Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
42 osoby interesują się tą książką
Pisarka Olivia Rossi od blisko dwóch lat nie zdołała napisać ani jednego słowa. Dokładnie od momentu, kiedy wydarzyła się pewna tragedia i roztrzaskała jej świat na drobne kawałki.
Kiedy otrzymała propozycję spędzenia wakacji w mieszkaniu przyjaciółki w Paryżu, miała nadzieję, że właśnie w tym miejscu odnajdzie utraconą wenę i uleczy poranioną duszę.
Zamiast tego spotkała jednak Jamesa, tajemniczego nieznajomego.
Tych dwoje wspólnie postanowiło, że nie wyjawią sobie żadnych osobistych tajemnic. I tak rozpoczął się ich płomienny romans. Olivia szybko zdała sobie sprawę, że przelotna wakacyjna przygoda zaczyna stawać się dla niej czymś o wiele poważniejszym, a idealny nieznajomy może się okazać kimś zupełnie innym, niż sądziła.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Perfect Strangers
Copyright © J.T. Geissinger 2022
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2024
All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Katarzyna Zapotoczna
Korekta: Katarzyna Mirończuk, Daria Ławska, Natalia Stefanik
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
ISBN 978-83-8362-650-5 ·Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne ·Oświęcim 2024
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania. Ale takich, co nie dają się złamać, świat zabija.
Ernest Hemingway (przeł. Bronisław Zieliński)
Naga blondynka leży płasko na materacu. Podciąga kolana i rozkłada blade uda, a dłonie zaciska na prześcieradle. Tkwiący w bezruchu przy łóżku, w pełni ubrany mężczyzna wpatruje się w jej młode i gibkie ciało. Wyeksponowana niczym dojrzały owoc kobieta prowokacyjnie oddaje się jego władzy.
Mężczyzna pochyla się i opiera jedną dłoń na łóżku, tuż obok głowy blondynki. Drugą zaciska na jej gardle.
– …dasz sobie radę jak dotychczas? Jak ci się podoba mieszkanie?
Do moich uszu dociera ochrypły głos Estelle, mojej agentki literackiej. Znamy się od lat. Wypala dwie paczki Virginia Slims dziennie i od lat sześćdziesiątych ma tę samą natapirowaną fryzurę, chociaż jej włosy zmieniły odcień z kruczoczarnych na stalowoszare. Niespełna półtora metra wzrostu na obcasach nadrabia gadatliwością i determinacją. Jest drobną charakterną babką w klasycznym kostiumie Chanel, która odgryza ludziom głowy równie łatwo, jak obdarza ich uśmiechem.
Większość osób uważa ją za przerażającą, lecz ja mam słabość do ostrych kobietek.
Zbyt dobrze znam cięgi, jakie zbiera się od życia, zanim człowiek otoczy się murem.
– Miasto wydaje się tak piękne, jak obiecywałaś, Estelle. A twoje mieszkanie jest niesamowite – przyznaję.
Blondynka wygina plecy w łuk, kiedy mężczyzna całuje ją mocno, namiętnie i przesuwa dłoń z jej gardła do pełnych piersi, zwieńczonych różowymi sutkami.
– W idealnej lokalizacji – dodaję.
Jak mógłby mi się nie podobać taki apartament? Jest usytuowany na ostatnim piętrze eleganckiego dziesięciopiętrowego budynku w luksusowej dzielnicy. Piętro ponad zacienionym dziedzińcem, oddzielającym mnie od atrakcyjnej pary, mającej zamiar uprawiać seks.
Nie pofatygowali się nawet, by zaciągnąć zasłony w sypialni. Z salonu Estelle mam na nich doskonały widok.
A może w tym tkwi przyjemność? W szelmowskiej frajdzie, że mogą cię podglądać sąsiedzi?
Prawdopodobnie właśnie o to chodzi.
– To świetnie, laleczko! Jestem szczęśliwa, że ci się podoba – oznajmia Estelle. Po chwili milczenia kontynuuje: – Mam nadzieję, że zmiana otoczenia przyniesie ci natchnienie.
Och, z pewnością sama okolica jest inspirująca, ale nie w taki sposób, jak jej się wydaje.
Mężczyzna zamyka nadgarstki blondynki w uścisku i wygłodniałymi ustami wędruje z jej piersi na brzuch, a potem między nogi. Kobieta z jękiem odrzuca głowę na poduszkę i zamyka oczy.
Ten niosący się przez dziedziniec w ciepłym popołudniowym powietrzu odgłos przyprawia mnie o dreszcz. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz wydałam z siebie taki gardłowy jęk rozkoszy. Jeśli w ogóle kiedykolwiek podobny wyrwał się z moich ust.
Jej partner ewidentnie umiejętnie posługuje się językiem.
Nie dostrzegam jego twarzy, jedynie migawki z profilu, a teraz wcale jej nie widzę, jako że zanurza się pomiędzy ponętnymi udami blondynki. Opanowuje mnie ciekawość. Jak wygląda ten ekshibicjonista? Czy jest przystojny? Nieatrakcyjny? A może przeciętny niczym kromka białego chleba? Jaki typ mężczyzny zdołałby sprawić, aby kobieta wiła się tak swawolnie, wystawiona na widok kilkunastu potencjalnych świadków?
A może to był jej pomysł? Jest młoda i piękna. Takie połączenie może prowadzić do niesamowicie głupich wybryków.
Coś o tym wiem. Lista głupot, do których się posunęłam w swojej zmarnowanej młodości, jest dołująco długa.
Ale coś takiego? Powiedzmy, że tego typu szczególne zachowanie nie pojawiło się w moim repertuarze z tamtego okresu.
Nie powinnam jednak ich oceniać. Nikomu nie wyrządzają krzywdy. Prawdopodobnie kieruje mną zazdrość.
Jednak raczej nie jestem zawistna. Wystarczy posłuchać tej kobiety! Jej krzyk mógłby obudzić zmarłych!
Odwracam się od okna w chwili, gdy blondynka szczytuje z całą mocą w płucach. Zmierzam do kuchni w poszukiwaniu gorzały.
Jednym z licznych łączących mnie z Estelle zamiłowań jest upodobanie do bourbona. Czuję wdzięczność, kiedy odkrywam, że część spiżarni w kuchni zajmuje alkohol. Znajduję również lodówkę na wino, ale cukier przyprawia mnie o bóle głowy, więc mijam kolekcję doskonałych burgundzkich trunków i otwieram najlepszego Kentucky. Upijam łyk prosto z butelki, nie zawracając sobie głowy poszukiwaniem szklanki.
Jeśli przez trzy miesiące mam słuchać odgłosów seksu, potrzebuję solidnego wsparcia.
– Numer do zarządcy budynku znajdziesz na lodówce, złotko. Nie wahaj się dzwonić, jeśli wysiądzie klimatyzacja. Wiem, że nie znosisz komukolwiek zawracać głowy, ale to urządzenie bywa zawodne. W lecie w mieszkaniu potrafi być tysiąc stopni. No wiesz, ocieplenie globalne – informuje mnie Estelle.
