziej zbliżona do czci, jaką apostołowie okazywali Świętemu Ojcu, niż do typowej więzi łączącej małżonków.
Gdy Abram wszedł do jadalni, Anna jak zwykle szeroko się uśmiechnęła. On jednak nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, z trudem kuśtykając przez próg. Zatrzymał się, złapał oddech i położył dłonie na oparciu złamanego krzesła. Prawa strona jego ciała była jakby wklęśnięta, palce wykręcone pod nieprawdopodobnym kątem, ramię zgięte i przyciśnięte do klatki piersiowej, jakby podtrzymywał je niewidzialny temblak. Powłóczył lewą nogą, która odstawała na bok. Brnąc przez jadalnię ku swemu miejscu u szczytu stołu, musiał przytrzymywać się ściany.
Niezgrabnie opadł na krzesło i z trudem dobierając słowa, rozpoczął modlitwę. Skończywszy, zdrową ręką chwycił widelec i wziął się do jedzenia. Pozostali poszli w jego ślady – dzieci z zapałem pałaszowały gulasz, jakby w obawie, że zniknie, zanim będą miały szansę go dojeść. Smutna prawda była bowiem taka, iż potrawa zawierała mało kurczaka, a znacznie więcej wodnistego bulionu z kawałkami pasternaku, kilkoma zabłąkanymi liśćmi kapusty oraz makabrycznymi szczątkami drobiu. Mimo to Immanuelle musiała się starać, żeby jeść powoli, rozkoszując się każdym kęsem.
Anna podjęła kolejną próbę zainicjowania rozmowy, lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Marta nie odrywała oczu od gulaszu, a dziewczynki okazały się na tyle mądre, żeby milczeć w obawie przed ojcowskim gniewem. Abram prawie się nie odzywał. W swoje złe dni robił to rzadko. Immanuelle widziała, że boli go fakt, iż on – niegdyś głos proroka – teraz, po tylu latach od śmierci jej matki, wciąż jest zredukowany do wiejskiego pariasa, przeklętego przez Ojca za swą pobłażliwość. Tak przynajmniej głosiły plotki. W gruncie rzeczy Immanuelle niewiele wiedziała o tym, co się z Abramem działo po śmierci jego córki. Marta rzucała jej czasem skąpe informacje, fragmenty historii zbyt podłej, by opowiadać ją w całości.
Przed siedemnastoma laty jej matka, Miriam, świeżo zaręczona z prorokiem, weszła w niedozwolone stosunki z pewnym wiejskim chłopakiem z Peryferii. Kilka miesięcy później, gdy romans odkryto, ówże młodzian poniósł śmierć na stosie całopalnym w ramach kary za zbrodnie przeciwko prorokowi i Kościołowi.
Miriam oszczędzono. Prorok okazał jej miłosierdzie ze względu na przyszłe zaślubiny.
W noc przed swoim weselem Miriam – oszalała z żalu, rozpaczliwie pragnąca pomścić śmierć ukochanego – zakradła się do sypialni proroka, gdy ten spał, i spróbowała poderżnąć mu gardło jego własnym świętym sztyletem. Prorok się jednak obudził i odparł atak.
Nim straż otrzymała szansę ujęcia sprawczyni, Miriam uciekła do zakazanego Czarnolasu – siedziby Lilith oraz jej zgromadzenia czarownic – gdzie zniknęła bez śladu. Twierdziła potem, że owe brutalne zimowe miesiące spędziła samotnie w leśnej chacie w sercu dziczy. Biorąc jednak pod uwagę tęgie mrozy oraz fakt, że chaty nie odnaleziono, nikt w Betel jej nie uwierzył.
Miesiące mijały, o Miriam niczego nie wiedziano. Pewnej nocy, pośród gwałtownej śnieżnej zawieruchy, wyłoniła się nagle z Czarnolasu, brzemienna – nosiła pod sercem grzeszne potomstwo swojego kochanka, który spłonął na stosie. W kilka dni po powrocie Miriam wydała na świat Immanuelle.
Słysząc krzyki rodzącej córki, Abram doznał rozległego udaru, który całkiem zmienił jego wygląd, powykręcał kończyny, zniekształcił kości i mięśnie, pozbawił siły i wzrostu, a także mocy, jaką niosły ze sobą święte dary. A gdy Miriam z wielkim trudem dokończyła dzieła, by odejść na tamten świat, on sam również prawie umarł. Tylko cudowi ze strony Ojca należało zawdzięczać ratunek Abrama, wyrwanie go z objęć śmierci.
