32,00 zł
W przestrzeń, w którą wkracza, gość wnosi zawsze element inności. Czasem zjawia się na krótko, by ruszyć w dalszą drogę, czasem na przemian przychodzi i odchodzi, czasem już zostaje, przestając być, kim był, czyli gościem właśnie. Zdarza się, że wizyta tego radykalnego innego, szczególnie jeśli się przedłuża, burzy dobre samopoczucie i światopogląd gospodarza, często wzbudzając w nim wrogość, niechęć i władczość ukryte pod maską empatii.
Kiedy więc do przepastnego domu bohaterki tej powieści wprowadza się nowy lokator, niemal natychmiast w ruch zostaje wprawiona dialektyka gościnności zagarniająca kolejne przestrzenie życia i przestrzenie tekstu. Kto tu się komu narzuca, kto na kim wywiera presję, kto czegoś wymaga, a kto się podporządkowuje?
Ariane Koch, laureatka Szwajcarskiej Nagrody Literackiej, w swojej oszczędnej, wycyzelowanej prozie przetłumaczonej przez Zofię Sucharską opowiada historię pewnej nieistotnej z pozoru znajomości – tajemniczej narratorki i anonimowego przybysza. Kameralna scenografia tego spotkania służy jej jednak za arenę namysłu nad najbardziej palącymi problemami współczesnych społeczeństw Zachodu: nad integracją i asymilacją, nad migracją i tolerancją, wreszcie – nad przyszłością kultury, która występuje przeciw samej sobie, zamiast szansy widząc w innym zagrożenie.
*
Fragment książki:
Temu, kto chce się pozbyć gościa, zaleca się go wygłodzić. Produkty spożywcze powinny być zapakowane próżniowo. Należy zaprzestać chodzenia po zakupy. Spiżarka powinna zostać zabezpieczona korowodem zamków. Gdy tylko gość uzna, że jest sam, i ruszy wygłodniały w stronę szafek, nie znajdzie w nich nic do jedzenia. Okoliczności te sprawią, że natychmiast się rozbestwi. Nie da jednak tego po sobie poznać, bo musi okazywać wdzięczność – a ta powinna przepełniać go do granic – wynikającą z tymczasowego dachu nad głową czy też faktu, że jego pobyt jest tolerowany. Wygłodniałego gościa po początkowym rozdrażnieniu ogarnie apatia, która sprawi, że stanie się posłuszny.
*
Ariane Koch (ur. 1988) – autorka sztuk teatralnych, słuchowisk i tekstów prozatorskich. Za swoje utwory została uhonorowana wieloma nagrodami, a jej dramaty były wystawiane między innymi w Bazylei, Berlinie, Kairze, Stambule i Moskwie. „Gość” to jej debiut powieściowy, za który otrzymała Szwajcarską Nagrodę Literacką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 137
Gość siedzi przy stole i je małe cząstki mandarynki. Gdy rzeczy są przesadnie małe, wykrzywiam twarz i kładę dłoń na sercu albo tam, gdzie się ono przypuszczalnie znajduje. Zawsze można było skutecznie odwieść mnie od złego, pokazując mi miniatury.
Gość jest bardzo delikatny, tak delikatny, że niemal rozwiewa się na wietrze. Początkowo tego nie zauważyłam, bo potrafi skutecznie się maskować. Komuś tak delikatnemu jak gość grozi ogromne niebezpieczeństwo. Z łatwością może dostać się w szpony jakichś szaleńców. Mój pradziadek był na przykład szanowanym przywódcą sekty. Niestety nie miałam przyjemności poznać go osobiście. Zostało mi po nim tylko jedno zdjęcie, na którym siedzi przy biurku, z równiutkim przedziałkiem i wzrokiem skierowanym ku wizjonerskiej przyszłości. Ponadto fascynuje mnie fakt, że kazania, którymi sypał jak z rękawa, były niby czystą improwizacją; podobno rzucał Pismo Święte na mównicę, pozwalając łaskawej ręce Pana otworzyć je na wybranym fragmencie, i tym samym uzyskiwał ich gotową treść.
Mój pradziadek powiedziałby pewnie, że należy zaufać stronie, na której otworzyło się Pismo Święte, a człowiek jest tylko sługą Boga i nie pozostaje mu nic innego, jak poddać się jego woli.
W pobliżu miasteczka, w którym rozłożyłam się na dobre niczym w sarkofagu, znajduje się wysoka, przypominająca piramidę góra – w przeciwieństwie do prawdziwego cudu świata nie można jednak zwiedzać jej od środka, a poza tym pokrywa ją śnieg. Można za to, jeśli komuś bardzo zależy, wspiąć się na szczyt. Osobiście mówię „pas”, zbrzydł mi tamten widok. Widać mniej, niżbym sobie tego życzyła, wolę więc tkwić u stóp góry. Niektórzy boją się jej cienia.
W miasteczku znam wszystkich, ale zazwyczaj zachowuję się tak, jakbym nie znała nikogo. Właściwie na każdym rogu coś przeżyłam, różne warstwy czasu nałożyły się na siebie. Ludzie tłoczą się w barze w rondlu tuż obok mojego domu. Początkowo otwarto go na sto dni, z których w końcu zrobiły się tysiące. Co tydzień pojawia się inny kelner, jeden gorszy od drugiego, każdy ma jednak włosy gładko upięte do góry, i można stwierdzić, że nigdy nie działo się tu nic ciekawego. Od zawsze wiedziałam, że jestem niewdzięczna. Moi rodzice już dawno mi to przepowiadali, a ja nigdy nie zaprzeczałam.
Gość był nowością, pojawił się znikąd. Wysiadł z pociągu, zakołysał walizkami i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Nie jestem pewna, czy sam wpadł na niedorzeczny pomysł, by tu przyjechać. Stałam po drugiej stronie peronu, gotowa do odjazdu, albo po prostu kręciłam się po dworcu, sprawdzając, dokąd mogłabym pojechać. Nigdy jednak nie wsiadłam do żadnego pociągu.
Nie przeczę: Gdy moje spojrzenie zza szkieł okularów w złotych oprawkach po raz pierwszy zatrzymało się na nim na dłużej, gość wydał mi się znajomy – a może to on przyjaźnie wpatrywał się we mnie zza swoich szkieł, stojąc po drugiej stronie peronu, i oboje wiedzieliśmy, że nadchodzimy z odwrotnych kierunków, a jutro lub najpóźniej pojutrze znów wyruszymy w przeciwne strony? Owo spojrzenie zapadło mi w pamięć – to jego szukam, a czasem odnajduję u innych, tak jak dziś w telewizji u prowadzącego filozoficzną dyskusję, gdy wpatrywał się w młodego francuskiego pisarza.
W radiu usłyszałam, że zwierzęta w zoo odzwyczaiły się od ludzi i wystarczy najmniejszy ruch ze strony człowieka, by rzuciły się do ucieczki, zwłaszcza flamingi. Spodobała mi się myśl, że ludzie przechadzają się po zoo, podczas gdy zwierzęta tylko czekają na okazję, by się stamtąd wyrwać.
Następnie wywiadu na temat miasteczka – gdzie urodziłam się wbrew własnej woli i gdzie nie mam zamiaru umrzeć – udzielał lokalny przewodnik, który tłumaczył, że należy rozkręcić turystykę i ukazać małą miejscowość jako metropolię. Wypowiedź ta wydała mi się tak niedorzeczna, że nie wiedziałam, co z nią począć. W rondlu barowy kontuar obłożony folią imitującą marmur pokrywały okruszki po croissancie. Lśniły w słońcu jak złoto. Choć góra, ciągnął przewodnik, stanowi niemałą atrakcję, to prowadząca na nią kolejka już się rozpada, gondole niebezpiecznie się chwieją i konieczny jest niezwłoczny remont.
Dotychczas nie zdarzało mi się przesiadywać w barze już w południe, ale pojawienie się gościa sprawiło, że tego poranka wyszłam z domu, chcąc go odszukać.
Po ulicach chodzili ludzie, a ja byłam w stanie dostrzec tylko ich kontury. Obserwowałam zrezygnowaną matkę z dzieckiem, które w szale ciągnęło ją za rękę. Siedziałam z nogą na nogę przy marmurowym kontuarze i wyobrażałam sobie, że w tej małej miejscowości mieszkają tylko malutcy ludzie, którzy jeżdżą malutkimi rowerami i z malutkich filiżanek popijają ristretto; że bez problemu mogę wziąć rondel do ręki, obrócić go i obejrzeć ze wszystkich stron, podczas gdy ludzie przy barze z wrzaskiem usiłują przytrzymać się jego krawędzi, a ich malutkie napoje spadają w otchłań, zamieniając się w kropelki na moich dżinsach. Zawieszeni nad przepaścią wpatrują się we mnie malutkimi oczami, gdy rozrywam rondel w środku jak pączek z dziurką. Wyobrażałam sobie, że miasteczko staje się coraz mniejsze i mniejsze, aż kurczy się do malutkiego punkciku i tylko ja pozostaję duża, więc nie ma tam dla mnie miejsca. Potem uświadomiłam sobie, że już się tak stało.
W radiu leciał teraz reportaż o narastającej fali przemocy wobec pielęgniarzy. Kelner ściszył odbiornik i głosy rozpłynęły się w powietrzu.
Ludzie leżą pod zadaszeniami, czasem w śpiworach, czasem w namiotach, a czasem w śpiworach w namiotach. Bagaże trzymają zazwyczaj poupychane w studzienkach w asfalcie, które są zabezpieczone niewielkimi włazami. Wielokrotnie widziałam, jak wydostają się z otworów, ciągnąc za sobą nieforemne pakunki. Przejęli barwę domów, przed którymi leżą, są szarzy jak asfalt, podczas gdy ich namioty i śpiwory w żarówiastych kolorach świecą przez całe miasto. Zimą pojawia się ekipa w pomarańczowych kamizelkach, której członkowie poszukują ludzi bez stałego miejsca zamieszkania i przynoszą im artykuły spożywcze, a czasem też mokre chusteczki.
Jest wśród nich kobieta, która już nieraz rzuciła mi się w oczy. Za dnia, ubrana nienagannie, w jasnoszary płaszcz, pędzi ulicą, jakby szła do pracy. Gdy zapada zmrok, w powyciąganych dresach wsuwa się do śpiwora i zobojętniała patrzy mi w twarz, a ja odwzajemniam spojrzenie, kolejny raz przechodząc przez ulicę, w drodze z rondla do domu lub na odwrót. Nie odzywamy się do siebie, łączy nas tylko to spojrzenie.
Na końcu ulicy – w miejscu, gdzie kobiecie zdarza się czasem ułożyć do snu – znajduje się sklep meblowy specjalizujący się w kanapach. Ów sklep można by właściwie nazwać sklepem z kanapami – tak ciasno stoją obok siebie na wystawie. Godziny otwarcia wydłużono do późnego wieczoru, by mogły odwiedzać go także osoby czynne zawodowo. Do środka często wchodzą pary, które siadają na wszystkich kanapach po kolei, po czym wychodzą, a na ich twarzach maluje się zdumienie dokonanym zakupem. Wkrótce zostanie im doręczona góra waty. Wkrótce przed ich domem zatrzyma się ciężarówka. Wkrótce dwóch facetów wyciągnie z niej pakunek i wtaszczy go po schodach, uderzając nim o wszystko dookoła. Wkrótce góra waty stanie w mieszkaniu pary, która z niedowierzaniem usiądzie i zapadnie się w jej miękkości.
Czasami wolałabym mieć gorszy wzrok. Wówczas jednak mogłabym nie zobaczyć, jak gość w świetle jednego z reflektorów podaje przez okrągły kontuar obce mu monety. Siedzieliśmy naprzeciw siebie w rondlu w bezpiecznej odległości, godzinami popijając jedno piwo, a potem zamawiając kolejne. Jedno z nas po jednej stronie, drugie po drugiej. Oś spojrzenia przebiegała przez okrąg i łączyła nas, dwa punkty, przecinając środek i przestępującego z nogi na nogę kelnera. Być może nie pierwszy i nie ostatni raz kreśliłam w rondlu takie linie. W tym mieście w ogóle nikt już nie śpi, większość siedzi przy barze, popijając alkohol z cynowych kubków i zastanawiając się, z kim i z której strony by tu rozpocząć romans. Często udaje mi się przewidzieć przyszłe linie łączące gości, potencjalne punkty, w których sieczna przetnie okrąg. Gdy ktoś próbuje się do mnie zbliżyć, zazwyczaj po prostu ruszam po okręgu w przeciwnym kierunku, więc nigdy do siebie nie dochodzimy i odległość między nami nie ulega zmianie. Od czasu do czasu ja też otrzymuję bowiem listy od obcych mężczyzn; piszą w nich, że mnie zobaczyli i choć się nie znamy, urzekł ich mój uśmiech, którym – co do tego nie mają wątpliwości – obdarzyłam właśnie ich. Mimo najszczerszych chęci nie przypominam sobie, bym uśmiechnęła się choć raz.
Książki, które ukazały się nakłademWydawnictwa Drzazgi:
ZYTA ORYSZYN, Najada
BARBARA WOŹNIAK, Niejedno
UNICA ZÜRN, Trąby jerychońskie,przełożyły Małgorzata Łukasiewicz i Maryna Ochab
EVA MEIJER, Zwierzęta mówią,przełożyli Aleksandra Małecka i Miłosz Biedrzycki
ALBERTO MANGUEL, Pożegnanie z biblioteką,przełożył Michał Tabaczyński
OLGA GÓRSKA, Nie wszyscy pójdziemy do raju