Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja losów bohaterów z pierwszego tomu serii „Niebezpieczne piękno”.
On jest wszystkim, o czym marzyła, ale jedynym sposobem na utrzymanie go przy życiu, jest pozwolenie, żeby odszedł.
Eva, aby ratować Nasira, musi się poświęcić i zawrzeć pakt z diabłem. Wraca do Dimitrija, szefa mafii, który przez lata ją więził. Jednak niespodziewanie zostaje porwana przez przeciwnika swojego wroga: przebiegłego szpiega, który ma w tym pewien interes.
Kiedy Eva znika, Nasir wyrusza w podróż, by ją odnaleźć. Zrobi wszystko, żeby znowu była przy nim. Znajduje kobietę w Portugalii. Jeżeli Eva i Nasir chcą pokonać Dimitrija, muszą zaufać jeszcze jednej osobie.
Wkraczają do niebezpiecznej gry, w której ich miłość będzie testowana na wiele sposobów. Może stać się silniejsza, pod warunkiem, że wyjdą z tego wszystkiego cało. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Dangerous Desires
Copyright © 2019 by J. T. Geissinger
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Korekta:
Sandra Pętecka
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-297-6
Eva
Chiński filozof Laozi powiedział kiedyś, że gdy ktoś głęboko cię kocha, daje ci to siłę, z kolei gdy ty głęboko kogoś kochasz, czerpiesz z tego odwagę. Muszę przyznać, że wchodząc na pokład żaglowca Silver Shadow mglistym, zimnym przedświtem, nie jestem pewna, czy aby się nie pomylił.
Bo prawdziwa potęga miłości wcale nie polega na sile ani odwadze, lecz na tym, że pozbawia cię egoizmu.
Niemal na pewno płynę na śmierć, a jednak smutno mi tylko z powodu Naza. Gdy odkryje, co zrobiłam, pęknie mu serce.
Ale lepiej, żeby było złamane, niż aby miał zginąć.
Wolę umrzeć, niż go narazić.
– Zakładam, że panna Evalina?
Nie znam mężczyzny, który właśnie zmaterializował się w gęstym cieniu, rzucanym przez wysokie, czarne żagle. Jest drobny, siwowłosy, ma radosne niebiskie oczy i idealnie dopasowany garnitur. Stwarza wrażenie profesjonalnego concierge’a, choć wątpię, by naprawdę specjalizował się w rezerwowaniu ludziom stolików w drogich restauracjach.
– Tak, jestem Eva. A pan? – pytam.
– Raphael.
– Jak ten renesansowy malarz? – zagaduję, starając się podtrzymać rozmowę.
Uśmiecha się przyjemnie.
– Właśnie tak. To ulubiony artysta mojej matki, stąd moje imię. Proszę sobie wyobrazić, że zabiła go gorączka, której nabawił się po zbyt upojnej nocy. Człowiek zachodzi w głowę, jakie trzeba mieć pokłady jurności, żeby umrzeć z powodu przesadnej kopulacji.
Wypowiada się w precyzyjny, niemal pedantyczny sposób, co dowodzi zbyt formalnemu wykształceniu i zamiłowaniu do ras małych psów, powstałych w wyniku niezliczonych krzyżówek. Dodawszy do tego francuski akcent, można odnieść wrażenie, że jest wyrafinowany. Pewnie mogłabym go polubić, ale doskonale wiem, jak zwodnicze bywają pozory.
Powoli wypuszczam wstrzymywane powietrze i pytam:
– Skrzywdzisz mnie, Raphaelu?
Jeżeli moja bezpośredniość nim wstrząsnęła, to nie daje tego po sobie poznać. Po prostu wspiera ręce na biodrach i odpowiada gładko:
– Och, nie, moja droga. Ja nie.
Akcent na ja sprawił, że się wzdrygnęłam.
Gdy wychodzi zza niego kolejny mężczyzna, który również ukazuje się w tym samym gęstym cieniu, znaczenie tej odpowiedzi staje się jasne. Ten nie jest uderzająco grzeczny i nie ma eleganckich manier. Stanowi dokładne przeciwieństwo Raphaela. Jest wysoki, wytatuowany, muskularny, ma rozmierzwione ciemne włosy opadające na szerokie barki, wyraźnie zaznaczony łuk brwiowy i dłonie, którymi mógłby miażdżyć czaszki.
Mierzy mnie poważnym spojrzeniem bezlitosnych oczu, jego wargi są bezwzględnie zaciśnięte.
Na obrzeżach mojego wymuszonego, zewnętrznego spokoju, czai się widmo histerii. Napinam mięśnie, bo przecież przyszłam tu dobrowolnie. Nie mogę już pęknąć. Dmitrij da mi mnóstwo okazji, będę mogła pękać do woli, zanim ostatecznie mnie złamie.