Abram cierpiał za grzechy Miriam i miał za nie dalej cierpieć, do końca życia. Być może cierpienie to byłoby mniejsze, gdyby znalazł w sobie siłę i odtrącił Immanuelle ze względu na występki jej matki. Albo gdyby po prostu kazał Miriam odejść zaraz po jej powrocie z lasu – wtedy ponownie zyskałby sobie przychylność proroka.
Nie uczynił tego jednak. I za to Immanuelle była mu bardzo wdzięczna.
– Rano… pójdziesz… na targ – powiedział Abram, miażdżąc poszczególne słowa zębami. Każda sylaba sprawiała mu trudność. – Sprzedać czarnego roczniaka.
– Postaram się – odpowiedziała Immanuelle, kiwając głową.
Skoro podjął decyzję sprzedania roczniaka, sytuacja była bardzo trudna. Mijający miesiąc był zły. Zły miesiąc na końcu całego szeregu straszliwych miesięcy. Rozpaczliwie potrzebowali pieniędzy. Zimą, po ciężkim ataku gorączki, stan Abrama się pogorszył, wysokie koszty jego leków sprowadziły rodzinę na krawędź bankructwa. Immanuelle musiała zrobić wszystko, co do niej należało, aby poprawić sytuację, zmniejszyć obciążenie, jak starali się robić wszyscy pozostali.
Każdy w domu Moore’ów miał swoje zadania albo specjalizację. Marta była położną, pobłogosławioną przez Ojca darem języka, dzięki któremu posiadała też moc Nadawania Imion pochodzących z niebios. Anna pracowała jako krawcowa, ręce miała tak wprawne i delikatne, a oko tak uważne, że potrafiła naprawić nawet najdrobniejszą koronkę. Abram, niegdyś cieśla, w latach po udarze zabrał się za struganie prymitywnych figurek, które czasem sprzedawały się na targu. Nawet Sława, utalentowana artystka, choć zaledwie dwunastoletnia, malowała portreciki na deskach, a potem oferowała je koleżankom w szkole. Honor, zbyt młoda, aby zajmować się jakimś rzemiosłem, pomagała w gospodarstwie najlepiej, jak umiała.
No i była jeszcze Immanuelle ‒ pastereczka wraz z wynajętym parobkiem dbająca o stadko owiec. Każdego ranka, oprócz sabatu albo rzadkich okazji, gdy Marta wzywała ją jako asystentkę do szczególnie trudnego porodu, Immanuelle szła na pastwisko i doglądała owiec. Z kijem w ręku prowadziła je ku zachodniemu grzbietowi, gdzie stado spędzało cały dzień, pasąc się w cieniu Czarnolasu.
Immanuelle zawsze odczuwała dziwną więź z Czarnolasem. Czuła podniecenie, ilekroć się doń zbliżała. Jak gdyby zakazany las śpiewał pieśń, którą tylko ona mogła usłyszeć, jak gdyby rzucał jej wyzwanie, przyciągał. Jednak nigdy tej pokusie nie uległa.
W dni targowe Immanuelle przygotowywała swoje towary – wełnę, mięso albo jakiegoś barana – i szła handlować. Spędzała na placu cały dzień, targując się i upłynniając, co się da. Jeśli dopisało jej szczęście, wracała do domu po zmierzchu, mając przy sobie dość miedziaków, żeby sfinansować ich tygodniowe wydatki oraz dziesięcinę. Jeśli nie dopisało, rodzina chodziła głodna, a dziesięcina i długi wobec lekarzy Abrama pozostawały niespłacone.
Abram wmusił w siebie kolejną łyżkę gulaszu i przełknął z wysiłkiem.
– Sprzedaj go… dobrze. Nie zgadzaj się na mniej, niż jest wart.
Immanuelle kiwnęła głową.
– Wyjdę wcześnie. Pójdę skrótem przez Czarnolas i dotrę na targ przed innymi.
Rozmowa zamarła, rozlegał się tylko szczęk widelców i noży stukających o talerze. Nawet Honor, choć tak młodziutka, wiedziała, kiedy lepiej się nie odzywać. Trwało milczenie, niemalże zupełna cisza, nie licząc rytmicznego kapania, kap, kap, kap, gdzieś w rogu kuchni.
