Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Gorący Włoch, którego poznała w Nowym Jorku, okazał się jej przybranym bratem.
Życie Kimber DiSanto – projektantki i właścicielki butiku – obraca się w ruinę. Narzeczony porzuca ją przed ołtarzem. W dodatku kobieta dowiaduje się, że jej ojciec niedługo może umrzeć. Aby go zobaczyć, musi pojechać do Florencji.
Podczas podróży Kimber poznaje nieziemsko przystojnego Włocha, Matteo Morettiego. Mężczyzna zauważa, że kobieta ma interesujące go szkice projektów ubrań. Wkrótce zawiera z nią układ.
Kimber zdaje sobie sprawy, że właśnie oddała swoje pomysły jednemu z najbardziej znanych projektantów we Włoszech, a on dzięki temu odzyskał coś, czego dawno nie miał – inspirację.
Jakby tego było mało, po przyjeździe do Florencji Kimber dowiaduje się, że ojciec niedawno ponownie się ożenił, a mężczyzna, który tak ją załatwił w Nowym Jorku, to nikt inny jak jej przybrany brat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
J. T. Geissinger
Tytuł oryginału:
Ache for You
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2021
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Katarzyna Mirończuk
Korekta:
Aleksandra Szczerba
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-681-2
Kimber
Niezależnie jak pulchna, zwyczajna czy biedna jest kobieta, odpowiednia suknia ślubna sprawi, że poczuje się piękniejsza niż jakakolwiek księżniczka z bajki.
Właśnie w tej chwili myślę sobie, że Kopciuszek może pocałować mnie w mój śliczny tyłek. Z łomoczącym sercem wychodzę zza drzwi przymierzalni w ekstrawaganckiej chmurze jedwabiu i koronek, stworzenie której zajęło mi trzy miesiące, i czekam na reakcję Jennera.
Jest nawet lepsza, niż się spodziewałam.
– Na włochate jajka Winstona Churchilla!
Zrywa się na równe nogi z brzydkiej, perkalowej sofki, na której wylegiwał się, kiedy ja przygotowywałam się do ceremonii. Nieskazitelnie elegancki, w idealnie skrojonym smokingu od Armaniego, powoli lustruje mnie od stóp do głowy.
– Jesteś aniołem! Zjawiskiem! Jesteś pieprzoną boginią!
Rumienię się. Z komplementami czuję się mniej więcej tak komfortowo jak z lewatywą.
– Dziękuję.
Ściąga wargi, marszczy brwi i krzyżuje ramiona na piersi.
– Czy byłoby czymś złym, gdybym miał teraz erekcję? W dolnych obszarach robi się nieco ciasno.
– Zawsze kręciły cię francuskie koronki. – Śmieję się zadowolona.
Macha dłonią z gracją godną królowej.
– Okręć się, kochana. Musimy zobaczyć tę sukienkę w akcji.
Unoszę lekko spódnicę i kręcę się wkoło, niczym baletnica. Welon spływa mi po ramionach jak najznakomitsza aureola, utkana z chmur. Kiedy zatrzymuję się i znowu patrzę na Jennera, on udaje, że ma łzy w oczach i zakrywa usta pięścią.
– Moja mała dziewczynka jest już taka dorosła.
Wzdycham i patrzę w sufit.
– O Boże! Jesteś ode mnie starszy o miesiąc.
– To miała być metafora! – Rozkłada ramiona, podchodzi swoim eleganckim krokiem i przytula mnie, uważając, żeby nie pognieść sukienki, ani nie rozmazać mi makijażu, kiedy całuje mnie w policzki. – Teraz to przyznaję, nie zawsze wierzyłem w to, że Brad ożeni się z tobą…
– Przecież dosłownie powiedziałeś mi, cytuję: Ten pajac nigdy się z tobą nie ożeni.
Jęczy.
– Mary Poppins, masz pamięć jak słoń! Jak już mówiłem, nie zawsze wierzyłem, ale cieszę się, że nie miałem racji. Ze względu na ciebie.
Odsuwa się i delikatnie chwyta mnie za ramiona. Nie umie się powstrzymać, kiedy coś jest nie na miejscu, więc bierze w palce kosmyk, który uciekł z mojego koka i zakłada mi go za ucho.
Kiedy głos mu twardnieje, uwydatnia się jego brytyjski akcent:
– Ale jeśli zrobi cokolwiek, czym cię unieszczęśliwi, jeśli choćby skrzywisz się przez niego, wykastruję pajaca zardzewiałym nożem do masła.
Patrzę na poważną twarz Jennera i uśmiecham się.
– Też cię kocham – mówię łagodnie.
– Jesteś odrażająco sentymentalna – mówi lekceważąco, ale widzę, jak jego dolna warga drży. – I przypomnę ci to, kiedy będziesz szlochać w rękaw przy mojej przysiędze, koleżanko.
Przez chwilę milczy, zastanawia się nad czymś i zaczyna bawić się brzegiem mojego welonu.
– Jakieś wątpliwości w ostatniej chwili? – pytam.
– Nie. – Kręci głową.
Czekam na tę chwilę od trzech lat. Odkąd tylko ujrzałam pierwszy raz Bradleya Hamiltona Wingate’a III, zakochałam się w nim szaleńczo. To najszczęśliwszy dzień mojego życia. Jedynym, kto mógłby go jeszcze uświetnić, byłby mój ojciec prowadzący mnie do ołtarza, ale jego klaustrofobia uniemożliwiła lot przez ocean, więc mój przystojny, elegancki Jenner zrobi to równie dobrze.
Nadal bawiąc się moim welonem, mówi:
– Mój jaguar stoi tuż przed wejściem. Za niecałe dwie godziny będziemy wylegiwać się w Meadwoods, korzystać z masaży i podrywać ratowników przy basenie.
– Wiem, że nie przepadasz za Bradem, ale jeśli zrujnujesz mi ślub, gadając bzdury o moim mężu, spalę twoją kolekcję klasycznych szalików od Gucciego. – Obrzucam go gniewnym spojrzeniem.
Zaciska wargi, jakby chciał je zamknąć na zawsze.
– Już się tak nie rzucaj, Ślubodzilla. Moje usta nie wypowiedzą już ani jednego słowa. – Udaje, że przekręca kluczyk w zamku i wyrzuca go, ale przerywa milczenie: – Żebyśmy mieli jasność, chcę, żebyś wiedziała, że mogłabyś mieć coś o wiele lepszego…
– Jenner!
Spogląda na moje zaciśnięte szczęki i wytrzeszczone oczy.
– Masz rację – mówi łagodnie. – Mój błąd. Chcę tylko tego, co dla ciebie najlepsze.
Przemilcza wszystkie te razy, kiedy wypłakiwałam się w jego ramię po kłótni z Bradem o jego emocjonalną niedostępność, wszystkie telefony, kiedy narzekałam, jak nie potrafi się zaangażować i dać mi pierścionka, każde analizowanie przy drinkach tego, czego może mi brakować.
Ale teraz już koniec z tym. Przeszliśmy przez wszystko, przez co musieliśmy przejść, żeby dotrzeć do naszego szczęśliwego zakończenia tam, gdzie od początku było nasze miejsce.
Po ślubie wszystko będzie inne.
Właśnie mam powiedzieć to Jennerowi, kiedy organizatorka ślubu wpada do pokoju, wymachując rękami i ledwo łapiąc oddech. Jej ciemne włosy kręcą się przez sierpniową wilgoć.
– Już czas! Już czas! Wszyscy gotowi? – Dostrzega nas, zatrzymuje się i przykłada rękę do gardła. – Jasny gwint, wyglądasz olśniewająco.
– Dzięki, Mirando – mówię.
Zdaję sobie sprawę, że mówiła o Jennerze, kiedy mruga i dodaje:
– Och, yy… ty też!
Jenner śmieje się, gdy widzi moją kwaśną minę.
– Nie martw się, kochana, będę się garbić i krzywić, idąc z tobą do ołtarza, żebyś wyglądała jeszcze bardziej spektakularnie.
– Tak, tylko że garbienie się i wykrzywianie sprawia, że wyglądasz jeszcze lepiej, a nie gorzej. Nie mogę uwierzyć, że byłam na tyle głupia, żeby poprosić na drużbę modela. Przeklinam dzień, w którym cię poznałam – odpowiadam oschle.
– Miałaś szczęście, że mnie poznałaś. Gdybym nie udawał twojego chłopaka, żeby uratować cię przed tym neandertalczykiem, śliniącym się do ciebie w dziale z butami Neimana dziesięć lat temu, mogłabyś nadal tam być, próbując uprzejmie uniknąć jego włochatych łap.
– Cicho bądź i podaj mi te cholerne kwiaty.
Jenner wyjmuje bukiet z wazonu stojącego na stoliku pod oknem, ściąga wargi i przygląda się wiązance.
– Kalie? Dobry Boże! To kwiaty pogrzebowe.
