Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść nominowana do Goodreads Choice Awards 2023 w kategorii Najlepszy horror.
Marion Shaw wychowała się w slumsach, gdzie ubóstwo było wszystkim, co znała. Mimo ogromnej tęsknoty za opuszczeniem nędznego miasta nie ma nadziei na ucieczkę, aż do dnia, w którym dostrzega w gazecie osobliwe ogłoszenie o poszukiwaniu krwiopanny.
Choć niewiele wie o dalekiej Północy, gdzie bogaci szlachcice żyją w luksusie i piją krew młodych służących, Marion zgłasza się na to stanowisko. W ciągu kilku dni staje się nową krwiopanną w cieszącym się złą sławą Domu Pożądania. Pochłania ją świat mrocznej rozpusty. W centrum znajduje się ona: hrabina Lisavet, która przewodzi hedonistycznemu dworowi.
Lisavet jest magnetyczna, a Marion pragnie za wszelką cenę zadowolić swoją nową panią. Kiedy jej poprzedniczka znika w tajemniczych okolicznościach, Marion zostaje wciągnięta w bezwzględną grę w kotka i myszkę. Będzie musiała nauczyć się zasad panujących w tym tajemniczym domu, bo inaczej jego korytarze mogą stać się jej grobem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, których historie
Krwawić znaczy być.
– Vanessa, Pierwsza Krwiopanna Domu Pożądania
Przed swoim pierwszym upustem krwi, gdy jeszcze nosiła nadane jej przez rodziców imię i nazwisko, Marion Shaw pracowała jako służąca w jednym z domów w południowym Prane. Tamtego ranka – który z czasem miała uważać za początek nowego życia – klęczała na twardej drewnianej podłodze salonu, z rękawami zakasanymi do kościstych łokci i ze szczotką do szorowania w ręku.
Po drugiej stronie pokoju, w wyściełanym fotelu, siedziała lady Gertrude i przyglądała się jej pracy. Była bystrą kobietą, niebieskooką i srebrzystowłosą, o cienkim arystokratycznym nosie pokrytym starczymi plamkami i piegami. Podczas gdy inni szlachcice woleli darować sobie obserwowanie służby, lady Gertrude lubiła nią kierować, sokolim wzrokiem pilnując każdego szczegółu, jak gdyby chciała się upewnić, że każdy jej grosz został właściwie spożytkowany.
– Ominęłaś tamto miejsce! – fuknęła i ujęła laskę, aby wskazać maleńką plamkę na parkiecie.
Marion odgarnęła ciemny lok znad oczu. Z całych sił starała się ignorować ton głosu kobiety.
– Będę bardziej uważna, milady.
– Powinnaś. Nie brakuje dziewcząt ładniejszych od ciebie i nie tak niemrawych, które chętnie by się z tobą zamieniły – rzekła dama i nadgryzła kruchy herbatnik. Gdy znów przemówiła, z jej ust spadło parę okruchów. – Zrobiłaś się powolna… i leniwa. Rozpoznaję to po twoich oczach. Światełko, które tam kiedyś mieszkało, już dawno znikło, a teraz wydaje ci się, że będziesz mogła łazić po moich korytarzach na czworakach jak jakiś pijak. Z rozwichrzonymi włosami i w poplamionym fartuchu…
– Proszę być spokojną. Kiedy skończę, podłoga będzie nieskazitelna – przerwała jej Marion. Czuła, jak gdzieś w brzuchu wzbiera w niej gniew niczym żółć. – Daję pani słowo.
Na to dictum lady Gertrude tylko ściągnęła brwi; luźna skóra na jej czole zmarszczyła się niczym tkanina. Marion pomyślała, że ta kobieta musi być bardzo samotna. Owdowiała przed laty, bezdzietna, nie miała przyjaciół ani nikogo z rodziny, z kim mogłaby porozmawiać, żadnych towarzyskich rozrywek poza niedzielną mszą. Dlatego jeśli zdrowie jej na to pozwalało, chodziła codziennie za Marion od jednego pokoju do następnego i obserwowała, jak dziewczyna szoruje parkiety i poleruje srebra. Zapędzała się nawet do kuchni, gdzie zostawała, dopóki bolące kolana nie kazały jej się wycofać do wygód salonu.
Marion wyfroterowała podłogę do takiego stopnia, że mogła się w niej przejrzeć – odpowiedziało jej spojrzenie szeroko rozstawionych oczu, odbicie prostego nosa oraz pełnych, lekko rozwartych ust, z językiem zatkniętym za zębami, a także połysk ciemnej skóry i burzy loków na głowie. Skrzywiła się na ten widok i właśnie wtedy rozległy się kuranty znamionujące południe. Westchnąwszy chrapliwie, oderwała wzrok od swojego wizerunku, wrzuciła szczotkę do wiadra, wywołując plusk, po czym powoli wstała na nogi.
Zgodnie z nowym prawem pracy wszyscy zatrudnieni mieli zagwarantowany godzinny odpoczynek po siódmej godzinie wykonywania obowiązków. Ten środek ostrożności wprowadzono po tym, gdy co najmniej sześć dziewcząt zaharowało się na śmierć po półdobowej zmianie w zakładach obróbki bawełny. Choć lady Gertrude nie należała do osób szczególnie miłych, była gorącą zwolenniczką porządku i przestrzegania przepisów, bez względu na to, czy przynosiło jej to korzyści. Dlatego gdy zegar wybił południe, natychmiast pozwoliła Marion odejść.