Z policzków Marty odpłynęły wszelkie kolory, a wargi stały się bezkrwiste.
– Ani mi się waż wchodzić do lasu, słyszysz? Tam mieszka zło!
Immanuelle zmarszczyła brwi. Jej zdaniem grzech nie był dżumą, którą można było się zarazić, jeśli się zanadto do kogoś zbliżyło. I raczej nie wierzyła w te wszystkie legendy o złu mieszkającym w głębi Czarnolasu. Prawdę powiedziawszy, Immanuelle sama nie bardzo wiedziała, w co wierzy, ale była prawie pewna, że ów skrót wiodący przez las nie przyprawi jej o zgubę.
A jednak z kłótni nie mogło wyniknąć nic dobrego. Zdawała sobie sprawę, że w tej bitwie silnej woli z jednej i drugiej strony wygrać nie może. Marta miała serce ze stali oraz niezachwianą wiarę, która wprawiała skały w drżenie. Prowokowanie jej nie leżało w niczyim interesie.
Immanuelle ugryzła się więc w język, pochyliła głowę i z rezygnacją ustąpiła.
Tamtej nocy śniły jej się bestie: dziewczyna z rozdziawionymi ustami oraz żółtawymi zębami kojota, kobieta o skrzydłach ćmy, która wyła do wschodzącego księżyca. Obudziła się wczesnym rankiem, słysząc jeszcze echo tego krzyku, dźwięk tłukący się o ściany jej czaszki.
Z zaczerwienionymi oczyma, nieprzytomna ze zmęczenia, Immanuelle ubrała się niezdarnie, starając się pozbyć z głowy koszmarnych obrazów leśnych demonów. Z trudem zapinając guziki sukienki, przygotowywała się na dzień na targu.
Wymknąwszy się z uśpionego domu, kroczyła pewnie ku odległym pastwiskom. Prawie każdy ranek zaczynała w ten sposób – od doglądania owiec o świcie. Niekiedy, rzadko, zdarzało się, że nie mogła tego zrobić – na przykład wtedy, gdy kilka lat temu złapała krztusiec i musiała przez tydzień leżeć. Wówczas zastępował ją wynajęty w tym celu parobek, niejaki Jozjasz Clark.
Stłoczone blisko siebie stado znalazła na wschodnim pastwisku, nieopodal cienia rzucanego przez las. Na konarach dębów i brzóz siedziały wrony, nie wyśpiewując jednak żadnej pieśni. Cisza zdawała się gęsta jak poranna mgła, przerywał ją tylko dźwięk kołysanki Immanuelle, który niczym pieśń żałobna niósł się przez wzgórza i odległe pola.
Nie była to zwykła kołysanka, podobna do ludowych piosenek czy rymowanek, jakie matki śpiewają swym dzieciom, lecz raczej interpretacja starego hymnu żałobnego, który słyszała kiedyś na pogrzebie. Rozchodziła się nad pastwiskami; na jej odgłos stado ruszyło na wschód, jak fala przypływu zalewając wzgórza. Po krótkiej chwili owce otoczyły Immanuelle, radośnie pobekując i drepcząc, napierając na jej sukienkę. Jedynie roczny baran o imieniu Judasz trzymał się z dala od reszty, z kopytami mocno wbitymi w ziemię i nisko pochylonym łbem. Mimo młodego wieku był sporych rozmiarów. Swym kudłatym czarnym runem oraz podwójnym zestawem rogów wzbudzał strach: pierwsza ich para wystawała niczym sztylety ze sklepienia czaszki, druga zwijała się do tyłu, za uszy, i brutalnie przebijała żuchwę.
– Judaszu! – zawołała Immanuelle ponad szumem wiatru w wysokiej trawie. – No chodź, czas pójść na targ.
Baran odrzucił kopytami trochę ziemi, mrużąc przy tym ślepia. Gdy się zbliżył, owce się rozproszyły, a jagnięta co sił w kopytach zbiegły na boki, by zrobić mu miejsce. Zatrzymał się mniej więcej metr od Immanuelle, z głową lekko zwróconą w jedną stronę – mógł w ten sposób patrzeć na dziewczynę przez swój zakrzywiony róg.
– Idziemy na targ. – Chwyciła uwiąz, żeby baran go zobaczył. Luźna część liny dyndała nad gruntem. – Muszę cię przywiązać.
