Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Zwierzęco niebezpieczny Gorath, Orkowie Smoczej Krwi: Kathana Marr i Bovis Tor, elf wysokiego rodu Magister Evelon, jego uczeń Xanadu, Baronessa, kapitan piratów Czarny Żniwiarz… Wszyscy kroczą po krawędzi, za którą czeka Otchłań.
Po ognistych wydarzeniach z Savony Gorath próbuje nacieszyć się odzyskaną wreszcie wolnością na odległych Wyspach Południowych. Niestety, brutalna wojna z ostatnimi królestwami leśnych elfów odciska ponure piętno na wyspiarskiej społeczności, a rywalizujące ze sobą przestępcze gangi działają bezwzględnie. Gorath, który szybko przekonuje się, że rozpoczęcie tu uczciwego życia nie będzie proste, oddaje swą siłę i umiejętności na ich usługi.
Wkrótce jednak dogonią go cienie przeszłości. Za sprawą jednej z dawnych klientek Nocnych Cieni i zlecenia, które od niej przyjmuje, Gorath trafia na piracki statek dowodzony przez bezwzględnego kapitana zwanego Czarnym Żniwiarzem. Ich zadaniem jest zdobycie statku Theran, zamorskiego ludu z Natanbanu, i przejęcie znajdującego się na nim pewnego artefaktu, przedmiotu pożądania jednego z Kathanów z Imperium.
Tymczasem dawny przyjaciel Goratha, elf Magister Evelon, podejmuje niebezpieczną grę z potężną Kathaną Marr. Grę, w której stawką jest nie tylko niezależność Bractwa Oświeconych, ale i przyszłość całych narodów. Oraz zwykła przyzwoitość.
"Zapewniam, że łapska Goratha szybko pochwycą kolejne rzesze czytelników polskiej fantastyki. W dodatku zasłużenie, skoro autor wkłada w tworzenie powieści nie tylko ogrom pracy, ale i duszę. Polecam, zachęcam, dziękuję i czekam na więcej!" Marek Zychla (autor m.in. „Wi@rus”,„Sitko”, „Ior”, „Bezmiłość”)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gorath
Krawędź otchłani
Redakcja:
Joanna Czarkowska
Korekta:
Anna Grzeszczyk
Projekt okładki: Joanna Halerz
Layout, skład i łamanie: Paweł Czarkowski
Wydanie II, Warszawa 2024
ISBN 978-83-971490-1-4
Copyright © by Janusz Stankiewicz, Warszawa 2022
Wydawca: Wretched Hive, Warszawa 2024
Sinister Project Sinisterproject.pl
Spośród wszystkich znaczących Władców, Bovis-Tor był ostatnim, którego Marr miała ochotę gościć. Kontrolował Domenę Wiedzy Tajemnej i – zasłaniając się wolą Imperatora – trzymał pozostałych Kathanów z dala od swoich projektów. Nawet Oko Marr, jak nazywano Domenę Obserwacji, otrzymywało z jego strony wyjątkowo skąpe informacje, co irytowało Władczynię, tym bardziej że Bovis-Tor bez żenady wtykał nos w działalność Panów pozostałych Domen.
A wieści, jakie napływały od szpiegów, których miała w jego kręgach, tylko potwierdzały podejrzenia. Bovis-Tor grał na siebie, za nic mając sprawy Imperium, jeśli nie służyły jego własnym interesom. Chciał wyrosnąć na pierwszego spośród Kathanów i Marr była pewna, że jego ambicje na tym się nie kończą.
– Ledwie pół setki gwardzistów – mruknął Kold.
Dobrze rozumiała, do czego zmierzał. I choć tu, na Skale, nawet dwustu zbrojnych nie uchroniłoby Bovis-Tora, gdyby Marr chciała go zgładzić, dawno już minęły czasy, gdy Kathanowie mogli otwarcie stawać przeciw sobie. Owinęła się szczelniej długim płaszczem, bowiem wiatr tego poranka przypominał o zbliżającej się zimie, i popatrzyła na wjeżdżających przez bramę gwardzistów oraz jadącego na ich czele Bovis-Tora.
Już prawie zapomniała, jak mierzi ją jego sylwetka. Bovis-Tor, jak przystało na Władcę, był niemal o stopę wyższy od zwyczajnych orków, a na swym wielkim rumaku górował nawet nad eskortującymi go przybocznymi – Orkami Smoczej Krwi, jak i on.
Marr, podobnie jak większość Władców, wykorzystywała swój wzrost i siłę, by podkreślać dominację Orków Smoczej Krwi nad pozostałymi rasami. Władcy mieli być obrazem doskonałości: potężna wola wpotężnym ciele. Uwielbiała oglądaćjednocześniestrach i podziw w oczach niższych ras. Bovis-Tor wyróżniał się i pod tym względem, nie poświęcając swojej sylwetce większej uwagi.
– Kathan Bovis-Tor – odezwała się z wysokości szerokich schodów, patrząc na niego z góry. – Cóż za miła, choć niespodziewana, wizyta.
– Kathana Marr – odpowiedział równie oficjalnie, podchodząc. Jego oddech był równy, mimo wspinaczki po stromych schodach. Marr wiedziała, że pod obszerną szatą i pysznym płaszczem kryje się wielkie cielsko, a duża, nalana twarz, podwójny podbródek i gruba, miękka szyja zdają się wskazywać, że Kathan zupełnie nie przejmujesięswoją tuszą. Podejrzewała jednak, żeta otyłośćto kolejny pozór i pod warstwami tłuszczu kryją się potężne mięśnie. – Potęgę twej twierdzy przyćmiewa tylko twoja uroda – dodał.
Jego dwaj uzbrojeni po zęby przyboczni stanęli dwa kroki z tyłu, gdy Kathanowie uścisnęli swoje przedramiona w formalnym powitaniu.
– Jestem w drodze do stolicy i nie mam wiele czasu, ale specjalnie nadłożyłem drogi, by się z tobą spotkać. Jest kilka spraw, które musimy omówić, zanim stanę przed Synem Słońca.
– To się dobrze składa, bo i ja nie mam ochoty na oficjalne uczty – odparła zimno. – Zjemy i porozmawiamy w moich komnatach, jutro będziesz mógł ruszać dalej w drogę. Twoim przybocznym wystarczą kwatery oficerskie?
Jeden ze stojących z tyłu Władców, masywny wojownik o absurdalnie szerokich ramionach, skłonił się nisko, pobrzękując bogato zdobioną zbroją.
– My także nie przybyliśmy ucztować, pani. Kwatery oficerskie w zupełności wystarczą. Przyślij nam tylko…
– Ostatniemu głupcowi, który odezwał się do mnie niepytany, osobiście wyrwałam język. – Marr nawet nie odwróciła wzroku na oficera. – Nie nauczyłeś swoich ludzi milczeć, gdy Kathanowie rozmawiają? Kold!
Bovis-Tor wytrzymał jej spojrzenie, po czym zniesmakiem popatrzył na przywołanego krasnoluda. Za to jego przyboczny nerwowo przestąpił z nogi na nogę, jakby nagle zapragnął być gdzie indziej. Drugi z Władców nie powstrzymał złośliwego uśmiechu, najwyraźniej rad z poniżenia swego towarzysza.
– Odprowadzisz oficerów Kathana do ich kwater – rzuciła Marr do pochylonego w ukłonie Kolda. – Zadbaj, by niczego im nie brakowało. Bovis-Torze, dla ciebie kazałam przygotować najlepsze komnaty. Witaj na Skale.
*
– Zawsze wyróżniałaś się nietypowym gustem – rzekł Bovis-Tor, odkrawając kolejny kawał pieczeni – ale trzymać tak blisko siebie krasnoluda? Te karły wciąż nie są lojalne, zbyt boleśnie upadli.
Marr odsunęła talerz, dolała sobie wina do wysokiego pucharu. Nikt nie mógł przysłuchiwać się rozmowie dwojga Kathanów, zatem służba została za drzwiami i Władcy sami wybierali dania z wielkich półmisków, odsuwając puste naczynia na kraniec olbrzymiego stołu, przy którym siedzieli. Służący będą mogli je uprzątnąć dopiero, gdy Bovis-Tor skończy jeść, a Marr nie spodziewała się, by nastąpiło to niedługo.