W odróżnieniu od wielu innych dam z jej sfery lady Gertrude nie było stać na zakup kamienicy usytuowanej z dala od najbardziej… szkaradnych zakątków Prane, tak więc dotarcie do granicy slumsów zajęło Marion tylko parę minut. Tutaj przyspieszyła kroku, czując, że odrobinę poprawia jej się nastrój.
Eleganckie ceglane domy stopniowo ustępowały miejsca ruderom i spowitym smogiem magazynom. Marion przepychała się zatłoczonymi uliczkami, mijała zagrody, brnęła przez na poły zamarznięty nawóz na pobliskim targu mięsnym, gdzie z haków, kołysząc się, zwisały powieszone za kopyta zwierzęce tusze. Instynktownie zasłoniła się ramionami przed podmuchem zimna. Jesień dopiero się zaczęła, ale tego dnia panował nadzwyczajny ziąb, na ulicach zalegały śnieg i breja.
Wszędzie wokół krążyły tłumy ludzi, otaczając głównie zagrody, w których drżało bydło kulące się przed chłodem, zbliżającą się śmiercią w rzeźni albo jednym i drugim. Mijając je, Marion wbiła oczy w ziemię. Chodziła tędy codziennie od blisko dziesięciu lat, a wciąż nie miała odwagi spojrzeć tym stworzeniom w oczy. Szła dalej. Kotłujący się smog płożył się nisko, tak gęsty, że słońce prawie nie mogło się przebić. Na ulicach panował zgiełk, jak zawsze w środku dnia. Licznie odwiedzano kupieckie kramy. Gdyby miała trochę pieniędzy, chętnie dołączyłaby do tego tłumu, żeby kupić sobie kawałek pieczonego węgorza albo śledzia. Niestety musiała kroczyć dalej w wyznaczonym kierunku, lawirując między ludźmi po oblodzonych chodnikach. Śnieżna breja sączyła jej się do butów.
W zaułkach dął ostry wicher, szarpiąc ją za płaszcz, gdy zbliżała się do swojego ulubionego miejsca odpoczynku – ciemnego progu na tyłach opuszczonego magazynu, na granicy Prane. Otwierał się stąd widok na pobliskie parowy oraz dalej, na długą, przypominającą bliznę smugę torów kolejowych wiodących na Północ.
Zaczęło padać, więc dziewczyna schowała się pod zadaszeniem. Z kieszeni płaszcza wyłowiła paczkę zapałek i ostatniego papierosa. Zapaliła go, osłaniając dłońmi od wiatru. Między jednym zaciągnięciem się a drugim parskała i dygotała, wydmuchując dym przez palce w celu ich ogrzania.
Papierosy czyniły cuda, jeśli chodzi o łagodzenie ataków głodu, a ponieważ kosztowały pół pensa za paczkę, były znacznie tańsze niż produkty przydrożnych sprzedawców, którzy zdaniem Marion zawsze liczyli sobie zbyt słono.
– Jakże piękne jest Prane, istny klejnot.
Odwróciwszy się, zobaczyła przepychającą się ku niej przez gęsty tłum Agnes. Gdy tamta uniosła rękę, Marion pozdrowiła ją dwoma wyprostowanymi środkowymi palcami. Agnes była chudą jak patyk zapałczarką o jasnobrązowych oczach i rzedniejących włosach, które splatała w warkocz zwisający z pleców niczym ogon szczura.
Podobnie jak koleżanka, wczesne dzieciństwo spędziła na podwędzaniu portfeli przy ruchliwych rogach ulic. Właśnie w ten sposób się poznały i szybko odkryły, że złodziejstwo najlepiej uskuteczniać parami. Agnes odwracała uwagę ofiar – wygadywała jakieś bzdury, starała się je czymś zająć – podczas gdy Marion zakradała się od tyłu, namierzała pugilares z monetami bądź wyjmowała jedwabną chusteczkę z butonierki przechodzącego lorda. Gdy jednak skończyła dziesięć lat, od którego to wieku sankcje za kradzież kieszonkową stawały się znacznie poważniejsze, Agnes podjęła uczciwą pracę w fabryce, przy produkcji zapałek – maczała patyczki w siarce. Zaczynała o brzasku, a kończyła o zmroku. Niebawem również Marion zapewniła sobie posadę, tyle że pomywaczki u lady Gertrude.
Mimo nowych zajęć dziewczyny spotykały się codziennie w południe na tym samym rogu ulicy, na którym się poznały, uważając owe spotkania za rzecz istotną. Nie były jednak przyjaciółkami, ponieważ Marion nie miała przyjaciół. Jej zdaniem stanowili oni luksus zarezerwowany dla ludzi, którym nie brakowało wolnego czasu, by spędzać go z innymi – na przykład dziewczętom paradującym z parasolkami po ulicy Głównej, w śnieżnobiałych rękawiczkach, chroniącym się potem w swoich salonach na popołudniową herbatkę i pogawędki. Nie. Takie jak Marion i Agnes nie stać było na marnowanie czasu na kontakty towarzyskie. Jedna dla drugiej stanowiła po prostu stały element życia, część środowiska Prane, niczym cuchnące wyziewy, ludzkie tłumy lub szczury, które nocą łaziły stadami po ulicach.