Baran ani drgnął.
Przyklęknąwszy, Immanuelle poluzowała pętlę na jego rogach, po czym naprężyła linę, aby ją związać. Zwierzę stawiało opór, kopało, szarpało i rzucało łbem, wzburzając kopytami ziemię. Trzymała jednak mocno, zaparta nogami zacieśniała chwyt. Lina parzyła ją w dłonie, tarła, a Judasz wciąż się wyrywał i walczył.
– Spokojnie – powiedziała, nie podnosząc głosu. – Spokojnie.
Baran po raz ostatni zarzucił łbem i głośno sapnął. Z jego nozdrzy buchnęła chmura oddechu, gęsta jak dym z fajki w zimnym powietrzu poranka.
– No chodź, marudo. – Immanuelle ponownie szarpnęła za uwiąz. – Musimy cię zaprowadzić na targ.
Trasa przez Przesiekę była długa, a mimo chłodu poranka słońce mocno grzało. Po plecach dziewczyny spływały strużki potu, kiedy forsownie podążała wijącą się ścieżką do miasta. Gdyby obrała skrót przez las – zamiast żmudnej drogi naokoło, wokół jego granic – już by dotarła na miejsce. Niestety obiecała Marcie, że będzie się trzymała z daleka od kniei, i była zdecydowana dotrzymać słowa.
Immanuelle kroczyła więc z ciężkim plecakiem na ramionach. Bolały ją stopy, ponieważ włożyła obuwie o półtora numeru za małe, które raniło ją w pięty tak mocno, że czuła powstające pęcherze. Wiele rzeczy, które posiadała, było na nią albo za małe, albo za duże, jak gdyby dziewczyna nie pasowała do świata, w którym się urodziła.
W połowie drogi zatrzymała się na śniadanie. Znalazła chłodne miejsce w cieniu brzozy i zaczęła macać zawartość plecaka w poszukiwaniu kawałka sera oraz twardego jak cegła brązowego chleba, który Anna upiekła poprzedniego wieczoru. Jadła szybko, rzucając Judaszowi okruchy, a ten natychmiast je chwytał, zarzucając łbem. Ciągnął za uwiąz tak mocno, że Immanuelle musiała go złapać za rogi, aby nie czmychnął.
W oddali majaczył Czarnolas. Wzywał ją do siebie wiatrem oddychającym w gałęziach, tajemnym, syczącym językiem.
Według legend oraz Świętych Pism Czarnolas, jak wszystkie przeklęte i pożałowania godne rzeczy na świecie, został stworzony przez Mroczną Matkę, boginię piekieł. Podczas gdy Dobry Ojciec wykreował rzeczywistość za pomocą światła i ognia, tchnął w glinę i pył życie, Matka wyrzeźbiła swoje diabły z ciemności, zrodziła legiony bestii i demonów, zniekształconych istot i pełzających bytów, które czaiły się w gnijącym półświecie między żywymi a umarłymi.
I właśnie z tego półświata, z przesmyków przeklętego lasu wzięły się pierwsze wiedźmy – Lilith, Delilah oraz dwie kochanki, Jael i Mercy. Nieświęta Czwórka (jak je później nazwano) znalazła miejsce wśród osadników w Betel, którzy przyjęli je jako uchodźczynie i zaoferowali azyl. Kobiety wzięły sobie mężów, urodziły dzieci, mieszkały pośród Ojcowskiej trzódki jako jej sojuszniczki i przyjaciółki. Lecz choć cztery wiedźmy miały ludzką postać, ich dusze zostały stworzone na podobieństwo Matki i tak jak Ona pragnęły zniszczyć stworzenie Dobrego Ojca, tłumiąc Jego światło swoim mrokiem i cieniem.
Zasiały w sercach dobrych mężczyzn z Betel nasiona niezgody, kusząc ich i sprowadzając dusze na manowce. Macki tego szalbierstwa sięgały daleko i wkrótce cała ziemia znalazła się w ich rękach. Tylko Ojcowskiej łasce należy zawdzięczać, że pewien młodzieniec znany jako David Ford – pierwszy prorok – zebrał dzielną armię świętych krzyżowców, która pokonała cztery królowe wiedźmy ogniem, przeprowadzając krwawą rebelię, a je same skazując na wygnanie do przeklętego lasu, skąd wcześniej przybyły.