Z niesmakiem obserwowała jego okrągłą twarz, nieustannie pracującą żuchwę i policzki, krople potu na łysej czaszce, ledwo skrywaną radość pojawiającą się w podkrążonych, ale bystro spoglądających oczach, gdy wkładał do ust kolejne kęsy.
– Kold to odszczepieniec iłajdak jakich mało, zupełnie niepodobny do reszty – odpowiedziała lekceważąco. – I całkowicie należy do mnie. To dzięki jego zdradzie zdobyliśmy Karak-Dur, a po tym reszta Gór Żelaznych musiała porzucić walkę i pokłonić się Imperatorowi. Za tę zdradę u swoich czeka go śmierć, u mnie ma szansę być użyteczny.
– Nie tak użyteczny, jak wspaniały han Drakhus. – Bovis-Tor oblizał palce z tłuszczu, uśmiechając się złośliwie. – Będzie nam go brakowało. Cóż tam się stało na Wybrzeżu? Co Drakhus tam robił?
– Nie pchaj paluchów tam, gdzie nie powinieneś, Bovis-Tor. – Marr nie odwzajemniła uśmiechu.
– Szkoda, że tej rady nie udzieliłaś Drakhusowi. Zdaje się, że zabrnął zbyt głęboko i tam, gdzie nie powinien, no i obudził smoka na klifach Wybrzeża Szkutników. Nie byłby to pierwszy raz, gdy twoje działania przynoszą więcej szkód niż pożytku. To ten smok pożarł Drakhusa?
– Zbyt szybko wyciągasz wnioski, nie byłby to pierwszy raz, gdy wyobraźnia prowadzi cię na manowce.
Nie spodziewała się, by Bovis-Tor miał w tej sprawie jakiekolwiek wiarygodne informacje. Tylko trzech żołnierzy spośród bezpośrednio obecnych przy śmierci Drakhusa przeżyło atak smoka i żaden z nich nie opuścił odtąd Skały. Osobiście ich przesłuchiwała, ale z ich chaotycznych zeznań trudno było zbudować spójny obraz wydarzeń. Opowiadali, że smok pojawił się nagle, spadł z nieba lub wyłonił się z cienia, może nawet wypełzł z jaskiń. Zgodni byli tylko co do tego, że ich han poległ w walce z tym potworem. Ale orkowie elitarnego oddziału Drakhusa potrafią trzymać język za zębami, a po operacji w Savonie wrócili bezpośrednio na Skałę.
– Może to był jakiś wielki ptak – dodała, wzruszając ramionami. – Wiesz przecież, że strach miewa wielkie oczy.
– Nie uda ci się tego zatuszować, Marr. – Fałszywy uśmieszek zniknął z twarzy Bovis-Tora. – To był smok. Spalił pobliski klasztor i zaatakował Savonę, dokonując licznych zniszczeń, zanim garnizonowi udało się go odegnać. Odleciał gdzieś na klify za miastem, być może do swojego gniazda lub jaskini, ale potem na jego ślad nie natrafiono. Pytam, co wiesz na ten temat. Co twoi ludzie robili na tych klifach?
– Nawet jeśli plotki o smoku są prawdziwe, to jest to kwestia bezpieczeństwa. Nie twoja działka, Bovis-Tor. Zajmij się swymi księgami i alchemią, wykop nowe dziury w ziemi, może coś tam znowu znajdziesz.
– Pierwszy widziany od wieków smok to jest moja działka, Marr. Włanie takiej wiedzy oczekuje ode mnie Imperator. Jeśli coś o nim wiedzieliście, powinienem być natychmiast poinformowany, może udałoby się go schwytać. – Bovis-Tor ze złością odepchnął od siebie talerz, mówił teraz niemal podniesionym głosem. – Wiem też, że wasi ludzie zlikwidowali ważną gildię kupiecką w Savonie. Gildię, która od niedawna działała też w Burdorf, na moim terenie. I u mnie w Burdorf pojmaliście znaczących kupców i wywieźliście tu, na Skałę, zamiast przekazać mojej namiestnicze
Nazarze w Ter Slan! Nie mów mi zatem, że to nie moja sprawa! Kathana uśmiechnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak traci panowanie nad sobą. Rozparła się wygodnie na wielkim krześle, leniwie sączyła wino.
– Dostaniesz oczywiście raporty z przesłuchań. Gdy uznam, że czas je zakończyć. Na razie kupcy siedzą bezpiecznie w moich lochach, po wszystkim odeślemy Nazarze to, co z nich zostanie. Bovis-Tor opanował się w jednej chwili, na jego okrągłą twarz znów wrócił złośliwy uśmieszek.
– Imperator nie będzie zadowolony, gdy o tym usłyszy, Marr.
Sądziłem, że wykażesz się rozsądkiem i przyjmiesz moją pomoc w sprzątaniu bałaganu, jakiego narobiliście z Drakhusem.
– Przygotuj sobie dobrą przemowę, zanim staniesz przed Synem Słońca. Tyle ciekawych historii do opowiedzenia. O zamieszkach w twoim Burdorf i o tym, jak stanął handel, o straconych transportach i kolejnych opóźnieniach tego twojego kosztownego projektu w kamieniołomach. O rebelii Kratosa, której pozwoliłeś wymknąć się spod kontroli. Tyle ciekawych historii, Imperator będzie zachwycony. Ale nie mam na nie dzisiaj więcej czasu. – Wstała od stołu, klasnęła na służbę. – Dobrej nocy, Bovis-Tor. Życzę powodzenia w stolicy.
* *
Ciemne, niemal ołowiane fale rozbijały się o kamienie u podnóża Skały. Ich jednostajny szum sprzyjał rozmyślaniom, a szary, mżysty zmierzch pasował do nastroju Marr. Za jej plecami trzech mężczyzn czekało na uwagę swej pani, klęcząc w tej samej pozycji, z dłońmi opartymi na jednym kolanie i pochylonymi głowami, w absolutnej ciszy. Dobrze wiedzieli, że nie należy przerywać skupienia Kathany.
– Kold – odezwała się wreszcie i krasnolud natychmiast podniósł głowę. – Tych trzech żołnierzy Drakhusa, którzy widzieli nadejście smoka. Zlikwidować.
– Tak, pani. – Nawet nie odwracając się od okna wiedziała, że czarny krasnolud się uśmiecha. – A przeor Zaherux? Nie sądzę, by jeszcze powiedział nam coś więcej.
– Na razie utrzymuj go przy życiu. Ale tamtymi trzema zajmij się od razu. Tylko dyskretnie, Kold, nie chcę kolejnych pomruków w garnizonie, to w końcu bohaterowie osobiście wybrani przez Drakhusa. Idź.
Krasnolud podniósł się, skłonił i szybkim krokiem opuścił komnatę. Kathana odwróciła się wreszcie od okna, oparła o parapet.
– Stallo. – Szczupły człowiek spojrzał na nią wyczekująco.
– Wciąż czekam na van Thorna w łańcuchach, tu na moim dywanie.
– Potwierdziliśmy ustalenia hana Drakhusa, pani. Z całą pewnością Magister Gildii Kupców Korzennych i Jedwabnych był jednocześnie przywódcą Nocnych Cieni. Niestety, przed atakiem na klasztor i gildię zniknął i ślad po nim zaginął. Ale zajmują się tym moi najlepsi ludzie, jeśli żyje i ukrywa się gdzieś w Imperium, to tylko kwestia czasu, jak wpadnie w nasze ręce.
– Jeśli żyje? – Podeszła do niego w trzech krokach, uderzyła wierzchem dłoni w twarz, na odlew, siła ciosu przewróciła klęczącego szpiega. – Myślisz, że smok pożarł go razem z Drakhusem? Zbyt długo jesteś szpiegiem, by liczyć na szczęśliwe przypadki, Stallo! On żyje i ma coś wspólnego z tym smokiem, ma odpowiedzi, które chcę poznać. Przyprowadzisz mi go albo sam skończysz w kajdanach.