Albo zanim ja złamię jego.
– Gdzie Dmitrij? – zwracam się ponownie do Raphaela, który przez moment duma nad moim pytaniem.
– Tego nie mogę powiedzieć, natomiast mam prawo ujawnić, że powierzono mi obowiązek zabrania pani do niego. Oraz… proszę mi wybaczyć niefortunne ingerowanie w pani prywatność, ale na pewno pani zrozumie… w toku podróży mam zawiadamiać pana Ivanova o pani usposobieniu – wyjaśnia rzeczowo.
Przekład na ludzki język: może i zachowuję się przyjacielsko, ale nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie zapomnij sobie, kto tu rządzi.
– Powinna pani też wiedzieć, że Killian… – tu wskazał na cichego oprycha – …otrzymał od pana Ivanova polecenie karania każdego… nieakceptowalnego zachowania.
Zacięta gęba Killiana wykrzywia się w cień diabelskiego uśmieszku.
O, Boże. To nowość. Dimitri musi być na mnie niewiarygodnie wściekły, skoro to zatwierdził. Odpowiadam dopiero po chwili potrzebnej mi na uspokojenie oddechu.
– Rozumiem. Dziękuję ci, Raphaelu.
Uśmiecha się do mnie promiennie. Killian wygląda na rozczarowanego moją uległością, a przynajmniej tak mi się wydaje, ale nie mam czasu się nad tym zastanawiać, bo podchodzi do mnie i wyciąga swoje wielkie, mięsiste łapska.
Gdy łapie mnie za ramiona, odruchowo kurczę się w sobie. Jestem bardzo rozczarowana tą reakcją. Rozkłada moje ręce na boki i przeszukuje mnie w poszukiwaniu ukrytej broni.
Jest przy tym dokładny i brutalny. Jego twarde palce wbijają się w najczulsze części mojego ciała – pachy, brzuch, uda – aż krzywię się z bólu. Gdy wsuwa dłoń pod sukienkę i przesuwa nią do góry, w stronę krocza, wykręcam się i bezradnie skamlę.
– Wystarczy, Killian – mówi Raphael z delikatnym zdenerwowaniem.
Killian się prostuje. Wpatruje się we mnie spod nisko wiszących brwi, jak drapieżnik na zdobycz. Odwracam wzrok, ale dostrzegam kątem oka powrót jego diabelskiego uśmieszku.
Raphael odkaszlnął i mówi:
– Skoro już się wszyscy zapoznaliśmy, czas nam w drogę. Witamy na pokładzie, panno Evalino.
Odwraca się i znika w kabinie, zostawiając mnie samą z Killianem i jego wygłodzonym spojrzeniem.
Na tle ciemnego nieba migoczą światła Hell’s Kitchen1. Mętne wody rzeki Hudson chlupoczą w świetle księżyca w trzeciej kwadrze. Co prawda to jeszcze nie Halloween, ale w powietrzu czuć już ten ostry, niepokojący ziąb, coroczny zwiastun rychłej zimy.
To ostatnie chwile mojej wolności. Przechodząc przez drzwi kabiny, wyzbywam się wszystkiego, czym do tej pory byłam. Całej siły, wszystkich praw.
Całej nadziei.
Przygryzam wargę i mrugam, bo w moich oczach wzbiera wilgoć.
Żegnaj, Naz. Może spotkamy się ponownie w innym życiu.
– Proszę przodem – zwracam się uprzejmie do Killiana.
Nawet jeśli jest rozbawiony lub rozdrażniony moją teatralną galanterią, to nic po nim nie widać. Jego uśmiech zniknął. Jego gęba przypomina kloc nieociosanego drewna. Chyba nie mam co liczyć na odpowiedź z jego ust.
Stawiam krok naprzód, ale on ani drgnie. Gdy przesuwam się w bok, on robi to samo, blokując mi drogę.
Bawi się ze mną, jak kot z myszką.
Rozdrażnienie daje mi kopa, dzięki któremu może wytyczę tu jakieś granice i ukrócę jego grubiaństwo.
– Słuchaj, pierwszy raz cię widzę, czyli jesteś nowy w organizacji Dmitrija. Wynika z tego, że jesteś co najwyżej chłopcem na posyłki. To zadanie to twój sprawdzian. Sprawdzian przydatności, lojalności, ale też inteligencji.
Wydziarany zbir unosi leniwie brew.
Biorę głęboki wdech i rzucam:
– Jeżeli uroiłeś sobie, że możesz mnie tknąć i on cię za to nie zabije, to przeceniasz własną wartość.