Marion podała Agnes resztkę papierosa, po czym wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, by zachować choć odrobinę ciepła. Do rozpoczęcia pracy pozostało jej niewiele czasu, a przecież trudno szorować podłogi zgrabiałymi z zimna rękami. Agnes przyjęła peta w milczeniu; ze szpar między jej zębami sączyły się smużki dymu. Wyglądała mizernie od ciągłego stania przy taśmie produkcyjnej, gdzie dzień w dzień wdychała toksyczne opary fosforu, aż wreszcie chemiczny odór wypełnił ją niczym druga dusza. Takiego określenia używała matka Marion. Że mieszkańcy Prane mają dwie dusze – jedną z materii niebiańskiej, drugą złożoną z wyziewów.
Agnes zaciągnęła się po raz ostatni i pstryknęła niedopałkiem w kierunku rowów.
– Brzydko dzisiaj, co?
Marion wzruszyła ramionami.
– Nie gorzej niż zwykle.
– Ależ tak. Dni są krótsze niż kiedykolwiek wcześniej, a noce dłuższe. Słońce nie wspina się już tak wysoko jak dawniej. Daję słowo. Lata nie są ciepłe, jesień zrobiła się krótsza. Zimy zimniejsze. – Agnes pokręciła głową. – Wyczuwam zmiany.
– Prane się nie zmienia – stwierdziła Marion i była to prawda. Miasto leżało najdalej na północ spośród wszystkich miejscowości Południa, egzystowało w szczelinie pomiędzy dwoma światami – arktyczną Północą a morderczym, upalnym przemysłowym Południem – nie należąc ani do jego, ani do drugiego. Nocą jego światła jarzyły się tak, że odnosiło się wrażenie, iż słońce nie zaszło do końca, natomiast za dnia zasłona szarego smogu zdawała się sugerować, że w pełni nie wzeszło. Dlatego slumsy Prane przypominały krainę tkwiącą w wiecznym niezdecydowaniu, jakby niebiosa nie mogły postanowić, czym powinna się stać. Dzień nie jest tu dniem do końca, noc nie jest do końca nocą. Nic takie nie jest. Nie znając niczego innego, Marion znienawidziła tę nieokreśloność… Tak jak większość wszystkiego, co dotyczyło Prane. Czasem się zastanawiała, czy w slumsach jest choćby jedna osoba, która dostrzega w nich coś dającego się kochać. Z kolei Agnes sprawiała wrażenie pogodzonej z losem, wręcz zadowolonej. Tyle że wymuszone zadowolenie to nie to samo, co szczęście; w najlepszym razie pewna znajomość rzeczy, poufałość, w najgorszym – klęska. Z całą pewnością nie autentyczny sentyment.
Marion usiadła na progu obok Agnes, krzywiąc się trochę, ponieważ topniejący śnieg przesiąkł przez jej spódnicę. Powędrowała spojrzeniem na północ. W oddali, na obrzeżach Prane, widać było stację kolejową dla nocnych pociągów – piękną budowlę ze szkła i stali, z własną wieżą zegarową, która wybijała tylko nocne godziny. Marion odwiedziła ją raz, w ósmą rocznicę urodzin. Ubłagała matkę, by pozwoliła jej zobaczyć ów gmach i w ten sposób wynagrodzić sobie brak stosownego prezentu. Tamtego dnia wieczorem wybrały się na stację.
By Marion mogła zajrzeć przez okno do nocnego pociągu, matka wzięła ją na ręce i oparła o swoje biodro. Przez krótką jak mgnienie chwilę dziewczynka ujrzała wnętrze przedziału – siedzenia wyściełane czerwonym aksamitem, wzorzyste zasłony, farbowane jedwabie. Każdą salonkę oświetlały zwisające z sufitu migotliwe żyrandole. Matka i córka nie przejmowały się grymasem niezadowolenia na twarzach mężczyzn w trzyosobowych przedziałach ani tym, że na ich widok kobiety chwytały się za kieszenie i grube od monet portmonetki.
Potem z uśmiechem przyglądały się zadziwione, jak ludzie z Północy (od podróżujących Południowców różnili się znakomitszym odzieniem tudzież sposobem, w jaki przekrzywiali głowy) wchodzą do pociągu i moszczą się wygodnie przed podróżą do domu. Była wśród nich krwiopanna, czarnowłosa dziewczyna z elegancką mufką z norek, która uśmiechnęła się do Marion przez okno. Siedem minut po dwunastej, stojąc na peronie, patrzyły wraz z matką na wielką czarną żelazną bestię, która ożywszy, pomknęła z rykiem w ciemność nocy.
Za każdym razem gdy Marion słyszała przenikliwy gwizd lokomotywy, do szpiku kości przeszywało ją to samo poruszenie, którego doznała wtedy jako dziecko. Uwielbiała ten dźwiękowy sygnał zbliżającego się pociągu. Niekiedy wyobrażała sobie, że znajduje się w jego wagonie – siedzi pośród szlachciców z Północy oraz członków parlamentu – ze złoconym biletem w jedną stronę w kieszeni, który kosztował dziesięciokrotność rocznych zarobków służącej takiej jak ona.
Agnes wbiła w nią wzrok.
– Ciągle się gapisz na Północ?
– Nigdzie indziej nie ma na co patrzeć.
– Zatem to cię raczej nie zainteresuje. – Agnes sięgnęła pod palto i wyjęła złożoną gazetę. Codziennie kradła nowy egzemplarz w ramach niepisanej umowy, ważnego elementu ich wspólnego rytuału. Ona przynosiła kradziony dziennik, a Marion papierosy, dzięki czemu wyciągały możliwie najwięcej z krótkiego czasu na odpoczynek. Wiatr targał stronami gazety, którą Agnes otworzyła i rozłożyła na udach ich obu. Nie zawracały sobie głowy czytaniem nagłówków ani długich artykułów o podatkach, wojnach celnych czy o wybuchu epidemii cholery w slumsach. Od razu przeszły do ulubionej sekcji, to znaczy ogłoszeń matrymonialnych na ostatniej stronie.
