Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Komu Polki zawdzięczają wiedzę o orgazmie? Przed kim modele i modelki rozbierali się, nie tylko do pozowania? Kim była założycielka międzynarodowej firmy-imperium, nazywanej „polską mafią”? „Gorszycielki” to książka o kobietach śmiałych i nieprzeciętnych. Takich, które wyłamywały się z ogólnie przyjętych norm. Takich, które głośno mówiły to, o czym inni tylko myśleli. Skandalistki? Emancypantki? Karierowiczki? A może po prostu dziewczyny, które miały odwagę wziąć sprawy w swoje ręce i żyć na własnych warunkach? Jarosław Molenda, znany pisarz i publicysta oraz niestrudzony globtrotter, przybliża nam losy Polek, które łamały tabu i konwenanse: kobiet inteligentnych i przedsiębiorczych, z przytupem wkraczających w świat zarezerwowany do tej pory dla mężczyzn. W książce m.in. o Zapolskiej, Rubinstein, Stryjeńskiej, Łempickiej, Wisłockiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Jarosław Molenda, 2019
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © subbotina/123rf.com
Zdjęcie autora: © Karolina Gajcy
Źródła ilustracji: domena publiczna, Wikimedia Commons,
Narodowe Archiwum Cyfrowe,
Mateusz Opasiński/Wikimedia Commons
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redakcja: Alicja Berman
Korekta: Marta Kozłowska
Skład: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-84-6 (EPUB); 978-83-66229-85-3 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Do niedawna o dziejach kobiet mówiło się, że napisano je białym atramentem. Niewidocznym – jakby żyły na jakiejś feministycznej Atlantydzie. Tylko nieliczne figurowały w podręcznikach, słownikach, encyklopediach. Do historii przeszły tylko te emancypantki, które – poza tym, że walczyły o prawa kobiet – osiągnęły sukcesy w innych (jeśli nie całkiem męskich, to wspólnych dla obu płci) dziedzinach, te, które zajmowały się literaturą, socjalizmem, ekonomią, medycyną.
Były to odważne i niebanalne kobiety – gruntownie wykształcone, same zarabiające na siebie, a często i na swoje rodziny. Wiele z nich było rozwódkami, kilka żyło w nieformalnych związkach, z których miały dzieci, niektóre związały się z kobietami. Nie zawsze należały też do intelektualnych elit, nie zasiadały – jak choćby Irena Krzywicka (zawdzięczająca to zresztą romansowi z Boyem) – obok skamandrytów na pięterku w Ziemiańskiej.
Nie publikowały w najbardziej poczytnych pismach kraju, ale zakładały własne, o których dzisiaj nikt już nie pamięta. O większości tych zaangażowanych w kwestię kobiecą historia milczy. Krakowska publicystka Kazimiera Bujwidowa i inne „prawdziwe” działaczki ruchu kobiecego, domagające się praw wyborczych, koncentrowały się na agitacji i pracy organizacyjnej, pisały głównie teksty doraźne i ulotne – odezwy, artykuły, petycje[1].
Paradoksalnie postępowanie wyzwolonych emancypantek tak dalece i pod każdym względem odbiegało od przyjętych norm, że było trudniejsze do zaakceptowania właśnie dla innych kobiet niż dla mężczyzn, którzy patrzyli na te poczynania z pewnym pobłażaniem, ale i z sympatią. Kobiety, choć potrafiły docenić osiągnięcia odważnych przedstawicielek własnej płci, niejednokrotnie nazywały je wprost wariatkami lub dawały odczuć im to w różny sposób. Mężczyźni akceptowali ich „inność” na równi z ich dokonaniami, ponieważ kobiety i tak zawsze były dla nich „inne”, dlatego więc mniejsze lub większe odchylenia od normy zachowań czy kanonów nie miały tu już znaczenia, oczywiście byle nie dotyczyło to pola ich działania.
Aktywność intelektualna kobiet podlegała swoistej degradacji, ponieważ nawet ich powieściopisarstwo uznawano za metodę odreagowywania instynktu, odmawiając mu znamion świadomej twórczości intelektualnej. Potępiono kobiety nie tylko za sam fakt pisania, lecz także za wytwarzanie dzieł zbyt daleko odbiegających od obowiązującego wówczas kanonu estetycznego. Tego, z czego dziś kobiety są dumne, czyli wykształcenie, wysokie zarobki, zaradność, skuteczna walka o swoje prawa, wtedy musiały się wstydzić. Ba, większość z nich nie ośmielała się nawet o takich luksusach marzyć...
Nie mogły studiować, gdyż w ich czasach nie przyjmowano kobiet na uniwersytety, nie mogły rozwijać przedsiębiorstw, ponieważ banki nie udzielały pożyczek kobietom. Ich miejsce było przy dzieciach i garach, a jeśli już wolno im było pisać, to romanse. Przy czym poruszanie choćby kwestii nierówności było bardzo niemile widziane w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Samotna kobieta w podróży oznaczała zgorszenie, a szminki używały tylko aktorki i kobiety lekkich obyczajów.
Bohaterki tej książki żyły w czasach, gdy wciąż istniały różne standardy moralne, obowiązujące mężczyzn i kobiety: zdrada mężczyzny była wybaczalna, kobiety – w żadnym wypadku; młodzieńcowi wolno było się wyszumieć w stanie kawalerskim, wybaczało mu się drobne miłostki albo regularne odwiedziny w burdelu, lecz utrata dziewictwa przed ślubem przez młodą kobietę z dobrego domu była już niewybaczalna[2].
Mężczyzna żenił się z młodziutką dziewczyną dopiero mając „sytuację” (przyzwoitą pensję, mieszkanie, pozycję towarzyską, stanowisko – może to nie jest zresztą całkiem głupie), co oznaczało – grubo po trzydziestce, miał więc już za sobą burzliwą przeszłość, której śladem bywała niekiedy przekazywana młodej (i niewinnej) małżonce (lub kochance) choroba weneryczna. Przytrafiło się to Zapolskiej, Stryjeńskiej i wielu innym...
O wyborze bohaterek do tej książki decydowała reprezentatywność ich twórczości, dokonań i poglądów. Chodziło o możliwie klarowne przedstawienie różnych dróg do sukcesu i różnych wizji emancypacji kobiet. Gabriela Zapolska na przykład zdecydowanie i jawnie wypowiadała się... przeciwko konkretnym postulatom ruchu równouprawnienia kobiet. Nie każda też miała tyle odwagi co Maria Komornicka, która wyłamała się z obowiązujących zasad i jej życie zakończyło się tragedią. Ba, na wiele lat została wymazana z kart historii literatury.
Tradycyjny katolicyzm nauczył Polaków wstydu ciała i erotyki. Jeśli Polacy rozumieją pruderię jako coś w rodzaju zakłamanego wstydu, to są pruderyjni. Pruderia tkwi korzeniami w polskiej obyczajowości, ponieważ u nas zawsze wiele rzeczy nie uchodziło i wypadało z nimi się kryć. Jesteśmy nie tylko pruderyjni, lecz także pełni hipokryzji. Jeśli przyjmiemy, że pruderia to tyle, co ignorowanie różnego rodzaju świństw czy spraw moralnie drastycznych w imię „wzniosłych” ideałów przyzwoitości, to polska pruderia obejmuje wyjątkowo szeroką dziedzinę zjawisk.
Polacy są nie tylko pruderyjni, wykazują się obłudą nie tylko w sprawach życia seksualnego, ale i postaw moralnych w ogóle. Prawie dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa jest katolikami, ale ilu z nich chodzi regularnie do kościoła? Ba, większość miałaby spore kłopoty z wymienieniem choćby dziesięciorga przykazań, a jeśli chodzi o ich przestrzeganie, to wątpliwe, czy dałoby się znaleźć dwa procent takich. Nic bardziej obłudnego. Nawet w XXI wieku nie pozwalamy żyć innym tak, jak chcą...
Zapolska przeszła przez życie głośno i zamaszyście, wywołując skandal za skandalem. Nie wahała się mówić: „Jestem wielka i nieraz muszę się szczypać, aby sobie przypomnieć, że to ja naprawdę jestem”. Uważała się za pisarkę lepszą od Prusa czy Sienkiewicza i odnosiła się do ich twórczości z pewnym pobłażaniem: „Nie piszę epopei historycznych, ale epopeję chwil, w których żyję. I dlatego moje powieści zostaną, podczas gdy innych trawa porośnie”[1].
Co ciekawe, dopiero w roku 1960 niestrudzona badaczka biografii i bibliografii Zapolskiej, Jadwiga Czachowska, ustaliła prawdziwą datę i miejsce jej urodzenia – rok 1857, Podhajce. Przedtem oficjalne źródła podawały rok 1860 lub 1859. Była więc Zapolska o szesnaście lat młodsza od Orzeszkowej, o piętnaście od Konopnickiej, o dwanaście od Prusa i jedenaście od Sienkiewicza. Ale o siedem lat starsza od Rodziewiczówny. I o dwadzieścia jeden lat (a więc o całe pokolenie) od Mniszkówny. Była także starsza od Żeromskiego, Reymonta, Kasprowicza, Wyspiańskiego, Przybyszewskiego[2].
Naprawdę nazywała się Maria Gabriela Janowska z domu Piotrowska herbu Korwin, primo voto Śnieżko – Błocka. Urodziła się we wsi Podhajce nad Styrem na Wołyniu. Ojciec Gabrieli, solidny ziemianin Wincenty Kazimierz Jan Korwin – Piotrowski, marszałek szlachty powiatu łuckiego, poznał w Warszawie swą przyszłą małżonkę, Józefę z Karskich, w niebanalnych jak na ową epokę okolicznościach, bo na scenie. Wybranka jego serca była bowiem... tancerką warszawskiego zespołu baletowego.
Oprócz dworu w rodzinnych Kiwercach państwo Korwin – Piotrowscy dysponowali również mieszkaniem w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich. Gabriela często odwiedzała ciotkę Karolinę Staniszewską, która po powrocie z zesłania na Syberię za pomoc powstańcom w 1863 roku zamieszkała w małym parterowym domku przy ulicy Żurawiej. Bywało tam dużo młodzieży studenckiej, w tym Lucyna Kleczeńska, przyszła żona pisarza i aktora Józefa Kotarbińskiego.
To tam poznała Konstantego Eliasza Śnieżkę – Błockiego, porucznika Petersburskiego Pułku Grenadierów, który wkrótce został jej mężem. Bardzo szybko okazało się jednak, że małżeństwo było fatalną pomyłką, a Konstanty niewiernym łowcą posagu, który zawiódł wszystkie romantyczne nadzieje panny młodej. Doświadczenie to określiło całe przyszłe życie Gabrieli i w wielu wariantach stało się tematem jej utworów, nasyciło także jej dzieła szczególnie silną niechęcią do mężczyzn[3].
Wkrótce przyszły kolejne doświadczenia warszawskiego okresu dorastania do życia. Młoda kobieta odkryła w sobie zainteresowanie teatrem i literaturą, za przewodnika wybierając popularnego literata Mariana Gawalewicza, który prowadził amatorski zespół teatralny przy Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności. Jego powszedni i twórczy artyzm mógł zafascynować dwudziestodwuletnią, nieszczęśliwą mężatkę, marzącą o „innym życiu”.
Wtedy też zaczął się dramat Gabrieli, który, między innymi, na zawsze odciął ją od jej matki. Gdy rozstała się z mężem, rodzina umieściła ją w klasztorze sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu, gdzie miała oczekiwać unieważnienia małżeństwa (uzyskała je dopiero siedem lat później), ale w zamknięciu nie wytrzymała długo. Uciekła „zza furty” do Wiednia, używając dokumentów wystawionych właśnie na nazwisko „Gabriela Zapolska”[4].
W Wiedniu urodziła dziewczynkę, Marysię. Zarówno dziecko, jak i matka poważnie chorowały, a noworodek niestety nie przeżył. Gawalewicz, oprócz dziecka i gorących wrażeń, „ofiarował” Zapolskiej także chorobę weneryczną. Jej sytuację można porównać do zarażenia wirusem HIV w naszych czasach. Antybiotyki, które skutecznie leczą zakażenie dwoinką rzeżączki i krętkiem kiły, zaczęły być dostępne dopiero w okresie międzywojnia[5].
To właśnie wtedy rodzice wyrzekli się jej. Z ojcem nawiązała Zapolska później specyficzny rodzaj więzi – Wincenty płacił jej bowiem regularnie za... trzymanie się z dala od familii. Wspomagał ją, wymagając jednocześnie, aby, poza korzystaniem z zapomóg, nie absorbowała swoją osobą szacownej rodziny Korwin–Piotrowskich. Pieniądze od ojca, a później od brata, nieraz pomogły jej przetrwać trudne chwile, a przecież opuściła męża, nie tylko dlatego, że był dla niej niedobry.
„To własna rodzina może by jej wybaczyła – komentuje Eliza Michalik – ale tego, że o tym głośno mówiła, wybaczyć nie mogła. Lecz pisarka brzydziła się obłudą – mówiła, jak myślała, a jak mówiła, tak postępowała. Cecha ta wielu wydaje się naiwnością, a przy odrobinie dobrej woli – ekscentryzmem. Zapolskiej jednak właśnie ten ekscentryzm zapewnił miejsce w panteonie gwiazd europejskiej dramaturgii i – co ważniejsze – miejsce w sercu każdej kobiety, która kiedykolwiek znalazła się w sytuacji wyboru między dogodzeniem konwenansom a walką o swoje osobiste szczęście i godność”[6].
Najbardziej znana sztuka Zapolskiej jest przecież takim właśnie publicznym mówieniem o toksycznej – jakbyśmy ją dziś nowocześnie nazwali – rodzinie. O matce, która bardziej niż szczęściem własnych dzieci przejmuje się tym, co ludzie powiedzą. O domu, w którym nie ma prawdziwego porozumienia, w którym nie rozmawia się o rzeczach ważnych i w którym liczą się tylko pozory.
[...]