– Za to ty nie doceniasz położenia, w jakim się znalazłaś. Nie jestem twoją niańką, suko. Nie mogę cię zabić ani spenetrować, ale poza tym mogę zajmować się tobą, jak zechcę – warknął w odpowiedzi.
Jego niski głos jest jak papier ścierny, słychać w nim irlandzki zaśpiew.
Nie dziwi mnie, że Dmitrij przyjął do grona swoich goryli nie-Rosjanina. W przeciwieństwie do włoskiej mafii, do której wstąpić mogą wyłącznie etniczni Włosi, rosyjska Brać jest znacznie bardziej inkluzywna. Nie zmienia to faktu, że pewność w głosie Killiana mnie zaskoczyła.
Ja może i blefowałam, on nie.
Nie mogę uwierzyć, że Dmitrij pozwolił mu używać wobec mnie siły. „Zajmować” się mną, jak zechce.
Na dnie moich trzewi porusza się, śliska niczym rozwijający się wąż, nić terroru.
Killian zauważa zmianę mojej miny i powraca jego parszywy uśmieszek. Jego oczy lśnią złośliwością.
– Co cię nie zabije, to cię wzmocni, nie?
Ta powiedzenie trafia do mnie wyjątkowo mocno, ze względu na wszystko, co przeżyłam. Nie tylko lata spędzone z Dmitrijem, ale też treningi baletu, w czasie których nieraz z moich palców u stóp niejednokrotnie krew lała się tak obficie, że przeciekała przez baletki.
– Co mnie nie zabije, niech lepiej ucieka – odpowiadam, zadzierając podbródek.
– Mocne słowa, jak na taką małą dziewczynkę.
Nie wystraszył się. I trudno się dziwić. Mam na sobie białą bawełnianą sukienkę i espadryle. Nie mam broni, nie znam sztuk walki. Trzęsę się z zimna i nadal jestem w lekkim szoku, bo niedawno uczestniczyłam w wybuchu auta, zastrzeliłam dwóch mężczyzn z bliskiej odległości i zawarłam z diabelskim pomiotem, który maltretował mnie przez siedem lat, pakt, że wrócę do niego w zamian za życie Naza.
Nie oznacza to jednak, że jestem całkowicie bezbronna.
Jeżeli wiara pomogła Mojżeszowi wydostać się z pustkowia po czterdziestu latach, to mnie też może pomóc.
– Może i jestem małego wzrostu – odpowiadam spokojnie, patrząc mu w oczy. – Ale jestem większa, niż ty kiedykolwiek będziesz. Nie możesz zrobić mi nic, czego nie doznałabym wcześniej, a jednak wciąż stoję. Możesz mi złamać wszystkie kości, ale mnie nigdy nie złamiesz.
Następuje chwila ciszy, w której przez jego twarz przemyka kilka różnych emocji. Najpierw zaskoczenie. Za nim podziw. Potem, najbardziej zaskakujące, coś jakby żal.
Żal?
To ostatnia spójna myśl, jaką zdążyłam sformułować, zanim złapał mnie za gardło.
Naz
Siadam na szpitalnym łóżku jak rażony prądem, a serce wali mi jak młot, bo jestem przekonany do szpiku kości, że coś jest strasznie nie tak.
– Eva?
Moje wołanie niesie się echem w pustej salce. Drzwi do łazienki po drugiej stronie pokoju, są otwarte, ale tam też jej nie ma.
Może wyszła do poczekalni porozmawiać z Connorem i Tabby. Może poszła coś zjeść. Może musiała rozprostować nogi. Przejść się. Tak, to możliwe.
Wszystkie moje teorie idą do diabła, gdy do salki wpada Connor.
– Eva odeszła – oświadcza.
– Jak to odeszła?
– Tak to, że Tabby ściągnęła z kamery bezpieczeństwa nagranie, jak Eva wychodzi drzwiami świetlicy dla pracowników, na odludnym zapleczu szpitala.
Urządzenie monitorujące moje tętno dostaje amoku, wyje, jakby samo dostało zawału. Connor wali w nie pięścią i w pomieszczeniu zapada cisza.
Próbuję się skupić, walcząc z zawrotami głowy i pobudzeniem wypełniającym moje żyły adrenaliną.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałaby odchodzić? Jak ominęła naszych chłopaków? I dokąd poszła, do cholery?! – zadaję masę pytań, jestem w zupełnym szoku.
– Same dobre pytania, brachu – odpowiada posępnie Connor. – Obawiam się jednak, że nie znamy ani jednej odpowiedzi.
Odeszła? Eva? Nie, to na pewno nieprawda. Muszę ją znaleźć. Muszę ją chronić…
– Ej, uwaga!