Trwał weekend, więc wybór ogłoszeń do wertowania był spory. Szanowany lekarz szukał panny na przyszłą żonę. Owdowiały duchowny z parafią na wsi pragnął żony „nieposzlakowanych cnót” oraz matki dla swoich dziewięciorga dzieci (zaznaczając, iż szczęśliwa wybranka nie może mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata). W dolnym narożniku strony widniało ogłoszenie pewnej – jak sama się określiła – starej panny, lat trzydzieści osiem, wypatrującej szczęściarza w stanie bezżennym, którego przyjmie „uprzejmie i z afektem”.
Marion i Agnes czytały każde z ogłoszeń, kpiąc z nich bez umiaru, naśladując sposób wymowy wyższych sfer, ilustrując wszystko własnymi wyobrażeniami co do wyglądu autorów, ich domostw, trybu życia oraz głównych skłonności.
– Ten może pasować do ciebie – powiedziała Agnes z chytrym uśmieszkiem i stuknęła w ogłoszenie pozostawione przez oficera marynarki poszukującego „przyzwoitej” panny. Marion wybuchnęła głośnym śmiechem. Można było powiedzieć o niej wiele rzeczy, ale nie to, że jest przyzwoita. Cnota, w konwencjonalnym znaczeniu, nigdy jej nie pociągała. Mając lat dwadzieścia, dzieliła już łoże z kilkoma kobietami, chętnie i z radością nurzała się w rozkoszach cielesnych. Nawet z Agnes zaliczyły któregoś lata krótki romans, ale ponieważ nie łączyło ich żadne prawdziwe uczucie, wszystko spaliło na panewce. Uznały, że lepiej wychodzi im wspólne palenie papierosów niż uprawianie miłości.
Agnes zmrużyła oczy i pochyliła się nad gazetą.
– Za pensję w wysokości czterech stów rocznie i mnie by podpasował. Mogę być dziewicą.
– Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić – rzuciła Marion, przewracając stronę. I właśnie wtedy je zobaczyła, ogłoszenie pośrodku kolumny matrymonialnej. W przeciwieństwie do pozostałych zostało wydrukowane w najbardziej osobliwym odcieniu szkarłatu. Litery też były inne, pochyłe, większe i pełne zawijasów, a ich krągłości stykały się ze sobą jak w piśmie łączonym. Tekst brzmiał:
Poszukiwana krwiopanna o wyjątkowym smaku. Nie starsza niż 19 lat. Musi wykazywać silną skłonność do cieszenia się przyjemnościami życia. Referencje niewymagane. Kandydatki proszone są o składanie ofert pocztą na adres: Ambasada Północy, ul. Krzywa 272, Prane bądź osobiście między godziną 22.00 a 24.00. Dziewczęta o słabym charakterze niech nie aplikują.
Pod ogłoszeniem widniał herb – surowe oblicze mężczyzny z gałązkami oliwnymi we włosach – a właściwie pieczęć Domu Pożądania, jednego z największych i budzących największy lęk na Północy.
Na ten widok Agnes syknęła przez zaciśnięte zęby. W Prane krwiopanny uważano za symbol wielkiego bogactwa, a zarazem deprawacji – w niemal równej mierze. Powiadano, że całymi dniami są rozpieszczane przez swoich wysoko urodzonych panów z Północy – brzdękają sobie na harfie, pudrują zadarte noski, studiują sztuki piękne i języki obce, wypychają usta lukrowanymi ciasteczkami, czekoladkami czy innymi pysznościami, by osłodzić krew do smaku.
Najgorsze w ich pracy było właśnie upuszczanie krwi, co panny musiały czynić często w celu zaspokojenia żarłoczności szlachciców, swych opiekunów, uzależnionych od leczniczych właściwości owego płynu, niezwykłego remedium na rozmaite dolegliwości. Według prasy krew miała leczyć mnóstwo chorób, w tym gruźlicę, różyczkę, odrę, syfilis, krzywicę oraz bóle artretyczne. Niektórzy twierdzili nawet, że pomaga zachowywać młodość, zwłaszcza konsumowana bezpośrednio ze źródła, jeszcze ciepła.
Ale w oczach Marion była to po prostu praca jak każda inna, a w przypadku krwiopanien wręcz łatwiejsza niż przeciętnej robotnicy fabrycznej w Prane. Poza tym docierały do niej plotki, że po zakończeniu misji dawczynie wynagradzano sowitą emeryturą, zapewniającą do końca życia ten sam luksus, do którego przywykły podczas pełnienia obowiązków. Słyszała też opowieści o emerytowanych krwiopannach, które otrzymywały w prezencie nadmorskie wille, a nawet całe posiadłości na Wyspach Południowych wraz z pełną obsługą – lokajami, woźnicami, stajennymi, jak również innymi krwiopannami, już na własny użytek.
Agnes obrzuciła gazetę złym wzrokiem.
– Trzeba mieć tupet, żeby dawać ogłoszenie o poszukiwaniu krwiodziwki w kolumnie matrymonialnej, jakby nie było innych miejsc.