Biorę następny łyk i słucham jej paplaniny.
– Jesteś zmęczona lotem? Mam ziołowe mieszanki w szafce z lekami w głównej sypialni. Oczywiście częstuj się do woli alkoholem. Niewielki targ na rogu ulicy oferuje boski wybór serów, a co wtorek i czwartek aż do września na rue Desnouettes odbywa się targ warzywny. To zaledwie przecznicę od mieszkania.
Estelle udzieliła mi już tych wskazówek, zanim wyjechałam z Nowego Jorku, ale cechuje ją niesamowita skrupulatność. Kolejne dochodzące zza okna w salonie zawodzenie skłania mnie do wypicia duszkiem alkoholu i zastanowienia się nad przeprowadzką do hotelu, aby uniknąć tych hałasów.
– A teraz posłuchaj – oświadcza poważnym tonem moja agentka. – Mówiłam poważnie, abyś odpuściła i się po prostu odprężyła. Odpocznij trochę, spróbuj dobrego jedzenia, wybierz się na długi spacer. Postaraj się ograniczyć myślenie.
Właściwie to chce zasugerować, że powinnam spróbować zapomnieć.
Spróbować się nie obwiniać.
Spróbować pozwolić przeszłości odejść.
Jakby to było możliwe.
Gdyby zapomnienie o przeszłości było równie łatwe jak postanowienie, aby to zrobić, nie znajdowałabym się tysiące kilometrów od domu. Jednak ludzie nie zdają sobie sprawy, że przeszłość jest żywym oddychającym tworem, który istnieje pomimo naszych życzeń czy najlepszych intencji. Nie znika i z pewnością nie staje się niewidzialna. Pozostawia ślady odbite na każdej mijającej chwili, jej ciężar zaważa na każdej sekundzie przyszłości, a konsekwencje odbijają się echem w każdym momencie życia.
Podobnie jak nie jesteśmy w stanie zatrzymać krążenia naszej planety, tak nie jesteśmy w stanie wymazać przeszłości.
Jednak staram się z tym walczyć, ponieważ nikt nie lubi nihilistów. Można popadać w depresję do czasu, aż ludzie nie stracą cierpliwości i nie zaczną przewracać oczami za twoimi plecami.
– Pewnie – przytakuję z udawaną wesołością. – Nie będę podejmowała żadnych prób myślenia.
Estelle wydaje się usatysfakcjonowana.
– Dobrze. A jeśli przypadkiem poczujesz wenę… – zaczyna.
– Dowiesz się o tym pierwsza.
Kolejny krzyk wypełnia pokój, a ja zamykam oczy i opieram głowę o drzwi spiżarni.
Dwie godziny później, po zmyciu z siebie trudów podróży, zaszywam się w czarującej kawiarni na świeżym powietrzu, usytuowanej w pobliżu mojego mieszkania. Popijam przepłacone espresso, przeklinając każdą podjętą decyzję, która sprowadziła mnie do tego miejsca.
Drzewa ożywają dzięki śpiewowi ptaków. W powietrzu czuć słodki zapach kwiatów wiśni. Nad moją głową rozciąga się nieskończony baśniowy błękit, nakrapiany puchowymi chmurami o tak doskonałych kształtach, że wyglądają niczym namalowane do planu zdjęciowego.
Czerwiec w Paryżu jest romantyczny do granic niedorzeczności.
Czuję się żałośnie, gdyż towarzyszą mi jedynie duchy, podczas gdy dokoła dostrzegam rzesze zakochanych par trzymających się za ręce, spacerujących ocienionymi ulicami i robiących do siebie maślane oczy ponad wykrochmalonymi białymi obrusami kawiarnianych stolików.
Miasto miłości. Co ja sobie najlepszego myślałam, przyjeżdżając w takie miejsce?
Mam wrażenie, że jestem atakowana przez otaczające mnie przejawy miłości. Jakbym była prześladowana, jakby miłość sama w sobie kpiła z mojego bólu, dźgając mnie radośnie nożem o zatrutym ostrzu.
Takie są zagrożenia ze strony wybujałej wyobraźni. Gdybym nie została pisarką, tkwiłabym w jakimś pokoju bez klamek i drapałabym ściany.
Kiedy dzwoni telefon, odbieram natychmiast, wdzięczna za oderwanie mnie od tych myśli.
– Słucham?
– Cześć, dzieciaku! Jak się układa?
W głosie mojej przyjaciółki Kelly słychać wymuszoną wesołość. Dopada mnie niejasne podejrzenie, że przez kilka następnych dni mogę odbierać wiele wesołych telefonów od znajomych, zanim pozwolą mi się zadomowić. Moja chęć ucieczki od przeszłości wzbudza w nich takie obawy, że i mnie ogarnia niepokój.
Jednak podejrzewam, że dwa lata minęły im w zupełnie innym tempie niż mnie. Żal zniekształca prawa fizyki, zakrzywiając czas tak, że każdą pojedynczą chwilę w życiu można przeżywać nieustannie przez wieki.
– Jeśli pytałaś o moje cycki, to odpowiedź brzmi, że niestety nie układają się ładnie, obwisły1 – odpowiadam Kelly.
– Pff. Masz najładniejsze cycki spośród moich koleżanek.
– Dzięki za te miłe słowa, ale pracujesz w domu opieki. Większość cycków, które widujesz, straciło jędrność za czasów administracji Cartera2.
– Wszystko jest relatywne, dziecinko. Spójrz na jasną stronę sytuacji. Gdybyś była naga i się pochylała, aby złożyć podpis, nie musiałabyś wciskać cycka pod pachę, żeby ci nie przeszkadzał.
Rozmyślam o ponętnej blondynce, której jędrne piersi nie noszą śladów grawitacji, nawet kiedy spoczywa na plecach.
– Z pewnością jest to dobry powód do świętowania – oznajmiam oschłym tonem.
– Która godzina jest teraz w Paryżu? Jest wcześniej czy później niż u mnie?
– Sześć godzin później. Jak możesz nie pamiętać? Byłaś tu kilkanaście razy!
– Nie jestem w stanie zapamiętać niczego. Mike ciągle powtarza, że mój mózg to sito – wzdycha Kelly.
– Myli się, Kell. Masz czwórkę dzieci, pracujesz na pełny etat, a twój mąż uważa, że prace domowe są obowiązkiem kobiety. Przestań się zadręczać.
Kelly mruczy coś niezrozumiałego w odpowiedzi.
– Słucham? Przepraszam, ale nie usłyszałam, co mówiłaś – dopytuję.
Zbytnio pochłania mnie wpatrywanie się w adonisa, który właśnie usiadł przy stoliku naprzeciwko mojego.
Pora na krótką wizualizację dla przyszłych pokoleń. Stwórzmy mentalny obraz ogiera w szczytowej formie, galopującego w zwolnionym tempie przez plażę. Jego jedwabista grzywa powiewa niczym flaga, a lśniąca sierść błyszczy w słońcu. Oto pełny obraz sytuacji.
Zmierzwione brązowe włosy mężczyzny spływają na jego szerokie ramiona. Takiego dołka w podbródku nie powstydziłby się sam Superman. Facet porusza się w zgrabny sposób, pomimo potężnej sylwetki. Jest ubrany w wyciągniętą ze spodni białą koszulę i wyblakłe dżinsy. Jego kanciastą szczękę pokrywa tygodniowy zarost. Na nadgarstku nosi skórzaną bransoletkę. Emanuje tak silnym zwierzęcym magnetyzmem, że czuję go ze swojego miejsca.
Najwyraźniej pozostali klienci podzielają moje zdanie, sądząc po szmerze, który towarzyszy jego pojawieniu się w restauracji. Goście odwracają głowy w jego stronę, jakby pociągał nimi za sznurki.
Jednak przyciągający wzrok nieznajomy pozostaje nieświadomy uwagi, jaką wzbudza. Nie dostrzega ukradkowych spojrzeń, posyłanych mu zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn.
Bez wątpienia jest do nich przyzwyczajony. Kelly powiedziałaby, że niezły z niego kąsek, i kazałaby mi go wypróbować.
Mężczyzna faktycznie robi oszałamiające wrażenie.
Nie należę do osób, które nadużywają takich określeń.
A jakie ma niesamowite oczy − bardziej błękitne niż bezchmurne niebo nad naszymi głowami. Do tego otacza je gęstwina czarnych rzęs. Ma silne, przeszywające i badawcze spojrzenie. Określiłabym je jeszcze jakimś słowem związanym z seksem, ale w tej chwili żadne właściwe określenie nie przychodzi mi do głowy, ponieważ z przerażeniem uświadamiam sobie, że zostałam przyłapana na gapieniu się na tego faceta.
Nieznajomy odwzajemnia moje spojrzenie.
– Pytałam, czy byłaś już w Café Blanc! – wydziera się Kelly, jakbym od rozpoczęcia naszej rozmowy straciła słuch. – Powiedz Henriemu, że cię przysłałam, albo policzy ci podwójnie. Jest cholernym oszustem!
Ostatnie zdanie wykrzykuje z afektem. Najbardziej cieszą ją trwałe przyjaźnie, które zawiera, kiedy ktoś próbuje ją bez powodzenia oszukać.
Podczas jej pierwszej wizyty w Paryżu, w czasie studiów, właściciel kawiarni potraktował ją niczym bezradną amerykańską studentkę i zawyżył cenę jej posiłku. Wynikła z tego awantura obrosła legendą. Kiedy przedstawiłam się hostessie jako jej przyjaciółka, zapytała mnie, czy Kelly nadal trzyma lewe jądro Henriego w słoiku na blacie kuchennym.
Z kamienną miną odpowiedziałam, że przeniosła je do lodówki.
– Właśnie znajduję się w Café Blanc, skoro o tym mowa – oświadczam, nie odrywając wzroku od nieznajomego.
– Genialnie! To świetne miejsce, prawda?
Mężczyzna przenosi palące spojrzenie na moje usta. Mięsień szczęki mu drga. Oblizuje pełne wargi.
Jasna… Czy to było uderzenie gorąca, czy ktoś właśnie podpalił mi krzesło?
Cokolwiek by to nie było, doświadczam czegoś nowego. Od wielu lat moje ciało pozostawało cmentarzyskiem.
– Jest… niesamowicie – odpowiadam cichym, podenerwowanym tonem.
– Co?! – ryczy w słuchawce Kelly. – Dziecinko, ledwo cię słyszę! Mów głośniej!
– Mówiłam, że jest wspaniale.
Przy moim stoliku materializuje się kelner bez podbródka i z nosem niczym dziób tukana. Marszczy brwi na widok telefonu w mojej dłoni. Odzywa się do mnie po francusku i ostro gestykuluje, wskazując komórkę.
Nie znam jego języka, ale domyślam się, o co mu chodzi: Zachowujesz się niegrzecznie. Jakie to amerykańskie. Pewnie kolejną rzeczą, którą zechcesz zbezcześcić, będzie wieża Eiffla?
Spoglądam na niego spod zmarszczonych brwi, żałując, że słoik z jądrami to mit, ponieważ dodałabym do niego kilka eksponatów.
– Muszę kończyć, Kell. Oddzwonię później, okej?
Kiedy się rozłączam, przyjaciółka nadal krzyczy coś po drugiej stronie linii.
Kelner kładzie rachunek na stolik, a potem obrzuca mnie ostentacyjnym spojrzeniem. Chce, abym zwolniła miejsce dla czekającej przy wejściu uroczej pary.
Miałam się już zbierać, ale tacy idioci rozbudzają sycylijską stronę mojej natury. Posyłam mu uśmiech tak ostry, że mógłby przeciąć stal.
– Poproszę jeszcze jedno espresso. I kartę deserów.
– Deserów? Nie zamówiła pani jeszcze dania głównego.
W jego angielszczyźnie pobrzmiewa ciężki akcent. Unosi brew i wykrzywia usta.
Do tej pory nie spotkałam osoby, która potrafiłaby uśmiechać się szyderczo całą sobą.
– Zawsze jest pan taki spostrzegawczy czy powinnam poczuć się wyróżniona? – pytam.
Prycha, a jego olbrzymie nozdrza się rozdymają. Jednak odchodzi.
Wtedy do moich uszu dociera rechot.
Irytuje mnie, że doskonale wiem, kto się śmieje. Nie muszę nawet sprawdzać, aby nabrać pewności, że to niebieskooki ogier był świadkiem mojego nieznaczącego spięcia z kelnerem, i uznał je za wyjątkowo zabawne.
Nie patrzę w jego stronę. Nie interesuje mnie bycie obiektem drwin tego ciacha, które zniewoliło połowę restauracji.
Mam świadomość, że kieruje mną dziwaczne uprzedzenie. Jednak zawsze skrycie wierzyłam, że ludzka moralność istnieje w odwrotnej proporcji do dobrego wyglądu. Nie należy ufać mężczyźnie, który może przebierać w kobietach jak w rękawiczkach. Taki rodzaj władzy potrafi zdeprawować nawet najświętszą duszyczkę.
Skupiam się na ogrzewającym moją twarz słońcu. Odchylam głowę i zamykam oczy.
– Mogę? – Po chwili do moich uszu dociera głęboki głos.
Ze zdumieniem podnoszę wzrok. Niebieskooki nieznajomy spogląda na mnie z góry, wsparty jedną ręką na oparciu stojącego obok krzesła. Jego pewna siebie postawa sugeruje, że zakłada, że przystanę na jego propozycję. Jednak się myli. Nie mam ochoty na przewidywalne zachowanie.
– Nie. Czekam na kogoś.
Ignoruje moją odpowiedź i siada.
Co za osioł!
Ponownie taksujemy się wzrokiem, tym razem z bliska.
Ja dyskryminuję go za jego idealną facjatę, a on prezentuje złe maniery. Muszę jednak przyznać, że jest niesamowicie pociągający. Jakiekolwiek DNA odpowiada za tę kwadratową szczękę, powinien je sklonować i podarować kelnerowi bez podbródka.