Jednakże moc wiedźm oraz mrocznej bogini, której służyły, utrzymywała się jeszcze długo po zakończeniu świętej wojny. Nawet obecnie ich duchy wciąż nawiedzają Czarnolas, głodne ludzkich istot ośmielających się wkroczyć do ich królestwa. Tak przynajmniej opowiadano.
Skończywszy śniadanie, Immanuelle kontynuowała wędrówkę przez Przesiekę. Główna droga wiła się teraz bliżej puszczy. Dziewczyna widziała liczne wota na granicy odległych drzew. Wieńce z dzikich kwiatów, pokarmy i daniny, a nawet parę dziecięcych bucików, przywiązanych za sznurówki do płotu – jak gdyby ktoś wierzył, że dziecko, do którego należały, pewnego dnia wyjdzie z lasu i je sobie weźmie. Relikwie te stanowiły wszystko, co pozostało z osób zaginionych w Czarnolesie. Las rzadko oddawał to, co zabrał.
Immanuelle i jej matka stanowiły tu wyjątek – cud, można powiedzieć. Jednak w chwilach największej słabości, gdy wiatr wirował między pniami sosen, a wrony śpiewały swoją pieśń, Immanuelle odnosiła wrażenie, że Czarnolas nadal w niej tkwi, że wciąż ją posiada, niemalże wzywa do powrotu do domu.
Wstrząsana dreszczami szła dalej, mijała szałasy, chaty, falujące pola kukurydzy, cały czas posuwając się wzdłuż granicy lasu ścieżką nad strumieniem. Słońce zmieniło pozycję, powietrze zrobiło się gęste i ciężkie. Rozległe pastwiska Przesieki zaczęły ustępować brukowanym uliczkom Amas – miasteczka w samym sercu Betel. Stodoły i gospodarstwa rolne zastępowało tutaj skupisko kamiennych domów oraz kamienic o dachach krytych łupkiem, budynków z witrażowymi oknami, które lśniły jaskrawo w słońcu południa. W oddali, górując nad wszystkim innym, majaczyła jedna z najwyższych budowli w całym Betel. Ustępowała jedynie katedralnej iglicy. Była to Święta Brama, wykuty w żelazie cud, dzieło pierwszego proroka Davida Forda.
Za bramą ciągnęła się szeroka brukowana ulica zwana Drogą Pielgrzyma. Po jej obu stronach stały nigdy niegasnące latarnie. Gdyby uznać Betel za wyspę na rozległym leśnym morzu, ulica ta stanowiłaby most łączący je z obcymi terytoriami, które znajdowały się daleko poza jego granicami. Immanuelle wiedziała jednak, że tylko straż proroka, apostołowie oraz wybrani, otoczeni szczególnym szacunkiem ewangeliści mieli prawo do opuszczania miasta, aczkolwiek rzadko. Nigdy też – w ciągu całego swego szesnastoletniego życia – Immanuelle nie widziała, by bramy przekroczył cudzoziemiec.
Zastanawiała się czasem, czy aby miasta poza granicami terytorium należącego do Betel nie są tylko wymysłem. Mitem. A może stale podchodzący pod mury las już zdążył je pożreć, tak jak mógł pochłonąć i Betel, gdyby Ojcowskie światło nie odegnało potęgi mroku? Oczywiście zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju rozmyślania znacznie wykraczają poza jej status społeczny. Złożoność świata za Świętą Bramą lepiej było pozostawić apostołom i prorokowi; to oni posiadali odpowiednią wiedzę oraz zdolność odróżniania rzeczy.
Zaciskając dłoń na uwięzi Judasza, Immanuelle torowała sobie drogę przez gęstniejący tłum na targu. Jak zwykle plac zastawiono kramami i stoiskami. Sprzedawano tu świece. Rzeźnik oferował rojące się od much mięso na topniejących bryłach lodu. Obok rozstawił się wielki kram z tkaninami; oferowano je hurtowo, prezentując wielką różnorodność brokatów i aksamitów, diagonale oraz miękkie jedwabie. Gdy Immanuelle mijała namiot perfumiarza, wychwyciła nutkę zapachową olejku uwarzonego z różnych kwiatów oraz mirry.