Na Południu uprzedzenia wobec krwiopanien były głęboko zakorzenione i nie tylko Agnes okazywała wrogość handlowi drogocennym płynem w Prane. Niektóre dziewczęta, nawet te piękne, odrzucały ową posadę ze względów pryncypialnych. Profesję tę stygmatyzowano; Marion wielokrotnie zdarzało się słyszeć, że matki wolą widzieć swoje córki ulicznymi nierządnicami w Prane niż krwiopannami na Północy. Wielu księży na Południu nauczało z ambony, że proceder upuszczania krwi to grzech śmiertelny, mroczne znamię pozostawione na ciele i duszy. Krążyło całe mnóstwo plotek o dziewczętach wyniszczonych utratą krwi, upadłych na duchu, które powracały na Południe bez grosza przy duszy, blade jak papier po wielu latach drenażu, wyłącznie z bliznami po nacięciach.
– A niby gdzie mieli to zamieścić? Krwiopanny to przecież nie służące.
– Ale też niewiele mają wspólnego z małżonkami – odparła ostro Agnes, po czym splunęła na gazetę. – Kurwienie się nocami z jakimś lordem to zupełnie inna para kaloszy.
Marion nie widziała większej różnicy między jednym a drugim. Zarówno akt udostępniania własnej krwi w formie leku, jak i zamążpójście stanowiły swoistą mieszaninę hołdu lennego, oddania, powinowactwa i przynależności. Tylko po co sprzedawać się mężczyźnie bez pieniędzy, skoro można się zaoferować lordowi z Północy?
– Nie wiem, na czym miałaby polegać różnica. Wolałabym zaspokajać apetyty bogatego pana, niż się wykrwawiać przy porodzie, dając dzieci facetowi, którego i tak nie kocham.
Do zaułka wdarł się podmuch paskudnego wiatru, tak silny, że nieomal wyrwał gazetę z rąk Marion. Złożyła ją szybko, po czym dla bezpieczeństwa wsunęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Agnes przyglądała jej się ze zmarszczonymi brwiami, w jej oczach widać było milczące oskarżenie: zdrajczyni. Nim jednak zdołała otworzyć usta i ostrzec Marion przed Północą i wszystkimi jej potwornościami, rozległ się stłumiony dźwięk kościelnych dzwonów nakazujący powrót do pracy.
Wszystkie jesteśmy jednakie pod tym względem, że naszym wielkim życiowym zadaniem jest decydować, dla kogo lub czego zechcemy krwawić.
– Olivia, krwiopanna z Domu Mgły
Wpół do siódmej wieczorem, po całym długim dniu pracy, Marion powlokła się do domu. Stopy miała napuchłe, bolały ją ramiona.
Prane powitało ją zwykłym zgiełkiem, hałasem kończącego się wreszcie popołudnia – gwizdami, poszczekiwaniem bezdomnych psów, stukotem kopyt na bruku, głośnym płaczem jakiegoś niemowlęcia. Nie czuła się zbyt dobrze, zdążając do krzywej, krytej łupkiem chałupy, którą nazywała domem. Była to dziwna budowla, wciśnięta między stajnię a przytułek dla ubogich, z pochylonym kominem, który po napaleniu w piecu wydmuchiwał kłęby gęstego czarnego dymu. Ale tego wieczoru nie wydobywał się z niego żaden dym.
Marion minęła dziedziniec, stanęła na progu i weszła do środka. Wnętrze umeblowano skąpo. Pod przeciwległą ścianą stało żelazne łóżko, to samo, na którym dziewczyna się urodziła i na którym dziesięć lat temu umarli jej rodzice. Przy kominku tkwiła prycza – to tam sypiała nocą. Pośrodku pokoju znajdował się stół z dwoma krzesłami – wszystkie pozostałe meble porąbano i spalono w piecu ostatniej zimy, w apogeum największych mrozów.
Drżąc z panującego tu chłodu, zaczęła się zastanawiać, czym będą palić podczas nadchodzącej zimy, skoro większość wyposażenia zniknęła. Piec w narożniku pokoju słabo spełniał swoją funkcję i dawał niewiele ciepła, a w najchłodniejszych miesiącach, gdy coraz bardziej brakowało opału, węgiel i drewno osiągały zawrotne ceny. Co oznaczało, że będą musieli się zadowolić suszonymi krowimi odchodami, które płonąc, emanowały strasznym odorem.
Marion delikatnie zamknęła za sobą drzwi. W powietrzu unosił się mdlący zapach maudlum, a po pokoju snuły się leniwe macki dymu, jakby niesione delikatnym podmuchem. Poczuwszy tę woń, wzdrygnęła się, a potem zmrużyła oczy, aby przyzwyczaić je do półmroku. Po drugiej stronie pomieszczenia jej starszy brat Raul siedział tam, gdzie zawsze, na krawędzi łóżka, przed kominkiem, w którym w stercie popiołu tliło się kilka upartych węgielków. Ich przyćmiony blask bił od ukrytego w cieniu paleniska. Widziała, że Raul jest odurzony maudlum i przebywa gdzieś pomiędzy snem a realnością. Był postacią tragiczną – skórę miał bladą jak na swoją rasę i sine wory pod oczami. Wręcz chorobliwie chudy, ciemne i matowe włosy splatał w gruby warkocz opadający z tyłu głowy.