– Jeśli powiesz cokolwiek choć odlegle przypominającego jakie to odpowiednie, wypatroszę cię jak rybę – ostrzegam.
Obdarza mnie pogardliwym spojrzeniem, co stanowi brytyjską wersję okazywania uczuć.
– Ach, jeszcze więcej gróźb o przemocy fizycznej. I to w dzień ślubu. Prawdziwy z ciebie Don Corleone. To pewnie twoja włoska krew daje o sobie znać.
– A żebyś wiedział. A teraz chodź, pokażemy tej nawie, na co nas stać. – Odwracam się do przebieralni i krzyczę: – Dziewczyny!
Pojawia się siostra Brada, Ginny – podobizna Grace Kelly – i Danielle, moja przyjaciółka od czasów szkoły średniej, która przyleciała na ślub z Ohio. Obie wyglądają ślicznie w szytych na miarę sukienkach w kolorze szampana, chociaż cycki Danielle usilnie próbują uwolnić się z gorsetu.
– Mogłaś zainstalować dla nich rusztowanie – mówi Jenner, przyglądając się z niepokojem klatce piersiowej Danielle.
Ona potrząsa swoim podwójnym „D” i posyła mu całusa.
– Próbowałam, ale dziewczynki muszą być wolne. Kazałam wyjąć całe usztywnienie.
Jenner wydaje się poruszony.
– To ma być ślub czy kabaret?
– To nie jakiś tam ślub, to ten ślub – mówi Ginny, nakładając warstwę błyszczyka na usta. Zakręca tubkę i odkłada ją na stolik, po czym z uśmiechem odwraca się do Jennera. – Każdy, kto jest kimś w San Francisco, znajduje się tutaj.
Drżę.
– Prasa. Boże, nie przypominaj mi.
– Wiem, że ci kretyni z brukowców chodzili za tobą krok w krok, ale ludzie, których tatuś wynajął na ślub, są całkowicie uczciwi. To będzie miało świetny wpływ na twoją firmę, Kimber. – Ginny wygładza swoją suknię w talii. – Te sukienki są cudne, a ty wyglądasz jak księżniczka. Kiedy pojawią się zdjęcia, twój nieznany, mały sklepik stanie się sławny.
– Odpukać.
– Wszyscy, proszę, ruszamy się! – krzyczy spanikowana Miranda.
Przyjmuję bukiet od Jennera i biorę głęboki wdech, żeby uspokoić skołatane nerwy. Nie pomaga za bardzo, ale czegoś muszę spróbować. Mój antyperspirant już zawodzi, żołądek mam zwinięty w supeł, a dłonie drżą mi tak bardzo, że kalie wyglądają, jakby miały padaczkę.
Danielle i Ginny biorą swoje bukiety i ruszają przed nami, a potem, ramię w ramię, Jenner i ja wychodzimy z pokoju.
– Przedstawienie czas zacząć, kochana – mamrocze Jenner, kiedy otaczają nas fotografowie, a flesze zaczynają szaleć. – Broda do góry. Plecy proste. Cycki do przodu.
Unoszę podbródek, prostuję ramiona i z całych sił staram się nie łapać powietrza jak karp. Kiedy wychodzimy za róg i wchodzimy do przedsionka kościoła przez ciężkie, drewniane drzwi, klasyczna melodia Kanonu D–dur Pachelbela wypełnia moje uszy. Miranda nerwowo rusza do przodu. Jenner ściska moją drżącą dłoń. Jeszcze kilka kroków i znajdziemy się w nawie.
Jest tak pięknie, że przez chwilę czuję się oszołomiona. Kwiaty. Świece. Ogromny tłum dobrze ubranych gości, stojących przy wejściu.
I Brad. Czeka na mnie przy ołtarzu, jest wysoki i ma szerokie ramiona. Nosi smoking z taką nonszalancją, jakby się w nim urodził.
Kiedy nasze spojrzenia spotykają się, moje serce rośnie. On jest ucieleśnieniem amerykańskiego ideału. Kwadratowa szczęka, złocista opalenizna i falowane blond włosy, lśniące w świetle. Istota dumy i niedorzecznie dobrego wyglądu.
Mój książę z bajki. Jest piękniejszy niż wszystko inne razem wzięte i bardziej idealny niż moje najśmielsze sny.
Poza tym wyrazem bezbrzeżnego przerażenia, który ma na twarzy, co naprawdę kontrastuje z jego strojem.
Kiedy się potykam, Jenner znowu ściska moją dłoń.
– Spokojnie, kochana.
Rozpoczynamy wędrówkę nawą w powolnym tempie, które zostało nam wpojone przez Mirandę podczas niekończących się prób. Krok – przerwa. Kolejny krok – przerwa. To zwiększa dramaturgię, jak stwierdziła. Zdecydowanie miała rację, bo z każdym krokiem, z którym zbliżam się do Brada, jego twarz traci coraz więcej kolorów do tego stopnia, że z łatwością mógłby udawać zwłoki.
Czuję pod mostkiem, jak moje serce wiarygodnie naśladuje zdychającą rybę, szamocze się dziko i łapie powietrze.
– Twój rozpieszczony chłoptaś wygląda jeszcze bardziej irytująco niż zwykle – zauważa Jenner z wystudiowanym uśmiechem.
Sama uśmiecham się tak szeroko, że mam wrażenie, że twarz zaraz pęknie mi na pół. Dwaj fotografowie czają się na końcu alejki i robią zdjęcia, więc staram się nie poruszać ustami, kiedy odpowiadam:
– Wygląda, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym. Czy to normalne?
– Może na Szatana upuszczono kroplę święconej wody i teraz ze wszystkich sił stara się nie stanąć w płomieniach przed wyborcami tatusia.
Zabiję Jennera później. W tej chwili potrzebuję całej koncentracji, żeby utrzymać uśmiech.
Kiedy docieramy do ołtarza, wyraźnie widzę strużki potu, płynące po skroniach Brada, a w oczach czai się mu panika jak u dzikiego zwierzęcia schwytanego w potrzask. Jest trupio blady. Obok niego Trent, drużba, szczerzy się jak kretyn i gapi na piersi Danielle.
– Kto oddaje tę kobietę temu mężczyźnie? – Pastor pyta tak głośno, że aż się wzdrygam.
– Ona sama siebie oddaje – odpowiada Jenner gładko, nie robiąc sobie nic z wyreżyserowanej przez Mirandę odpowiedzi: Ja. Potem oddaje moją dłoń Bradowi, który wyraźnie walczy, by zachować świadomość.
Występuję do przodu z drżącym uśmiechem i szepczę:
– Skarbie? Wszystko w porządku?
Mrugając jak pisklę, Brad przełyka. Wydaje z siebie skrzek, który ani trochę nie przypomina „tak”. Widywałam ofiary wypadków samochodowych w lepszym stanie.
Rzucam zdesperowane spojrzenie jego rodzicom siedzącym w pierwszym rzędzie. Senator i pani Wingate są ubrani odświętnie jak wszyscy inni, ale – w przeciwieństwie do pozostałych – wyglądają na równie zdenerwowanych jak ich syn.
Coś jest koszmarnie nie w porządku.
Strach oplata i ściska moje serce.
Pastor mówi coś, czego nie słyszę przez łomotanie pulsu. Wszystko to tylko słowa, słowa, słowa, bezsensowne dźwięki, podkreślające dławiące poczucie zguby, kiedy patrzę na mojego wybranka, którego wyraźnie tylko oddech dzieli od zwymiotowania lub zemdlenia.
Albo jednego i drugiego.
Pastor kończy, cokolwiek mówił, i zwraca się do Brada:
– Bradleyu Hamiltonie Wingate, czy bierzesz sobie tę kobietę za żonę? Czy ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, w bogactwie i biedzie, w zdrowiu i chorobie, aż do śmierci?
Następuje głucha cisza, podczas której Brad wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. Żyła na jego szyi pulsuje gwałtownie. Jest tak cicho, że klikanie fleszy aparatów brzmi jak wystrzały.
Kiedy cisza ciągnie się zbyt długo, pastor odchrząka.
– Synu? – ponagla go.
Brad porusza ustami, ale nie wydobywa się z nich żadne słowo.
W powietrzu czuć napięcie. Wśród gości zaczynają nieść się szmery i szepty. Czuję, jak stróżka zimnego potu spływa mi między łopatkami. Przez ramię rzucam zdesperowane spojrzenie Jennerowi, który wpatruje się w Brada twardym, niebezpiecznym wzrokiem.
Senator Wingate, korpulentny i zaczerwieniony w swoim smokingu, pochyla się do przodu i syczy:
– Bradley!
Wydaje się, że to jedno słowo przełamało zaklęcie, pod wpływem którego znajdował się Brad, bo wreszcie udaje mu się wykrztusić:
– Ja… ja…
Gorączkowo kiwam głową, która podskakuje jak u lalki. Desperacja sprawia, że mój głos przybiera histeryczny ton.
– Tak, skarbie?
Bierze głęboki wdech, po czym wypuszcza powietrze z westchnieniem, jakby puściła tama, i zaczyna paplać nieskładnie:
– Nie mogę tego zrobić, po prostu nie mogę, przepraszam, to się nie stanie. Tato… – Odwraca się do ojca, który już podnosi się z ławki. – Nie mogę, nie dam rady ożenić się z nią!
Z rykiem, przypominającym wściekłego byka, jego ojciec rusza do przodu. Rzuca się na Brada. Upadają w plątaninie rąk i nóg, uderzając w marmurową podłogę kościoła. Słychać łoskot, kiedy przewracają mosiężne świeczniki, co wywołuje okrzyki zdumienia wśród tłumu.
Trzystu ludzi skacze na równe nogi.
Matka Brada wydaje z siebie zbolały skowyt.
Kamery wirują szaleńczo.
Ktoś prycha i mówi:
– I to by było na tyle, jeśli chodzi o dziedzictwo Brada.
I wtedy przeszywający, zbolały wrzask, który wydaje się dobiegać zewsząd, rozlega się echem od ścian. Rozpada się na tysiąc mniejszych krzyków, odbijając się raz za razem od twardych, marmurowych powierzchni, i unosi się wysoko pod sklepienie niczym stado skrzeczących ptaków, które poderwały się do lotu.
To okropny dźwięk. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś tak potwornego.
Dopiero kiedy Jenner chwyta mnie i ściąga ze schodków ołtarza, zdaję sobie sprawę, że ten straszny głos wydobywa się ze mnie.
Kimber
Zdjęcia są katastrofalne.
– Cóż, spójrz na to z dobrej strony – mówi Jenner z mojej kanapy, gdzie wyleguje się na stercie poduszek i zajada niskotłuszczowe chipsy. – Ten szatański nos nigdy już nie będzie prosty.
Czerpię niewielką satysfakcję z tego, że kiedy już wyswobodziłam się z uścisku Jennera, rozbiłam Bradowi nos. Krew trysnęła z twarzy tej skrzeczącej łajzy jak fontanna. Nawet jego ojciec wydawał się być pod wrażeniem mojej celności.
– Tak – mówię gorzko. – Jego nos, moje serce. Taka sama miazga.
Przez trzy dni, które minęły od niedoszłego wesela, płakałam bezustannie, objadałam się lodami, potłukłam całą weselną zastawę i prawie ochrypłam, wrzeszcząc na ściany. Z rzeczy, których nie zrobiłam: nie wychodziłam z mieszkania i nie odbierałam telefonów. Będę musiała też odciąć się od internetu, bo zdjęcia mojego publicznego upokorzenia tam również wyciekły.
Jednak największą furorę robi to, na którym rozbijam Bradowi nos. Wydrukowałam je sobie i powiesiłam na lodówce.
Opadam na brzuch i układam sobie poduszkę pod głową. Leżę na podłodze, na samym środku mojego salonu, gdzie spędziłam większość czasu przez ostatnie trzy dni. Nie mogę przebywać w pobliżu sypialni, bo łóżko, które dzieliliśmy z Bradem, jakby szydzi ze mnie za każdym razem, kiedy przechodzę obok.
Wkrótce i tak już go nie będzie. Samej nie stać mnie na to miejsce. Kiedy nastanie pierwszy dzień kolejnego miesiąca, nie przeprowadzę się do uroczego domku w wiktoriańskim stylu w Ashbury Heights, który kupił dla nas Brad. Przeniosę się na zaplecze swojego sklepu, aż znajdę jakieś studio. Coś taniego, poza miastem. Najchętniej pod ziemią, żebym nie musiała widywać ludzi.
Jeden z nagłówków w gazetach krzyczał: Porzucona Krawcowa!
Zostałam zredukowana do roli tandetnej, telewizyjnej rozrywki dla mas.
– Danielle napisała, że bezpiecznie dotarła do domu. Chciała wiedzieć, jak się trzymasz.
– I co jej powiedziałeś?
– Skłamałem, że wszystko w porządku. Wiedziałem, że gdybym tego nie zrobił, ona i jej cycki od razu znalazłyby się z powrotem w samolocie. – Wydaje z siebie odgłos, jakby miał odruch wymiotny. – Nie pojmuję, jak ktoś mógł przeprowadzić się do Cleveland po tym, jak wychował się w San Francisco. Ohio kontra Floryda Środkowego Zachodu.
– Okropny z ciebie snob.
– Merci1. Kiedy zadzwonisz do ojca?
Jęczę i chowam twarz w poduszce. Kiedy pomyślę o wszystkich pieniądzach, które ojciec przysłał mi na ślub, mam ochotę umrzeć. Sam koszt materiału na suknię to grube tysiące.
Mój głos jest stłumiony przez poduszkę, kiedy mówię:
– Myśli, że jestem na miesiącu miodowym. Mam jeszcze jedenaście dni, zanim będę musiała do niego zadzwonić.
– Chyba, że zobaczy zdjęcia w internecie – podpowiada Jenner.
Rozważam to, ale stwierdzam, że szansa na to, że mój niezaznajomiony z technologią ojciec znajdzie się na tyle blisko komputera, by zobaczyć dowody na to, że jego jedyne dziecko stało się pośmiewiskiem śmietanki towarzyskiej San Francisco, jest bliskie zeru. Kiedyś wysłałam mu Kindle’a na święta, a on chciał wiedzieć, jak się go otwiera. Myślał, że to wyjątkowo cienka książka.
– Przypomnij mi, dlaczego nie pojechaliśmy na miesiąc miodowy, jak dziewczyny z Seksu w wielkim mieście, po tym, jak Carrie została porzucona przed ołtarzem?
– Bo dwa tygodnie na ranczo w Montanie były idyllą w mniemaniu Brada, nie moim. A ty dobrze wiesz, że Carrie nie została porzucona przed ołtarzem. Big zerwał z nią przez telefon jeszcze przedtym, jak była zmuszona pokonać drogę do ołtarza – sprostowałam.
Szczęściara.
Jenner wzdycha tęsknie.
– Wręcz przeciwnie. Dwa tygodnie na ranczo brzmią absolutnie jak raj, kochana. Pomyśl tylko… wszyscy ci kowboje… I ich lassa. Kurczę – mówi rozmarzonym głosem.
Kiedy podnoszę na niego wzrok, widzę, jak wachluje twarz pustą paczką po chipsach.
– Nie. Żadnych kowbojów. Żadnych chłopaków w ogóle. Nie obchodzi mnie, jeśli do końca życia nie zobaczę żadnego faceta!
Jenner przestaje się wachlować i wykrzywia brew.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że jestem dumnym posiadaczem penisa, tak? – pyta.
– Ty się nie liczysz.
– Auć! – syczy.
– Wiesz, co mam na myśli! – Opadam na poduszkę, ale podnoszę się, kiedy słyszę pukanie do drzwi.
Jenner i ja patrzymy na siebie. Serce zaczyna mi łomotać. Pukanie rozlega się ponownie, tym razem głośniej.
W połowie przerażona i w połowie wściekła, szepczę:
– Myślisz, że to Brad?
Jenner odpowiada:
– Raczej wątpię, kochana, przecież ma klucz. Zresztą pewnie i tak jeszcze zbiera fragmenty zębów.
Kiedy pukanie nie ustaje, Jenner siada i patrzy w stronę drzwi.
– Chcesz, żebym otworzył? – pyta.
– Dlaczego ten ktoś puka, a nie użyje dzwonka? – Z jakiegoś powodu wydaje mi się to złym znakiem. Jaki człowiek woli uderzać pięścią w drzwi, niż do nich zadzwonić?
– Pójdę zobaczyć przez wizjer, kto to.
Zanim zdążę zaprotestować, Jenner już znika z pokoju. Po chwili słyszę jego głos dobiegający z korytarza:
– To kurier. Otworzyć?
Kurier? Bardziej prawdopodobne, że to kolejny paparazzo, próbujący zdobyć nowe zdjęcie biednej, niedoszłej synowej senatora, przebiega mi przez myśl.
Ciekawość zwycięża. Drepczę na boso do drzwi, w poplamionych od lodów dresach i odpycham Jennera, żeby zerknąć przez wizjer.
Rzeczywiście, to kurier. Trzyma w dłoni małą kopertę i podkładkę.
– Myślisz, że to pułapka? Może to w rzeczywistości facet z TMZ2, a w podkładce ma ukryty aparat? – szepczę.
– Och, tak – mówi Jenner, a jego głos ocieka sarkazmem. – Ten niesławny aparat w podkładce. Słyszałem, że ostatnio zbierają niezłe żniwo.
– A co z facetem z wczoraj, który zapukał do drzwi i powiedział, że jest z elektrowni, a okazał się dziennikarzem z The Examiner, chcącym dowiedzieć się, czy plotki o moim samobójstwie są prawdą?
– Coś w tym jest. – Jenner ściąga wargi.
– Wiem! – Przewracam oczami.
– Jeśli ten facet chce zrobić ci zdjęcie, które sprzeda potem brukowcom, urwę mu jaja. Zadowolona? – Odsuwa mnie z drogi i z westchnieniem otwiera drzwi. – Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
– Mam przesyłkę dla pani DiSanto. – Kurier mierzy Jennera spojrzeniem z góry do dołu. – To pani?
To pewnie byłoby niedorzeczne pytanie, ale zważywszy na fakt, że Jenner ma na sobie mój puchaty, fioletowy szlafrok i długą, czerwoną perukę, którą kupiłam kilka lat temu na Halloween, a on wygrzebał ją teraz z mojej szafy, pytanie kuriera jest bardzo uzasadnione.
Jenner jest ładniejszy niż większość kobiet, które znam. A co tam – niż wszystkie kobiety, które znam.
– Chociaż bardzo miło jest mi to słyszeć – mówi Jenner – z przykrością muszę stwierdzić, że w rzeczywistości nie jestem panią DiSanto. Oto rzeczona dama. – Wskazuje na mnie. – Chociaż terminu dama używam bardzo luźno.
Kurier wpycha mi do ręki kopertę. Kiedy ją biorę, podsuwa mi pod twarz podkładkę i mówi:
– Podpis przy dwunastce.
Podpisuję, kurier odchodzi, a Jenner zamyka drzwi. Wtedy rozrywam cienką, tekturową kopertę i zaglądam do środka. Wewnątrz znajduje się kolejna koperta, tym razem beżowa i kwadratowa. Na niej widnieje moje imię i nazwisko, wypisane czarnym tuszem. Pismo jest pochyłe i pokręcone.
Jenner zagląda mi przez ramię i mówi:
– Ooo, ładne. Myślisz, że to zaproszenie na bal?
– Ha. – Rozrywam kopertę, wyjmuję kartkę grubego papieru i czytam na głos:
Nie mogłem się z tobą skontaktować. Przyjeżdżaj natychmiast. Twój ojciec jest śmiertelnie chory.
Kartka upada na podłogę, kiedy rzucam się przez korytarz w stronę telefonu.
***
Nawet w dobre dni San Francisco International Airport jest koszmarem. Jednak w dzień, kiedy desperacko pragniesz dostać się do Włoch, zanim twój ojciec umrze, to prawdziwe piekło.
Gdy wreszcie trafiam na swoje miejsce w klasie ekonomicznej, siedzę między stutrzydziestokilogramową kobietą z wrzeszczącym dzieckiem na kolanach, a zakatarzonym studentem z tatuażem na wierzchu lewej dłoni, głoszącym: Jebać policję.
Brałam udział w niewielkiej stłuczce, przez którą prawie spóźniłam się na lot, zostałam popchnięta przez zirytowanych podróżnych i uderzona bagażami tak wiele razy, że przestałam już liczyć, a także przetrwałam wyczerpującą kontrolę nieprzyjemnego pracownika Agencji Bezpieczeństwa Transportu, który wydawał się przekonany, że ukrywam kontrabandę w pewnym otworze ciała.
Najwcześniejszy lot, jaki udało mi się zabukować, miał przesiadkę w Nowym Jorku. Kiedy docieramy do lotniska JFK, wytaczam się z samolotu z zaczerwienionymi oczami, w poszukiwaniu kawy i silnego odkażacza rąk. Nie wiem, jakiego wirusa złapał ten student, ale produkował przez niego mnóstwo flegmy.
Właśnie mam stanąć na końcu kolejki do Starbucksa, kiedy dostrzegam dyskretną, srebrną tabliczkę na ścianie obok windy, po drugiej stronie korytarza. Napis głosi: Salon Centurion.
Słodki Jezu, to salon wypoczynkowy członków American Express.
Pędzę do windy tak szybko, że prawie tratuję przy tym czteroosobową rodzinę. Ignorując niezadowolone burczenie ojca, dźgam palcem guzik przywoływania windy. Aż ślinka mi cieknie na myśl o oazie luksusu i spokoju, z której zaraz skorzystam.
Dzięki ci, Szatanie, rzucam w myślach do Brada.
Moja lśniąca, nowa, platynowa karta kredytowa na nazwisko Hamilton Wingate, przyszła pocztą zaledwie tydzień temu.
Kobieta w recepcji uśmiecha się uprzejmie, przesuwa kartę przez czytnik, żeby potwierdzić moje członkostwo i mówi:
– Dziękujemy, że pani do nas dołączyła, pani Wingate. Jedzenie i napoje w salonie są darmowe. Może pani skorzystać z masażu i zabiegów na twarz w prywatnym spa na tyłach. To również jest darmowe.
Mam ochotę ją ucałować.
Życzy mi miłego pobytu, a ja opuszczam część recepcyjną i wchodzę do wielkiego, ładnie urządzonego pomieszczenia. Strefy do siedzenia, stoły i wygodne fotele rozstawione są na całej powierzchni pokrytej dywanem podłogi. Jeden koniec pomieszczenia zdominowany jest przez bar. Obok niego rozciąga się bufet, przy którym kilkoro podróżnych wybiera przekąski. Z ukrytych głośników płynie delikatnie muzyka klasyczna. Jestem w niebie.
Opadam na wielki, wygodny fotel przy przeszklonej ścianie, która wychodzi na pas startowy. Na krzesło obok odkładam bagaż, płaszcz i torebkę. Uśmiechnięta kelnerka podchodzi z tacą pełną drinków.
– Szampana, proszę pani?
– Tak, dziękuję. – Biorę kieliszek z jej dłoni z prawie nabożną wdzięcznością, jakby podawała mi Świętego Graala. Wychylam zawartość jednym haustem, po czym rozkładam się w fotelu, wypuszczając z siebie ogromne, zmęczone westchnienie.
I właśnie wtedy go zauważam.
Jego uroda zapiera dech w piersi do tego stopnia, że zaczynam podejrzewać się o halucynacje. To dosłownie moja pierwsza myśl, kiedy rzucam okiem na bóstwo zmierzające w stronę baru – mam halucynacje. Bez wątpienia, bo nie tylko jest ucieleśnieniem męskiego ideału, ale wydaje się poruszać w zwolnionym tempie.
Albo jego uroda odmieniła prawa fizyki, albo w tym szampanie coś było.
Jest wysoki i ma ciemne włosy, ma również tę niewymuszoną, arystokratyczną elegancję, z którą niektórzy mężczyźni po prostu się rodzą. Stwierdzam, że jest Europejczykiem. Nie jestem pewna, co jest piękniejsze – jego twarz czy strój. Stanowi ostry kontrast dla wszystkich podróżnych w salonie, którzy mają na sobie wygodne ubrania. Wygląda, jakby właśnie zszedł z wybiegu.
Szyty na miarę granatowy garnitur jest idealnie dopasowany do jego umięśnionej sylwetki. Kołnierzyk koszuli jest tak biały, że lśni, podkreślając cudowny, oliwkowy odcień skóry. Kaszmirowy płaszcz w kolorze kajmaku wisi na jego szerokich ramionach. Zauważam jedwabną poszetkę, masywny, srebrny zegarek i buty, które wyglądają, jakby były zrobione z tego rodzaju wypolerowanej skóry, do której ma się ochotę przytulić policzek.
Pragnienie rzucenia mu się do stóp i ocierania się o jego mokasyny obezwładnia mnie. Patrzę, jak podchodzi do baru i mówi coś do barmanki.
Kobieta poleruje szklankę, ale kiedy na niego spogląda, zamiera. Oczy wychodzą jej z orbit.
Adonisowi pewnie często się to zdarza.
Musi powtórzyć, zanim ona pozbiera się na tyle, żeby odpowiedzieć. Wtedy nalewa mu drinka, podaje go drżącymi dłońmi i z jeszcze bardziej rozedrganym uśmiechem, a potem zaczyna mrugać, jakby próbowała wezwać kogoś na pomoc.
Zaśmiałabym się, ale jest mi jej szkoda. Ten mężczyzna jest zbyt olśniewający, by określić to słowami, więc co tu mówić o racjonalnym zachowaniu. Bierze łyk bursztynowego płynu, a potem obraca się i omiata spojrzeniem pomieszczenie.
Szybko odwracam wzrok. Chociaż jestem żałosną, porzuconą panną młodą, która stała się pośmiewiskiem internetu, wciąż mam dość godności, żeby nie zostać przyłapaną na ślinieniu się na widok obcego faceta.
Żadna inna kobieta w zasięgu wzroku nie ma takich skrupułów. Nigdy w życiu nie widziałam tylu gapiących się ludzi. Nawet niektórzy mężczyźni patrzą w zachwycie.
Moja fascynacja Adonisem znika tak szybko, jak się pojawiła.
Ten facet sprawia, że Brad wygląda jak Homer Simpson – a Brad jest cudny. Więc jeśli ego i pewność siebie Brada sięgały poziomu stratosfery, to nie mogę sobie wyobrazić, jak pompatycznym, zarozumiałym dupkiem musi być Adonis. Najpewniej ma kobietę w każdym mieście na całej planecie.
Postanawiam, że go nienawidzę.
Jego i tych idealnych włosów, szczęki superbohatera i tego głupiego, kaszmirowego płaszcza.
Kto w ogóle jeszcze takie nosi? Kim on niby jest, hrabią? W zasadzie wygląda, jakby mógł być hrabią. Założę się, że ma jakiś tytuł. Na pewno ma dwanaście kochanek, jest skąpy dla służby i bije psa.
Jak zawsze, kiedy jestem poirytowana, moje usta ściągają się tak, że wyglądają niczym suszona śliwka, co doprowadzało Brada do szału. Kiedy ponownie podnoszę wzrok, Adonis patrzy niezwykle badawczo wprost na mnie.
Cholera.
Z całą nonszalancją, na jaką mnie stać, odwracam się do krzesła obok mojego miejsca i wyjmuję z torby szkicownik i ołówek. Nie podnosząc wzroku powyżej kolan, zaczynam szkicować. To coś, co robię, odkąd byłam małą dziewczynką i zawsze potrafi mnie to uspokoić i przywrócić koncentrację.
W kilka chwil piękna sukienka nabiera kształtów. Przypomina syrenę, sporo odsłania, ale ma szyk. Nisko wycięte plecy, misternie ułożone kryształki i perły ozdabiają ramiączka i gorset, a do tego długi tren z francuskiej koronki.
Przerywam gwałtownie, stwierdzając z przerażeniem, że rysuję własną suknię ślubną.
Słyszę za sobą męski głos:
– Che bella3.
Boże, jego głos. Moje majtki stają w płomieniach.
Tak bogaty i miękki jak jego buty, jego głos również ma lekki, włoski akcent, który może brzmieć jednocześnie elegancko i seksownie. Założę się, że potrafiłby doprowadzić mnie do orgazmu szepcząc mi do ucha treść książki telefonicznej.
Ale przecież go nienawidzę, więc się nie liczy.
– Dziękuję – odpowiadam chłodno. Próbuję emanować niechęcią w stylu „nie przeszkadzaj mi ty idealny, głupi, bijący psa, boski kretynie”. Nie działa.
– Jesteś artystką?
– Nie – odpowiadam krótko.
– Hmm…
Szkicuję dalej, ignorując go i czekam, aż odejdzie. Nie chwyta aluzji. Czuję się jeszcze bardziej niekomfortowo, kiedy tak stoi i obserwuje, jak moja ręka przesuwa się po kartce.
Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego sobie nie pójdzie? Czym, u diabła, jest ta przepyszna woda kolońska, którą pachnie? Jasna cholera, czy ja się ślinię?
Przeklinam samą siebie za głupotę, przełykam i szkicuję jeszcze szybciej.
– Przydałoby się marszczenie z tyłu. – Pochyla się nad moim fotelem i stuka długim, eleganckim palcem w szkicownik. – Tutaj.
Chociaż właśnie miałam dodać marszczenie – które prawdziwa sukienka posiada – jestem tak oburzona jego założeniem, że interesuje mnie jego zdanie, że rysuję zamiast tego dużą, brzydką kokardę.
Śmieje się.
To tak seksowny dźwięk, że wszystkie maleńkie włoski na moim karku stają dęba.
Wpycham szkicownik z powrotem do torby, biorę torebkę i płaszcz, po czym podnoszę się z fotela. Nie oglądając się za siebie, ruszam w stronę baru, usadawiam się na krzesełku i odkładam wszystkie rzeczy na podłogę. Zamawiam espresso u barmanki, która wcześniej straciła mowę przez Adonisa, potem opieram łokieć o blat baru i chowam obolałą głowę w dłoniach.
– Uraziłem cię.
Podrywam głowę. Włoski ogier stoi obok i wpatruje się we mnie oczami, których kolor jest identyczny z odcieniem wody u wybrzeży Bali, gdzie chciałam spędzić miesiąc miodowy z Bradem – przejrzysta, cudowna akwamaryna. Okala je gęstwina rzęs tak czarnych, że mam ochotę mu przyłożyć.
– Jak? – pyta.
Ściągam brwi i marszczę twarz, patrząc na niego, bo oślepia mnie jego głupia, idealna prezencja. Po chwili, kiedy się nie odzywam, powtarza, tak jakby moja macica właśnie nie eksplodowała:
– Jak cię uraziłem?
Twoja uroda mnie obraża. Twój wpływ na kobiety mnie obraża. Sam fakt, że posiadasz penisa, to już wystarczająca obraza. Ty, mój panie, jesteś mężczyzną – uosobieniem męskości – i właśnie dlatego nienawidzę cię bez reszty.
– Nie mówię po angielsku – oznajmiam i opuszczam głowę z powrotem na dłonie.
– Naprawdę? – Zamyśla się. – Dziwne, wydawało się, że kilka chwil temu świetnie mnie zrozumiałaś. Spróbuję jeszcze raz.
Powtarza pytanie po francusku, potem niemiecku, włosku i hiszpańsku. Kiedy nie odpowiadam, przechodzi na język, którego nie rozpoznaję, ale możliwe, że to holenderski.
Teraz po prostu się popisuje.
Podnoszę głowę i obrzucam go moim najbardziej morderczym spojrzeniem.
– Nie chcę z tobą rozmawiać – syczę.
Nawet nie mruga.
– A, jesteś lesbijką – podsumowuje.
– Nie, Hrabio Egotistico, nie jestem lesbijką! Po prostu nie mam nastroju na rozmowy, dobra?
– Dobrze. – Jego spojrzenie przesuwa się na moje usta, a głos obniża się o oktawę. – A na co masz nastrój?
Chcę być wściekła. Chcę być oburzona. Mam ochotę go spoliczkować. Jednak przed chwilą między moimi nogami nastąpił wybuch termonuklearny, więc jedyne, co mogę zrobić, to wpatrywać się w niego przez chwilę, kiedy obezwładnia mnie fala gorąca, a sutki zaczynają mrowić.
W końcu, kiedy te pełne, wyrzeźbione wargi unoszą się w zmysłowym uśmiechu – bo ewidentnie dostrzega, jaki ma na mnie wpływ – pojawia się gniew, na który liczyłam.
Wytrzymuję jego spojrzenie i mówię przez zaciśnięte zęby:
– Ty arogancki, nadęty, zarozumiały, zadufany w sobie seksistowski pawiu! Chcesz wiedzieć, na co mam nastrój? – Pochylam się do niego. – Na morderstwo.
Jeśli miałam nadzieję, że to małe, psychotyczne przemówienie go zniechęci, to grubo się myliłam. Jego oczy zaczynają płonąć, zmysłowy uśmiech staje się sprośny, a śmiech, który po chwili rozbrzmiewa z jego ust sprawia, że barmanka, która właśnie przyniosła espresso, wydaje z siebie niewielki, pożądliwy jęk.
Patrząc mi intensywnie w oczy, Adonis mówi łagodnie:
– Tak, bella4. Ja też cię pragnę.
Kimber
Przez chwilę mam zupełną pustkę w głowie. Gdyby ktoś zapytał mnie o imię, nie potrafiłabym odpowiedzieć.
Ale potem zapala mi się lampka i już wiem, co się dzieje.
– Och, już łapię. – Mój śmiech jest tak przepełniony kwasem, że mógłby spalić stal. – Jesteś komiczny, koleś. Bardzo zabawny. – Zerkam na jego jedwabną poszetkę. – Gdzie ukryłeś kamerkę? Tam? A może w jednym z guzików marynarki?
Pochylam się do jego piersi i mówię wprost do górnego guzika koszuli:
– Pieprz się.
Nie ma nawet na tyle dobrych manier, żeby wyglądać na zażenowanego, że go przyłapałam. Po prostu przygląda mi się z rozbawieniem w tych piekielnych, błękitnych oczach, jakby czekał, żeby zobaczyć, jaką dziwną, ale uroczą rzecz zrobię za chwilę.
– Odejdź. Nie mam czasu na te bzdury. – Macham lekceważąco ręką.
– O jakich bzdurach mówisz? Chodzi o bycie pożądaną przez mężczyznę?
Obrzucam go gniewnym spojrzeniem. Teraz naprawdę mnie wkurzył.
– Słuchaj, już się zabawiłeś. Masz swoje zdjęcia, czy tam film, a teraz możesz wracać do dziury, z której wypełzłeś i wrzucić to do internetu, żeby wszyscy mogli jeszcze trochę pośmiać się ze mnie. I żeby była jasność, nie mogę uwierzyć, że upadłeś tak nisko, żeby odszukać mój plan podróży i śledzić mnie aż do Nowego Jorku. Przysięgam na Boga, jeśli któryś z twoich kumpli będzie czekał na mnie, kiedy wyląduję, rozwalę mu łeb.
Unosi głowę i obserwuje mnie.
– O, teraz nie będziesz się odzywać? Ostatni facet, który próbował tego ze mną, skończył ze złamanym nosem. Zostałeś ostrzeżony.
Biorę łyk espresso, piorunując przy tym wzrokiem barmankę, która nie odeszła. Stała tam przez cały czas i słuchała. Jest tak zbulwersowana moim odrzuceniem Adonisa, że czuję się w obowiązku jej wyjaśnić:
– To paparazzi.
– Słowo paparazzi to liczba mnoga – oznajmia spokojnie mój towarzysz.
Powoli nabieram powietrza i wypuszczam, ściskając filiżankę tak mocno, że może się roztrzaskać.
– Zupełnie jak słowo pięści – odpowiadam sucho.
Usadawia się na krześle obok mojego i zwraca do gapiącej się wciąż barmanki:
– Poproszę jeszcze jeden Glenlivet, a dla pani lampkę szampana.
Wyraz jej twarzy jest bezcenny. Serio, gdybym była Adonisem, robiłabym zdjęcia jej, nie mi.
Odwraca się i odchodzi, pozostawiając mnie samą z dławiącym gniewem i Włochem, który przyjął sobie za punkt honoru, żeby mnie upokorzyć.
– Czekaj. – Przyglądam mu się. – Ty pewnie nawet nie jesteś prawdziwym Włochem, co?
Uśmiecha się, ukazując idealne, białe zęby. Potem mówi coś po włosku.
– To żaden dowód. Gdybym zaczęła mówić teraz po mandaryńsku, to nie znaczyłoby, że jestem Chinką.
– Mówisz po mandaryńsku? – Unosi ciemne brwi.
– Nie o to chodzi.
– Więc chciałabyś innego dowodu?
Mrużę oczy na jego sugestywny ton.
– Skoro nie mamy testu DNA, nic nie może udowodnić, że jesteś Włochem.
– Oczywiście, że może.
Zaciskam szczęki i mówię:
– Dobra, zagram w tę twoją głupią gierkę. Jak udowodniłbyś, że jesteś Włochem?
Jego głos obniża się o oktawę, a błękitne oczy płoną.
– Kochałaś się kiedyś z Włochem?
Wywracam oczami i wypuszczam powietrze.
– Och, na litość boską.
Znowu obdarza mnie tym nieziemsko seksownym śmiechem.
– Dokładnie.
Wraca barmanka, ustawia nasze drinki i staje obok, patrząc na nas ochoczo. Aż dziwne, że nie podsunęła sobie krzesła. Kiedy rzucam jej spojrzenie, odsuwa się o dwa kroki i udaje, że poleruje kontuar.
– Więc – mówi Adonis, podnosząc szklankę. – Śledzą cię paparazzi.
Kolejne gierki. Ten facet jest niemożliwy.
– Nazywajmy rzeczy po imieniu: to ścierwa – mówię ostro.
Podnosi szklankę do ust, odchyla głowę i przełyka. Patrzę, jak jego jabłko Adama podskakuje i muszę zwalczyć chęć polizania go.
– Nawet ścierwa mają swoje przeznaczenie – odpowiada, uśmiechając się lekko.
Parskam z odrazą.
– Boże, jak ty możesz spać w nocy? – pytam ironicznie.
– Jak dziecko, dziękuję bardzo.
Piorunuję wzrokiem jego idealny profil, pragnąc, żeby głowa mu eksplodowała. Niestety ostatnio nie zyskałam żadnych nadprzyrodzonych mocy, więc jego durny, choć śliczny, łeb pozostaje nietknięty.
Podsuwa mi lampkę szampana, dając przy tym dobry widok na swój zegarek, który ukazuje się, kiedy rękaw koszuli podjeżdża do góry. Brad jest maniakiem zegarków – „czasomierzy”, jak każe nazywać swoją kolekcję – więc widziałam naprawdę sporo niedorzecznie drogich okazów.
Ten, który ma Adonis, sprawia, że te należące do Brada wyglądają jak zabawki, które dzieci dostają z gumą do żucia.
– Masz bardzo interesujący strój, hrabio. Kosztowny. Czy ty i twoi rodacy ciągniecie zapałki, kto będzie nosił kaszmirowe płaszcze i zegarki Patek Philippe, a może macie grafik, kto przebierze się za bogatego playboya, kiedy idziecie śledzić niewinnych ludzi?
– Nie jestem hrabią – odpowiada bardzo poważnie.
– Serio?!
– Jestem markizem.
Ta zagrywka jest tak głupia, że nie mogę powstrzymać się od drwin z niego.
– A co to, jakiś rodzaj sera?
Jego spojrzenie przesuwa się po mojej twarzy, badając każdy szczegół i minę pełną pogardy. Zatrzymuje wzrok na moich ustach i mówi:
– To stopień wyżej niż hrabia.
– Ach tak. Stopień wyżej niż hrabia. Przypuszczam, że to całkiem dobra ranga – odpowiadam oschle.
– To również stopień niżej niż książę, jeśli to poprawi ci nastrój.
– Och, o wiele. – Kipiąc ze złości, wypijam łyk szampana.
Jaki tupet ma ten idiota, żeby udawać włoskiego supermodela. Powinnam kopnąć go w jaja.
– Jak w ogóle dostałeś się do tego salonu? Zrobiłeś maślane oczy do kobiety przy recepcji? Zakręciłeś nią tak, że jej mózg zamienił się w papkę? Boże, pewnie nadajesz się do każdej pracy. Hej, czy to ty wśliznąłeś się na imprezę noworoczną u Paris Hilton i zdobyłeś wszystkie te ujęcia spod jej spódniczki?
– Jesteś naprawdę urocza – mówi bardzo poprawną angielszczyzną i uśmiecha się. – Amerykański temperament. Moja matka zakochałaby się w tobie.
– Ha! Z pewnością! A gdzie ona teraz jest, w stanowym zakładzie karnym?
Po raz pierwszy jego twarz przybiera nieprzyjemny wyraz. Nagle patrzy na mnie onieśmielająco i mówi coś ostro po włosku.
– Przykro mi, nie zrozumiałam.
– Powiedziałem: nie znieważaj mojej matki.
Zdumiona wpatruję się w niego przez chwilę, po czym wybucham śmiechem.
– Cóż, widać, że jesteś oddany swojej pracy, muszę przyznać. Wiesz, powinieneś pomyśleć o aktorstwie. Albo modelingu! Zarobiłbyś fortunę. Mój najlepszy przyjaciel jest modelem i to niedorzeczne, ile…
– Dlaczego jesteś smutna? – przerywa mi w pół zdania.
Patrząc, jak bardzo to zabolało, równie dobrze mógłby dźgnąć mnie prosto w serce. Śmiech zamiera mi na ustach, gardło zaciska się, a do oczu nabiegają gorące łzy.
– To po prostu okrutne – szepczę. – To jawna podłość z twojej strony.
– Przepraszam, nie rozumiem… – mówi i patrzy na mnie zdezorientowany.
– Zostaw mnie w spokoju. Odejdź.
Nie mogę na niego patrzeć, więc zamiast tego zaczynam wpatrywać się w bąbelki w kieliszku.
Po chwili cicho wypuszcza powietrze i wstaje. Mamrocze kolejne przeprosiny i odchodzi.
Nie mogę uwierzyć, że w ogóle z nim rozmawiałam. Zapewne wszystko nagrał. Te bezwzględne gnojki chodziły za mną od miesięcy, odkąd tylko zostały ogłoszone moje zaręczyny z Bradem. Kopciuszek Kimber Ma Swojego Księcia – drwiono w jednym z artykułów – Harda krawcowa bez grosza przy duszy wżenia się do amerykańskiej arystokracji, wychodząc za złotego chłopca z politycznej dynastii – głosił inny.
Tak, to prawdziwa historia Kopciuszka. Tyle że jej książę nie był zmuszany przez ojca do poślubienia jej pod groźbą utraty majątku, myślę.
Ale najgorszy, najbardziej łamiący serce i rozrywający duszę jest fakt, że wiedzieli o tym wszyscy, poza mną.
Każdy wiedział, że Brad uprawiał hazard, narobił długów na konto ojca i miał kobiety w całym mieście. Każdy wiedział, że był największym zagrożeniem dla politycznej kariery ojca i dobrego imienia rodziny i każdy wiedział, że tatuś postawił mu ultimatum.
Ożeń się i ustatkuj albo zostaniesz odcięty.
Jaka to wygoda dla Brada, że byłam taka łatwowierna i ślepa. I tak desperacko w nim zakochana. Bardzo mu wszystko ułatwiłam.
Jednak nie wszyscy byli przekonani o mojej niewinności. W kilku artykułach w internecie sugerowano, że wiedziałam o problemach Brada i rzuciłam się jak sęp, żeby wyszarpać resztki jego beztroskiego życia, napychając sobie przy okazji kieszenie.
Tak jakby interesowały mnie pieniądze. Kiedy pomyślę o wszystkich tych chwilach, gdy mówiłam mu, że go kocham, a on mamrotał pod nosem „ja ciebie też”, po czym odwracał wzrok, czuję mdłości.
Pieprzyć miłość. I pieprzyć mężczyzn. Od tej chwili skupiam się na pracy.
Ale najpierw muszę dotrzeć do Włoch.
***
– Nie. To na pewno pomyłka. Muszę dostać się na ten lot.
– Bardzo mi przykro, proszę pani. Niestety sprzedano więcej biletów niż miejsc, a pani miejsce otrzymał już inny pasażer. Naprawdę nie mogę zrobić nic więcej.
Kobieta w czerwonej kamizelce przy bramce wygląda, jakby rzeczywiście było jej przykro, to muszę jej oddać. Ale jeśli myśli, że pozwolę jej i liniom lotniczym wykopać się z tego lotu, to chyba zwariowała.
Pochylam się nad kontuarem i mówię z naciskiem:
– Pani mnie nie słucha. Muszę dostać się na ten lot.
– Możemy wpisać panią na listę rezerwową na następny lot, czyli… – Sprawdza na ekranie komputera. – Jutro o dziesiątej.
– Jutro? Żartuje pani?
Po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku minut, odkąd zostałam wezwana przez głośnik, żeby podejść do bramek, widzę, że kobieta zaczyna wyglądać niepewnie.
Sięga pod kontuar i mówi:
– Oto broszurka, w której może zapoznać się pani ze swoimi prawami…
– Nie chcę waszej ulotki. Chcę mojego miejsca.
Wyciąga przed siebie kartkę jak ofertę pokoju.
– Możemy wypłacić odszkodowanie w formie gotówki, czeku albo vouchera na przyszły lot, ale nie mogę umieścić pani na miejscu w tym locie, przykro mi.
Pot występuje mi na przedramiona. Serce zaczyna łomotać, a puls szaleje. Próbując zachować resztki spokoju, żeby nie aresztowała mnie ochrona lotniska, mówię:
– Nie rozumie pani. Mój ojciec umiera. Jeśli będę musiała czekać do jutra, żeby dostać się na lot do Włoch, on może już nie żyć, kiedy tam dotrę.
Traci do mnie cierpliwość i robi się oschła.
– Proszę pani, mam innych klientów, którymi muszę się zająć. Naprawdę nie mogę zrobić dla pani nic więcej ponad to, co zaoferowałam.
Myślę, że to zmiana tonu tak na mnie wpływa. A może wszystko, przez co przeszłam w ciągu ostatnich kilku dni. Tak czy inaczej, chwytam za brzeg blatu i wrzeszczę:
– Mój ojciec umiera! Muszę dostać się na ten lot!
– Rozumiem pani frustrację…
– Nie, nie jestem sfrustrowana, tylko wściekła! Jak możecie tak losowo wyrzucić mnie z samolotu? Zapłaciłam za bilet tak samo jak wszyscy. To niesprawiedliwe!
Jej twarz robi się czerwona. Jest mi jej żal, bo to nie jej wina, że linie lotnicze sprzedały za dużo biletów, ale do jej obowiązków należy zajmowanie się poirytowanymi klientami, a także znalezienie innych rozwiązań, kiedy zostają wydymani przez jej pracodawcę.
Poza tym sama wybrała sobie pracę w tych gównianych liniach. Jeśli chciała uniknąć niezręcznych sytuacji z rozdrażnionymi klientami, mogła zostać treserką psów.
– Niech pani wyrzuci z tego lotu kogoś innego. Na przykład kogoś, kogo ojciec nie doznał rozległego ataku serca w innym kraju! Chyba macie jakieś sposoby na uwzględnianie sytuacji wyjątkowych, prawda?
Kiedy jej spojrzenie staje się twarde, dodaję proszącym tonem:
– Prawda?
– Proszę odsunąć się od kontuaru – oznajmia ostro.
Staję się świadoma, że za mną czeka cała grupa ludzi, a także tego, że ochroniarz zaczął przyglądać mi się uważniej.
Mój gniew przechodzi w panikę.
Cholera. To nie może się dziać!
Głos mi drży, a oczy wypełniają się łzami, kiedy mówię:
– Proszę. Błagam panią. Nie widziałam ojca od pięciu lat. Jest moją jedyną rodziną. Muszę być przy nim. Muszę dostać się na ten lot. Jeśli on umrze, a mnie przy nim nie będzie, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Kobieta już otwiera usta, żeby mnie uciszyć, kiedy za sobą słyszę głos:
– Ta pani może wziąć moje miejsce.
Nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć, kto to. Wszędzie rozpoznałabym ten akcent, który sprawia, że majtki same spadają.
A do tego moja rozmówczyni wygląda, jakby właśnie została poddana elektrowstrząsom.
– Och, s… sir – jąka się. – To bardzo miłe. Czy jest pan pewien? – Spogląda na mnie i marszczy brwi, wyraźnie sądząc, że nie zasługuję nawet, żeby stać w pobliżu Adonisa, a co dopiero dostąpić zaszczytu jego wielkoduszności.
– Jestem pewien.
Pojawia się w polu widzenia, okrąża mnie z lewej strony i staje obok. Ociera ramieniem o moje, a mi przechodzi po kręgosłupie dreszcz.
– Zobaczę, czy mogę to zorganizować. Rzeczywiście pozwalamy na zmiany w niektórych przypadkach. Czy mogę prosić pana kartę pokładową?
Zerka na mnie z lekkim uśmiechem, wyjmuje kartę z wewnętrznej kieszeni płaszcza i podaje kobiecie, a wszystko to nie odrywając wzroku od mojej twarzy.
Zduszonym głosem pytam:
– Lecisz tym samolotem? – On pochyla głowę z uprzejmym skinieniem. – I nie jesteś paparazzi?
– Paparazzo – poprawia. – Z tego, co wiem, nie.
– A, yy… ta cała sprawa z hrabią… – Odwracam się do niego.
– Markizem. – Jego oczy lśnią z rozbawienia. – Nie, to nie rodzaj sera.
Przykładam dłoń do piersi i oddycham gwałtownie.
– O mój Boże, bardzo przepraszam.
– Sir – świergocze pracownica linii lotniczych.
Spojrzenia, moje i Adonisa, łączą się na chwilę, która wydaje się wiecznością, zanim on odwraca wzrok, żeby skupić na niej uwagę.
– Tak?
– To bilet pierwszej klasy.
Gapię się na nią zszokowana. Ona odpowiada mi spojrzeniem spod uniesionych brwi, jakby mówiła: obie dobrze wiemy, że nie zasługujesz na pierwszą klasę, siostro.
– Tak, zgadza się – mówi Adonis pewnie. – Jakiś problem?
Kobieta patrzy na mnie, potem znowu na niego, a następnie przykleja wielki, sztuczny uśmiech do twarzy.
– Żaden problem, sir. Poproszę pański dowód.
Wyjmuje paszport z innej kieszeni i podaje go.
– Proszę pani, czy mogę jeszcze raz prosić pani kartę pokładową i dowód?
Niewiarygodne. Znowu można być dla mnie miłą.
Z totalnym niedowierzaniem patrzę, jak kobieta zaczyna stukać coś na klawiaturze, zmieniając rezerwację tak, żebym mogła dostać się na lot. Odwracam się i odkrywam, że Adonis wpatruje się we mnie z tą samą intensywnością, co wtedy, kiedy podniosłam wzrok znad szkicownika i przyłapałam go, jak się gapił.
– Nie mogę pozwolić, żebyś to zrobił – mówię.
– Oczywiście, że możesz.
– To cudowny gest, ale ten bilet musiał kosztować fortunę.
Pracownica stwierdza, że to właściwy moment, żeby okazać się pomocną.
– Całkowity koszt lotu pierwszej klasy do Florencji to dziesięć tysięcy sześćset osiem dolarów.
Szczęka mi opada i zawisa gdzieś w okolicy klatki piersiowej.
Adonis widzi moje przerażenie i próbuje poprawić mi nastrój:
– To bilet w dwie strony.
– Przykro mi, ale nie ma możliwości, żebym zdołała ci za to oddać. Choć bardzo chciałabym przyjąć tę hojną ofertę, to nie mogę.
Przekręca głowę, jakby coś rozważał. Jego spojrzenie przesuwa się na mój bagaż podręczny.
– Twój szkicownik – oznajmia.
– Co? – Jestem tak zaskoczona, że mówię to zbyt głośno, aż kobieta za kontuarem podskakuje.
– Twój szkicownik. Wezmę go w zamian za bilet.
Mówi to tak, jakby czymś zupełnie racjonalnym było zamienienie go na bilet za dziesięć tysięcy i oczekuje, że oddam go bez zastanowienia. Jednak nie wie, że znajdują się tam nie tylko hobbystyczne bazgroły. Są tam wszystkie projekty mojej wiosennej kolekcji, nad którą miałam zacząć pracę zaraz po powrocie z miesiąca miodowego.
Miesiąc miodowy może i został odwołany, ale kolekcja nie, a ja nie zeskanowałam jeszcze rysunków do komputera.
A to znaczy, że jeśli dam Adonisowi mój szkicownik, te projekty przepadną na zawsze. Zaciskam palce na bagażu i odsuwam go za plecy.
– To niemożliwe.
Przebłysk irytacji sprawia, że jego oczy ciemnieją, ale szybko odzyskują swój błękitny spokój. Widzę, że nie przywykł do odmów, ale stara się to ukryć pod sztywnym uśmiechem.
– Rozumiem. Życzę powodzenia w sprawie ojca. – Odwraca się do pracownicy linii lotniczej, która śledziła naszą konwersację z taką samą gorliwością, co wcześniej barmanka. – Wygląda na to, że jednak nie będzie potrzeby zmiany rezerwacji na bilecie…
– Czekaj. – Spanikowana chwytam miękki rękaw jego płaszcza.
Spogląda na mnie z protekcjonalnie uniesioną brwią.
– Dlaczego chcesz ten szkicownik? Może mogłabym dać ci coś innego?
Kiedy znowu pojawia się jego lubieżny uśmiech, już rozumiem, jak źle to zabrzmiało. Szybko się wycofuję.
– To nie była propozycja.
– Nie? Szkoda.
Wpatrujemy się w siebie bez mrugnięcia. Żaru w jego spojrzeniu nie da się pomylić z niczym. Z bólem stwierdzam, że właśnie stanęłam przed wyborem: sprzedać siebie albo stracić wiosenną kolekcję.
Moja panika przeradza się w kompletną histerię.
Czuję, jak w środku wybucha wojna pomiędzy moimi hormonami, mózgiem i kompasem moralnym, który – jeśli mam być zupełnie szczera – jako pierwszy przegrywa tę walkę.
Czyli logika kontra hormony prowadzą bój na śmierć i życie, podczas gdy moja macica dopinguje z linii bocznej, macha pomponami i podskakuje radośnie.
Logika podpowiada, że latami oddawałam się Bradowi za darmo i nic z tego nie mam. Nie, czekaj – to te podstępne hormony, które wyraźnie wzięły stronę Adonisa. Logika mówi, że lot jest za kilka minut. Jeśli Adonis ma ochotę na bzykanko, zapewne zadowoli się szybką akcją w męskiej toalecie. Na nic innego nie ma czasu.
Moje hormony wrzeszczą z radości na tę myśl, ale logika oznajmia im oschle, że jeśli Adonis jest typem mężczyzny, który zgodzi się na szybki numerek z nieznajomą w toalecie na lotnisku, to zapewne ma jakąś chorobę weneryczną.
Drużyna Hormonów przypomina, że w łazience na pewno jest automat z prezerwatywami.
Drużyna Logiki zauważa, że mogłabym odtworzyć projekty z pamięci. Nawet jeśli nie idealnie, to wystarczająco.
Drużyna Hormonów mówi: ale tylko spójrz na niego. Jego penis jest prawdopodobnie tak niesamowity jak cała reszta ciała. Wyświadczy przysługę nam obojgu, skarbie i uda ci się wpakować swój żałosny tyłek do tego samolotu.
Drużyna Logiki wzdycha i przypomina mi, że chociaż kompas moralny wycofał się i tak poczuję się brudna i wykorzystana, a tego miałam już chyba ostatnio dość?
Wypuszczam ogromny haust powietrza, puszczam kaszmirowy rękaw Adonisa i otwieram torbę. Przekazuję mu szkicownik obiema dłońmi jak cenny skarb, którym jest.
– Proszę. Weź go. Nic nie jest warte przegapienia tego lotu.
Nawet widok twojego wspaniałego penisa.
Przez moment przygląda się mojej twarzy w ciszy, po czym wyjmuje szkicownik z moich rąk. Zaczyna przerzucać kartki. Z roztargnieniem zwraca się do pracownicy:
– Proszę kontynuować.
Kobieta potrząsa głową, jakby też nie mogła w to wszystko uwierzyć i zaczyna na nowo stukać na klawiaturze.
– Są niesamowite – mamrocze Adonis, podziwiając stronę z elegancką, czerwoną suknią z jednym ramiączkiem, taką, którą wyrafinowana kobieta założyłaby na oficjalne przyjęcie. Ciało modelki jest tylko delikatnie naszkicowane, ale szczegółom poświęciłam dużo czasu. Można odnieść wrażenie, że zaraz wyskoczy z kartki. Prawie słyszę szelest jedwabiu, kiedy sukienka przepływa między nogami modelki.
– Tak. Cóż, teraz są twoje, możesz się nimi nacieszyć – mówię.
Staram się powstrzymać gorzką nutę w głosie, bo przecież dostaję to, czego chciałam. Nie będę musiała czekać do jutra na następny lot i miejmy nadzieję, że dzięki temu dotrę do ojca, zanim zdarzy się to, o czym nawet nie chcę myśleć.
– A z czystej ciekawości, dlaczego chciałeś go mieć?
Adonis podnosi na mnie wzrok. Jego usta przybierają bezwzględny wyraz.
– Jestem zapalonym kolekcjonerem.
– Szkicowników? – Marszczę brwi.
Waha się przez ułamek sekundy, tak krótki, że pewnie sobie to wyobraziłam.
– Sztuki.
Czuję się zaszczycona, że uznał moje rysunki za sztukę, ale również załamana, że straciłam szkicownik, a także przepełniona wdzięcznością za to, że oddał mi swoje miejsce i zdezorientowana tym, jak bardzo chciałabym jednocześnie pocałować go i walnąć pięścią w twarz. Dlatego nie jestem w stanie zaoferować więcej niż zrezygnowane:
– Hmm…
– Dobrze, wszystko załatwione! – Pracownica uśmiecha się od ucha do ucha. Podaje mi dowód i nową kartę pokładową. – Potrzebuję podpisy obojga państwa na formularzu. I już panią odprawiłam, więc może pani od razu wejść na pokład. Prosto przez te drzwi. – Wskazuje właściwe wyjście.
– Dzięki. – Podpisuję dokument, biorę kartę pokładową i odwracam się do Adonisa. – Dziękuję. Szczerze. To naprawdę niesamowite.
Patrzy na mnie intensywnie i milczy.
– I jeszcze raz przepraszam za moje zachowanie w saloniku – dodaję nieśmiało.
– Jeśli naprawdę chcesz mi to wynagrodzić, daj mi swój numer.
Zamieram. Obserwuje moje wahanie wzrokiem jastrzębia, jego niecierpliwość jest wyraźna. Jest mężczyzną, który nie tylko nie przywykł do odmów, ale najwyraźniej nie musi zwykle na nic czekać.
Ponieważ jest arystokratą. Włoski markiz, znany również jako Big Cheese.
Który prawdopodobnie ma dwanaście kochanek, jest skąpy dla służby i bije psa.
Wracam do nienawidzenia go jak za dotknięciem magicznej różdżki.
– Jasne – mówię uprzejmie, z uśmiechem. – Masz długopis?
Wyjmuje z kieszeni marynarki srebrne pióro Mont Blanc, a ja wygrzebuję z torebki jakiś świstek papieru. Potem szybko zapisuję na nim numer i imię.
Tyle, że nie moje. Nie wiem, do kogo należy numer, ale imię z pewnością opisuje kobietę, która potrafi pokazać takiemu latającemu za spódniczkami dupkowi, gdzie jego miejsce.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
J. T. Geissinger pisze unikalne, pełne namiętności historie miłosne dla czytelników, którzy potrzebują czegoś więcej niż słodki romans. Od zabawnych, zadziornych komedii romantycznych po intensywne, modne kryminały. Jej książki sprzedają się w ponadmilionowych nakładach i są tłumaczone na kilka języków. Otrzymała nagrody Prism Award for Best First Book oraz Golden Quill Award for Best Paranormal/Urban Fantasy. Jest dwukrotną finalistką nagrody RITA Award w kategorii Najlepszy Autor Romansów w Ameryce, a jej prace trafiły do finału plebiscytów Bestsellers’ Best, National Readers’ Choice oraz Daphne du Maurier Award.
Dołącz do jej grupy czytelników na Facebooku – Geissinger’s Gang – by wziąć udział w cotygodniowych chatach i rozdaniach, zdobywać więcej informacji o powstających pozycjach, mieć dostęp do ekskluzywnych fragmentów i konkursów oraz otrzymywać egzemplarze autorskie najnowszych dzieł. Możesz też zajrzeć na jej stronę, www.jtgeissinger.com, albo obserwować ją na Instagramie @JTGeissingerauthor lub na Twitterze @JTGeissinger.
1Merci – (z fr.) dziękuję (przyp. red.).
2TMZ – amerykańska gazeta internetowa typu tabloid (przyp. red.).
3Che bella – (z wł.) jaka piękna (przyp. red.).
4Bella – (z wł.) piękna (przyp. red.).