– Chciałbym cię narysować – oznajmia, wpatrując się we mnie w skupieniu.
Nienawidzę, kiedy mężczyzna otwiera usta i wszystko psuje.
Przypuszczam, że nie powinnam czuć się zszokowana, że ten facet nie musi się silić na lepsze teksty niż tani suchar, który mi wciska. Z pewnością przywykł do tego, że kobiety od zawsze same padają mu do stóp. Poza tym rzadko podobne piękno idzie w parze z intelektem. Muszę się powstrzymywać, aby nie przewrócić oczami.
– Z czystej ciekawości: to działa?
Marszczy ciemne brwi.
– Co działa?
Posługuje się doskonałą angielszczyzną. Nie słychać śladu żadnego akcentu, francuskiego ani jakiegokolwiek innego. Musiał przyjechać tu na wakacje z „Krainy pięknych ludzi, którzy nie przyjmują odmowy, ponieważ nigdy takiej nie dostali”.
– Twój tekst: „Chciałbym cię narysować”. Czy kobiety się na niego nabierają?
Niebieskooki unosi głowę i spogląda na mnie badawczym wzrokiem.
– Uważasz, że składam ci propozycję – stwierdza, a nie pyta.
Jego słowa są podszyte nutką rozbawienia − ku mojemu natychmiastowemu, palącemu upokorzeniu.
On nie próbuje mnie poderwać. Jego spojrzenie nie należy do mężczyzny zainteresowanego kobietą. Kieruje nim wyłącznie zaciekawienie, kiedy patrzy na moją samotną i pooraną żalem twarz, wyróżniającą się niczym niesforne i niechciane ziele w ogrodzie pełnym róż.
Lekceważąco macham ręką, siląc się na nonszalancję.
– Mój błąd. Przepraszam.
– Nie ma sprawy. Składam ci propozycję.
Nie jestem w stanie pohamować mrugania. Upokorzenie gdzieś ulatuje, ale czuję skonsternowanie.
Kieruję uwagę na obrus, a lekko drżące dłonie opieram o blat. Niebieskooki kontynuuje wyjaśnianie, jakby nie zwracał uwagi, że mnie zszokował.
– Chcę, abyś pozowała mi do portretu. Masz niesamowitą twarz. A twoje oczy są… udręczone – w końcu znajduje odpowiednie słowa.
Moje niewidzialne osłony opadają, otaczając mnie i ochraniając moje serce przed wzbierającymi w piersi katuszami. Budowałam je przez długi czas i o ile sobie przypominam, nigdy mnie nie zawiodły.
Nasze spojrzenia się krzyżują. Nie jestem przygotowana na siłę jego wzroku.
Już raz w życiu dosłownie nadepnęłam na przewód pod napięciem. Miałam wtedy osiem lat. Zniszczony przez burzę słup przewrócił się na nasze podwórko. Wybiegłam na zewnątrz, aby to sprawdzić, zanim ostrzeżenie ojca zdołało mnie powstrzymać. Siła prądu, jaki przepłynął przez moje ciało, kiedy bosymi stopami nadepnęłam przewód, odrzuciła mnie w głąb podwórka.
Wpatrywanie się w piękne błękitne oczy nieznajomego wywołuje we mnie podobne odczucie.
– Mam na imię James – przedstawia się ochrypłym głosem. W jego ciele dostrzegam nowe napięcie, jakby powstrzymywał się od wyciagnięcia dłoni i dotknięcia mnie.
A może moja wyobraźnia zwyczajnie płata mi figle.
– Olivia – wyduszam.
Zapada cisza, a odgłosy dochodzące z kawiarni brzmią nieznośnie głośno. Sztućce uderzają o talerze. Szum rozmów zamienia się w szarpiące nerwy wrzaski. Rumieniec na moich policzkach sięga szyi, a tętno przyspiesza.
Żaden mężczyzna nie patrzył na mnie w taki jawny, pozbawiony skruchy i intensywny sposób.
Czuję się obnażona.
Czuję się dostrzeżona.
Kiedy przy stoliku ponownie staje kelner, niemal wyskakuję ze skóry.
– Proszę pani. – Wręcza mi menu z deserami i posyła kpiący ukłon. Emanuje przy tym protekcjonalnością.
– Zmieniłam zdanie. Chcę uregulować rachunek. Dziękuję. – Zdejmuję torebkę z krzesła i grzebię w niej, szukając portfela.
– Twierdziłaś, że na kogoś czekasz – przypomina mi James.
– Kłamałam.
Mężczyzna pochyla się na krześle i uważnie taksuje mnie wzrokiem. Kelner spogląda na nas, unosi brwi, a potem zwraca się po francusku do Jamesa, który potrząsa głową.
Mam wrażenie, że się znają, że niebieskooki jest tu stałym bywalcem, i postanawiam nigdy nie wracać do tej kawiarni.
Rzucam kilka banknotów na niewielką czarną plastikową tacę z moim rachunkiem i wstaję z miejsca. Potrącam stolik i w pośpiechu przewracam szklankę. Bezskutecznie próbuję udawać, że nie zauważam, jak trzy młode kobiety, siedzące przy pobliskim stoliku, spoglądają na mnie i szepczą między sobą.
To złośliwe chichotanie. Te obłudne, szydercze uśmiechy.
Pewnego dnia te babki będą takie jak ja, z rozstępami i zmarszczkami, pędzące ku czterdziestce. Wtedy poczują litość dla innych, którą potrafią wywołać jedynie rozkład własnego ciała oraz ciężar zmiażdżonych marzeń. Jednak teraz są piękne i próżne, pewne wyższości nad dziwaczną turystką próbującą w przerażeniu uciec przed pierwszym prawdziwym uczuciem, jakiego doznała od wieków.
Nie oglądam się za siebie, ale czuję na plecach palące spojrzenie Jamesa. Towarzyszy mi ono do wyjścia.
Tym razem wiem, że moja wyobraźnia nie płata mi figla.
W mieszkaniu Estelle można dostrzec jej zamiłowanie do stylów pałacu Buckingham i dziewiętnastowiecznych marokańskich burdeli.
Na neoklasycznych ryzalitach wyeksponowano talerze z chińskiej porcelany z lat osiemdziesiątych, upamiętniające ślub królewskiej pary Karola i Diany. Na pikowanych czerwonych welurowych sofach rozrzucono fioletowe jedwabne poduszki. Złote pompony spinają bordowe lśniące zasłony w strzelistych oknach. W głównej sypialni dominują inkrustowane mozaiki w odcieniach indygo i zieleni, a imponujące, oprawione w złote ramy obrazy olejne, przedstawiające ponurych przodków i sceny polowań konnych, ozdabiają ściany salonu. Z sufitu zwisa przeróżnego rodzaju oświetlenie, począwszy od bogato zdobionych kryształowych żyrandoli, a skończywszy na wykutych z brązu lampionach wykończonych kolorowym szkłem.
Projektant wnętrz ewidentnie był schizofrenikiem, lecz jakimś cudem wszystkie kontrastujące elementy wystroju łączą się w całość, zapewniając domową atmosferę.
Nie dziwi mnie, że ta ekscentryczność przypadła mi do gustu. Wraz z wiekiem wszystko, co dziwaczne, wydaje się coraz bardziej racjonalne.
Ziewam i rozprostowuję nogi pod pościelą z egipskiej bawełny. Leżę na olbrzymim łożu z baldachimem, a przez otwarte, wychodzące na dziedziniec okno wpada jęk.
Zamieram i nasłuchuję.
Dźwięk się powtarza, tym razem głośniejszy. Zarzucam kołdrę na głowę i wzdycham głęboko, gdyż odgłosy przybierają na sile. Szybkie zerknięcie na zegarek potwierdza, że nie ma jeszcze szóstej.
O takiej porze to nieludzkie zachowanie, które muszę znosić bez wypicia połowy dzbanka kawy i zjedzenia czegoś, aby zapewnić organizmowi dostateczną ilość cukru, który mógłby wywołać śpiączkę cukrzycową. Ta dwójka z naprzeciwka zachowuje się jak parka królików. Któż dysponuje taką energią?
– To pewnie sprawka narkotyków. – Mój głos odbija się od ścian, gdy blondynka zbliża się do orgazmu. Mam nadzieję, że ołowiowe szyby w oknach wytrzymają jej przeszywające uszy krzyki.
Wpadam w gwałtowną złość. Za kogo, do diabła, się uważają, że zaburzają mi sen w miejscu, które − według obietnicy Estelle − miało być „kojącą” i „uzdrawiającą” oazą? Ta wrzawa z pewnością nie pasuje do takich określeń.
Przynajmniej dla mnie. Sądząc po odgłosach, blondynkę uzdrawia spektakularny kutas.
Odrzucam pościel i wpatruję się w sufit. Rozważam, czy nie otworzyć okna na oścież i nie obrzucić ich przekleństwami albo nie zostawić ostrego listu przyklejonego do ich drzwi, kiedy uświadamiam sobie, że to tylko mój umysł jest poirytowany swawolnymi figlami sąsiadów.
Ciało natychmiast odczuwa podniecenie.
W przeciągu kilku sekund pochłania mnie rozmowa w myślach z samą sobą i głosem należącym do Kelly, która zna wszystkie moje mroczne sekrety i zawsze pojawia się w głowie nieproszona.
Dajesz, dziewczyno. Zrób sobie dobrze. Zasługujesz na to.
Przestań! Nie mam zamiaru masturbować się do odgłosów wydawanych przez sąsiadów.
A dlaczego nie? Ta dwójka jest niesamowicie seksowna.
Twoja propozycja jest zboczona. A oni nie są seksowni. Zwyczajnie się popisują.
Aha! I to dlatego twój kobiecy ogródek właśnie stanął w płomieniach, bo niby nie są tacy podniecający.
„Kobiecy ogródek”? Ile ty masz lat? Dziewięćdziesiąt? I nic nie poradzę na to, że moja wagina ma swój rozum! To nie znaczy, że mam jej ulegać!
Jasne. Nie słuchasz. Więc zastanawia mnie: dlaczego twoje dłonie spoczywają między nogami?
Z jękiem wypędzam głosy z głowy, mocniej zaciskając uda i próbując całą siłą woli nie cieszyć się doznaniem wywołanym przez własne palce ocierające się o wilgotną w kroku piżamę.
Staram się, ale ponoszę sromotną porażkę.
Prawdę mówiąc, zszokowana odkrywam, że nadal jestem zdolna do erotycznych doznań. Od dawna najmniejsza iskierka pożądania nie roznieciła moich lędźwi, nawet wiele lat wcześniej, kiedy próbowałam zaspokoić samą siebie. Z mężem łączyło nas solidne pożycie seksualne, ale na pewno żadne z nas nie było żądne przygód. I chociaż podczas ostatnich chwil naszego chylącego się ku końcowi małżeństwa seks zupełnie zniknął, nigdy nie odczuwałam potrzeby masturbacji.
Moje libido umarło wraz ze wszystkim, co miało znaczenie.
Wyjątek stanowił wczorajszy incydent, kiedy przeszywające niebieskie spojrzenie nieznajomego rozświetliło mnie niczym bożonarodzeniowe drzewko i wysłało fale żaru do mojej cipki.
Mam na imię James − przedstawił się takim tonem, jakby już się we mnie wbijał.
Seria męskich jęków dochodzących z przeciwległej strony dziedzińca skłania mnie do wsunięcia palców pod bawełnianą piżamę i majteczki. Jestem już wilgotna. Przygryzam wargę i zaciskam powieki, niczym dziecko przyłapane z rączką w słoiku z ciasteczkami.
Rozgrzana porzucam słoik z ciasteczkami, które szybko się kruszą.
– James – szepczę, wyobrażając sobie jego ciało spoczywające na mnie.
Jest dobrze zbudowany. Znacznie potężniejszej postury niż mój mąż czy kilku kochanków, których miałam przed nim. Zazwyczaj pociągają mnie zadbani mężczyźni, którzy dobrze prezentują się w garniturach. Typowi faceci z Wall Street3, biali protestanci z zadbanymi paznokciami, perfekcyjnie przystrzyżeni. Tacy, którzy nabawiliby się przepukliny, gdyby próbowali mnie podnieść.
James, szorstki niebieskooki ogier, pewnie bez wysiłku uniósłby mnie do góry małym paluszkiem.
Ciekawe, jak by to było znaleźć się pod mężczyzną takich rozmiarów? Poczuć jego mięśnie, gdy prężyłby biodra, doświadczyć dotyku twardych dłoni na skórze i gorącego oddechu przy uchu, gdy warczałby zwierzęco z przyjemności, tak jak mężczyzna po przeciwnej stronie dziedzińca?
Prawdopodobnie byłoby to niezwykłe przeżycie.
Moja wyobraźnia przejmuje wodze, gdy coraz szybciej poruszam palcami. Szkicuję w głowie scenę ze sobą i Jamesem w głównych rolach.
Zaciska uda wokół jego silnych bioder. Włosy ciemnymi falami opadają na poduszkę. Wije się pod nim i krzyczy, kiedy on wbija się w nią krótkimi, silnymi pchnięciami. Jej piersi podskakują w rytm ruchów mężczyzny. Pochyla się nad nią na napiętych ramionach. Jego skóra ocieka potem. Jest dominujący, skupiony i w pełni kontroluje sytuację.
Nagle klęka, obraca ją na brzuch. Jedną ręką przytrzymuje kobietę w talii, unosi jej pupę i wchodzi w nią od tyłu.
Kiedy przyjemność unicestwia każdą myśl w jej głowie, zanurza twarz w poduszkę i krzyczy.
Kochanek chwyta jej włosy w garść, klepie ją w tyłek i wydaje dźwięk przypominający warknięcie wilka.
Gwałtownie dochodzę, a z moich ust wyrywa się zszokowane westchnienie oraz krzyk. Moje ciało sztywnieje, a plecy odrywam od prześcieradła. Otwieram szeroko oczy, kiedy nadciągają kolejne skurcze, szarpiąc moim ciałem i łóżkiem.
Opadam na materac i wybucham słabym, pełnym niedowierzania śmiechem.
Właśnie doprowadziłam się do orgazmu w reakcji na dźwięki wydawane przez uprawiających seks ekshibicjonistów.
Jestem zboczona.
Kelly byłaby ze mnie dumna.
Nieważne, jak świetne było moje improwizowane porno, posiadało jedną rażącą wadę: gdyby jakiś mężczyzna kiedykolwiek dał mi klapsa, odwróciłabym się i walnęłabym go w twarz.
Właściwie chyba tak postąpiłabym. Nie jestem całkowicie pewna. Nikt nigdy nie próbował na mnie tego, ale klepanie w tyłek podczas seksu uchodzi w moich oczach za przekroczenie granicy agresywności. Albo jest po prostu głupie. Ciężko mi się zdecydować. Mam poważne wątpliwości, czy kiedykolwiek będę zmuszona podejmować taką decyzję, ponieważ moje szanse na kontakt seksualny z mężczyzną, którego kręciłyby takie rzeczy, można zaklasyfikować jako bliskie zeru.
Nie interesują mnie typowi samce alfa, którzy są wielbicielami klapsów.
Zatem to ciekawe, że o nich fantazjujesz, zauważa tkwiąca w mojej głowie i spokojnie piłująca sobie paznokcie Kelly.
Przymknij się, odpowiadam i wstaję z łóżka. Wędruję pod prysznic i unikam patrzenia na swoje odbicie w lustrze.
Jest zbyt wcześnie, aby stawiać czoła podglądaczce o udręczonym spojrzeniu, mającej sprzeczne uczucia co do tego, jak wygląda ostry seks.
Późnym popołudniem tkwię przy ogromnym starym biurku w wypełnionej pierwszymi wydaniami bibliotece Estelle. Wpatruję się w liniowany notatnik, trzymając długopis w pogotowiu. Wypełniają mnie strach, próżność i egzystencjalne cierpienie, które odczuwa każdy autor zmuszony skonfrontować się z pustą kartką. Nagle rozlega się dzwonek do drzwi.
– Dzięki Bogu! – wołam, czując nagły przypływ ulgi. Wzdycham i rzucam długopis.
Takie chwile potwierdzają istnienie i litościwą naturę Wyższej Istoty. Od godziny siedziałam przed pustą kartką, bliska sięgnięcia po bourbona.
Podrywam się z krzesła niczym wystrzelona z rakiety i pędzę do drzwi wejściowych. Otwieram je z nadmiernym entuzjazmem, aż niemal odbijają się od ściany.
– Witam! W czym mogę pomóc? – wybucham i w teatralnym geście wyciągam ręce do stojącego na progu staruszka.
Przez chwilę wygląda niczym sarna złapana w światła reflektorów. Ma szeroko otwarte oczy i nawet nie śmie mrugać. Tkwiący na jego łysej czaszce, przechylony pod kątem czarny beret wydaje się drżeć ze strachu.
Biedaczysko. Naprawdę nie powinnam mieć pozwolenia na kontakt z resztą ludzkości. Jednak po chwili dochodzi do siebie, prostuje muszkę i serwuje mi nieśmiały uśmiech.
– Hmm… bonjour, mademoiselle4.
„Panienko”, a nie „proszę pani”. Już się w nim zakochałam.
– Bonjour. – Wyszczerzam się do niego niczym wariatka, czując ogromną wdzięczność za oderwanie mnie od pustej kartki oraz uprzejme pochlebstwo. – Joues-tu au tennis?5
Mruga powoli.
– Nie, panienko. Nie gram w tenisa.
– Och, cholera! Przepraszam. Właściwie to nie mówię po francusku. Tylko tyle pamiętam z zajęć w szkole średniej, które odbywały się sto lat temu. Myślałam, że mówię: „Czyż to nie piękny dzień?”.
– Punkt za wysiłek – milknie. – A co zrobiłabyś, gdybym odpowiedział po francusku?
Wzruszam ramionami.
– Prawdopodobnie próbowałabym włoskiego. Lecz mam nadzieję, że go nie znasz, ponieważ ja umiem wyłącznie przekleństwa, jakimi babcia obrzucała moich braci, kiedy pijani wracali do domu.
– Ach, tak! Włosi. Très passionnant6. Miałem kiedyś włoską kochankę Sophię, która sześciokrotnie dźgnęła mnie piórem wiecznym w szyję, kiedy przyłapała mnie na wpatrywaniu się w inną kobietę. – Uśmiecha się szerzej.
– To już przesada. – Unoszę brwi.
– Kobieta, której się przyglądałem, była jej siostrą – wyjaśnia. – Zresztą miałem romans również z nią – dodaje.
Na mojej twarzy pojawia się grymas.
– Mam nadzieję, że nie odbierzesz tego źle, skoro dopiero się poznaliśmy, ale sądzę, że sobie na to zasłużyłeś.
– W rzeczy samej – oświadcza bez cienia skruchy. – Należało mi się też, kiedy moja żona podpaliła mój samochód, gdy się dowiedziała o Sophii i jej siostrze. – Wzdycha tęsknie. – Naprawdę kochałem tę brykę.
Faceci.
Zazwyczaj w oparciu o jego anegdotę uznałabym go za uosobienie niedoskonałości, lecz on właśnie dostarczył mi idealny pomysł na fabułę powieści, więc mu odpuszczam i się uśmiecham.
– Prowadził pan interesujące życie, monsieur…
– Edmond Chevalier, do usług. Jestem zarządcą budynku. – Zdejmuje beret i się kłania. Wyprostowuje się z uśmiechem. Nakrycie wraca na jego łysą głowę. – I oui7, moje życie było pasjonujące. Ach, te historie, które mógłbym opowiedzieć, mademoiselle… Stanęłyby panience włosy dęba!
Ten rozgadany staruszek wzbudza moje zainteresowanie. Myślę o wszystkich historiach, jakie mógłby mi podsunąć.
Estelle traktuje mnie wyrozumiale, ale mam obawy, że jeśli do końca lata nie wpadnę na pomysł nowej powieści, zupełnie ze mnie zrezygnuje. Edmond może się okazać inspiracją, której mi trzeba.
Staram się powstrzymać od zacierania dłoni i rechotania niczym szalony złoczyńca z komiksu.
– Chętnie posłucham twoich opowieści. Wejdź, proszę – mówię.
– Dziękuję za uprzejme zaproszenie, ale jestem w drodze na lunch. Zajrzałem, aby się przedstawić i zaprosić panienkę na przyjęcie, które odbędzie się wieczorem w wielkim salonie. Estelle nalegała, abym pomógł panience poczuć się mile widzianą i przedstawił ją sąsiadom, aby panienka poczuła się jak w domu. A wiem, że wszyscy chętnie cię poznają. Pisarka w naszym gronie! To takie ekscytujące!
Czuję, jak skręca mi się żołądek, a staruszek klaska w dłonie i podskakuje lekko z radości.
Jego zachowanie byłoby urocze, gdyby nie to, że już jestem zbyt zajęta planowaniem nieuniknionego zapalenia jelita grubego.
Nie chodzę na przyjęcia. Zwłaszcza takie, na których jestem oprowadzana niczym drogocenny wieprz. Ludzie mają w zwyczaju traktować pisarzy niczym magiczne jednorożce, które prowadzą interesujące i wytworne życie, podczas gdy w rzeczywistości jesteśmy jedynie bandą dziwacznych, obgryzających paznokcie odludków, którzy woleliby mieć wyłupione gorącym pogrzebaczem oczy niż zostać zmuszeni do rozmów z nieznajomymi, które dla introwertyka są równie zabawne jak kąpiel dla kota.
Potem następuje nieuniknione.
– Czytałem coś twojego? – pyta staruszek.
Zazwyczaj w odpowiedzi na to pytanie modlę się, żeby osoba, która je zadała, nie znała mojej twórczości. Żyję w strachu przed czytelnikami, którzy oferują pomocną krytykę.
– Przykro mi, Edmondzie, ale nie sądzę, że będę w stanie…
– Punkt siódma, moja droga! – Macha dziarsko ręką, jakby nie przyjmował do wiadomości odmowy. – Nie spóźnij się. Nie chcesz, aby ominęło cię słowo wstępne, które wygłosi nasz artysta o swojej nowej kolekcji. Przy okazji zaprezentuje kilka swoich dzieł. Jest bardzo zdolny, po prostu niesamowicie utalentowany. To przyjęcie zorganizowano na jego cześć, chyba o tym nie wspomniałem.
Podejrzewam, że jeśli nie pójdę na przyjęcie, pięć po siódmej Edmond będzie się dobijał do moich drzwi.
Mogłabym schować się w szafie i udawać, że wyszłam, ale nie chcę, aby do uszu Estelle dotarło, że jestem nieuprzejma i aspołeczna. Zwłaszcza kiedy tak hojnie zaoferowała mi korzystanie ze swojego mieszkania za darmo przez kilka miesięcy i szczerze próbuje pomóc mi się pozbierać.
Zatem godzę się na przecierpienie okropnego wieczoru wypełnionego bolesną ciszą, męczarnią uprzejmych rozmów z ludźmi niepodzielającymi moich lęków, które prowadzą do pragnienia, aby skoczyć z najbliższego wysokiego budynku na samą myśl o kontaktach towarzyskich.
Jeśli jednak ktokolwiek zapyta mnie, czy jestem mężatką albo czy mam dzieci, dojdzie do rozlewu krwi.
– Dobrze, Edmondzie. Zjawię się – oznajmiam z entuzjazmem skazańca stawiającego czoła plutonowi egzekucyjnemu.
– Doskonale! Od razu przedstawię cię Jamesowi. Z pewnością będziecie mieli o czym rozmawiać, skoro oboje jesteście twórczymi duszami.
– James?
– Tak. Ten artysta, o którym ci wspomniałem – rechocze Edmond. – Diablo przystojny. Cieszy się dużym zainteresowaniem kobiet i jest najgorętszym kawalerem w Paryżu. Przypomina mi mnie w jego wieku.
Edmond zdejmuje beret i żegna się ze mną, a potem pogwizdując, odchodzi korytarzem. Patrzę za nim i ogarniają mnie dziwne złowieszcze przeczucia.
To niemożliwe. To z pewnością zbieg okoliczności. W Paryżu są pewnie miliony przystojnych artystów o tym imieniu. To nie może być niebieskooki ogier z kawiarni.
Kiedy jednak wieczorem wkraczam do wielkiego salonu, dociera do mnie, że los uwielbia mi udowadniać, że się mylę.
James jest przystojniejszy, niż zapamiętałam.
To z pewnością efekt wywołany światłem świec i mglistym blaskiem hormonów masowo produkowanych przez gromadkę otaczających go, wdzięczących się kobiet. Ten mężczyzna zapiera dech w piersi.
Stoi obok wielkiego pianina umieszczonego w kącie eleganckiego salonu. Jest ubrany na czarno. Czarna, rozpięta pod szyją koszula, czarne spodnie, czarne skórzane buty, które na moje oko kosztowały więcej niż produkt krajowy brutto wyspy Guam.
Rozmawia ze swoimi fankami. Jednak nie sprawia wrażenia ani szczęśliwego, ani swobodnego. Właściwie wygląda jak wilk, który znalazł się w potrzasku.
To interesujące.
Podnosi głowę, przyłapuje mnie na gapieniu się i zamiera.
Próbuję odwrócić wzrok, ale nie mogę się ruszyć. Wbija mnie w miejsce. Zamieniam się w kamienny posąg pod wpływem tego samego przepływu elektryczności, jaki poraził mnie w kawiarni, kiedy mężczyzna spojrzał mi w oczy.
Nie, nie w posąg. Raczej w płynną lawę.
Żar wędruje z piersi przez szyję, aż obejmuje moją twarz. Tkwię w bezruchu, z palącymi uszami i dudniącym sercem. W końcu to połączenie staje się nie do zniesienia i odrywam spojrzenie.
Ogarnia mnie poczucie natychmiastowej ulgi.
Obiecuję sobie, że nigdy więcej nie będę mu się tak przyglądać.
– Ach, tutaj jesteś! Witaj, moja droga! Witaj!
Rozpromieniony Edmond materializuje się obok i całuje mnie w dłoń. Pochyla głowę i szepcze mi konspiracyjnie do ucha:
– Wyglądasz très magnifique8 w tej sukni. Połowa mężczyzn na sali pewnie już się w tobie zakochała.
Ubranie, o którym mówi, to jedyna sukienka, jaką ze sobą przywiozłam. Obcisła kiecka z szyfonu w szafirowym kolorze, która w cudowny sposób podkreśla cerę i figurę. Spakowałam ją kierowana impulsem, że być może wybiorę się do opery. Jako że resztę mojej garderoby stanowią dżinsy, podkoszulki i wygodne buty, pomyślałam, że jedynie ta sukienka będzie pasowała na wspomnianą okazję.
– Dziękuję. Sądziłam, że będę zbyt wystrojona, ale się myliłam.
Pomieszczenie wypełniają ludzie, którzy ewidentnie uczestniczą w pokazach mody. Nigdy nie widziałam takiego splendoru. Można by pomyśleć, że spodziewamy się wizyty królowej Anglii. Sam Edmond wystroił się w wytworny granatowy garnitur z niebieskim jedwabnym krawatem i dopasowaną kolorystycznie poszetką. Od jego błyszczących skórzanych mokasynów bije oślepiający blask.
– Honorowy gość stoi przy pianinie, ale został teraz osaczony, więc pozwól, że przedstawię cię innym obecnym na przyjęciu. Chodź!
Edmond ujmuje mnie pod ramię i ruszamy w stronę tłumu. Czuję się jak prowadzona na rzeź owieczka.
Traf chciał, że pierwszą przedstawioną mi osobą okazała się ponętna blondynka o jędrnych cyckach i płucach, których nie powstydziłby się Pavarotti9. Mimo ubioru i pionowej pozycji natychmiast rozpoznaję w niej krzyczącą laskę mieszkającą po przeciwnej stronie dziedzińca.
– Mademoiselle Gigi, poznaj mademoiselle Olivię – mówi Edmond. Milknie, a po chwili dodaje z dumą w głosie: – Olivia jest pisarką.
Mamroczę nieśmiałe powitanie, podczas gdy Gigi rozkłada ramiona i rusza w moją stronę. Łapie mnie za barki i serdecznie całuje w oba policzki, a potem lekko od siebie odsuwa i szczerzy się niczym wariatka.
Jej piersi z bliska wydają się jeszcze bardziej imponujące.
– Bonsoir10, Olivio! – krzyczy. – Miło mi cię poznać!
To z pewnością zasługa narkotyków.
– Gaspard! Venez ici!11
Mężczyzna, o którym mowa, stoi w kręgu znajomych na drugim końcu sali. Odwraca się i spogląda w naszą stronę. Jest wysoki, szczupły i ubrany w elegancki ciemny garnitur. Rusza z lekkim utykaniem, co − jak zakładam − jest wynikiem wykorzystanego i przepracowanego penisa.
To partner Gigi. Przyczyna jej jęków. Osoba wydająca chrząknięcia.
Gaspard zatrzymuje się przede mną, przyjaźnie uśmiecha i wyciąga dłoń. Mówi coś niezrozumiałego po francusku.
Ujmuję jego dłoń i próbuję się nie czuć, jakbym grała w jednym z tych okropnych seriali komediowych, gdzie widownia śmieje się z występu bełkoczącego idioty, który w prawdziwym życiu wylądowałby w więzieniu.
– Bonsoir, Gaspardzie. Miło cię poznać. – Wiem, jakie odgłosy wydajesz, kiedy dochodzisz.
Albo partner Gigi nie mówi po angielsku, albo jest typem Francuza, który nie przyznałby się do tego nawet pod groźbą kary śmierci, ponieważ odpowiada w języku ojczystym, nadal uprzejmie się uśmiechając, a jednocześnie otwarcie taksując wzrokiem mój dekolt.
– Przykro mi, ale nie mówię po francusku.
W odpowiedzi Edmond, Gigi i Gaspard pogrążają się w ożywionej rozmowie, oczywiście prowadzonej w obcym dla mnie języku.
Mężczyzna uparcie nie wypuszcza mojej dłoni.
– Miło było was oboje poznać – zwracam się do Gigi, wyrywając dłoń z lepkiego uścisku jej partnera, i odchodzę od nich. – Zamierzam się napić.
Ruszam prosto do baru usytuowanego po przeciwnej stronie pomieszczenia. Mam nadzieję, że Edmond nie popędzi za mną, bo mogłabym poczuć się zmuszona kopnąć go niczym przerażony koń.
Nie minęło nawet pięć minut, a już wpadam w panikę.
– Poproszę bourbona – zwracam się do barmanki. Brakuje mi tchu po krótkim sprincie.
Naprawdę powinnam zacząć ćwiczyć, ale niestety lubię aktywności fizyczne, które można wykonywać wyłącznie na leżąco.
Barmanka jest młodą kobietą o pięknej cerze i eleganckiej szyi. Nawet nie drga jej powieka, kiedy jednym haustem opróżniam szklaneczkę i proszę o dolewkę. Pewnie okaże się jedyną osobą w salonie, którą będę skłonna obdarzyć sympatią.
Po chwili u mojego boku wyrasta wysoka, odziana w czerń postać. Zastanawiam się, co takiego zrobiłam w poprzednim wcieleniu, że Bóg nienawidzi mnie tak mocno.
– Poproszę to samo, co ta pani – oznajmia James, odwracając głowę w moją stronę.
Mam wrażenie, że jestem jedyną osobą przy barze, która przechodzi załamanie nerwowe.
Barmanka nalewa mu drinka, a potem przenosi uwagę na parę, która podchodzi do kontuaru. Zostawia nas milczących i zwróconych w stronę ściany, z drinkami w dłoniach.
James roztacza wokół siebie niesamowity zapach.
Nie zwróciłam na to uwagi w kawiarni. Pewnie dlatego, że od wpatrywania się w niego moje pozostałe zmysły były zbyt przytępione, aby właściwie funkcjonować. Gdy jednak teraz jego zapach dociera do moich nozdrzy, okazuje się równie zachęcający jak jego wygląd. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem, które przychodzi mi do głowy, jest wypicie duszkiem bourbona, który wypali jego zapach z moich nozdrzy.
– Witaj – odzywa się po chwili, nie patrząc na mnie.
Rozważam kilkanaście różnych reakcji, łącznie z ucieczką z sali, zanim odpowiadam stosunkowo spokojnym tonem:
– Cześć!
Nie stać mnie nawet na nic dłuższego. Jego towarzystwo mi szkodzi.
Jednak jestem dorosłą osobą, która przeżyła gorsze sytuacje niż przebywanie w towarzystwie atrakcyjnego mężczyzny, więc po krótkiej mentalnej pogawędce motywacyjnej ponownie odzywam się do Pana Ponętnego.
– A więc jednak jesteś artystą.
– Jednak. – W jego głosie pobrzmiewa rozbawienie.
– Słyszałam, że bardzo utalentowanym.
Odwraca głowę i spogląda na mnie. Mam wrażenie, jakbym stała skąpana w pełnym słońcu.
– Jesteś wielbicielką sztuki?
– Nie. Właściwie… tak. No, w pewnym sensie. Zależy. Pewnego rodzaju sztuki. Kino. Muzyka. Literatura. To lubię. Jednak nie wiem nic na temat takiej sztuki, jaką ty uprawiasz. Rysowanie, malowanie i tym podobne.
1 W oryginale Kelly pyta: How’s it hanging?, co można przetłumaczyć „Jak leci?”, „Jak się układa?”. Samo słowo hang oznacza „wisieć”, a nasza bohaterka odnosi to pytanie żartobliwie do swojego ciała (przyp. tłum.).
2 Czasy prezydentury Jimmy’ego Cartera przypadają na lata 1977−1981 (przyp. tłum.).
3 Wall Street – biznesowa ulica Nowego Jorku, skupiająca główne instytucje finansowe Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
4Bonjour, mademoiselle (franc.) – Witaj, panienko (przyp. tłum.).
5Joues-tu au tennis? (franc.) – Grasz w tenisa? (przyp. tłum.).
6Très passionnant (franc.) – Ekscytujące (przyp. tłum.).
7Oui (franc.) – tak (przyp. tłum.).
8Très magnifique (franc.) – przepięknie (przyp. tłum.).
9 Luciano Pavarotti – wybitny włoski śpiewak operowy (przyp. tłum.).
10Bonsoir (franc.) – Dobry wieczór (przyp. tłum.).
11Venez ici! (franc.) – Chodź tutaj! (przyp. tłum.).