Zegarmistrz miał swoje stoisko bezpośrednio przed zakładem. Na długim dębowym stole wyłożył duże zegary i mniejsze czasomierze, przeznaczone zwłaszcza dla eleganckich mężczyzn, których odzież wskazywała, że ich na nie stać. Kilka kroków dalej ulokował się szewc, proponując skórzane buty ze sprzączkami, delikatniejszymi niż wszystko, co Immanuelle kiedykolwiek posiadała. I ładniejszymi niż zapewne będzie posiadać.
Nie zabawiła jednak przy nich długo. Nie było sensu zadzierać nosa, schodzić z głównej ulicy ani nawet gubić rytmu kroków dla przyglądania się towarom. Obok niej dreptał Judasz, jego czarne kopyta stukały o bruk. Strzygł uszami we wszystkie strony, wzdymał nozdrza, chłonął obrazy i dźwięki unoszące się nad targowiskiem. Niekiedy próbował zbaczać z drogi, ale Immanuelle trzymała uwiąz krótko, tak aby zwierzę nie oddaliło się od jej biodra dalej niż o krok.
Gdzieniegdzie, przykucnięci na skrzyżowaniach brukowanych uliczek, tkwili żebracy z Peryferii ze swoimi miseczkami i kubkami na monety. Wielu z nich było bosych, podnosiło się z kolan wtedy, gdy jakiś uprzejmy przechodzień rzucił im miedziaka. Większość ludzi nie zwracała na żebraków najmniejszej uwagi. Ci z Peryferii należeli do wygnańców, uznawanych za gorsze, mniej kochane dzieci Ojca. Kilku bardziej radykalnie nastawionych wiernych sugerowało, że karą jest już sam ich wygląd. Twierdzili, iż głęboka, mahoniowa barwa skóry to jawny znak wewnętrznej przynależności tych ludzi do Mrocznej Matki, która stworzyła ich na swoje podobieństwo.
Istniało wiele opowieści o pojawieniu się osób z Peryferii w Betel, ale na ogół postrzegano je jako potomków uchodźców, którzy zbiegli tu jeszcze w pradawnych czasach. Na temat powodów tej ucieczki krążyły liczne plotki. Zdaniem niektórych była to susza, która zmieniła ziemię w pył, inni snuli opowieści o niebie płaczącym ogniem i siarką. Jeszcze inni utrzymywali, że ojczyznę tych nędzarzy zalało wygłodniałe morze, przypływ był tak wielki, że topił góry, a ludzi zmusił do ucieczki w dzicz.
W owym czasie na czele Kościoła stał święty o imieniu Abdiah. Ogłosił on, że Ojciec ukarał uchodźców za ich bliskość z Matką, a plagi, jakie wygnały ich z ojczyzny, to forma srogiej boskiej kary. Ustalił ponadto, iż to wola Ojca sprowadziła mieszkańców Peryferii do Betel, gdzie będą mogli kontynuować proces samouświęcania poprzez służbę Kościołowi. Tak na polecenie Abdiaha po raz pierwszy w swej wielowiekowej historii miasto otworzyło bramy przed ludźmi z zewnątrz.
By jednak zapobiec – jak ujmował to święty – rozprzestrzenianiu się błędnych przekonań, mieszkańców Peryferii zamknięto w jednym osiedlu na południowym krańcu Betel. Tam nawracali ich słudzy Kościoła – głosili nowinę o Ojcu, stopniowo zmieniali pogan w wiernych w ramach Wielkiej Ewangelizacji, która to nazwa przyjęła się później. Mijały dziesięciolecia, przybysze się asymilowali, przyjmując panujące w mieście zwyczaje, wiarę i język. Nie schodzili z drogi okazywania skruchy, dalej służyli Kościołowi. Powoli, z pokolenia na pokolenie, ludzie z Peryferii odwracali się od własnej historii, aż wreszcie stali się betelanami. Immanuelle nie miała jednak wątpliwości, że wcale ich tak nie traktowano. Jej również tak nie traktowano.
Mniejsza o to, że w żyłach większości obecnie żyjących pariasów płynęła krew pierwszych osadników w Betel i że walczyli oni przeciwko wojskom Lilith podczas świętej wojny. Obojętne, czy mieli wspólną krew, czy ją przelewali – istotniejszy od niej był bowiem wygląd. Dlatego nieważne, ile minęło już wieków, nieważne, co dobrego uczynili w służbie Betel i dla poprawy jego losu – ludzie Peryferii zostali skazani na wieczną marginalizację.