Najbardziej jednak w jego wyglądzie uderzały blizny po intensywnym owrzodzeniu, które zaatakowało całe ciało. Lekarze, z którymi Marion konsultowała pogarszający się stan zdrowia brata, przyciskani potrafili wydawać tylko ponure, oparte na domysłach prognozy. Ostatni z nich – doktor praktykujący w eleganckiej dzielnicy Prane, który za opiekę żądał opłaty równej jej kilkutygodniowym zarobkom – twierdził, że trapiące Raula objawy stanowią rezultat „choroby wywołanej czymś, co robi się w mroku”. Kiedy Marion zażądała oficjalnej diagnozy, odparł, że niektóre sprawy nie są przeznaczone dla uszu młodej kobiety i lepiej je przemilczeć. Tak naprawdę wcale nie potrzebowała jego wyjaśnień, ponieważ wiedziała, na co choruje Raul. Nazwę tej przypadłości znała już od pewnego czasu, choć nie śmiała jej wymówić sama przed sobą. W slumsach posługiwano się terminem „grypa”, a choroba ta przenosiła się głównie przez namiętność kochanków.
I nie było na nią lekarstwa.
– Nie śpisz? – spytała, nie mając pewności, ponieważ Raul często zapadał w sen z otwartymi oczami. W dzieciństwie zawsze miał źrenice rozszerzone w zadziwieniu, teraz jednak, kiedy stał się dorosłym mężczyzną, z jego oczu biło czyste przerażenie. Jakby zaglądał w mroczną paszczę jakiegoś głodnego bóstwa.
Na dźwięk jej głosu Raul drgnął gwałtownie, potem skinął głową i uniósł fajkę do ust. Ręka dygotała mu tak mocno, że z główki fajki wyleciało trochę popiołu na podłogę. Ostatnio palił tani tytoń; Marion mogła to rozpoznać po słodkawym smrodzie.
– Późno wracasz.
Dziewczyna zrzuciła buty z nóg.
– Nie później niż zwykle.
Raul zmrużył oczy. Przed chorobą był przystojnym, wysokim chłopakiem o silnie zarysowanej żuchwie i ładnych rysach twarzy, dzięki którym wyglądał niemal na arystokratę. Gdyby umiał się stosownie ubrać i milczeć, kiedy należało to robić, mógłby z łatwością uchodzić za biznesmena z południowych dzielnic. Niestety choroba bardzo go zmieniła. Kości utraciły twardość, co wpłynęło na całą postawę ciała – ramiona wygięły się w łuk, pierś zapadła tak głęboko, że każdy oddech przychodził Raulowi z wielkim trudem. Policzki i ramiona miał pokryte bliznami, które nieustannie drapał. Mimo poważnej choroby zapuszczał się do tawern na północy miasta albo do melin palaczy, gdzie lubił przesiadywać całymi dniami, marnotrawiąc ciężko zarobione przez Marion pieniądze. Tam osuwał się w otępienie, pozbawiał świadomości nieuchronnie nadchodzącego końca.
Lecz swe najstraszniejsze rany Raul nosił w środku. Choroba najpierw objęła jego umysł – dopiero potem ciało – i tam poczyniła największe szkody. Chorował od lat, codziennie czuł się gorzej; zdążył się już upodobnić temperamentem do ojca, człowieka okrutnego i podejrzliwego niczym głodny pies na uwięzi.
Niedomaganie stawało się coraz bardziej nieznośne, a chłopak wraz z nim. Marion nie uważała brata za niebezpiecznego – tego by nie powiedziała – ale świetnie zdawała sobie sprawę, że już wcześniej miał w sobie niewiele dobrych uczuć, a choroba dodatkowo je osłabiła. Mimo wszystko, mimo jej potworności, Raul był wszystkim, co jej na tym świecie pozostało. I z tego powodu go kochała.
Zdjęła czapkę i powiesiła ją na haczyku koło drzwi. Panowała zbyt wielka zimnica, by zdejmować także płaszcz, więc za pomocą zębów zsunęła rękawiczki i schowała je do kieszeni, a następnie podeszła do porcelanowej miski w rogu pokoju. Powierzchnia wody zamarzła i Marion musiała rozbić lodową skorupę knykciami. Kiedy skończyła szorować dłonie z popiołu i sadzy, woda zrobiła się czarna.
Wytarła ręce i zabrała się do wstawiania czajnika z herbatą. Skłonienie węgli w piecu, by znów rozgorzały płomieniem, zajęło jej kilka chwil. Załatwiwszy tę sprawę, napełniła naczynie wodą z dzbanka i czekała, aż ta się zagotuje.
Nie licząc zgiełku dobiegającego z ulicy, w nędznej chacie panowała cisza. Raul siedział rozwalony przed trzaskającym teraz ogniem, z wyciągniętymi w jego kierunku nogami, i ssał fajkę, którą – jako jedną z niewielu rzeczy – odziedziczył po ojcu. W minionych latach wyprzedali wszystkie inne domowe drobiazgi, by mieć choć trochę pieniędzy. Nie licząc kilku przedmiotów – sfatygowanej kołdry na łóżku, fajki na maudlum, czajnika, ramy łóżka oraz portreciku matki wiszącego nad piecem – wynajmowana chata była pozbawiona wszystkiego, co składa się na prawdziwy dom.
Czajnik zaczął gwizdać. Marion wyjęła z kredensu dwa cynowe kubki oraz drewniane pudełko z herbatą. Odmierzała liście, gdy nagle poczuła, jak Raul materializuje się tuż za nią; długi cień idącego chłopaka rozciągał się na wszystkie ściany. Zawisł nad siostrą, chwiejąc się nieco na nogach, kiwając się to w przód, to w tył. Kiedy spróbował się oprzeć o gorący piec, natychmiast cofnął rękę, głośno klnąc.
Marion nie odwróciła się do brata. Nie spojrzała na niego. Nie lubił być obserwowany, przynajmniej nie w tym stanie.