Stallo podniósł się znów na kolana, ucałował dłoń Kathany.
– Moje życie w twoich rękach, pani.
– Dosyć – odepchnęła jego twarz lekkim klepnięciem. – Jak zamierzasz go znaleźć, skoro nie masz żadnych pewnych tropów?
– Pójdziemy za kupcami, pani. – Szpieg szybko się opanował, otarł rozciętą wargę i znów jego spojrzenie błyszczało inteligencją. To w nim lubiła. – Wprawdzie niewiele wiedzą, ale może van Thorn skontaktuje się z którymś z nich. Może potrzebować zasobów.
– Od razu lepiej, Stallo. Dajcie znać rodzinom kupców, że mogą ich wykupić. Potem zarzuć swoje sieci i obserwuj. A co z Gorathem?
– Był w siedzibie Cieni podczas ataku, ale nie znaleźliśmy jego ciała…
– Dobrze wiemy, że żyje – odezwał się milczący dotąd Hengfisk.
– Tak. – Kathana skinęła głową. – Żyje, choć nie wrócił do nas. Wciąż Wieża Bractwa Oświeconych?
– Tak, pani. – Czarownik podniósł głowę. Jego ślepe, zupełnie białe oko drgało lekko. – Duchy się nie mylą. Nie ruszył się stamtąd od dwudziestu dni.
– To nie w jego stylu – Marr mruknęła w zadumie – nie usiedziałby w miejscu, chyba że jest uwięziony. Miał tam, zdaje się, kogoś znajomego, Stallo?
– Magistra Evelona, przyjaźnili się przed laty – odpowiedział bez zwłoki. – Ale nie kupuję tego uwięzienia, pani. Oni tak nie robią, po co mieliby go trzymać w lochu prawie trzy tygodnie?
– By zdobyć wiedzę o smoku – podpowiedział Hengfisk.
– Powiedziałby im od razu. – Wzruszył ramionami Stallo.
– Nie trwałoby to tak długo. Już by go dawno zabili lub wypuścili.
– Zrobili dubla. – Marr pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Bezczelni, świętoszkowaci dranie postanowili wywieść mnie w pole.
– Kopię jego esencji, pani? – Głos Hengfiska był pełen wątpliwości. – To bardzo kosztowna operacja, dlaczego…
– Byśmy nie mogli go namierzyć – przerwała Marr. – Chcą przed nami coś ukryć, coś, co on wie. A skoro wciąż żyje, to znaczy, że jest im jeszcze do czegoś potrzebny.
– Wysłali go z jakąś misją, a nas chcieli zmylić tym dublem – domyślił się Stallo. – Muszą zapłacić za taką bezczelność.
– Na to jeszcze za wcześnie, sprytne dranie wiedzą, że nie mogę ich ruszyć bez zgody Imperatora. Mają poparcie ludu i starych świątyń, Syn Słońca uważa, że są pożyteczni. Nie wejdę z nimi w otwarty konflikt z tak błahego powodu jak Gorath. Nalała sobie brandy do szklanki z ciętego kryształu, popatrzyła na złocisty płyn.
– Zaginiony mistrz Cieni, zdradziecki agent, interesy kupców, machinacje Oświeconych, wreszcie smok. I w tym wszystkim węszy Bovis-Tor. Chyba czas, bym porozmawiała sobie z Magistrem Evelonem.
Pierwszą rzeczą, na którą Gorath zwrócił uwagę, gdy „Panna Wodna” zbliżała się do portu, były wysokie mury. Wychylające się zza nich budynki, a przynajmniej te, które można było dostrzec, wyglądały porządnie. Czerwone dachówki na niskich, trójkątnych dachach i dumne wieże świątyń lub może pałaców wskazywały, że Malbergen to dostatnie miasto.
Jednak po drugiej stronie muru, tej, gdzie znajdował się port, widok był zupełnie inny. Budynki bezpośrednio do niego przylegające wykonano przynajmniej z cegły, były jednak mocno zaniedbane. Pokryte odłażącym tynkiem, poplamione sadzą bądź pleśnią, z łuszczącą się farbą odłażącą z framug wąskich okien, z zapadającymi się dachami, i tak prezentowały się lepiej niż to, co dostrzegł nieco dalej. Drewniane, krzywe budy, zrujnowane szopy, niektóre wyglądające jak postawione jedna na drugiej, z dachami krytymi dziurawym gontem, lub w ogóle bez dachów, okna zasłonięte szmatami, wszystko trzymające się chyba tylko na sznurkach z praniem rozciągniętych nad wąskimi, brudnymi uliczkami. Z oddali, ze statku, slumsy podgrodzia wyglądały jak śmieci zamiecione pod mur miasta przez gigantyczną miotłę. I były bardzo rozległe, ciągnęły się wzdłuż brzegu i w głąb lądu niemal tyle samo, co kamienne miasto za murami.
„Panna Wodna” przybijała do przystani właśnie w podgrodziu, zawrócona od głównego portu miasta przez straż wybrzeża. Kapitan zdecydował się sprzedać resztę towaru w Malbergen po wieściach, jakie otrzymali od napotkanego statku kupieckiego. Na okolicznych wodach widziano „Krawędź Otchłani”, okręt osławionego pirata zwanego Czarnym Żniwiarzem. Zdaniem Goratha żniwiarz pływający na krawędzi otchłani lekko przesadzał z dramatyzmem, lub też zbytnio starał się budować swą czarną legendę, ale załoga „Panny Wodnej” traktowała zagrożenie bardzo poważnie.
Kapitan z bosmanem klęli na czym świat stoi, gdyż mimo że Malbergen było najważniejszym miastem olbrzymiej wyspy Tamahery, to bez wstępu do głównego portu musieli sprzedać towary po dużo niższych cenach na obrzeżach miasta. Jeśli jednak „Panna Wodna”, niewielki, smukły dwumasztowiec, miała być w stanie uciec piratom, trzeba było pozbyć się większości zbędnego obciążenia. W tym także Goratha, którego bosman i tak wziął na pokład półdarmo, w zamian za pomoc w kuchni.
Slumsy Malbergen nie wyglądały jak wymarzone miejsce, by cokolwiek zaczynać od nowa, mimo to Gorath żegnał się z załogą statku w dobrym nastroju. Przez niemal dwa tygodnie rejsu zaleczył rany i doszedł do siebie po wydarzeniach w Savonie, a monotonia żeglarskiej codzienności sprawiła, że pierwszy raz od naprawdę długiego czasu solidnie wypoczął.
Lata ukrywania się przed sprawiedliwością, najpierw w przestępczym półświatku, potem w Legionie, na froncie walk z Hordą, wymagały ciągłej czujności i napięcia. Każdego dnia mógł zostać rozpoznany, a czekał na niego wyrok śmierci. Misja dla Kathany Marr była jeszcze bardziej niebezpieczna, choć za obiecaną wolność przeniknąłby nie tylko w szeregi gildii zabójców, ale i do samego piekła. Zatem kiedy ledwo uszedł z życiem po pojedynku z Vigo van Thornem, po obławie hana Drakhusa i ataku smoka, chociaż ranny, bez broni i grosza przy sobie, mimo wszystko poczuł spokój i radość – smaki wolności.
Dzięki umowie z Evelonem nie musiał przejmować się magią Marr, a wątpliwe, by jej szpiedzy odnaleźli go na odległych Wyspach Południowych. Zresztą – jak tłumaczył sobie – nie miała po co go szukać. Przecież zapłatą za wykonanie zadania było darowanie win i wolność, a zadanie wykonał. Nocne Cienie przestały istnieć, plany Vigo upadły wraz z Gildią Kupców Korzennych i Jedwabnych, a mimo że sam van Thorn zniknął, to pojmać go miał han Drakhus, nie Gorath. On sam nie mógł być już nikim istotnym w oczach Kathany i wątpił, by jeszcze poświęcała mu uwagę.