Tego dnia po głównej ulicy kręciło się kilkunastu żebraków. Gdy Immanuelle się do nich zbliżyła, odwrócili się równocześnie, jak zawsze zresztą, choć żaden nie wysunął ku dziewczynie miseczki czy kubka ani jej nawet nie pozdrowił, chyba że zimnym spojrzeniem. Wyglądało na to, że się jej intensywnie przyglądają. Miny tych ludzi opisałaby jako mieszankę ciekawości i pogardy.
Nie miała im tego za złe. Wprawdzie cechowała ją podobna powierzchowność – śniada skóra, mocny nos, duże czarne oczy – to jednak do nich nie należała. Nigdy nie było jej dane poznać nędzy życia poza Przesieką ani kręcić się po uliczkach Peryferii, nie spotkała tu żadnego krewnego, choć ktoś taki zapewne istniał. O ile Immanuelle wiedziała, ludzie czający się na tych ulicach mogli mieć tę samą co ona krew – powinowactwo łączące ich z jej ojcem, wujami bądź kuzynami – ale się do nich nie przyznawała, a oni nie przyznawali się do niej.
Immanuelle przyspieszyła nieco kroku, spuściła wzrok, gapiła się teraz na swoje buty, starając się ignorować długie spojrzenia w drodze na plac z żywym inwentarzem. Prawie dotarła na miejsce, gdy nagle dostrzegła swój ulubiony sklepik: stoisko księgarza.
W porównaniu z innymi, jarzącymi się od malowanych znaków, z eleganckimi wystawami, to nie wyróżniało się niczym. Namiot był mały, zwykła jutowa płachta rozciągnięta na trzech drewnianych tyczkach. Pod nią mieściło się pięć rzędów półek, usadowionych wyżej, niż sięgała głowa Immanuelle, i zastawionych książkami – prawdziwymi książkami, a nie mającym służyć tylko dekoracji tomiskami śpiewników, które tkwiły nad kominkiem w domu Moore’ów, nietykane i nieczytane. Te tutaj dotyczyły botaniki i medycyny, zawierały poezję i tradycję ludową, atlasy i dziejopisarstwo Betel, a nawet osiedli poza jego granicami. Można też było znaleźć małe broszurki do nauki gramatyki i arytmetyki. Prawdziwy cud, że zostały zaakceptowane przez straż proroka.
Przywiązawszy Judasza do pobliskiej latarni, Immanuelle odpłynęła w kierunku stoiska. Wiedziała wprawdzie, że powinna iść na targ z żywizną, jednak długo zwlekała między półkami, otwierając książki, aby poczuć ich piżmowy zapach, przebiec palcami po ich stronicach. Oficjalnie zakończyła edukację w wieku dwunastu lat, jak wszystkie dziewczęta w Betel (zgodnie ze Świętą Regułą proroka), lecz przecież ponad wszystko uwielbiała czytać. Czytanie należało właściwie do tych nielicznych zajęć, w których czuła się naprawdę dobra, do nielicznych rzeczy, dzięki którym mogła być z siebie dumna. Czasami myślała, że jeśli obdarzono ją jakimkolwiek darem, to właśnie tym. Książki oznaczały dla niej to, co dla Marty wiara. Nigdy nie czuła się bliżej Ojca niż w chwilach w cieniu namiotu z książkami, kiedy czytała opowieści o kimś zupełnie sobie nieznanym.
Książka, którą wybrała jako pierwszą, była gruba i oprawiona w bladoszare płótno. Nie miała tytułu, tylko słowo „Elegia” odbite złotym tuszem na grzbiecie. Immanuelle ją otworzyła i przeczytała kilka początkowych linijek jakiegoś wiersza o burzy szalejącej nad oceanem. Nigdy nie widziała oceanu, nie znała też nikogo, kto miałby taką okazję, ale czytając wersety na głos, słyszała ryk fal, czuła słoną morską wodę, wiatr szarpiący włosy.
– Znów wróciłaś, jak widzę.
Immanuelle podniosła wzrok i zobaczyła obserwującego ją Tobisa, właściciela sklepu. Obok, ku jej zaskoczeniu, stał Ezra, syn proroka, ten sam, który dzień wcześniej biwakował nad rzeką razem z Immanuelle i Leah.