– Czegoś potrzebujesz?
Milczał, ruszył tylko pół kroku naprzód i pociągnął nosem, marszcząc go z niesmakiem. Marion zesztywniała i ścisnęła cynowy kubek tak mocno, że lekko wgniotła jego boki. Gorący metal parzył ją w dłoń, ale nie puszczała.
– Cuchniesz moczem – mruknął Raul. To był jego stały refren.
Nawiązywał do roztworu amoniaku, którego stosowania domagała się lady Gertrude przy szorowaniu podłóg, twierdząc, że powstrzymuje zarazki cholery i tyfusu, jakich się ogromnie obawiała.
– Umyję się, jak będę mogła.
Cisza.
Marion sięgnęła po nóż do masła. Raul złapał ją za nadgarstek.
– Zrób coś dla mnie.
Zachwiała się, czując wzbierający w niej gniew.
– Co znowu?
– Potrzebuję paru monet, to wszystko.
– Nie mam wolnych pieniędzy. Pod koniec miesiąca trzeba opłacić czynsz, a jeśli i tym razem się spóźnimy, wyrzucą nas na ulicę.
Raul ciężko westchnął. Jego oddech śmierdział niestrawionym piwem. Palce – zimne i kościste – nie puszczały jej nadgarstka.
– Kłamiesz. Wiem, że masz je gdzieś zachomikowane.
Wreszcie się ku niemu odwróciła, ale z taką mocą, że poleciał do tyłu na kredens. Kilka cynowych talerzy ze stukotem spadło na podłogę.
– Wszystkie monety, które ci daję, przeznaczasz na upajanie się w jakichś norach! Nie mam ci nic więcej do zaoferowania. Jeśli chcemy zachować dach nad głową.
Powieki Raula drgnęły nerwowo. Ręka cały czas zaciskała się na przegubie Marion. Już jako dzieci nieszczególnie się dogadywali. Często się kłócili, czasami poważnie, wdając się w krwawe bójki. Od ostatniego starcia na pięści minęło jednak wiele lat. Nie żeby się już nie sprzeczali – na przykład wtedy, gdy Raul rzucił siostrą o ścianę tak mocno, że wystający gwóźdź rozorał jej skórę między łopatkami. Lub gdy pewnego wieczoru w pijackim gniewie złapał Marion za kostki u nóg, zerwał z łóżka i wywlókł z pokoju prosto na uliczne błoto. Po czym zamknął za sobą drzwi, a ona musiała spędzić noc na dworze, godzinami wyjmując drzazgi z rąk i kolan.
Zdawała sobie sprawę, że powinna była zostawić go wówczas własnemu losowi. Smutna prawda polegała jednak na tym, że Marion zachowała lojalność wobec Raula – nie tego obecnego, lecz tego sprzed lat, chłopca, któremu zmarli rodzice. We wczesnym dzieciństwie miał w sobie więcej łagodności, czasem nawet będąc w nastroju, okazywał jej prawie dobroć. Niestety po śmierci ojca i matki, którzy odeszli jedno po drugim w wyniku straszliwie przejawiającej się gruźlicy, Raul powrócił na ulicę, w mroczne zaułki, gdzie wystawał w ciemnościach nocy. W domu pojawiał się dopiero nad ranem, z rozbitymi ustami i dostateczną liczbą monet w kieszeni, aby kupić bochenek chleba, którym dzielił się z nią. Nawet wtedy był bardzo przystojny. Marion myślała często, że gdyby urodził się dziewczyną, nie chłopakiem, stałby się najbardziej urokliwą krwiopanną – o wielkich orzechowych oczach, pełnych wargach i szczupłej figurze. Mężczyzn jednak nigdy nie wybierano do krwawienia; pozycja ta była zarezerwowana wyłącznie dla kobiet.
Choć Raul nigdy nie powiedział tego na głos, sposób jego zarobkowania sprawił, iż zaczęła mu gnić dusza, i to tak gwałtownie, że z każdym dniem tracił odrobinę siebie, zarazem nabierając coraz większego… okrucieństwa. Zaczął pić, wpadał we wściekłość, tłukł wszystko. Pogorszył się również jego stan zdrowia; ogarnięty rosnącą paranoją oskarżał Marion o całe nieszczęście, które nań spadło. Lecz nawet wtedy, kiedy zachowywał się nieznośnie, ona nie potrafiła nie widzieć w nim tamtego piętnastolatka, który skradał się mrocznym zaułkiem w pierwszych promieniach wschodzącego słońca i robił to, co uważał za słuszne i okryte milczeniem, żeby zapewnić im żywność i dach nad głową. Choć ryzykował życie.
– Wiesz, że to nie ma żadnego sensu – powiedziała tonem na poły stanowczym, na poły litościwym. – Nie wolno marnować czasu na niebieskie migdały.
– To moje ostatnie dni – odparł Raul. – Nie sądzisz, że mam prawo zrobić z nimi to, co sprawi mi przyjemność?
– Nie mów tak.
Zmrużył powieki.
– Pieniądze, Marion.
– Nie.
Milczał chwilę, przekrzywiając na bok głowę niczym pies proszący o resztki po kolacji. Ale wcale nie patrzył na nią. Jego oczy – nabiegłe krwią, szklane – skupiły się na kieszeni jej płaszcza. Wyszarpnął gazetę szybciej, niż miała szansę go powstrzymać. Gdy czytał ogłoszenie o poszukiwaniu krwiopanny, po jego twarzy przemykały sprzeczne uczucia: najpierw furia, której Marion bała się najbardziej, a potem – ku jej ogromnej uldze – rozbawienie.