Nie przejmował się też prawdziwą naturą i misją Vigo van Thorna. Agenci zamorskiej potęgi, nadchodząca inwazja, powrót smoków. Niech się takimi sprawami zajmują możni, jak Kathana Marr albo Evelon z jego Bractwem Oświeconych, Gorath nie miał zamiaru mieszać się w nic takiego. Przed nim nowe, inne, lepsze życie i zamierzał je zacząć bez obciążeń z przeszłości.
Skinął marynarzom ostatni raz i zszedł na szeroki drewniany pomost, do którego przycumowali. Niemal pół roku wcześniej, jeszcze przed początkiem lata, postawił stopy w porcie Savony, wtedy także uważał, że zaczyna coś nowego. Tyle że w Savonie pojawił się porządnie odziany i uzbrojony, z pełną sakiewką przy pasie, i dokładnie wiedział, co chce zrobić. Teraz, na tym zaniedbanym pomoście, w zniszczonych łachach i bez żadnej broni, czuł się niemal nagi, choć jednocześnie lekki. Żadnych planów, żadnego pośpiechu. Mógł robić, cokolwiek zechce, udać się, dokądkolwiek zapragnie, bez zobowiązań i obciążeń. Pasował mu ten smak wolności.
Powiódł życzliwym okiem po otoczeniu, wciągnął głęboko powietrze w płuca i nagłe ukłucie głodu natychmiast przywróciło go do rzeczywistości. Wtedy dotarło do niego, że w porcie śmierdzi, i to potężnie. Zgniłymi rybami, ściekiem, brudnym wychodkiem i czymś jeszcze, co przywodziło na myśl stare zwłoki. Na nabrzeżu kłębili się ludzie i półorkowie wcale nie lepiej ubrani niż Gorath, część zajęta pracą, głównie przy sieciach, część wałęsająca się bez celu. Ich ponure, przygnębiające spojrzenia budziły jednocześnie współczucie i pogardę.
Mimo że żołądek coraz silniej domagał się posiłku, Gorath uznał, że nie będzie szukał pracy w śmierdzącym porcie, pośród tych żałosnych oberwańców. Minął grupę żebraków siedzących na starych derkach, wymachujących bez energii kikutami kończyn, i ruszył w głąb wąskich uliczek w poszukiwaniu zakładów rzemieślniczych. Kilka zakrętów dalej smród portowy wyraźnie zelżał, zastąpiony niestety przez zapachy z kuchni i ulicznych straganów z żywnością, boleśnie przypominających o rosnącym głodzie. Gorathowi zdarzało się już nie jeść przez kilka dni i chociaż perspektywa zasypiania z pustym żołądkiem nie należała do najprzyjemniejszych, nie przejmował się tym zbytnio, zakładając że szybko znajdzie płatne zajęcie i napełni brzuch.
Szczęście mu sprzyjało, już w kolejnej uliczce natrafił na zakład garncarza. Był mniejszy niż ten, w którym terminował w młodości, choć turkot koła garncarskiego i znajoma woń mokrej gliny nie różniły się od tych sprzed lat. Niegdyś znienawidzony zapach teraz wydał się całkiem przyjemny. W otwartych drzwiach dostrzegł brudną ławę z uformowanymi wałkami gliny, w głębi duży piec do wypalania gotowych naczyń, które wcześniej musiały schnąć na podwórku za warsztatem. Stary garncarz pracował przy ulicy, ozdabiając maleńkim pędzelkiem podłużny dzban.
– Powitać, mistrzu. – Gorath nawet nie musiał silić się na przyjazny ton, nagle dziwnie ożywiony perspektywą takiej pracy. Skinął głową w stronę wystawionych na sprzedaż produktów. – Ładne dwojaki.
– Ano ładne. – Stary oderwał się na chwilę od swojej roboty, popatrzył bez sympatii. – Chcecie kupić?
– Za dzieciaka szkoliłem się na garncarza. W Arkus – powiedział Gorath.
– W Arkus, co? Wielki świat. A jużem myślał, że tam tylko fajansowe naczynia teraz użytkują.
– W pałacach nie bywałem, ale robotnikom wciąż baby noszą kaszę w dwojakach. – Gorath odetchnął głęboko, spróbował przejść do rzeczy. – Nie szukacie dodatkowych rąk do pracy, mistrzu?
Garncarz odłożył pędzelek, popatrzył na niego uważniej.
– Nie wyglądasz pan na garncarza. Tak po prawdzie, to w ogóle na rzemieślnika mi się nie widzicie. Bardziej to kłopotami pachniecie.
– Różnie się wiodło ostatnio. – Gorath zdusił w sobie złość, zmusił się do półuśmiechu. – Ale teraz zaczynam od nowa. Potrafię wygniatać glinę tak, żeby się nie lasowała, pracowałem na kole, jeszcze pamiętam, jak zrobić misę czy kufel…
– Żebyście nawet i dobrą rękę do grzebyka mieli, albo oko do pieca, to i tak nic z tego – przerwał stary. – Pierw do cechu musielibyście przystać, ale mnie i tak czeladników nadto. – Złagodniał nieco, widząc zawód malujący się na twarzy Goratha. – Posłuchajcie, synowie ze mną robią, nawet średnią córkę, tę, co i tak na żonę nikt by nie chciał, do wojska posłać musiałem, buntowników teraz tłucze. Tam może szczęścia szukajcie, przecie bardziej na wojaka patrzycie niż na uczciwego wyrobnika. Tu na Tobołach niełatwo wam będzie robotę znaleźć.
– A w mieście? – Gorath popatrzył w stronę nieodległych murów.
– Żartujecie? Przecie nie puszczą was za bramę. A i tam partaczyć nie dadzą, cechy miejskie dobrze się pilnują.
Gorath ruszył dalej zawiedziony, choć jeszcze nie przygnębiony. Powtarzał sobie, że nie pozwoli się przybić lekkim niepowodzeniom na samym początku. Jednak po odmowach w kilku kolejnych miejscach pogoda ducha, jaką odczuwał jeszcze tego ranka, wyparowała wypędzona przez wzmagający się głód. Gdy późnym popołudniem gasił pragnienie przy studni, zastanawiając się, gdzie będzie nocować, musiał przyznać, że sytuacja nie jest wesoła. Uliczki i zaułki nie wyglądały na przyjazne i bezpieczne. Wprawdzie nie miał nic, co można by uznać za warte kradzieży, ale widywał już kompletnych nędzarzy w rynsztokach z poderżniętymi gardłami, i nie miał najmniejszej ochoty dołączać do ich grona.
„Spalnia Miry” sprawiała fatalne wrażenie, ale była najtańszą noclegownią w Tobołach. Gorath, obszczekiwany zajadle przez psa właścicielki, do późnego wieczora rąbał drewno na podwórku, by zapłacić za miejsce do spania i kilka jabłek na kolację. W „Spalni” nie podawano posiłków, było to tylko miejsce, gdzie w zbiorowej sali na twardych pryczach nocowali bezdomni robotnicy i tanie ulicznice. Tacy, którym wiodło się kiepsko, ale nie na tyle źle, by dołączać do żebraków sypiających w zaułkach.
* *
Obudził się głodny, zmęczony i poirytowany. Rąbanie drew dla Miry to była jednorazowa robota, w dodatku ciężka i niewdzięczna. Kilka godzin machania siekierą pozwalało zarobić na nocleg lub posiłek, ale nie na oba naraz.
Poranne rozpytywanie o pracę nie poprawiało humoru. Nie chciał go żaden z rzemieślników ani sklepikarzy. Te kilka karczm, które widział, były albo zbyt biedne, by zatrudnić wykidajłę, albo miały już własnych twardzieli pilnujących porządku. Toboły, to małe, brudne i zniszczone miasteczko, rozłożone pod murami zamożnego Malbergen, były tak naprawdę dzielnicą biedoty i typów spod ciemnej gwiazdy, których oczy Goratha, nawykłe do wypatrywania zagrożeń, bez trudu wyłapywały z tłumu.
Krążąc po wąskich, zaśmieconych uliczkach dość szybko zorientował się, których rejonów Tobołów lepiej unikać. Wschodnia strona, bezpośrednio przylegająca do portu, była mniej tłoczna, cichsza, praktycznie bez kramów i straganów ulicznych, a ci sklepikarze, którzy prowadzili tu interes, spoglądali bacznie ibez strachu, kiedy mijał ich przybytki. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby życie budziło się tu dopiero wieczorem, a wczesne przedpołudnie było czasem, gdy dzielnica zbierała siły po minionej nocy. Gorath bywał w takich okolicach wystarczająco często, by poznać teren gangu. Miejsce, gdzie najlepiej czuli się hazardziści i dziwki, bandziory i złodzieje, naciągacze i handlarze ciężkimi napitkami. Nie wchodził głębiej, szerokim łukiem ominął te uliczki. Nie chciał sobie przypominać, że w takich miejscach i on czuł się dobrze.
Najlichsza i najbardziej zniszczona część Tobołów leżała na lewo od przystani, pomiędzy ostatnimi pomostami a dzielnicą gangu. Domy wyglądały tu tak, jakby każdy silniejszy podmuch wiatru mógł je przewrócić, posklecane niechlujnie i z czego się dało: gliny, skór, starych desek, powiewających płacht – wszystkiego, co biedocie wpadło w ręce i mogło posłużyć za budulec. Uliczki były ciasne i rozłożone zupełnie przypadkowo, wszędzie biegały chude, brudne psy w towarzystwie jeszcze brudniejszych dzieci. Mimo wiatru od morza, uliczki tonęły w dymie z kominów, pieców, ognisk i fajek ćmionych przez zmęczonych życiem mieszkańców. To nie było miejsce, w którym mógł coś zarobić, a dalej ciągnęły się już tylko wydmy i skałki wybrzeża.
Zrezygnowany wrócił do portu, wciąż śmierdzącego nawet w porównaniu z dzielnicą biedoty. Do przystani zawinęło kilka niewielkich kutrów i grupki spracowanych rybaków wyładowywały połów. Tak jak poprzedniego dnia, na nabrzeżu tłoczyli się żebracy i oberwańcy, bez szczególnej nadziei wypatrujący okazji do zarobku. Gorath podszedł do brodatego, dobrze odżywionego typa, który najwyraźniej zawiadował dużym składem rybnym.
– Dużo przed wami roboty, jak widzę – zagadnął, siląc się na przyjazny ton. – Może się przydam?
Brodacz popatrzył na niego przelotnie, zajęty wydzieraniem się na swoich ludzi.
– Dużo roboty i cała kolejka chętnych. Nie marnuj mojego czasu i stań tam, gdzie wszyscy.
Niedbałym ruchem głowy wskazał kilkudziesięciu mężczyzn stojących pod ścianą magazynu, wpatrujących się z lękliwą nadzieją we wrzaskliwego młodziana, który krążył przed nimi niczym sierżant przed kompanią karną. Gorath jeszcze poprzedniego dnia gardził tymi nieudacznikami, teraz stanął pomiędzy nimi.
– Potrzeba pięciu! – rozdarł się irytującym głosem młokos. Rozejrzał się po zebranych i jął wytykać długim, cienkim palcem. – Wy dwaj, kudłaci! – Wskazani podchodzili pospiesznie. – Łysy i ty z nochalem. I jeszcze ty, mieszańcu.
Gorath miał wrażenie, że palec wskazał na niego, ale jednocześnie z nim ruszył stojący obok, niezdrowo wyglądający półelf.
– Nie ty, mięśniaku! – krzyknął młodzian. – Elf, chodź tu.
– A kiedy reszta? – zapytał Gorath, dziwiąc się, jak pokornie brzmi jego głos.
– Jak będzie potrzeba, może jeszcze dziś, może jutro. – Chłopak odwrócił się iswym irytującym tonem wskazywał pięciu szczęśliwcom, co mają robić.
* *
Wieczorem zmęczony i brudny Gorath rozważał, czy miedziaki, które zapłacono mu za sześć godzin babrania się w rybach, wydać na kolację czy na nocleg, bo z pewnością nie mogły starczyć na obie te przyjemności. Zwyciężył pusty żołądek, poza tym, gdy krążył po Tobołach w poszukiwaniu zajęcia, wypatrzył kilka zaułków jako tako nadających się do spania. Po kiepskim i niezbyt obfitym posiłku przy zbiorowym stole, w towarzystwie zmęczonych i brudnych jak on kobiet i mężczyzn w paskudnej, zadymionej knajpie, udał się do jednego z wypatrzonych wcześniej zaułków, po zmroku okupowanego przez żebraków, bezdomnych lub innych nieszczęśliwców o wygłodzonych twarzach i strachliwych spojrzeniach.
Przez chwilę rozważał odebranie któremuś z nich derki, ale zanim jego zmęczony i zrezygnowany umysł podjął decyzję, jednoręki starzec o szarej, splątanej brodzie zrobił mu trochę miejsca obok siebie.
– Siadaj, bracie, tu u mnie starczy miejsca dla dwóch. Noc będzie dziś zimna, ogrzejesz mnie trochę – dodał, widząc niezdecydowanie Goratha.
Półork siadł ciężko obok niego, oparł się z westchnieniem o ścianę i zaklął pod nosem, uświadamiając sobie, jak nisko upadł.
– Nowy? – zagadnął żebrak.
– Co? – Gorath był pewien, że żaden z łachów, które miał na sobie, nie wyglądał na nowy.
– Ty – zaśmiał się starzec. – Widać, żeś nowy na Tobołach. Kiepski dzień, co?
– Co ci do tego?
– Lubię wiedzieć co i jak, przydaje się czasem. Moje ręce – stary pomachał kikutem – nadają się już tylko na żebry. A tu mało kto darmo coś daje.
– Zauważyłem – mruknął Gorath. – Tak, kiepski dzień. Odkąd tu jestem, nie miałem dobrego dnia.
– Miejscowi mają tu nielekko – potrząsnął głową stary – a co dopiero przyjezdni. A jednak niema dnia, żeby ze statku nie zlazł jakiś kolejny marzyciel. Jakby na całym cholernym morzu nie było lepszego portu. Na co liczyłeś?
Gorath popatrzył na starego żebraka, zastanawiając się przez chwilę, kim mógł być, zanim trafił na ulicę. I kim on sam może się stać, jeśli tu zostanie.
– Chciałem tu zacząć od początku. Ale może masz rację, mój plan na nowe, uczciwe życie… – Wzruszył ramionami. – Nie mam szans na pracę u rzemieślników ani na kutrach, a rąbiąc drwa albo sprawiając ryby w porcie, nie zarobię na żarcie i nocleg nawet w takiej budzie jak „Spalnia Miry”. Trzeba trzeźwo patrzeć na takie sprawy. Trudno, jutro idę do garnizonu. Podobno wojują z jakimiś buntownikami, może…
Rozmowę przerwało im pojawienie się dwóch ciemnych sylwetek w uliczce. Na ich widok żebracy poruszyli się niespokojnie, zamamrotali, część wcisnęła się bardziej w swoje legowiska. Stary obok Goratha wyraźnie zesztywniał.
– Muszla! – zaskrzeczał śpiewnie mniejszy z przybyłych.
– Pokaż się, Muszla, ty bezużyteczny kaleko!
Teraz, gdy stanęli bliżej, Gorath mógł im się przyjrzeć dokładniej. Nie wyglądali przyjaźnie: duży, szeroki drab z nosem okrągłym jak kartofel, o karku tak grubym, że nie dało się poznać, gdzie kończy się szyja, a zaczyna głowa. I mniejszy, ten o skrzeczącym głosie, chudy i żwawy. W pasiastej, marynarskiej koszulce, kamizeli i chuście na głowie wyglądał jak z historii o piratach, brakowało tylko papugi na ramieniu.
Ten gruby rozganiał okutą pałką żebraków leżących po drugiej stronie uliczki, rozrzucając ich posłania i skromny dobytek. Mniejszy wciąż nawoływał złośliwym, zadowolonym głosem, jakby się cieszył na to, co miało za chwilę nastąpić.
– Wyłaź, śmierdzielu, wiemy, że tu jesteś! Pan Trask jest bardzo niezadowolony.
– Miarka, proszę cię, nie tutaj – odezwał się stary żebrak, ten, z którym Gorath rozmawiał. Ten, który podzielił się z nim kocem. – Miałem jutro iść do was…
– Jutro to za późno, Muszla. – Skrzekliwy stanął nad nimi, pochylił się, pokazując krzywe zęby. – Wstawaj dziadygo. Pomóż mu, Bruno.
Grubas podszedł, poderwał chudego żebraka na nogi, trzymał go za kołnierz kapoty w taki sposób, że stary z trudem oddychał.
– Gdzie miałeś być, Muszla? – pytał skrzeczący, nazwany Miarką. – Co miałeś robić? Sal Braga wczoraj wrócił z wozami, a my nic o tym nie wiedzieliśmy!
– Miarka, proszę, nie przy wszystkich… – wyjęczał żebrak.
– Co nie przy wszystkich! – rozdarł się Miarka. – Wszyscy tu wiedzą, że donosisz każdemu, kto zapłaci! Bruno, ta rozmowa nam się nie klei, obudź go trochę.
Gruby drab włożył sobie pałkę pod pachę i uwolnioną ręką niespiesznie trzepnął starego w twarz. Raz, drugi, w tempie słów Miarki.
– Za co wziąłeś monety?
Trzask, głowa Muszli odskoczyła w lewo pod ciosem.
– Kiedy miałeś meldować?
Trzask, kolejny cios – tym razem na odlew – rozciął wargę.
– Co Braga robił…
Miarka nie dokończył, urwał w pół słowa i skrzeknął, gdy Gorath chwycił go za bok szyi, tuż pod zakolczykowanym uchem, rzucił na ścianę zaułka na tyle mocno, że zbir huknąwszy głową o mur, osunął się pomiędzy wystraszonych żebraków. Grubas, wbrew temu, co sugerowała jego sylwetka, wykazał się niezłym refleksem. Puścił Muszlę i odwrócił się, zanim jeszcze jego kompan padł na ulicę, ale pałka trzymana pod pachą utrudniła mu ruchy. Gorath wyrżnął go pięścią prosto w twarz, z silnego zamachu, skręcając biodra i postępując krok do przodu. Jednak, osłabiony po tych kilku dniach niedojadania, nie uderzył tak mocno, jak na to liczył. Bruno zatoczył się kilka kroków do tyłu, lecz nie upadł. Zgubił pałkę spod pachy, ale zza pasa wyszarpnął nóż.
Gorath zaklął, zastanawiając się, co właściwie zrobił. Z tyłu słyszał przekleństwa tego skrzekliwego, przed sobą miał lekko naruszonego, ale wciąż groźnego grubasa. Walka bez broni przeciwko dwóm nożownikom nigdy nie była dobrym pomysłem. Nie miał ochoty do głodu i zimna dodawać jeszcze niezaleczonych ran ciętych, a wiedział, że trudno będzie ich uniknąć, nawet jeśli załatwi obydwu.
Nie czekając, aż się pozbierają, podniósł szybko pałkę Bruna i uderzył z całej siły. Zaskoczony Grubas zasłonił się przedramieniem i wrzasnął, gdy ciężki obuch zgruchotał mu kość. Gorath odskoczył w bok, w każdej chwili spodziewając się ciosu w plecy od Miarki, ale ten dopiero stawał na nogach, gdy półork już ustawił się tak, by mieć ich obu przed sobą. Miarka chwiał się lekko, ale wyciągnięty nóż niebezpiecznie pobłyskiwał w jego ręku. Bruno cofnął się pod ścianę, z niedowierzaniem oglądając złamane przedramię. Najwyraźniej wciąż nie rozumieli, co się stało. Nie spodziewali się żadnego oporu ze strony wynędzniałych żebraków, a już na pewno nie prawdziwej walki.
Wciąż mieli szansę, gdyby zaatakowali jednocześnie, i Gorath nie zamierzał na to czekać. Jednym skokiem dopadł do Bruna i zdzielił go pałką w wielki brzuch, powalając wreszcie na ziemię. Miarka próbował pchnąć nożem, ale Gorath widział wyraźnie jego niezgrabne ruchy. Przyjemnie było po tych kilku dniach wreszcie robić to, w czym był naprawdę dobry. Bez trudu uniknął ciosu bandyty i jednocześnie trzepnął go okutą końcówką pałki w bok głowy, szybko i płynnie, z samego łokcia, wykorzystując ciężar i wyważenie broni. Miarka padł tam gdzie stał, nie wydał z siebie nawet skrzeknięcia.
Bruno kulił siędo brudnej ściany zaułka, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w leżącego kompana i krew ściekającą z pałki, dobrze widoczną w świetle gwiazd i księżyca. Żebracy pospiesznie odpełzali jak najdalej od niego i ciała Miarki.
Gorath odetchnął pełną piersią, spojrzał w górę na niebo wyglądające nagle jakoś ładniej tej nocy. Splunął, uniósł pałkę i podszedł do grubasa.
– Co robisz, nowy – stęknął stary Muszla. – To przecież ludzie Traska.
Gorath uderzył Bruna prosto w głowę. Pękła jak dojrzały arbuz. Schylił się po jego nóż i sakiewkę.
– No i co? – zapytał, nie spoglądając na starego.
– Nikt z nimi nie zadziera. Nawet rodzina Braga…
Gorath odwrócił nogą ciało Miarki, zerwał sakiewkę z martwej szyi, podniósł jego nóż, popatrzył krytycznie i odrzucił.
– Chciałem w tej zapadłej dziurze zacząć nowe życie – powiedział, ściągając spodnie z grubasa. – Spróbować zwyczajnego zajęcia, z dala od kłopotów. Wstawać spokojnie rano, a wieczorem po robocie siadać z zadowoleniem nad miską zupy. Ale wiesz co? – Dopiął nowy pasek, sprawdził zawartość sakiewek Bruna i Miarki. – Jebać biedę.
* *
Stodder wiedział, że ten facet oznacza kłopoty, czuł to już poprzedniego wieczoru, od pierwszego momentu, gdy obcy pojawił się w jego karczmie. Teraz żałował, że nie miał odwagi go wtedy przegnać, ale po prawdzie nie był to pierwszy raz, gdy brak odwagi wpędzał go w kłopoty. Brakowało mu jej także, by postawić się gangom, a przynajmniej zdać się na ochronę któregoś z nich i hardo odmówić haraczu drugiemu. Stodder jednak wolał unikać kłopotów, płacił zatem zarówno rodzinie Braga, jak i panu Traskowi, co przynosiło ten efekt, że obydwa gangi uważały jego karczmę za swoją.
Teraz, patrząc na płaską, kanciastą twarz Sachsa, przypominającą trupią czaszkę obciągniętą zbyt cienką skórą, na jego wąskie, wykrzywione w półuśmiechu usta, bardzo żałował, że zabrakło mu odwagi, by związać się z rodziną Braga. Wtedy z pewnością Sachs nie wchodziłby tu jak do siebie, a jego dwaj pomagierzy nie rozsiadaliby się wygodnie przy najlepszym stoliku.
– Uważaj, Stodder. – Sachs oparł się o szynkwas, popatrzył na niego z bliska. Gorsze spojrzenie miał tylko Detlaf, ale on na szczęście wyjechał poza Tamaherę, załatwiać dla pana Traska bogowie wiedzą co.
– Obcy typ, uzbrojony. Sam, bez żadnego towarzystwa. Był tu?
Stodder przełknął ciężko, pokiwał głową.
– Zjawił się wczoraj, późno. Kazał podać kolację, wziął pokój. Ten na górze. Ale nie ma go teraz – dodał pospiesznie, gdy Sachs wyprostował się, kładąc dłoń na rękojeści szerokiego pałasza.
Na znak szefa jego ludzie – wąsaty zbir w kurtce i kapeluszu oraz śliski typek z czarnymi, błyszczącymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu – ruszyli na górę sprawdzić pokój. Tymczasem trzej pomocnicy ciesielscy, którzy dotąd spokojnie raczyli się piwem po późnym śniadaniu, szybko opróżnili kufle i wyszli, nagle spiesząc się do roboty.
– Co to za jeden? – pytał dalej Sachs. – Jak wyglądał?
– Jak kłopoty – odparł zgodnie z prawdą Stodder. – I śmierdział mocno rybami. Kazał zagrzać wodę, umył się na podwórku, zjadł dużo…
Zająknął się, gdy w drzwiach wejściowych pojawiła się znajoma, barczysta sylwetka. Obcy podszedł i oparł się o szynkwas. Stodder popatrzył znacząco na Sachsa, zupełnie niepotrzebnie. Gangster najwyraźniej zorientował się już, kto stoi obok niego.
– Nie rób głupich min, szynkarzu, tylko polej gorzałki – odezwał się obcy, wpijając w niego dzikie, ciemne oczy.
Stodder wykonał polecenie, jednocześnie gorączkowo poszukując w myślach pretekstu, by schować się na zapleczu. Nic nie przychodziło mu do głowy, zatem mógł tylko obserwować rozwój sytuacji, choć instynkt karczmarza podpowiadał, że zakończy się to jatką.
– Wciąż śmierdzisz rybami – powiedział Sachs, wskazując jednocześnie, by Stodder nalał i jemu.
– Muszę zmienić koszulę. – Obcy popatrzył chwilę na Sachsa. – Taka jak twoja pewnie by pasowała.
Rzucił okiem w górę, na antresolę, gdy pomagierzy Sachsa wychodzili z jego pokoju.
– Podoba wam się mój pokój?
Sachs rozciągnął cienkie wargi w krzywym uśmiechu, wychylił czarkę gorzałki, którą Stodder przed nim postawił.
– Po tym, co wczoraj słyszałem, inaczej sobie ciebie przedstawiałem. Podarta, śmierdząca koszula? Bracia Braga mocno przepłacili.
– Miałem ostatnio parę kiepskich dni. – Półork wzruszył ramionami. – To podobno norma na Tobołach. Ale nie biorę srebra od braci Braga.
– A od kogo?
Stodder zobaczył, jak obcy odwraca się do Sachsa, wypija gorzałkę z czarki, mocno odchylając głowę, i nagle wali zbira czołem w twarz, aż chrupnęło. Głowa gangstera odskoczyła po uderzeniu, a półork wbił mu nóż w odsłonięte gardło, od dołu, aż po rękojeść. Ręce Sachsa zadygotały, gdy przez chwilę wisiał na ostrzu jak jabłko na rożnie. Obcy przyciągnął do siebie jego martwą twarz.
– Od ciebie.
Stukot butów bandziorów zbiegających z antresoli zlał się z odgłosem padającego ciała i sykiem wyciąganego ostrza. Na widok leżącego szefa i stojącego nad nim obcego z pałaszem w ręku, elegancik z zaczesanymi do tyłu włosami zatrzymał się jeszcze na schodach. Wąsacz w kapeluszu nie przejął się jednak ani długim ostrzem, ani świadczącą o wprawie postawą obcego, ani jego więźlastymi, napiętymi muskułami widocznymi spod podartej koszuli.
Zeskoczył ze schodów wprost na przeciwnika, wymachując długim nożem myśliwskim. Stodder przeciwnie, próbował nerwowo odsunąć się jak najdalej od walczących i na chwilę zaplątał się we własny, przydługi fartuch, a gdy podniósł wzrok, oprych padał właśnie obok swego szefa, a ciemna kałuża krwi rozlewała się wokół jego głowy.
– Czekaj, ja nic do ciebie nie mam! – Śliski opryszek niezgrabnie wspinał się tyłem po schodach, wyciągając przed siebie jedną rękę, drugą nerwowo chwytając się poręczy. – Daj spokój…
– Zjeżdżaj! – Stodder usłyszał wywarczoną odpowiedź obcego i zobaczył, że robi on miejsce bandycie, wskazując wyjście zakrwawionym ostrzem. Opryszek zręcznie przemknął obok, zatrzasnął za sobą drzwi.
– W gardle mi zaschło. – Półork zwrócił się teraz do niego.
Stodder drżącymi dłońmi spróbował napełnić kolejną czarkę. Starał się nie patrzeć, jak tamten zdejmuje koszulę z martwego Sachsa, przypina do pasa jego broń i nóż myśliwski wąsatego, przetrząsa ich sakiewki.
– To ludzie Traska?
– Tak, proszę pana. To… Sachs… – Stodder nalał też sobie, wychylił szybko. – Co teraz będzie, co teraz będzie? Bogowie, szeryf tu przyjdzie… Co ja powiem?
– Powiesz, jak było. Napadli mnie, broniłem się. Ty tylko stałeś.
– A… ale szeryf ich nie rusza. Wszyscy wiedzą, że pana Traska nie… – Przełknął ciężko kolejny łyk gorzałki. Nie mógł oderwać wzroku od leżących, zakrwawionych ciał.
– Ci drudzy, Braga, co to za jedni? – spytał obcy, ignorując jego narzekania.
– Rodzina Braga, panie. Nie…nie lubią się z panem Traskiem. Całe wschodnie Toboły im płacą.
– A Trask? – Półork znów łyknął gorzałki.
– Pan Trask mieszka w Malbergen, ma też ziemie za miastem. Ostatnio jego ludzie pojawili się także w Tobołach. Anton i Sal Braga nie byli zadowoleni.
– Gdzie ich znajdę?
– „Rekin Młot”. To ich karczma, szulernia, burdel. Duży budynek na wschód stąd. Trzeba iść…
– Masz worek? – przerwał mu obcy. – Najlepiej skórzany.
– Skórzany?
– Taki, żeby krew nie ciekła.
* *
Szedł tymi samymi, niechlujnymi uliczkami wschodnich Tobołów, które poznał poprzedniego dnia, ale teraz czuł się znacznie lepiej. Koszula Sachsa, tylko odrobinę pochlapana krwią, ale przede wszystkim cała, dawała to przyjemne uczucie przynależności do tych, którym się wiedzie, nie łachmaniarzy. A srebro i miedziaki pobrzękujące w sakiewkach, tak zdumiewająco łatwo zdobyte, stanowiły dobitny dowód, że pierwszy solidny mieszek złota trzeba ukraść.
Nie odkładał jeszcze do końca planów na nowe, uczciwe życie, ale rozumiał już, że będzie potrzebował złota na start. No i okazja wydawała się zbyt dobra, by jej nie schwycić. Bandziory same się prosiły o to, co ich spotkało, świat bez nich mógł być tylko lepszy. A znajomy ciężar broni przy pasie sprawiał, że Gorath znów czuł się sobą. Szeroki pałasz Sachsa nie był nawet w połowie tak dobrze wykonany i wyważony jak szabla, którą stracił podczas walki z Vigo, ale na Toboły musiał na razie wystarczyć.
„Rekin Młot” był dużym, piętrowym budynkiem z szerokim podestem przed wejściem i balkonikami na piętrze. Wyglądał tak samo niechlujnie, jak większość zabudowań w Tobołach, choć odłażąca z desek elewacji błękitna farba sugerowała, że kiedyś ten lokal miał większe ambicje. Nawet jeśli tak było, porzucił je dawno temu, może nawet wkrótce po tym, jak się tu pojawił. Zupełnie jak Gorath.
Na niskich schodkach przed wejściem leniło się kilku nieprzyjemnie wyglądających typów w towarzystwie dwóch równie mało zachęcających wyglądem kobiet. Jedna z nich spała, leżąc na wznak na drewnianym podeście, druga, najwyraźniej także zmęczona, piła coś pachnącego rumem prosto z butelki. Ich podniszczone, kolorowe, falbaniaste suknie wskazywały, że obie pracują w lokalu i obie miały za sobą ciężką noc.
Gdy Gorath powolnym krokiem zbliżył się do schodów, rozmowy umilkły i choć nikt się nie poruszył, znać było, że są czujni i gotowi chwycić za broń przy najmniejszej oznace wrogości. Ciszę, mąconą tylko skrzypieniem szyldu przedstawiającego uśmiechniętego złośliwie rekina, przerwał drobny młodzian ubrany trochę lepiej niż reszta.
– Każdego dnia nowa morda, oni się nigdy nie kończą. – Wyrzucał z siebie słowa, jakby je wypluwał. Miał bezczelny, otwarcie pogardliwy wyraz twarzy, z rodzaju takich, na których widok od razu świerzbi ręka. – Zamknięte, przyjdź wieczorem! Dziwki, jak widzisz, wciąż nie w formie.
– Nie przyszedłem na dziwki. – Gorath popatrzył spokojnie po wrogich twarzach. – Chcę pogadać z braćmi Braga.
– Tak? Tyle że oni nie gadają z byle kim. Co masz w tym worku?
– Prezent dla nich. – Gorath rozwiązał worek, wytrząsnął z niego zawartość. Głowa bandyty potoczyła się pod nogi siedzących, młodzian nerwowo odskoczył, potykając się o schodek.
– Sachs…! – krzyknął niegłośno jeden z jego towarzyszy.
Teraz poderwali się już wszyscy, nawet śpiąca dziwka, i wpatrywali w martwą twarz Sachsa, jakby miała do nich przemówić. Młody wpadł do pogrążonego w cieniu wnętrza knajpy i chwilę później wrócił w towarzystwie jeszcze jednego bandziora oraz dobrze ubranego, wysokiego mężczyzny w sile wieku, z cygarem w zębach. Gangsterzy rozstąpili się, gdy podszedł. Popatrzył chwilę na leżącą w pyle głowę Sachsa, potem na Goratha.
– Anton Braga. – Mówił spokojnym, pewnym siebie głosem. – Podoba mi się twój prezent. Chodź, pogadamy w środku. A wy uprzątnijcie mi stąd to gówno, zanim się dzieciaki zlecą!
Główna sala „Rekina Młota” sprawiała całkiem przyjemne wrażenie. Długi bar, stoły do gry i mniejsze stoliki, schody na antresolę i pokoje na górze. O tej porze wszystko tonęło w cieniu i drobinkach kurzu wirujących w ostrym świetle wpadającym przez okna. Na jednym z wysokich stołków barowych siedziała elegancka kobieta w długiej sukni dużo lepszej jakości niż te, które miały na sobie zmęczone prostytutki. Gdy weszli, zmierzyła Goratha przeciągłym, znudzonym spojrzeniem, po czym wróciła do sączenia trunku z niskiej szklanki i cichej rozmowy z krzątającym się barmanem. Anton Braga poprowadził do stolików przy ścianie. Przy jednym z nich, zawalonym papierami i słupkami srebrnych monet, siedział chudy typek z cygaretką w ustach. Przeliczał srebro i pilnie notował coś na kartkach, mrucząc pod nosem. Anton i młodzian usiedli przy pustym stoliku zaraz obok buchaltera, dwóch ludzi stanęło za nimi pod ścianą. Młody przyniósł butelkę brandy i szklanki.
– Załatwiłeś Sachsa – powiedział Braga po chwili ciszy, zaciągając się cygarem. – Nieźle. Był sam?
– Było ich trzech – odparł Gorath. – Jednego puściłem. Wpadłem na nich w spelunie za portem, z takim łysawym szynkarzem…
– U Stoddera? Pewnie się zlał ze strachu. – Młody zarżał irytującym śmiechem. – A Miarka i ten grubas wczoraj, to też twoja robota?
Anton odwrócił się do chłopaka, położył mu ciężką dłoń na karku, pochylił w jego stronę.
– Giorgio, idź sprawdź, czy wrzucili już łeb Sachsa do gnojówki. Albo spytaj matki, czy jej czegoś nie trzeba. Nie pomagasz mi tu.
Młody spojrzał z lekko urażoną miną, ale wstał posłusznie, powstrzymując się od komentarza. Dopiero gdy usiadł przy barze obok eleganckiej kobiety, Anton zaciągnął się mocno cygarem i spojrzał bystro na Goratha.
– Czterech ludzi Traska, w tym Sachs. Przysługa dla mnie, choć niezamówiona. Liczysz na nagrodę?
– Na pracę. – Gorath odegnał sprzed twarzy dym z cygara Antona. – Jestem tu od niedawna, coś muszę robić. I zarobić. Bez obrazy, żaden z twoich chłopców nie jest tak dobry jak ja. Zatrudnij mnie, a Trask nie wejdzie dalej w Toboły.
– Jak się nazywasz?
– Gorath.
– Gorath skąd?
– Z daleka. – Wzruszył ramionami. – Chcę tu rozpocząć nowe życie.
Anton odłożył cygaro, nalał brandy do dwóch szklanek.
– Przydasz mi się, zwłaszcza teraz. Jeden miesiąc. Sto srebrników. Żarcie i miejsce do spania. Żadnych targów.
Gorath udał, że się zastanawia, po czym uścisnął rękę Bragi.
– Nie będzie pan żałował.
– Mojego syna Giorgia już znasz, ta piękność obok niego to Sofia, moja lepsza połowa. Nie robisz nic bez mojej zgody. Albo mojego brata, Sala. Żadnych awantur, kradzieży, podpaleń i gwałtów. Bójki i…
– Anton! Wieści z miasta. Ktoś zdjął Sachsa! – W otwartych drzwiach „Rekina” pojawił się czarnowłosy mężczyzna w długim płaszczu oraz spodniach i butach do konnej jazdy. Przy pasie miał miecz, dłoń w rękawicy opierał na jego rękojeści. Wyglądał jak młodsza wersja Antona, choć był nieco niższy i szczuplejszy.
Podszedł do ich stolika, zrzucił rękawice i zmierzył Goratha badawczym spojrzeniem.
– Wiem o tym, Salvatore – rzekł spokojnie Anton. – To zasługa Goratha. Od dziś pracuje dla nas.
– Zwariowałeś?! – Uniósł się młodszy z braci. – Teraz, gdy spokój jest nam bardziej na rękę? I wziąłeś go do nas? Trask uzna, że złamałeś rozejm! I co to w ogóle za jeden? Nic o nim nie wiemy.
– Gorath, zamów sobie kielicha przy barze, my tu z bratem mamy sprawy do omówienia.
Gorath popatrzył chwilę na Sala, wzruszył ramionami i odszedł spokojnym krokiem do baru. Giorgio gdzieś się ulotnił, ale Sofia, żona Antona, wciąż niespiesznie popijała ze swojej szklanki.
– Takich jak on trzeba trzymać przy sobie, Sal. – Rozmowę braci słychać było wcałym lokalu. – Ludzie Traska już siępewnie go boją, a bez Detlafa i Sachsa i tak niczego nie spróbują.
– Detlaf w końcu wróci, a Trask ma złoto na nowych ludzi. Nie potrzebna nam teraz wojna!
– Sam ją zaczął! – ryknął zirytowany wreszcie Anton. – Toboły są, kurwa, nasze, a teraz w Przymurzu panoszą się jego dranie! Dość tego, Sal!
Salvatore odpowiedział coś cicho, spokojniej, poza zasięgiem słuchu Goratha. Półork zauważył pytający wzrok barmana.
– Nalej mi to, co ma pani.
Przesunęła się w jego stronę, trąciła jego szklankę swoją.
– Nie przejmuj się, zawsze się kłócą. – Głos miała niski, z lekką chrypką, słowa wymawiała z flegmatyczną nonszalancją. Kiedyś musiała być niezwykle piękną kobietą, nawet teraz, mimo zmęczonej, mocno umalowanej twarzy, na której znać było upływ czasu, wciąż była bardzo atrakcyjna.
– Czy ja wyglądam, jakbym się przejmował? – Gorath pociągnął mały łyk brandy, pozwolił przyjemnemu ciepłu rozejść się po języku.
– Wyglądasz na kogoś, kto może wreszcie rozrusza tę nudną dziurę. – Sofia odstawiła pustą szklankę i odeszła wolnym, leniwym krokiem, zostawiając go samego przy barze.
Koniec darmowego fragmentu