Był ubrany zwyczajnie, jak farmerzy, którzy właśnie zeszli z pola, nie licząc świętego apostolskiego sztyletu zwisającego z łańcuszka na szyi. W ręku trzymał dwie książki: gruby, oprawiony w brązową skórę egzemplarz Świętych Pism oraz cienki tomik w płóciennej obwolucie, bez tytułu. Uśmiechnął się na powitanie, a Immanuelle w odpowiedzi skinęła głową, po czym wsunęła książkę na miejsce. I tak nie mogła sobie na nią pozwolić. Moore’owie ledwo wiązali koniec z końcem, jeśli chodzi o jedzenie, płacąc prorokowi i jego Kościołowi dziesięcinę. Liczył się każdy grosz, nie wolno było go marnować na rzeczy frywolne, takie jak powieści, papier czy poezja. Tego rodzaju przywileje rezerwowano dla apostołów oraz mężczyzn, którzy mieli nadmiar pieniędzy. Mężczyzn w rodzaju Ezry.
– Nie spiesz się – powiedział Tobis, podchodząc bliżej. Korzenny zapach jego fajki unosił się między półkami. – Nie będziemy ci przeszkadzać.
– Wcale mi nie przeszkadzacie – mruknęła Immanuelle i wykonała ruch w stronę ulicy, gdzie w cieniu latarni stał Judasz, stukając kopytami o bruk. – I tak miałam zamiar wyjść. Nie przyszłam kupować, tylko sprzedawać.
– Bzdura – zaprzeczył sklepikarz z ustnikiem w zębach. – U nas znajdzie się książka dla każdego. Coś na pewno przykuło twój wzrok.
Immanuelle spojrzała na Ezrę – na jego elegancki wełniany płaszcz i wypolerowane buty, na oprawną w skórę książkę pod pachą, tak wspaniale wykonaną, że jej koszt wystarczyłby zapewne na wielotygodniowy zakup leków dla Abrama. Zaczerwieniła się.
– Nie mam pieniędzy.
Księgarz się uśmiechnął, zęby miał przetykane stalą i miedzią.
– To może wymiana? Dam ci jakąś książkę za tego barana.
Przez ułamek sekundy się wahała. Drzemiący w niej niemądry trzpiot miał ochotę na to przystać, oddać Judasza za kilka skrawków poezji. Lecz nagle przypomniała sobie o Honor, z pakułami wciśniętymi w czubki butów, żeby zatkać dziury i zatamować sączącą się do środka wilgoć, o Sławie, w starej, używanej sukience, która zwisała jej z ramion niczym worek na ziarno. Pomyślała o Abramie i jego szczekliwym kaszlu, o lekarstwach, których potrzebował. Przełknęła ślinę, pokręciła głową.
– Nie mogę.
– A to? – Księgarz dźgnął kciukiem w kierunku naszyjnika po matce, polerowanego rzecznego kamienia wiszącego na rzemyku. Była to surowa ozdoba, nieprzypominająca pereł ani klejnotów, które nosiły niektóre dziewczęta w Betel, ale jedyna rzecz, jaką Immanuelle odziedziczyła po swojej rodzicielce. Uważała naszyjnik za skarb.
– Ten kamyk ładnie się prezentuje na twojej piersi.
W nagłym przypływie emocji Immanuelle uniosła dłoń.
– Ja…
– Przecież odmówiła – wtrącił się ostro Ezra, zaskakując dziewczynę. – Nie chce książki, więc daj jej spokój.
Sklepikarz wykazał dość rozsądku, aby posłuchać polecenia. Przekrzywił głowę niczym kwoka i się wycofał.
– Jak pan sobie życzy, jak pan sobie życzy!
Ezra patrzył na handlarza wracającego między półki. Usta miał zaciśnięte, oczy przymrużone. Coś w jego wzroku przywiodło Immanuelle na myśl wspomnienie tego sabatu, gdy się jej przyglądał, jego zawahania, jakby dostrzegł w niej coś, czego się nie spodziewał. Teraz Ezra zwrócił się bezpośrednio do dziewczyny:
– Umiesz czytać?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Year of the Witching
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja: Monika Kardasz
Korekta: Adam Osiński
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © GB_Art, © natagalitskaia / Stock.Adobe.com
DTP: Maciej Grycz
The Year of the Witching
Copyright © 2020 by Alexis Henderson
All rights reserved.
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Przemysław Hejmej, 2022
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-67247-92-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk