Midnight Valentine - J.T. Geissinger - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Midnight Valentine ebook i audiobook

J.T. Geissinger

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

314 osoby interesują się tą książką

Opis

Megan Dunn przyjeżdża do Seaside w stanie Oregon, żeby spełnić marzenie Cassa, jej zmarłego męża. Kupuje wymagający pilnego remontu pensjonat i z nadzieją na lepszą przyszłość próbuje na nowo poskładać naznaczone tragedią życie. 

Kobieta czuje, że szczęście w końcu się do niej uśmiecha, bo prawie od razu po przyjeździe do nowego miejsca dowiaduje się, że znalazł się tu ktoś, kto może jej pomóc z remontem. A jakby tego było mało, jest najlepszy w branży. 

Kiedy jednak poznaje Theo Valentine’a, już wie, że bardzo się myliła. To ponury, niemiły, przesiąknięty aurą nienawiści do całego świata mężczyzna. Jest w nim jednak też coś, co przyciąga Megan jak magnes. Skrywa tajemnicę, którą bardzo chciałaby odkryć, sekret mający, jak się wydaje, związek z jej przeszłością. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                               Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 15 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
4,4 (217 ocen)
132
51
26
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness
(edytowany)

Całkiem niezła

Ta historia to chyba za dużo dla mnie ;) zbyt nieprawdopodobna, zbyt ckliwa, a końcówka fabuły już w ogóle nie ma sensu (całkowicie zbędna drama). "Pen Pal" mi się podobało pomimo wątku fantastycznego, ale ta historia mnie nie przekonała. Dodatkowo nie podoba mi się sposób, w jaki autorka odnosi się w tej książce do chorób psychicznych, terapii i leków - deprecjonuje je, podtrzymuje szkodliwe stereotypy, by "wyleczyć" bohaterów mocą miłości. Samo wykonanie tej książki, język i styl pisania jak zawsze na plus u tej autorki.
40
Drabex

Dobrze spędzony czas

troszkę niewiarygodna,ale zarazem piękna 🥰
30
kamilla2_2005

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia …. Napisana super i w sumie niech każdy się przekona czy temat do niego trafia
30
koziolek88

Dobrze spędzony czas

Podobny vibe jak w Pen Pal, ale jak dla mnie znaczenie lepsza. Przydałyby się tylko jakieś rozdziały z perspektywy Theo.
31
Tita11

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka, pokochałam przyjaciółkę Suzanne, te teksty-bomba. Naprawdę warto przeczytać.
20

Popularność




Tytuł oryginału: Midnight Valentine

Copyright © J.T. Geissinger 2018

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2024

All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Marta Bałażyk, Anna Miotke, Natalia Stefanik

Skład i łamanie: Mateusz Bartel

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

ISBN 9978-83-8362-747-2 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne ·Oświęcim 2024

1

– Wierzy pan w reinkarnację?

– Przerabialiśmy to już, Megan.

– I nigdy nie udzielił mi pan jasnej odpowiedzi. Nic by się panu nie stało, gdyby wyłożył pan kawę na ławę i powiedział, co o tym sądzi.

– Liczy się to, w co ty wierzysz, i powody, dla których tak jest.

Podnoszę się z niewygodnej skórzanej kanapy, na której leżę w każdy czwartek przez pięćdziesiąt minut od ostatnich dwóch lat, i spoglądam na doktora Singera. To przystojniak w stylu mechanika z lat pięćdziesiątych. Ma obcięte na jeża, siwe włosy. Nosi klasyczną białą koszulę i okulary w rogowej oprawie. Postanowiłam mu zaufać już po dziesięciu minutach naszego pierwszego spotkania. Wiedziałam, że będę go okłamywać, tak jak okłamywałam każdego terapeutę, do którego wcześniej chodziłam.

Istnieją prawdy zbyt bolesne, aby mówić o nich na głos. Niektóre demony należało pozostawić w spokoju, by gniły w mroku przez wieczność.

– To nasza pożegnalna sesja, doktorze Singer. To oznacza, że to pana ostatnia szansa, żeby mi pomóc.

Pomimo że uczono go, aby zachować neutralny wyraz twarzy, wyraźnie się krzywi.

– Masz wrażenie, że ci nie pomogłem, Megan?

Oczywiście, że nie. Jednak to nie jego wina, że nie da się posklejać w całość wszystkich roztrzaskanych kawałków mojej psychiki, więc uśmiecham się i mówię coś miłego:

– Jest pan najlepszym terapeutą, jakiego miałam.

Obserwuje mnie zza okularów w rogowych oprawkach oczami koloru starego dżinsu, wyblakłego od prania w zbyt wielu smutnych historiach. Poznanie nadmiernej ilości trujących sekretów wybarwiło je do takiego bladego odcienia.

– Zadzwonisz do doktora Andersa, kiedy dotrzesz do Oregonu?

– Tak – kłamię. – Jak tylko się zadomowię.

– Mam nadzieję, że to zrobisz. To dobry człowiek. I ma wysokie kwalifikacje.

– Pan również. I niech pan zobaczy, do czego nas to doprowadziło.

Wpatrujemy się w siebie, podczas gdy zegar tyka cichutko na ścianie. Na zewnątrz rozlega się wycie psa. To nieznośnie samotny dźwięk.

– Jesteś inteligentną kobietą, Megan. Wiesz, że terapia nie odniesie skutków, jeśli się w nią nie zaangażujesz.

– Zjawiałam się u pana niezawodnie co tydzień przez dwa lata. To chyba świadczy o zaangażowaniu.

– Twoje ciało pozostawało w gabinecie, ale myśli gdzie indziej. Nigdy nie byłaś całkowicie otwarta ani szczera. Powiedz mi, że się mylę.

Podnoszę torbę z podłogi, zarzucam ją na ramię i wstaję, gotowa z tym skończyć. Czeka na mnie ciężarówka od przeprowadzek, nowe życie i tysiące marzeń do pogrzebania w piasku pustyni.

– Zawrzyjmy układ. Powie mi pan, czy wierzy w reinkarnację, a ja powiem panu coś prawdziwego. Cokolwiek zechce pan wiedzieć. Odpowiem szczerze.

Doktor Singer wstaje, rozprostowuje swoje tyczkowate kończyny i wychodzi zza biurka. Zatrzymuje się przede mną i opiera dłonie na biodrach.