– O tym marzysz po nocach? Żeby zadrzeć spódnicę i oddać trochę krwi jakiemuś żałosnemu lordowi z Północy, który głoduje w ruinach kiedyś wspaniałego Domu? Pomóc mu w kurczowym trzymaniu się ostatków dawnej godności, ducha jego władzy, podczas gdy reszta świata podąża dalej przed siebie?
– Północ wciąż jest potężna – odrzekła Marion. – Ciągle ma pieniądze.
– I to wkrótce będzie roztrwonione.
Raul miał rację.
Północ, zamieszkiwana przez garstkę szlachciców, stanowiła niegdyś główne światowe mocarstwo, bastion władzy. Jej parlament, składający się z obecnie rządzących baronów dwudziestu siedmiu szlachetnych Domów, samodzielnie wytyczał kurs współczesności. Jednakże w ostatnich dziesięcioleciach ośrodek decyzyjny przeniósł się z Północy na uprzemysłowione Południe, do tamtejszego demokratycznie wybieranego parlamentu – jego członkami byli niemal sami politycy i właściciele fabryk, baronowie naftowi oraz ich spadkobiercy.
Wspaniałe dotąd Domy Północy zaczęły podupadać, stając się cieniami samych siebie. Pozostało ich niewiele, w większości zamieszkiwanych przez zamożne damy z Południa (wraz z potomstwem), które wżeniły się w rodziny z Północy dla tytułów. Ich pokaźne majątki pozwoliły zapełnić puste szkatuły, chroniąc je przed ostatecznym upadkiem i nędzą.
Spośród dwudziestu siedmiu Domów realne znaczenie utrzymały jedynie cztery: Dom Pożądania, Dom Mgły, Dom Szarańczy oraz Dom Luster. Założone przed wiekami przez najznakomitsze dwory Północy, obecnie stanowiły relikt jej dawnej potęgi, pozostałość Złotej Epoki. Niebawem jednak i one musiały ulec nowoczesności, uprzemysłowieniu oraz ruchomym piaskom czasu.
Marion spróbowała odzyskać gazetę, ale Raul trzymał ją mocno; strona rozerwała się pośrodku na dwoje. Brat wybuchnął pijackim śmiechem, który przerodził się w napad kaszlu.
– Oddawaj! – krzyknęła. Postrzępiony papier zwisał jej z ręki.
– Jak powiesz, po co ci to – odparł, przysuwając się nieco bliżej i zmuszając dziewczynę do wycofania się pod piec. Poczuła ciepło rozgrzanego żelaza, które przenikało pod płaszcz, prawie parząc.
– Nie mam ochoty bawić się w te gierki, Raul. Zwróć mi gazetę! Ale już!
Czekała na jego protesty, na wybuch lub przekleństwa, a może na dobrze wymierzony cios, który pośle ją na podłogę. Ale ku jej zaskoczeniu i natychmiastowej uldze Raul po prostu wsunął oddartą stronę gazety do kieszeni płaszcza i powlókł się na swoje miejsce przed kominkiem. Tam usiadł z wyciągniętymi nogami, znów wsunął sobie fajkę do ust i zaczął wydmuchiwać dym w kierunku sufitu.
– Ty i ja jesteśmy jednej krwi – wymamrotał przez zaciśnięte na ustniku wargi. Dopiero wtedy zauważyła w jego lewej dłoni błyszczącą monetę. Musiał ją wyjąć z kieszeni płaszcza tak zręcznie, że nie zwróciła na to uwagi. Teraz przesuwał pieniądz między palcami – tam i z powrotem, raz po raz. Zamknął oczy, wydmuchując kłęby dymu przez nozdrza. – Jak mnie zostawisz, pożałujesz.
W nocy, kiedy zasnął mocno w swoim łóżku, Marion leżała z szeroko otwartymi oczami. W dłoniach trzymała wymięte szczątki gazety, starając się je złożyć, by w nikłym świetle gasnących węgli znów przeczytać ogłoszenie:
Poszukiwana krwiopanna o wyjątkowym smaku. Nie starsza niż 19 lat. Musi wykazywać silną skłonność do cieszenia się przyjemnościami życia. Referencje niewymagane. Kandydatki proszone są o składanie ofert pocztą na adres: Ambasada Północy, ul. Krzywa 272, Prane bądź osobiście między godziną 22.00 a 24.00. Dziewczęta o słabym charakterze niech nie aplikują.
Po drugiej stronie pomieszczenia Raul poruszył się w łóżku, żelazna rama jęknęła. Nie obudzi się przez kolejne dziesięć godzin, dopóki blask wschodzącego słońca nie stanie się na tyle jasny, by wyrwać go z koszmarów. Marion po raz kolejny zapatrzyła się na strzępy, które trzymała w ręku, zbliżając oderwane fragmenty ogłoszenia do siebie. Nagle wstała cicho niczym wędrujący po ulicach bezpański kot, zdjęła płaszcz z gwoździa na ścianie i wymknęła się w ciemność nocy.
Pierwszy upust krwi nie jest chwalebny,
ale to wtedy dawna dziewczyna umiera,
a rodzi się krwiopanna.
– Joyce, Matka Przełożona Domu Południowej Godziny
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
House of Hunger
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Małgorzata Denys
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © katerinamk, © Zet_san / Stock.Adobe.com
Copyright © Alexis Henderson, 2022
Copyright © 2024 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Aleksander Sądecki, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-197-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek