Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Tu nie ma podziału na dobrych i złych. Tu są tylko ci mniej lub bardziej źli.
Gorath, ukrywający się przed prawem zabijaka i awanturnik, wpada w ręce władz i dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma przeniknąć do organizacji płatnych zabójców – Nocnych Cieni, zinfiltrować ich i w odpowiednim momencie wydać siepaczom panujących. W zamian uzyska darowanie win i wolność. Gorath musi stać się jednym z Cieni, a żeby poznać ich tajemniczych przywódców, musi zabijać sprawniej niż pozostali. Nocne Cienie mają jednak własne metody na zapewnienie lojalność członków. Podczas Rytuału Przejścia Gorath otrzymuje mistyczny tatuaż – o ile się go nie pozbędzie, wystąpienie przeciwko zabójcom będzie niemożliwe. Upragniona wolność wymaga od Goratha ostrożnego lawirowania między Nocnymi Cieniami, ludźmi kontrolującej go Władczyni oraz pewną gildią kupiecką z zamorskimi powiązaniami – czy jej jedynym celem jest handel luksusowymi towarami? W świecie, w którym rządzi kasta orków smoczej krwi, w którym zwykli ludzie, elfy, orki i mieszańcy tych ras starają się po prostu żyć, bardzo łatwo narazić się możnym, a służąc im, stoczyć się w mrok…
Pierwszy tom 4-częściowego cyklu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gorath
Uderz pierwszy
Redakcja:
Joanna Czarkowska, Barbara Mikulska
Korekta:
Anna Grzeszczyk
Projekt okładki:
Joanna Halerz
Layout, skład i łamanie:
Sylwia Gudyka
Wydanie II, Warszawa 2024
ISBN 978-83-971490-0-7
Copyright © by Janusz Stankiewicz, Warszawa 2022
Wydawca: Wretched Hive, Warszawa 2024
Sinister Project Sinisterproject.pl
Kiedy nadeszło wezwanie, poczuł bardziej ulgę niż niepokój. Wszystko było lepsze od przeciągającego się oczekiwania. Mimo że obudzono go niemal w środku nocy, nie zdziwił się, gdy dwaj dobrze uzbrojeni orkowie – na pierwszy rzut oka elitarni gwardziści, nie żadni tam zwyczajni strażnicy – zaprowadzili go przed masywne drzwi komnat Kathany Marr. Nie zamierzali wchodzić wraz z nim do środka, ale ich twarde spojrzenia i twarze dobitnie wskazywały, że nie warto z nimi zadzierać, bo wkroczą przy najmniejszej oznace kłopotów.
Przestąpił próg śmiało, wymagała tego fałszywa tożsamość, którą przyjął, by uniknąć problemów. Od dwóch lat odgrywał rolę kapitana Torgata – pewnego siebie, dumnego oficera, który dostąpił zaszczytu audiencji u jednej z najpotężniejszych Władczyń Imperium. Jednak gdy ciężkie drzwi zamknęły się za nim, zaczął się poważnie niepokoić.
Marr siedziała wygodnie rozparta przy zawalonym papierami olbrzymim kamiennym stole, rozmawiając ze stojącym przy oknie, uzbrojonym po zęby kolejnym Władcą. Rzadko zdarzało się, by Gorath czuł obawę przed kimkolwiek, ale w tej sali, w samym sercu niezdobytego zamczyska zwanego Skałą, tych dwoje Władców przyprawiało go o ciarki.
Władcy, Orki Smoczej Krwi, rasa rządząca Imperium. Wierzono, że tylko specjalna łaska Słońca i Księżyca mogła sprawić, by zwyczajny ork urodził się z domieszką krwi smoka, a narodziny z matki i ojca Władców zdarzały się jeszcze rzadziej – głównie z powodu nieustannych walk o władzę i dominację, które były wpisane w ich naturę. Znacząco różnili się od zwyczajnych orków: co najmniej o głowę wyżsi, potężnie zbudowani, o rysach twarzy i inteligencji tak różnej, że tworzyli niemal osobną rasę. Prawdziwa kasta panująca, założyciele Imperium, górujący nad innymi, tak jak mityczne smoki dominowały niegdyś nad całym światem. Tytuł Kathana nosiło niewielu, stali najbliżej Imperatora i byli jego najważniejszymi doradcami, którym Syn Słońca ufał jak nikomu innemu. Niewielu w Imperium nosiło takie zaszczytne miano. Wśród tych nielicznych Marr była jedyną kobietą.
Przerwali rozmowę, gdy wszedł. Ten, który stał, wyraźnie stężał, spoglądając na gościa z mieszaniną pogardy i złości. Kathana przeciwnie – siedziała w swobodnej pozie i leniwym wzrokiem obserwowała przybysza.
– Potężna Marr, posłałaś, pani, po mnie… – Spróbował ostrożnie wybadać, czego od niego chcą, ale natychmiast przerwał mu wściekły bas.
– Śmiesz odzywać się niepytany?! Milczeć i na kolana, półorku!
Jednym z powodów, dla których Gorath starał się nie wiązać losu z Władcami, były właśnie takie sytuacje. Większość z nich oczekiwała czołobitności i uległości – cech absolutnie mu obcych. Teraz także krew w nim zawrzała, a ręka podążyła do pasa, gdzie zwykle nosił szablę. Jednakże jego szanse nie wyglądałyby dobrze, nawet gdyby do sali wpuszczono go z bronią. W tym zamku i w tej komnacie zdany był na ich łaskę i nie miał wyboru, jeśli chciał żyć. Klęknął i opuścił głowę.
– No, tak lepiej – mruknęła zaskakująco miękkim, ale zimnym głosem Marr. – Długo kazałeś na siebie czekać, Gorath.
Na dźwięk swego prawdziwego imienia półork drgnął i wyraź- nie zaskoczony spojrzał na dwoje Władców.
– A więc wiesz… – odezwał się niepewnie, jednocześnie obrzucając wzrokiem salę, szukając drogi ucieczki lub chociaż miejsca, które pozwoliłoby mu się skutecznie bronić. Wciąż nie wyglądało to jednak dobrze. Dwóch doświadczonych strażników za drzwiami i Władca-wojownik to za wiele nawet dla niego. Nie wspominając już o czarnoksięskich zdolnościach Marr.
Kathana zmierzyła go długim spojrzeniem mocno umalowanych oczu.
– Aby ta rozmowa przebiegła dla ciebie pomyślnie, przyjmij, że ja wiem wszystko. – Uśmiech zadowolenia nie znikał z jej twarzy, ale spojrzenie pozostawało zimne i twarde.
Zadzwoniły złote bransolety, gdy wzięła z biurka garść papierów i przeglądając je pobieżnie, zaczęła wyliczać:
– Fałszywe imię „Torgat” podałeś dopiero w Legionie Szumowin, naprawdę nazywasz się Gorath, urodzony w samym Arkus, w mieszanej rodzinie. Matka urwała się z domu niedługo po twoim urodzeniu, a i ty nie wytrzymałeś długo z przyrodnim rodzeństwem i ojcem, drobnym rzemieślnikiem. Zostawiłeś za sobą Kwartał Ludzi, a niedługo potem całą stolicę, i z bandą podobnych sobie szukałeś przygód na kontynencie i na wyspach. Typowe perypetie włóczęgów bez grosza, bez sensu i bez przyszłości. Zgadza się, jak dotąd? – Z pełną samozadowolenia miną pociągnęła łyk ze zdobionego pucharu, który miała pod ręką.
Gorath zastanawiał się, czy najpierw pytać, jak to się stało, że ta cholerna czarownica wie wszystko, czy próbować się tłumaczyć. Jego wątpliwości rozwiał stojący obok Władca.
– Odpowiadaj!
– Potężna Kathana wie o mnie więcej niż ja sam, jak się zdaje.
– Nie zapominaj o tym. – Zmierzyła go twardym spojrzeniem, po czym wróciła do przeglądania papierów. – Ale mamy i zwrot akcji: skazany na śmierć, poszukiwany i ścigany po masakrze na Kroios, jednej z zapyziałych wysepek Archipelagu Mgieł. Ścigany długo, zarówno przez najemników, jak i siły imperialne. A nawet przez jednego z byłych towarzyszy, szlachetnego Evelona, obecnie prominentnego magistra Bractwa Oświeconych. Szukał cię także obecny tu han Drakhus, ale bez powodzenia.
– Znacie ciąg dalszy, fałszywe imię, Legion Szumowin i tak dalej – powiedział lekko niecierpliwie Gorath. Ta przepychanka zaczynała go już męczyć. – Gdybyście czegoś ode mnie nie chcieli, nie byłoby tej rozmowy, więc może przejdziemy do rzeczy?
– Taka hardość i odwaga mogą mi być potrzebne, ale uważaj, by nie przesadzić. – Marr gestem powstrzymała towarzysza. – Wciąż jeszcze nie rozstrzygnęłam, czy będziesz użytecznym narzędziem, czy skrwawionym strzępem w moich lochach – mówiła bez silenia się na groźny ton, z jej twarzy wciąż nie schodził lekki uśmiech osoby w pełni kontrolującej sytuację. Przejmowało to grozą dużo bardziej niż wrzaski Drakhusa.
– Gdy uznałeś, że Goratha już nikt nie ściga, szukałeś okazji, by uciec z armii. – Marr wstała wreszcie zza biurka i podeszła powolnym krokiem do klęczącego, spoglądając na niego z góry. – I mógłbyś urwać się na wolność, tylko że już wtedy to moja ręka trzymała twoją smycz. Ręka, która, być może, podpisze twoje ułaskawienie. Ręka, którą teraz ucałujesz, w zamian za życie.
Nie widząc zbytniego wyboru, Gorath dotknął ustami pierścienia na jej dłoni. Zadowolona Władczyni niedbałym gestem pozwoliła mu podnieść się z kolan. Teraz, gdy stali, z zainteresowaniem przyjrzał się obydwojgu. Nigdy wcześniej nie przebywał tak blisko Władców. Kathana Marr była odrobinę wyższa od niego, suknia z lekkiego, przewiewnego materiału opinała szerokie ramiona, zakrywając, a jednocześnie podkreślając kształt piersi, u dołu luźna, z rozcięciami, ukazującymi mocne, muskularne nogi. Marr poruszała się pewnie i spokojnie. Bez wątpienia, mimo zajmowania się magią i polityką utrzymywała ciało w doskonałej kondycji. Mocna, szeroka szczęka i wydatne kości policzkowe, tak charakterystyczne dla orków, u Władców były łagodniej zarysowane, nadając im bardziej surowy niż brutalny wygląd. Spojrzenie mocno umalowanych oczu Marr pochłaniało niemal całą uwagę Goratha, ale ignorować obecności jej towarzysza także nie mógł.
Gorath był wysoki i mocno zbudowany, nawet jak na półorka, jednak han Drakhus przytłaczał go posturą. Wyższy co najmniej o głowę, wydawał się także znacznie cięższy. Okryty pancerzem łuskowym poruszał się nieco sztywno, ale z każdego jego ruchu emanowały siła i pewność. Przy boku miał ciężki buzdygan, którym bez wątpienia posługiwał się z łatwością. Gorath nie wiedział, czy Drakhus pełni rolę strażnika Kathany, czy też dopiero przybył na Skałę i nie zdążył pozbyć się podróżnego stroju. Mógł być też jednym z tych typów, którzy zdejmowali zbroję tylko do snu.
– Chcecie czegoś ode mnie – powtórzył. – Ta długa przemowa nie była chyba tylko po to, bym miał co wspominać na szubienicy?
– Nie była – potwierdziła Kathana. – Widzisz, Gorath, ja służę Imperatorowi w dość specyficzny sposób. Muszę znać każde obecne i przewidywać przyszłe zagrożenia dla jego boskiej władzy w tej części kontynentu. Nie jest to łatwe zadanie.
– Współczuję. Mam być twoim szpiegiem?
– Nie bądź zbyt domyślny. Szpiegów mam dosyć. Twoje cechy sprawiają, że nadawałbyś się na kogoś, nazwijmy to… do zadań specjalnych. A właściwie wykonasz dla mnie jedno zadanie specjalne. – Z wyrazu jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.
– A co będę miał w zamian?
– Zapomnienie. Zostaniesz ułaskawiony, a my o tobie zapomnimy. Potem udasz się, gdzie dusza zapragnie, choćby poza granice Imperium. Znów będziesz wolny.
Wolny. To słowo poruszyło w nim coś, o czym już dawno zapomniał. Zbyt długo się ukrywał, uciekał, spał z nożem pod poduszką i spakowaną torbą. Myśl, że to wszystko może się skończyć, sprawiła, że nie zastanawiał się długo.
– Dobra. Jestem twój.
– Zawsze byłeś mój. – Marr posłała Drakhusowi zadowolone spojrzenie. – Ale nie ciesz się zawczasu. To zadanie nie będzie łatwe.
– Rzadko kiedy trafiają się łatwe zadania specjalne, pani. Kogo mam zabić?
– Bystry, to się chwali. Podejdź do mapy, lepiej zrozumiesz. Drakhus, zechcesz wyjaśnić, czego oczekujemy? – Kathana nalała sobie kolejny puchar wina.
– Imperator chce głowy przywódcy Nocnych Cieni, grupy skrytobójców działających na Wybrzeżu Szkutników. – Han Drakhus, gdy nie krzyczał, głos miał niski i gardłowy. – Dostanie ją ode mnie, a ty będziesz moim narzędziem. Masz przeniknąć w ich szeregi, zdobyć zaufanie i wystawić nam całą bandę. Oczyścimy Imperium z tych śmieci.
Gorath spodziewał się raczej, że każą mu kogoś zamordować – zdarzało mu się wykonywać zlecenia na ludzi, jeszcze zanim musiał ukrywać się w wojsku. Jednak zadania o takiej skali nigdy dotąd się nie podejmował. Z drugiej strony wszystko wydawało się lepsze od powrotu na front, do Legionu i ciągłej rzezi w starciach z Hordą.
– Plotka głosi, że Władcy tolerują gildie zabójców, by się nimi czasami posługiwać – spróbował ostrożnie. – Myślę, że…
– Ty nie jesteś od myślenia! – Drakhus jednak nie potrafił rozmawiać spokojnie. – Robisz to, co ci każemy albo…
– Nie popadajmy w przesadę – przerwała Marr władczym głosem, najwyraźniej także mając już dość tych wrzasków. – To nie pole bitwy, w tym przypadku działamy subtelniej.
Drakhus z trudem zdusił w sobie wściekłość, jednak nie odważył się sprzeciwić Kathanie.
– Ta misja wymaga sprytu i myślenia, nie okrzyków bitewnych. Ale politykę zostaw nam, Gorath. Nocne Cienie mają stać się przeszłością i taka wiedza musi ci wystarczyć. Jutro wsiądziesz na statek do Savony, gdzie nawiążesz z nimi kontakt. Han Drakhus przekaże ci szczegóły i niezbędne środki.
Nalała sobie po raz kolejny wina i podeszła do okna, za którym widoczne w oddali fale wściekle rozbijały się o skały. Gorath i Drakhus czekali w milczeniu.
– Jeśli ci się powiedzie, będziesz wolny. Zapomnimy o twoim istnieniu i będziesz mógł udać się, dokądkolwiek zechcesz. Ale nie popełnij błędu! – Odwróciła się, a w jej oczach zabłysło dziwne światło. – Odprawiłam rytuały i wciąż jesteś na mojej smyczy. Dopóki cię z niej nie zwolnię, nie ukryjesz się przede mną nigdzie.
Savona oglądana z morza sprawiała sympatyczne wrażenie, zwłaszcza że pogoda dopisywała, gdy szkuner, którym zabrał się Gorath, wszedł do zatoki i można było podziwiać miasteczko niemal w całej okazałości. Leniwie wygrzewający się w słońcu port zajmował prawie całe nabrzeże, z kilkunastoma cumującymi szkunerami, barkasami, a nawet jednym czy dwoma brygami. Co najmniej drugie tyle mniejszych łodzi i łódeczek stało w towarzystwie nieco większych jednostek.
Wybrzeże portowe okupowały składy i targ rybny, o tej porze dnia niemal opustoszały, ale nie mniej śmierdzący. Po prawej stronie portu, patrząc od strony morza, cumowały wojskowe galery i brygantyny, a na wysuniętym cyplu nieduży zameczek, zapewne garnizon miejscowego kontyngentu orków, strzegł wejścia do portu. Savona była pod zarządem miejscowego diuka, jednak jak w każdym większym miasteczku Imperium utrzymywało tu niewielkie, ale znaczące oddziały, by pomóc lokalnej arystokracji w zachowaniu porządku na wodach i terenach wokół miasta. A także by wymuszać posłuszeństwo w razie potrzeby.
Za portem zaczynała się luźna zabudowa, budynki, przeważnie z jasnego kamienia, nie przekraczały wysokości dwóch pięter. Starając się jak najszybciej opuścić smrodliwe nabrzeże, Gorath ruszył jedną z głównych ulic, równą, ale niebrukowaną szeroką aleją, która – jak się okazało – prowadziła na przestronny rynek. Tu budynki stawiano wyższe i lepszej jakości, zapewne należały w większości do lokalnych kupców i arystokracji, choć sam pałac diuka znajdował się na wzgórzu na obrzeżach Savony. W miasteczku było dość sucho, w podwórkach i zacienionych zaułkach dało się dostrzec resztki twardej, żółtej trawy. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewka cytrusowe, z których dzieciaki zrywały soczyste owoce.
Nie mijał wielu przechodniów, ale domyślał się, że podobnie jak inne południowe miasteczka, Savona zaczyna tętnić życiem dopiero przed wieczorem, a w każdym razie w porze, gdy słońce nie grzeje już tak mocno, zwłaszcza teraz, na początku lata. W bocznych uliczkach odchodzących od rynku wystawiano ławy i stoliki pod rozciągniętymi płachtami materiału, chroniącymi przed promieniami, a przesiadujący tam klienci leniwie popijali wino, palili fajki i cygaretki oraz prowadzili głośne, ale w większości raczej przyjacielskie rozmowy.
Gorath przystanął na chwilę przy tarasie jednego z lokali, wyjątkowo głośnego, gdzie kilkoro półelfów grało na fujarkach i fletach, podczas gdy pozostali goście oklaskiwali tańczące do muzyki wesołe dziewczyny. Towarzystwo było mocno mieszane, poza jednym dużym stolikiem, zajętym przez uzbrojonych orkowych żołdaków.
Orkowie oczywiście najbardziej odstawali od towarzystwa. Nigdy nie lubili osiedlać się w miastach, zdecydowanie lepiej czuli się, prowadząc koczowniczy tryb życia oraz tworząc struktury wojskowe. Siedząca przy bocznym stoliku grupka tylko potwierdzała starą prawdę, że orka w mieście najłatwiej rozpoznać po pełnym uzbrojeniu.
Ludzie i półorkowie siedzieli ramię w ramię, bardziej różnił ich sposób ubierania niż rysy twarzy. Po latach mieszania się ras półorkiem był przecież praktycznie każdy, w kogo żyłach płynęła domieszka orkowej krwi, a śniada cera i ciemne włosy tu, na południu, były powszechne także i wśród czystej krwi ludzi.
Pośród tańczących uwagę zwracały oczywiście półorkowe dziewczyny, poruszające się wcale nie gorzej niż smukłe półelfki, tak jak one ubrane w wyzywające, śmiałe stroje. Wielu półorków, a zwłaszcza kobiety, prowadziło zupełnie inny tryb życia niż ich orkowi pobratymcy. Podkreślając swoją odmienność i niezależność od ściśle patriarchalnej, haremowej kultury orków, już młode półorkowe dziewczyny wyrywały się z domów rodzinnych, by podejmować się zajęć, o jakich kobiety orków nie mogłyby nawet pomyśleć. Zajmowały się kowalstwem, stolarstwem, wojaczką – siłą fizyczną niewiele ustępując mężczyznom. Trafiały się wśród nich poławiaczki pereł i marynarze, prostytutki i złodziejki. Ich orkowa krew skłaniała je do podejmowania ekscytujących i często niebezpiecznych zajęć, nudziły się w domach, nierzadko zostawiając wychowywanie potomstwa swoim męskim partnerom lub dzieląc się obowiązkami.
Podobne zwyczaje panowały wśród półelfów, choć ci częściej wybierali zawody artystyczne. W duszach grało im tak, że wszelkiej maści uliczni muzycy, cyrkowcy, iluzjoniści, a także garncarze, tkacze czy wyrabiacze zdobnego rękodzieła to w większości przypadków osobnicy z lekko spiczastymi uszami. Z racji drobniejszej budowy ciała odziedziczonej po elfich przodkach, rzadziej wybierali zawody wymagające czystej siły, choć bywali także doskonałymi wojownikami.
Spośród ludzi natomiast wywodziła się większość arystokracji w tej części Imperium, wielu bogatych kupców i posiadaczy ziemskich. Lubili podkreślać to ubiorem, starając odziewać się wytwornie i na bogato.
A biedota miejska, bez względu na rasę, jak zwykle próbowała po prostu przetrwać, nie przywiązując większego znaczenia do ubioru, chwytając każdą pracę, jaka się trafiła i kultywując własne zwyczaje, w których naczelną zasadą było dbanie o swoich i trzymanie się z dala od kłopotów.
Gorath mimowolnie pomyślał, że byłoby to dobre miejsce do zamieszkania. Kiedyś, w innym życiu, kiedy mógłby wreszcie przestać oglądać się przez ramię, obawiać zdemaskowania i wyroku śmierci, zacząć wszystko od nowa. Bez rozkazów i zginania karku. Może tu mógłby stać się tym, kim zapragnie, odetchnąć wreszcie głęboko czystym powietrzem wolności.
Ale na razie wypadło mu grać kolejną rolę: najemnego zbira szukającego zajęcia. Wydawało się, że mieszkańcy nie zwrócili na niego szczególnej uwagi, choć jeśli informacje Drakhusa były prawdziwe, odpowiednie oczy z pewnością zanotowały już pojawienie się obcego zbrojnego w miasteczku.
Dzień był upalny, większość straganów pozamykana, mimo że sjesta dobiegała końca, mieszkańcy wciąż jeszcze odpoczywali w domach i karczmach. Minąwszy budzący się leniwie do życia rynek, Gorath dotarł do uboższej części miasteczka, rozglądając się za odpowiednio podłą gospodą. Tu uliczki były dużo węższe, kobiety zajmowały się praniem i plotkami, mężczyźni stali w grupkach i tracili czas, a dzieciaki ganiały z psami wśród śmieci, wzbudzając irytację dorosłych.
Spelunka „Frykas” wydawała się wystarczająco obskurna. W środku przywitały go nieprzyjazne spojrzenia stałych bywalców, nawet rozmowy umilkły na krótką chwilę. Spokojnym, powolnym wręcz krokiem podszedł do stolika w kącie, rzucił torbę na stołek i usiadł.
– Co przynieść? – Pulchna dziewczyna o tępym wyrazie twarzy przetarła szmatą blat. – Jest rybna polewka albo kasza z sosem.
– Kaszę i piwo, byle szybko, nie lubię czekać – warknął Gorath, odpinając pas z szablą i maczetą i kładąc je ostentacyjnie na stole. – I nie pożałujcie skwarek – dodał, zostawiając na blacie garść miedziaków.
Po chwili dostał parującą miskę i dzban piwa. Gdy leniwie kończył posiłek, do karczmy weszło trzech podejrzanych typów. Zwalisty, paskudny półork w skórzanej kamizeli, o twarzy przypominającej pysk buldoga lub świni, zależy z której strony spojrzeć, i dwóch kolejnych, jeszcze nawet brzydszych, choć mniejszych. Wszyscy uzbrojeni w pały i noże. Ten duży powiódł wzrokiem po sali i zaraz klienci speluny poczęli nerwowo spoglądać w swoje talerze.
„Frykas” okazał się jednak dobrym miejscem, by zwrócić na siebie uwagę lokalnego półświatka. Trzech bandziorów – akurat tylu, by zrobić wrażenie, a zarazem samemu zbytnio nie ryzykować. W takiej grupce byli bardziej pewni siebie, mniej ostrożni, choć Gorath wiedział, że musi to załatwić szybko. Ten, kto uderza pierwszy, zwykle uderza też ostatni – to lekcja, którą odebrał przed laty, jedyna zasada, której był wierny. Zaatakować szybko i bez litości, zaskoczyć przeciwnika, zwłaszcza liczniejszego. Uderz pierwszy, a zakończysz walkę na swoich zasadach.
Dźwięk odsuwanego stołka zaburzył ciszę, jaka zapanowała po wejściu bandziorów. Gorath rozparł się wygodniej za stołem po skończonym posiłku.
– Ej, mała, podaj no mi jeszcze drugi dzban piwa, tylko bystro.
Zbiry podeszły do niego, świński ryj kopnął stół.
– A ty coś za jeden? Siedzisz na moim miejscu!
– To znajdź inne, wieprzku, bo na tym mi wygodnie – odparował Gorath, nawet nie podnosząc wzroku na opryszka.
Bandziory popatrzyły po sobie.
– Te, Lowig – odezwał się najpaskudniejszy z nich, ogorzały drab z ohydną szramą na policzku i wyraźnym talentem do stwierdzania oczywistości – ten koleś chyba szuka zaczepki.
– Jak mnie nazwałeś?! – Oprych, nazwany Lowigiem, oparł potężne pięści na stole, nachylił się nad nim i ryknął: – Powtórz!
W tym momencie ospałe ruchy Goratha stały się bardzo szybkie. Błyskawicznie chwycił Lowiga za włosy i potężnie rąbnął jego twarzą o blat, aż pusta miska podskoczyła i spadła na podłogę. Nie czekając na reakcję osłupiałych bandziorów, poderwał się i wyskoczył zza stołu. Jeden z oprychów, ten ze szramą, zamachnął się pięścią, jednak Gorath złapał jego kułak w swoją dłoń, drugą zaś – całym ciałem nabierając impetu – zdzielił tamtego prosto w twarz. Cios rękawicą nabijaną ćwiekami trafił gdzieś na granicy nosa i zębów, bandyta fiknął do tyłu, a tor jego lotu znaczyła groteskowo rozchlapująca się krew. Trzeci z napastników spróbował uderzyć Goratha w głowę, ale ten zwinnie obrócił się prowadzony jeszcze siłą poprzedniego uderzenia i z rozpędu huknął zbira łokciem w brzuch. Powietrze z głośnym świstem uszło z płuc opryszka – aż zamarł w dziwnej pozie, by za chwilę po szybkim kopniaku w głowę zwalić się ciężko pomiędzy ławy.
Lowig poderwał się ze stołu, zostawiając na nim kilka zębów, i z przekleństwem na ustach rzucił się na Goratha. Ten przystopował go jednak błyskawicznym prawym prostym i poprawił potężnym lewym sierpowym prosto w szczękę. Bandzior zwalił się jak ścięte drzewo. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nikt nawet nie zdążył się rozwrzeszczeć. Obecni w oberży patrzyli osłupiali, jak ten obcy dosłownie w kilka chwil zmasakrował trzech znanych w okolicy zbirów. Ciszę, jaka zapanowała, mącił tylko przerywany jęk oprycha z blizną, jedynego z trójki, który nie stracił przytomności.
Gorath z dezaprobatą spojrzał na rozwalony stół, zebrał swoje rzeczy, przypiął pas z bronią.
– No, co z tym piwem, mała? – zapytał, podchodząc do baru.
Dziewka drżącym ruchem podała mu kufel. Wychylił do dna i skierował się do drzwi. Na odchodnym dodał jeszcze:
– Za bałagan weźcie sobie sakiewki tych obwiesi.