– W porządku. Lepiej późno niż wcale – oznajmia po chwili zamyślenia. – Nie wierzę w reinkarnację. Ani w życie pozagrobowe, jeśli mam być całkowicie szczery. Myślę, że nasze życie jest najlepszym, co może nas spotkać, dlatego to takie ważne, by je jak najlepiej wykorzystać. Należy stawiać czoła problemom, przepracowywać je, aby ostatecznie się od nich uwolnić i cieszyć danym nam czasem.

– Okej. Dziękuję. – Potakuję niezbyt zaskoczona jego odpowiedzią.

W nietypowym geście przywiązania kładzie dłonie na moich ramionach i spogląda mi w oczy.

– A teraz pora na moje pytanie. Dlaczego nie pozwoliłaś sobie pomóc? – pyta miękkim tonem.

Sprawia wrażenie szczerego. Jestem poruszona jego pytaniem, tym, jak bardzo chciał mi pomóc, jego dobrocią i wiarą, że wszystkie życiowe problemy można rozwiązać, zwyczajnie o nich rozmawiając.

– Ponieważ nieważne, jak bardzo by pan tego chciał, doktorze Singer, nie da się pomóc komuś, kto jest już martwy.

Klepię go po dłoni, przepraszając za niepokój, jaki wywołałam, a potem odwracam się i opuszczam gabinet.

***

Z Phoenix do Seaside jedzie się dwadzieścia dwie godziny bez przystanków, lecz ja zatrzymuję się na noc w miasteczku z jednym sygnalizatorem świetlnym. Wynajmuję pokój w tanim motelu i do nadejścia świtu leżę w ubraniach na pościeli, wpatrując się w sufit. Potem wypijam trzy filiżanki okropnej kawy w małej knajpce przy motelu i wracam na trasę.

Biegnąca przez Kalifornię autostrada międzystanowa numer pięć jest długim, nudnym pasem zatłoczonym osiemnastokołowymi ciężarówkami. Słucham bluesa w stacji radiowej, kiedy miejski krajobraz ustępuje drzewom migdałowym i pastwiskom. Faliste wzgórza w sercu regionu usiane są smukłymi sylwetkami dębów i wysokich, wypalonych letnim słońcem traw. Skręcam w lewo na Portland. Zostaje mi jeszcze półtorej godziny do celu podróży. Zanim docieram do Seaside, jestem wyczerpana i umieram z głodu, ale odczuwam dziwną ulgę.

Jeden dzień dłużej spędzony w Phoenix mógłby zepchnąć mnie na krawędź, na której żyłam od tak dawna.

Agentka nieruchomości przysłała mi klucze do domu, lecz postanawiam zatrzymać się po drodze, aby coś zjeść. Zajeżdżam do jadłodajni. Wypełniają ją pary siwowłosych staruszków i siedzący samotnie w boksie na tyłach knajpki mężczyzna, który obserwuje przez okno łagodny wieczorny deszcz.

Nawet w siedzącej pozycji widać, że jest potężnie zbudowany. Szwy jego czarnego płaszcza przeciwdeszczowego napinają się na jego szerokich ramionach. Ceramiczny kubek, na którym zaciska dłonie, wydaje się maleńki. Wygląda, jakby musiał zaklinować się pomiędzy siedzeniem a stolikiem, aby się zmieścić w boksie.

To nie rozmiar go jednak wyróżnia, lecz emanujący od niego groźny styl bycia typu „trzymajcie się z daleka”, sposób, w jaki się garbi, i kaptur przeciwdeszczowego płaszcza rzucający mroczne cienie na jego twarz. Sprawia wrażenie osoby, która nie chce, aby ktokolwiek się jej przypatrywał.

Zachowuje się, jakby się ukrywał.

– Co ci podać, kochanie? – pyta stojąca za ladą kelnerka. Trzyma w dłoni dzbanek z kawą.

To pulchna kobieta po sześćdziesiątce, o rumianych policzkach. Uśmiecha się do mnie, jakbyśmy były przyjaciółkami. Siadam na jednym ze stołków i odkładam torebkę na blat.

– Poproszę kawę. I omlet z dodatkowym bekonem położonym z boku talerza.

Jeśli uznaje za dziwne to, że zażyczyłam sobie omlet na kolację, nie wspomina o tym. Zwyczajnie kiwa głową i nalewa mi kubek kawy, a potem mówi, że za chwilę wróci.

Kiedy kieruje się do kuchni, rozglądam się po pomieszczeniu, popijając kawę. Dotarłam do miasteczka po zmroku, więc nie miałam okazji, aby dobrze się po nim rozeznać. Dostatecznie długo studiowałam jednak szczegóły tej miejscowości, żeby je zapamiętać.

Seaside, w stanie Oregon, to niewielkie nadmorskie miasteczko słynące z plaży o dobrych warunkach do surfowania, promenady wybudowanej w latach dwudziestych dwudziestego wieku, arkady i staroświeckiej karuzeli. Liczba ludności wynosi niewiele ponad sześć tysięcy, a to zupełnie inna bajka niż półmilionowy tłum zasiedlający Phoenix. Powietrze w tym miejscu jest zupełnie inne, świeże i rześkie, wypełnione zapachem soli i sosny, a nie smogiem i kamieniami wypalanymi przez bezlitosne pustynne słońce.

Mam nadzieję, że wszystko w tym miejscu będzie inne i że uda mi się zostawić za sobą koszmary.

Zajęta myślami dotyczącymi pracy, którą muszę włożyć w dom, popijam kawę i przysłuchuję się rozmowom, próbując się nie zastanawiać, co Cass powiedziałby na temat tego miejsca, jak podskakiwałby na stołku z podekscytowania.

Po kilkunastu minutach uświadamiam sobie, że czuję się niekomfortowo.

Rozglądam się zdziwiona intensywnością tego uczucia. Żaden z klientów nie spogląda w moją stronę. Muzyka jest radosna, wnętrze jadłodajni czyste i jasne, a wszystko wydaje się normalne. Wręcz nudne.

Dlaczego zatem czuję mrowienie na karku?

Zerkam przez ramię i odkrywam powód. Przygląda mi się mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu. Właściwie nie tylko przygląda. Wręcz obrzuca mnie piorunującym, jawnie wrogim spojrzeniem. Wpatruje się we mnie z kompletną odrazą, jakbym w jakiś sposób głęboko uraziła jego uczucia.

Jego zimne, twarde i zupełnie czarne oczy są niczym obsydian.

Unoszę brwi i odwzajemniam jego spojrzenie, ponieważ nie mam czasu na dupków o takim sposobie bycia.

– Proszę, kochanie. – Życzliwa kelnerka stawia przede mną talerz z jedzeniem. Rozmiar dania mnie zaskakuje. Ta porcja mogłaby wyżywić czteroosobową rodzinę. Na wierzchu niedbale spoczywa sterta placków ziemniaczanych.

– Wow. To kupa jedzenia.

Kelnerka wybucha śmiechem, od którego trzęsie się jej brzuch.

– Powinnam była ostrzec cię przed rozmiarem dania. Cal, to znaczy mój mąż, jest kucharzem. Lubi, gdy klienci wychodzą od nas z przekonaniem, że dostali dużo za to, za co zapłacili.

– Powiedz Calowi, że mógłby podnieść cenę tego omletu o dziesięć dolarów i nadal miałabym wrażenie, że dostałam dużo za tę kwotę. – Dłubię widelcem w olbrzymim, puszystym kopczyku. – Ile jajek zużyto do jego zrobienia?

Kelnerka chichocze.

– Nikt tego nie wie. Lata temu przestałam przekonywać go do trzymania się przepisów. Mam nadzieję, że będzie ci smakowało, kochanie.

– Z pewnością. Dziękuję.

Uśmiechamy się do siebie. Kelnerka spaceruje wzdłuż lady, dolewając kawy klientom, a ja biorę się za jedzenie. Nie można mnie określić mianem wykwintnej smakoszki, więc w ciągu kilku minut zmiatam z talerza większość omletu i zaczynam się przebijać przez imponującą stertę placuszków. Kiedy podnoszę widelec do ust, ponownie ogarnia mnie dziwne uczucie. Malutkie włoski na ramionach stają mi dęba, a uszy palą jak po włożeniu palca do gniazdka.

Odkładam widelec, zgrzytam zębami i zerkam przez ramię.

Ponurak w płaszczu wpatruje się we mnie, jakby miał zamiar wyskoczyć z boksu i otworzyć ogień.

Lecz nie wie o mnie jednego. Nie jestem typem dziewczyny, która truchleje ze strachu w dziwacznej albo potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Jestem osobą, która stawia jej czoła, szczerząc kły i warcząc.

Bez mrugnięcia napotykam jego palące spojrzenie.

– Masz jakiś problem?

Chwyt na jego kubku z kawą się zacieśnia, aż mężczyźnie bieleją kostki. Przełyka ślinę, mięsień w jego szczęce drga, ale milczy.

– Jak smakuje ci omlet, kochanie?

Chwilę dłużej wytrzymuję wypełnione nienawiścią spojrzenie ponuraka w płaszczu, zanim odwracam się do kelnerki.

– Jest niesamowity. Nie będę musiała jeść przez dwa dni… A właściwie cofam swoje słowa. Macie tartę limonkową?

Dociera do mnie charakterystyczny dźwięk, gdy potężny mężczyzna próbuje się ewakuować z małego boksu. Towarzyszy temu pobrzękiwanie, dudnienie, skrzypienie gumowych podeszew na linoleum i zdenerwowane syknięcie. Wymija mnie, wzbudzając powiew powietrza i zostawiając po sobie roztaczający się zapach drewna. Nad wejściowymi drzwiami rozlega się dźwięk dzwoneczka, po czym zatrzaskują się one z ogłuszającym hukiem. Walnął nimi z taką siłą, że zabrzęczały szyby w oknach. Jestem zdumiona, że nie popękały szklanki w lokalu.

Kelnerka zerka ponad moim ramieniem, potrząsa głową i wzdycha.

– Niezły z niego czaruś – oznajmiam oschłym tonem.

– Kiedyś był. – W jej głosie pobrzmiewa żal, który wzbudza moją ciekawość.

– Znasz go?

Jej życzliwe zielone oczy wypełnia smutek.

– Od dziecka. Wszyscy w mieście go znają. Mieszka tu całe swoje życie. W szkole średniej był kapitanem drużyny futbolowej i królem balu. Zaręczył się z najładniejszą dziewczyną w mieście. Wszyscy go kochali. Cieszył się taką popularnością w naszym regionie, że nawet namawiano go, aby ubiegał się o urząd. Potem wydarzył się wypadek i od tej pory nie jest już sobą.

Na wzmiankę o wypadku owija mnie chłodny welon przerażenia. Muszę oblizać wargi, ponieważ zaschło mi w ustach.

Kelnerka macha mi dłonią przed twarzą, jakby chciała rozwiać chmurę negatywnej energii.

– Przepraszam. Cal zawsze mi powtarza, żeby nie plotkować. Pozwól, że podam ci ciasto. – Niebawem wraca z tartą i dolewa mi kawy. – Przyjechałaś na wakacje?

– Nie. Przeprowadziłam się tutaj.

– Naprawdę? To takie ekscytujące! Nie sprowadza się do nas zbyt wielu nowych mieszkańców, którzy chcą zostać na stałe. Większość przybywających do Seaside o tej porze roku to turyści. Skąd jesteś?

– Z Phoenix.

Chyba jest pod wrażeniem.

– Ach! Jesteś z dużego miasta. Nigdy nie mogłabym mieszkać w takim miejscu. – Zauważa obrączkę na moim palcu i jej oblicze się rozjaśnia. – Przyjechałaś tu z mężem?

To już nie boli tak jak kiedyś. Stałam się nieczuła na słowa typu „mąż”, „małżeństwo”, „dzieci”. „Miłość”.

– Mój mąż zmarł kilka lat temu.

Kelnerka kładzie dłoń na sercu.

– Ach, kochanie. Przykro mi to słyszeć.

Wyczuwam, że jest szczera. Wiele osób mówi tak z grzeczności, nie mając tego na myśli, ale ta przyjazna kobieta do nich nie należy.

– Dziękuję.

– Więc masz gdzieś w pobliżu rodzinę? Może w Portland?

– Nie.

– Zatem pracę?

Zastanawia się, dlaczego przeprowadziłam się do takiej małej mieściny. Odpowiedź na to pytanie nie jest jedną z tych rzeczy, na które się znieczuliłam, więc z radosnym uśmiechem karmię ją półprawdą.

– W pewnym sensie. Mimo że nie czeka na mnie tu żadna praca, zamierzam sobie ją zapewnić sama. – Kiedy ściąga brwi w skonsternowaniu, dodaję. – Kupiłam pensjonat Buttercup.

Wypuszcza z siebie pełen podekscytowania okrzyk, który przyciąga uwagę wszystkich klientów. Przez ramię krzyczy w stronę kuchni:

– Cal! Ta miła dziewczynka kupiła Buttercup!

Ciężko nazwać trzydziestodwulatkę dziewczynką. Nigdy nie byłam mała ani pod względem sylwetki, ani osobowości. Jednak kobieta odwraca się do mnie rozpromieniona, więc nie mam ochoty psuć jej zabawy takimi upierdliwymi szczegółami.

– To świetna wiadomość, kochanie! Nie miałam pojęcia, że pensjonat został sprzedany! To miejsce było wystawione na sprzedaż od ilu… chyba ośmiu lat?

– Dziesięciu, zgodnie z tym, co powiedziała mi agentka nieruchomości.

– Suzie Martin – mówi kelnerka, potakując. – Przepraszam, Suzanne. – Przewraca oczami. – Ciężko jest nazywać pełnym imieniem kogoś, kogo się zna, od kiedy sikał w majtki w przedszkolu. Gdyby się dowiedziała, jak o niej mówię, obdarłaby mnie ze skóry.

Posyła mi surowe spojrzenie, a ja pokazuję, że zamykam usta na suwak.

– Będę milczeć jak grób.

– Przy okazji, jestem Jean. Jean McCorkle. Witamy w Seaside! – Wyciąga dłoń.

– Megan Dunn. – Wymieniamy uściski rąk i mam wrażenie, jakbyśmy zawarły jakiś układ.

Po chwili na pomarszczonej twarzy Jean pojawia się sarkastyczny uśmieszek.

– Nie cierpię przekazywać złych wieści, kochana, ale żywię nadzieję, że masz głębokie kieszenie i budowlane wykształcenie. Buttercup jest w rozsypce.

„Rozsypka” to niedomówienie. Należy wymienić dach, hydraulikę, wstawić nowe okna, usunąć pleśń, zagospodarować teren, wykonać roboty tynkarskie, malowanie, położyć nowe podłogi i naprawić elektrykę. Więc zasadniczo do zrobienia jest wszystko. Budynek w stylu wiktoriańskim wzniesiono na początku dwudziestego wieku. Ma osobowość i jest pełen udziwnień. Podzielono go na strefy jako pensjonat B&B i funkcjonował jako taki do pożaru kuchni. Poprzedni właściciel nie miał środków, aby przeprowadzić remont, więc wystawił go na sprzedaż. Od dekady stoi opustoszały, rozpadając się, wystawiony na działanie oceanicznego powietrza.

– Wymaga dużo pracy, ale z niecierpliwością czekam na projekt. Suzanne dała mi namiary na najlepszego wykonawcę w tych okolicach. Jutro zamierzam do niego zadzwonić. Muszę tylko obejrzeć pensjonat i zastanowić się, co powinno zostać potraktowane priorytetowo. Na szczęście ten fachowiec jest dyspozycyjny i może szybko oszacować, jakie prace są potrzebne. Nie mogę się doczekać rozpoczęcia remontu.

Jean mruga.

– Ach! Jestem pewna, że ma czas. Ale nie sądzę, żebyś go zechciała.

– Co masz na myśli?

Dudnienie silnika i huk gaźnika sprawiają, że oglądam się przez ramię. Przy krawężniku po drugiej stronie ulicy w deszczowy wieczór ponurak w płaszczu przeciwdeszczowym wsiada na motocykl typu chopper. Agresywnie wciska gaz, jakby czekał, aż opadnie chorągiewka, dająca znak, że rozpoczęły się zawody. Zrywa się z rykiem, opony rozchlapują wodę, a silny podmuch wiatru sprawia, że kaptur jego płaszcza opada na jego ramiona.

– Poznałaś już najlepszego wykonawcę w mieście, kochana, i wydaje mi się, że nie zapałałaś do niego sympatią – oznajmia Jean.

Kiedy posyłam jej zagadkowe spojrzenie, wskazuje podbródkiem w stronę okien i dźwięku ryczącego silnika, który znika w oddali, aż pochłania go bębnienie deszczu.

– On jest tym wykonawcą? – Moje serce zamiera.

Wzrusza ramionami ze skruszoną miną.

– Są jeszcze inni budowlańcy z Portland, ale znacznie drożsi i, szczerze mówiąc, ich praca nie dorównuje umiejętnościom Theo. Przyznaję, że potrafi być odpychający, ale jeśli pogodzisz się z tym, że nie mówi, to jest najlepszy w swoim fachu.

Choć to niegrzeczne stroić miny, moja twarz często łamie zasady i wykrzywia się w interesujących grymasach. Tak jak teraz.

– „Nie mówi”? Masz na myśli to, że jest niemy?

– Chodzi mi o to, że nie mówi.

– Jest niesłyszący?

– Nie.

– Więc potrafi mówić, ale postanowił tego nie robić?

Jean wzdycha, jakby żałowała, że nie może niczego zrobić, aby zmienić tę sytuację.

– Szczerze, kochanie, naprawdę nie wiem, na czym polega jego problem. Przed wypadkiem normalnie mówił, ale po nim nie odezwał się słowem. Może to uraz fizyczny, może kwestia psychiki, kto wie. Ja wiem jedno. Na pewno słyszy i rozumie, co mówią ludzie, tyle że nigdy nie reaguje. Więc nie oczekuj tego od niego, jeśli go zatrudnisz.

Robi się coraz ciekawiej.

– Jak mam się z nim porozumiewać, skoro nie będzie ze mną rozmawiał?

– Powiesz mu, czego chcesz, a on to wykona. Jeśli będzie miał pytania, napisze je w małym notesiku, który ze sobą nosi.

Informuje mnie o tym tak zwyczajnym tonem, jakby to był zupełnie normalny, standardowy sposób załatwiania interesów. Odsuwam od siebie talerz, wycieram usta serwetką i biorę następny łyk kawy.

– Dziękuję, ale chyba wypróbuję fachowców z Portland. Zaczerpnę wiadomości od Suzanne.

– W porządku, kochanie. Rób, jak uważasz. Podać ci coś jeszcze czy przynieść rachunek?

– Poproszę o rachunek. Dziękuję, Jean.

Oddala się, zostawiając mnie zamyśloną i wpatrzoną w deszczowy wieczór. Rozmyślam o ponuraku w płaszczu przeciwdeszczowym, byłym miejscowym cudownym dziecku, który stał się niemy i rzuca piorunujące spojrzenia klientom jadłodajni oczami czarnymi niczym dno studni.

Zastanawiam się, czy jego serce również jest pełne duchów.

2

Ludzie z firmy od przeprowadzki zjawiają się wcześnie rano następnego dnia. Pochłania mnie porządkowanie pudeł i organizowanie rzeczy w domu. Jak zwykle ledwo spałam, przewracając się i wiercąc na dmuchanym materacu, który przywiozłam ze sobą samochodem.

Dźwięk rozbijających się fal nie jest tak kojący, jak sobie wyobrażałam.

Pensjonat Buttercup wybudowano na olbrzymiej wydmie w pobliżu oceanu. Jakiegokolwiek koloru był stary wiktoriański budynek, teraz przybrał barwę brudnej szarości. Okna otacza warstwa soli, a wszystko pachnie oceanem i piaskiem.

A także pleśnią. Inspekcja nie wykazała obecności toksycznej, czarnej pleśni, która mogłaby powodować schorzenia. Niektóre ściany zostały jednak skolonizowane przez łaty jej włochatej wersji. Kiedy otworzyłam piwnicę, w moje nozdrza uderzył tak silny smród, że szybko zatrzasnęłam drzwi.

Prawdopodobnie powinnam była skorzystać z rady Suzanne i wynająć dom na czas remontu Buttercup, ale nigdy nie radziłam sobie dobrze z przyjmowaniem porad. Pomimo opłakanego stanu budynku czułam się w tym starym rozpadającym się pensjonacie jak w domu.

Oboje byliśmy w rozsypce. Pomyślałam, że dotrzymamy sobie towarzystwa podczas napraw dokonywanych w naszych wnętrzach.

W pensjonacie znajduje się sześć pokoi gościnnych i jeden większy, położony na górze główny apartament, który otacza balkon. Jest on w najlepszym stanie. Aby nadawał się do zamieszkania, należy go jedynie wysprzątać i wyszorować łazienkowe blaty. Olbrzymia, wolnostojąca porcelanowa wanna dominuje w łazience. Kiedy odkręcam kran, wydobywa się z niego zardzewiała brązowa ciecz, ale w ciągu kilku minut oczyszcza się i płynie krystaliczna woda. Dopisuje mi szczęście, ponieważ uwielbiam kąpiele.

Postanawiam odłożyć kąpiel na później i dzwonię do Suzanne w sprawie fachowców. Odbiera po pierwszym sygnale.

– Słucham?

– Cześć, Suzanne. Mówi Megan Dunn.

– Cześć, Megan! Dotarłaś bezpiecznie na miejsce?

– Tak. Wczorajszego wieczoru.

– Jak udała się podróż?

Myślę o stacjach benzynowych i kiepskiej kawie, a także niekończących się godzinach wpatrywania się w tyły klap osiemnastokołowców.

– Była długa.

– Tak, to kawał drogi. Cieszę się, że bezpiecznie dotarłaś na miejsce. Jeśli ci pasuje, wpadnę później. Mam coś dla ciebie.

Agenci nieruchomości i ich powitalne prezenty. Lepiej, żeby miała dla mnie coś ładnego, bo choć ubiłam dobry interes, kupując Buttercup, to ze względu na wszelkie naprawy, jakich wymaga, osiemdziesiąt arów tej posiadłości przy plaży wcale nie było taką cenową okazją.

– Pewnie. Będę na miejscu. Wpadaj, kiedy chcesz. Dzwoniłam, żeby cię poprosić o numery wykonawców z Portland, o których wspomniałaś, ale możesz przynieść mi namiary, jeśli tak będzie ci wygodniej.

Zapada krótka chwila ciszy.

– Theo nie jest dostępny?

– Nie wiem. Nie dzwoniłam do niego.

– Dlaczego nie?

– Po drodze zatrzymałam się w Cal’s Diner i tam go spotkałam. Wsysał całą radość tego miejsca w czarną dziurę. Nieważne, jak dobrym jest fachowcem, mam uczulenie na dupków.

Suzanne przyjmuje obronny ton.

– Nie jest dupkiem. On po prostu… wiele przeszedł.

Dlaczego jest tak, że od kobiety po ciężkich przejściach oczekuje się, że poradzi sobie wdzięcznie, stawiając czoła sytuacji z fałszywymi uśmiechami i wyprostowanymi plecami, a kiedy mężczyzna znajdzie się w tej samej sytuacji, dostaje pełne przyzwolenie na napady wściekłości niczym wielkie wpadające w szał dziecko?

– Każdy przeszedł dużo – oznajmiam Suzanne tonem pozbawionym emocji. – Jeśli dobijasz do trzydziestki, masz wystarczająco emocjonalnych blizn, aby do końca życia zapewnić pracę terapeucie. To nie jest wytłumaczeniem dla rzucania gniewnych spojrzeń obcym i sprawiania wrażenia, jakby chciało się odrąbać im głowy.

– Rzucił ci groźne spojrzenie? – mówi zdziwiona podniesionym głosem.

– Ujmijmy to tak: gdyby ten mężczyzna miał pod ręką piłę łańcuchową, brakowałoby mi kilku części ciała.

– Musiałaś to źle odebrać. Nie nazwałabym go przyjaznym, ale nigdy wcześniej nikt nie opisał go jako rzucającego groźne spojrzenia dupka. Pracuje sumiennie nad każdym projektem, dogląda wszystkiego od początku do końca i jest godny zaufania oraz rzetelny. Polecam go wszystkim moim klientom i nigdy nie usłyszałam słowa skargi.

– Świetnie. Więc chodzi tylko o mnie. To jeszcze jeden powód, dla którego nie powinnam do niego dzwonić. Do zobaczenia później.

Rozłączam się, nie dając jej szansy na reakcję, ponieważ wiem, że będzie dalej bronić ponuraka w przeciwdeszczowym płaszczu, i mam pewność, że wywoła to we mnie większe poirytowanie.

Nie jestem kobietą, która uważa grubiaństwo za czarujące. Te wszystkie typy samców alfa z romansideł podsunęły nam złą myśl, że brak manier może być atrakcyjny. Nie znoszę gadać przez telefon, o czym uparcie zapominam, dopóki nie jestem już w trakcie rozmowy, zastanawiając się, dlaczego zwyczajnie nie wysłałam SMS-a.

Wracam do sprzątania i porządkowania, opróżniając pudła i próbując przekopać się przez stertę rzeczy. Zanim dociera do mnie głos Suzanne, jest szósta, a słońce chyli się ku zachodowi nad wodą.

Stoję pośrodku głównej sypialni i wpatruję się w ocean, oślepiona ogromną pomarańczową kulą i jej błyszczącym odbiciem w wodzie. Już sam ten spektakularny widok wart jest ceny tego miejsca, nawet jeśli nigdy nie naprawię ani jednej rzeczy. Urodziłam się i wychowałam w Phoenix, więc nigdy nie widziałam zachodzącej nad taflą ognistej kuli. To dziwnie poruszający widok.

Cass by go pokochał.

– Megan? Jesteś w domu?

Ruszam ku prowadzącym na balkon szklanym drzwiom, otwieram je i zerkam w dół. Dostrzegam stojącą na murowanym patio Suzanne. Wpatruje się we mnie z przysłoniętymi dłonią oczami. Podmuchy wiatru rozwiewają jej ciemne włosy. Macha do mnie.

– Cześć! Dzwonek do drzwi nie działa!

– Już schodzę!

Zbiegam po schodach i kieruję się na ogromny tylny taras, który ciągnie się na szerokość domu. Mam z niego doskonały widok na plażę. Z boku znajduje się palenisko. Wykonano je z olbrzymich, rozrzuconych w kształcie okręgu kawałków kamienia. Otacza je sześć starodawnych, ogorzałych krzeseł ogrodowych. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze się nie rozpadły.

Otwieram szklane drzwi i gestem zapraszam Suzanne do środka.

– Wejdź.

Stąpa ostrożnie po tarasie, aby nie skręcić kostki na nierównych kamieniach. Zastanawiam się, dlaczego ma na sobie szpilki, krótką spódniczkę i bluzkę rozpiętą prawie do pępka podczas odwiedzin u mnie. Nie jestem pewna, czy chcę znać odpowiedź na to pytanie.

Cass miał w zwyczaju dokuczać mi, że jestem magnesem na lesbijki, wnioskując po częstotliwości, z jaką podrywały mnie kobiety. Zazwyczaj odpowiadałam mu, że dzieje się tak dlatego, że lesbijki mają dobry gust. Potem on rozważał na głos, czy udałoby mi się znaleźć taką, która mogłaby uznać za uroczego również jego, a ja się wtedy zastanawiałam, jaki jest najlepszy sposób na pozbycie się zwłok.

Okazało się, że kremacja.

Lista rzeczy, z których nigdy więcej nie będę żartować, stała się prawie tak długa jak potok wylanych łez, które za sobą zostawiłam.

– Zrywa się wiatr! Czuć, że lato się kończy! – Suzanne wkracza do pokoju, przynosząc ze sobą powiew chłodnego powietrza. Odgarnia włosy z oczu i wybucha śmiechem. Jest w moim wieku, atrakcyjna w bezczelny sposób. To jedna z tych kobiet, których perfumy unoszą się w pomieszczeniu jeszcze długo po tym, jak one je opuszczą. Zamykam za nią drzwi i wskazuję na spoczywającą w jej rękach torbę z zakupami.

– Potrzebujesz pomocy?

– Nie jest ciężka. To tylko butelka wina i coś drobnego, co zrobiłam dla ciebie. – Rozgląda się po pustym salonie. – Jeszcze nie dotarła ciężarówka od przeprowadzki?

– Przyjechali dziś rano, ale, jak widzisz, nie zabrałam ze sobą zbyt wiele. W większości ubrania, książki i trochę rzeczy do sypialni.

Kiedy rozgląda się skonsternowana, czuję się zmuszona jej to wyjaśnić.

– Mój dom w Phoenix był urządzony w kolonialnym stylu. Dużo mebli ze skóry. Nie pasowałyby do tego miejsca. Planuję wynająć projektanta wnętrz, który stworzy mieszankę wystroju w nowoczesnym stylu połączonym z wiktoriańskim klimatem. Chcę zachować specyfikę dawnej epoki, ale ją odświeżyć za pomocą współczesnych elementów.

Chyba mój pomysł robi wrażenie na Suzanne.

– To brzmi niesamowicie, Megan. Znam kilku świetnych projektantów, z którymi mogę cię skontaktować, jeśli chcesz.

– Dziękuję. Byłabym wdzięczna. Może przejdziemy do kuchni? Przynajmniej jest tam blat kuchenny.

Prowadzę Suzanne przez dom. Stukot jej obcasów odbija się głuchym echem od drewnianej podłogi.

Dom wybudowano wokół centralnej rotundy, która wznosi się na dwa piętra i wyróżnia kunsztowną krętą klatką schodową. Przechodzimy przez pusty salon, pokój muzyczny, gabinet i sypialnie gościnne, aż docieramy do kuchni, która jest duża i przestronna, jak pozostała część domu. Wszystkie okna kuchenne zabito deskami i pokryto brezentem od zewnątrz, aby uchronić dom przed niszczeniem wywołanym przez warunki klimatyczne. Nadal widać ślady po pożarze. Sadza przylgnęła do sufitu, a oznaki spalenizny zrujnowały podłogę w czarno-białą kratę.

– O Boże! – wykrzykuje Suzanne, oceniając szkody. – Moja ekipa sprzątająca miała się tym zająć przed twoim przyjazdem!

– Ktoś musiał tu być, ponieważ podłogi były pozamiatane, a poręcze odkurzone. I nigdzie nie znalazłam pajęczyn.

Wzdryga się i dramatycznie wzrusza ramionami.

– Nie wspominaj o pajęczynach. Panicznie boję się pająków.

Nie mogę pohamować uśmiechu. Kiedyś również bałam się pająków, aż pojawiły się poważniejsze powody do zmartwień. Zespół stresu pourazowego sprawia, że takie lęki jak arachnofobia przestają być istotne.

– Obiecuję, że zabiję każdego pająka, który będzie próbował na ciebie wejść.

Rozglądając się czujnie za przygotowującymi się do ataku stworzonkami, Suzanne kieruje się do znajdującej się w centrum kuchni olbrzymiej marmurowej wyspy. Kładzie torbę, wyciąga butelkę wina i odstawia ją na bok, po czym wyjmuje przykryty aluminiową folią talerz.

– Upiekłam ci tartę limonkową. Wspomniałaś, że to twoje ulubione ciasto.

Jestem wzruszona. Nie mogę uwierzyć, że zapamiętała taki drobiazg. Wspominałam o tym wiele miesięcy temu podczas jednej z naszych licznych rozmów telefonicznych, zanim zawarłyśmy umowę.

– To miło z twojej strony. Spodziewałam się na wpół żywej rośliny.

Suzanne opiera dłoń na biodrze.

– Muszę ci powiedzieć, że nigdy nie daję klientom na wpół żywych roślin. Mam klasę. Zazwyczaj jest to bukiet podwiędłych kwiatów – rzuca pyskatym i sarkastycznym tonem.

Śmiejemy się, aż zauważam etykietkę wina i prawie dostaję ataku serca.

– Suzanne, to bardzo dobre wino burgundzkie.

Jest zadowolona, że dostrzegłam ten szczegół. Uśmiecha się od ucha do ucha.

– Dzięki Bogu znasz się na winie. Musiałam wybrać się do Portland po lepszy trunek. Kiedy powiedziałam facetowi w sklepie z winami, ile zapłaciłaś za to miejsce, poprowadził mnie na zaplecze, gdzie za zamkniętymi drzwiami trzyma wszystkie najlepsze trunki.

Podnoszę butelkę i przebiegam kciukiem po etykietce Chậteau Corton Grancey, mrugając zawzięcie, ponieważ do oczu napływają mi łzy.

– To wino piliśmy z mężem w każdą rocznicę ślubu – mamroczę, zalewana wspomnieniami o Cassie. – Spędziliśmy miesiąc miodowy we Francji i pewnego popołudnia trafiliśmy na starszego mężczyznę przy wiejskiej drodze. Spadł z roweru i zranił się w kolano, więc odwieźliśmy go do domu, który okazał się niezwykłą posiadłością z winnicą. Staruszek był patriarchą rodu, który produkował wino w Burgundii od przeszło dwustu lat. Zaprosił nas na rodzinny obiad i poczęstował tym winem.

Muszę przerwać opowieść, ponieważ czuję ucisk w gardle.

Nadal tak się dzieje, kiedy wspominam Cassa, mimo że minęło pięć lat. Coś mi o nim przypomni i nagle słyszę jego śmiech, czuję obejmujące mnie ramiona i zapach jego ulubionego mydła, który utrzymywał się na jego skórze po prysznicu. Mam wrażenie, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Nóż ponownie zanurza się w mojej piersi, a serce znowu krwawi.

Umarłam tysiące razy od dnia, w którym straciłam Cassa. Ludzie powiadają, że czas leczy rany, ale to kłamstwo. Rozpacz jest chroniczną chorobą. Ból nieustannie powraca.

– Co za przypadek! – mówi Suzanne, pewna, że popełniła okropną pomyłkę.

– To zdumiewające. – Napotykam jej spojrzenie. – Dziękuję. Naprawdę. To wyjątkowy prezent, tak jak twoje ciasto. Czeka mnie wspaniała kolacja.

Silę się na beztroskie zachowanie, ale Suzanne sprawia wrażenie przerażonej myślą, że zamierzam jeść ciasto i popijać je winem w samotności podczas mojego drugiego wieczoru w mieście. Ściska mnie za ramię.

– Może wyjdziesz dzisiaj ze mną? Moi przyjaciele urządzają coroczne przyjęcie z okazji ostatniego dnia lata. Właśnie się do nich wybieram.

Więc z tego powodu wystroiła się w szpilki i krótką spódniczkę. Ulżyło mi, że w przyszłości nie czeka mnie dziwaczna przemowa w stylu: „Jesteś bardzo atrakcyjna, ale nie interesują mnie kobiety”.

– Nie mogłabym tak po prostu wtargnąć…

– To nieformalne przyjęcie, a wiem, że chętnie by cię poznali. Wszyscy są ciekawi, kim jest kobieta, która kupiła Buttercup. To będzie dobra okazja do nawiązania kontaktu z paroma osobami!

Kiedy wzdrygam się na myśl o spotkaniu nieznajomych, Suzanne ponawia wysiłki ze zdwojoną energią.

– Możesz po prostu zajrzeć na przyjęcie na kilka minut, jeśli jesteś zbyt zmęczona, aby zostać długo. Przedstawię cię wszystkim. Ach! I będziesz miała okazję natknąć się na inspektora nadzoru budowlanego! Warto go poznać nie tylko ze względu na wszelkie zezwolenia, jakie będą ci potrzebne w tym miejscu, lecz także dlatego, że jest uroczy.

Marszczę nos, a ona ciągnie temat.

– Wyjątkowo uroczy – nalega.

– Wybiorę się z tobą, ale musisz obiecać, że nie będziesz mnie swatać z inspektorem. – Kiedy robi minę, jakby chciała zaoferować parę innych nazwisk, dodaję ostrzegawczym tonem – Ani z nikim innym!

Co dziwne, foch na jej twarzy mnie nie irytuje. Zazwyczaj nadąsane niczym dwulatki dorosłe kobiety sprawiają, że mam ochotę walnąć je w twarz.

– Dobrze. Obiecuję, że nie będę cię z nikim swatać. Dzisiaj.

Kiedy uśmiecha się zarozumiale, uświadamiam sobie, że w przyszłości czekają mnie z Suzanne spory związane ze wciskaniem mi samotnych mężczyzn i tym, że nie jestem zainteresowana rzekomymi kandydatami. Lepiej poradzić sobie z tym teraz niż później, kiedy zechcę ją udusić.

Przerabiałam to z przyjaciółmi, których zostawiłam w Phoenix. Ludzie dają ci rok na pogodzenie się ze śmiercią męża, góra rok, a potem zaczynają zasypywać cię mężczyznami niczym konfetti. Młode wdowy wzbudzają ludzki niepokój.

– Suzanne, wydajesz się miłą osobą. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. Jeśli jednak kiedykolwiek spróbujesz mnie z kimś wyswatać, rozpuszczę plotkę, że pobrałaś ode mnie jedynie dwuprocentową prowizję za Buttercup.

Obserwuje mnie spod przymrużonych powiek, a ja nawet nie drgnę.

– Czy masz pojęcie, jak szybko taka wieść rozniosłaby się po miasteczku? Wszyscy moi poprzedni klienci byliby wściekli, że wzięłam od nich więcej, a nowi oczekiwaliby zniżki! – mówi oburzonym tonem.

– Tak. Małe miasteczka bywają koszmarne, nieprawdaż?

– Nie wierzę ci. Blefujesz.

Nonszalancko wzruszam ramionami.

– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać.

Wpatrujemy się w siebie przez chwilę, dopóki Suzanne nie zaczyna się ponownie dąsać.

– Jesteś zbyt ładna, aby być taka wredna.

– Pasywno-agresywne pochlebstwa na mnie nie działają, dziewczyno. Praktycznie stworzyłam złośliwe komplementy – rzucam szyderczym tonem.

Przewraca oczami, wzdycha dramatycznie i macha energicznie ramionami. Zastanawiam się, czy zanim została agentką nieruchomości, nie studiowała w college’u aktorstwa. Po chwili ustępuje.

– Zgoda. Nie będę próbowała cię swatać. Nie ręczę jednak za innych. Kobiety z Seaside potrafią być natrętne. Gdy tylko się dowiedzą, że jesteś wolna, nie spoczną, dopóki nie wydadzą cię za mąż za czyjąś niespełniającą oczekiwań, przygłupią latorośl.

Unoszę brwi.

– Mówisz tak, jakby wolni mężczyźni w miasteczku byli koszmarni.

Ponownie wzdycha dramatycznie i towarzyszy temu odrzucenie głowy.

– Przeprowadziłabym się do Portland, ale niestety pełno tam agentów nieruchomości. Wolę być grubą rybą w małym stawie, nawet jeśli brakuje w nim gorących facetów.

– A co z uroczym inspektorem nadzoru budowalnego?

Suzanne przybiera praktyczny ton. Nawet nie sili się na odrobinę przyzwoitości i nie stara się sprawiać wrażenia zakłopotanej.

– Jest ode mnie o trzydzieści centymetrów niższy. Mówiąc, że jest „uroczy”, miałam na myśli, że jest „małym uroczym słodziakiem”.

– Chciałaś umówić mnie z mężczyzną, który wzrokiem sięga mi do pępka, co?

Suzanne przez ułamek sekundy zachowuje poważny wyraz twarzy, a potem wybucha śmiechem.

– Matka mi powtarza, że jestem zbyt wybredna i powinnam spojrzeć na jego zalety. Przykładowo mogłabym postawić drinka na jego głowie, gdyby w pobliżu nie było stolika.

– Wow. Myślę, że polubiłabym twoją matkę.

– O, tak! Posiada charakterek. Ma osiemdziesiąt lat, a i tak pobiłaby nas w piciu. Włóż sukienkę i pociągnij usta szminką. Zabieram cię ze sobą. Poczekam w samochodzie.

Spoglądam na swoje dżinsy i koszulkę z Davidem Bowie, a potem na Suzanne.

– Nie mam sukienki i nie maluję ust, chyba że idę do kościoła. A nie pojawiłam się w nim od czasu własnego ślubu. – Unoszę ramiona. – To najlepsze, na co mnie stać.

Zaciśnięte usta Suzanne znów po części można uznać za dąsanie się. Taksuje mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Nie chcę być nieuprzejma, ale masz plamy po kawie na koszulce, brudne plamy na dżinsach, a na policzku smugę czegoś, co można by wziąć za ptasią kupę. Natomiast twoje włosy są odrobinę… zmierzwione. Sprawiasz wrażenie osoby, która ostatnio mieszkała pod mostem.

Kiedy ktoś zaczyna zdanie od „nie chcę być nieuprzejma”, nieuchronnie zamierza się tak zachować. Suzanne ma szczęście, że jestem zmęczona. Inaczej popchnęłabym ją z całej siły i przyglądała się, jak przewraca się na tych swoich niebotycznych szpilkach.

– Jeśli jesteś jedną z tych superlaleczek, które odmawiają wyjścia z domu bez godzinnego przygotowania, pełnego makijażu i stanika, nie możemy się przyjaźnić.

Suzanne nie wydaje się speszona moją pogardliwą uwagą.

– W rzeczywistości jestem jedną z tych laleczek. Tak się składa, że lubię świetnie wyglądać. A tak dla twojej wiadomości, to nie jest zbrodnią. Określam to przyzwoitością. Kiedy ma się miseczkę osiemdziesiąt pięć E, to wyjście z domu bez stanika jest niczym jazda samochodem bez zapiętych pasów: lekkomyślna, niebezpieczna i może cię wpędzić w tarapaty.

Jej obnażony dekolt jest równie niebezpieczny, ale to nie moja sprawa, ile ciała lubi odkrywać. Prawdę powiedziawszy, gdybym miała takie cycki jak ona, też bym je pokazywała. Są niesamowite.

Czasem żal mi mężczyzn, którzy próbują utrzymać kontakt wzrokowy, podczas gdy dwie z ich ulubionych rzeczy na świecie uśmiechają się do nich z głębokiego dekoltu kobiecej bluzki.

– Okej. Wygrałaś. Przebiorę się i uczeszę włosy, ale tylko ze względu na ciebie. Poczuj się zaszczycona, ponieważ nie zrobiłabym tego dla nikogo innego. I lepiej, żeby mieli dobre smażone jedzenie na tym tak zwanym przyjęciu, albo szybko się ulotnię. – Wychodzę z kuchni i ruszam w stronę schodów.

– Nie możesz wyjść wcześniej, bo ja cię podwożę! – krzyczy za mną.

Uświadamiam sobie, że w miasteczku tych rozmiarów mogą nie funkcjonować przyzwoite usługi transportowe, ale to i tak nie stanowi problemu. Przywykłam do długich samotnych spacerów w mroku. To jedna z nielicznych rzeczy, które przez ostatnie kilka lat utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach.

Wchodzę do głównej sypialni i zauważam odcisk dłoni na szklanych drzwiach. Nie widziałam go wcześniej. Podświetla go blask zachodzącego słońca, więc połyskuje na szybie niczym ślad widmowej dłoni. Uderza mnie jej dziwaczny powab, więc ruszam w jej stronę, aby przyjrzeć się jej z bliska.

Odcisk jest duży i zadziwiająco szczegółowy, jakby osoba, która go zostawiła, dawno temu przycisnęła swoją dłoń z szeroko rozstawionymi palcami i stała bez ruchu, przez dłuższy czas spoglądając na ocean. Grzbiet dłoni i spiralne linie papilarne wydają się dziwnie intymne. Czuję się, jakbym spoglądała na wskazówkę, którą ktoś dla mnie zostawił. Tajemniczy moment w czasie oznaczony skórą.

Linia życia, która biegnie przez dłoń, urywa się na środku, jakby wymazano jej część.

Podnoszę dłoń, rozkładam palce i przykładam ją do widmowego odcisku na szybie. Kiedy podmuch wiatru terkocze szybą, podskakuję i zaskoczona łapię oddech.

Potem upominam samą siebie za głupotę, ścieram rękawem koszulki odcisk z szyby i szykuję się na przyjęcie.