Connor łapie mnie za ręce, bo prawie spadłem z łóżka i wylądowałem na kolanach. Jestem słaby. Zbyt słaby. Pierdolone znieczulenie. Pierdolony zamach na nasz samochód.
Pierdolony Dmitrij Ivanov.
Sama myśl o tym człowieku wpompowuje mi w żyły kolejną porcję adrenaliny. Daje mi to siłę, żeby się uspokoić. Trzepię głową jak pies, próbując ją oczyścić.
– Zacznij od początku.
Connorowi nie trzeba dwa razy powtarzać. Wie, że muszę poznać wszystkie fakty i to natychmiast.
– Jakoś zaraz po drugiej nad ranem odwiozłem Tabby do firmy, żeby się kilka godzin przespała. Sprawdziłem, co u chłopaków na miejscu, puściłem wszystkim kontaktom w organach ściągania i w wojsku info, że nas zaatakowano, wykręciłem do starego kumpla z Langley, aby zapytać, czy może pociągnąć za kilka sznurków. Federalni przejmą to śledztwo od nowojorskiej policji, a chcę być na bieżąco. Jeżeli zdoła, będzie mnie informował o postępach dochodzenia.
Popędzam go niecierpliwymi ruchami głowy, żeby przechodził do sedna.
– Potem zadzwoniłem do Smitha, to jeden z naszych gości, który czuwał pod twoimi drzwiami. Zameldował, że wszystko gra. Nikt nie próbował wejść do twojej salki. Budynek był szczelnie otoczony. Zero problemów. Wróciłem do szpitala, rozsiadłem się w poczekalni i na moment przymknąłem oczy, bo byłem wyjebany, a jak nie mogę sprawnie myśleć, to żaden ze mnie pożytek. Gdy się obudziłem, znowu skontaktowałem się ze Smithem. Powtórzył, że bez zmian, wszystko gra, ale postanowiłem przyjść i sprawdzić na własne oczy – relacjonuje, a ja słucham go w pełnym skupieniu. – I wtedy odkryłem, że Evy nie ma w twojej salce. Smith mówi, że nigdzie nie wychodziła. Ale wtedy zdałem sobie sprawę, że zaczął zmianę zanim wyjechałem.
– A to oznacza, że już jej wtedy nie było – stwierdzam z łupiącym sercem.
Connor kiwa ponuro głową.
– Przeszukałem stołówkę, kaplicę, kible, wszystko. Potem zadzwoniłem do Tabby, żeby zaczęła szukać po swojemu.
Mrugam, bo oślepia mnie jasne światło, przelewające się przez żaluzje.
– Która godzina?
– Siódma piętnaście.
– Jezus, skoro wyszedłeś koło drugiej, to znaczy, że nie ma jej prawie ponad pięć godzin!
Connor obserwuje bez komentarza, jak człapię niepewnie do małej szafki po drugiej stronie salki, ciągnąc za sobą kroplówkę na metalowym stojaku. Zrywam bandaż z dłoni, wyrywam igłę i odrzucam je na bok. W szafce, w plastikowym worku, są strzępy moich ciuchów. Rozszarpane bojówki. Buty taktyczne. Brudny T-shirt pokryty zaschniętą krwią.
– Naz.
Patrzę na Connora przez ramię. Wskazuje na czarną torbę leżącą na krześle obok mojego łóżka.
– Świeże szmaty i komórka.
Nie zaprzątam sobie głowy podziękowaniami ani pytaniami, kto to tu przyniósł. Nachodzi mnie ciężkie i ciemne jak burzowe chmury poczucie grozy. Niemal rozrywam suwak torby, wyciągam ze środka spodnie, koszulkę, buty i zaczynam się pośpiesznie ubierać. Zszyta, podłużna rana po odłamku w moim udzie wyje z bólu, gdy wciskam nogę w dżinsy. Zaciskam zęby w męczarniach, ale ubieram się dalej.
– Czego dowiedziała się Tabby? Ma cokolwiek?
– Tak. Zaraz po twojej operacji Eva telefonowała z płatnego aparatu w korytarzu, na koszt rozmówcy.
Obracam się gwałtownie i wbijam w niego wzrok. Burzowa chmura grozy obejmuje już cały pokój.
– Do kogo? – pytam, chociaż znam już odpowiedź.
– Najpierw na jakąś międzynarodową centralę. A potem… nie wiemy. Numer był świetnie zamaskowany. Wszystko szło przez anonimowy serwer, potem przez jednorazową komórkę, i tak dalej, i tak dalej. Wiesz, jak to jest. – Przerywa na moment. – Sześćdziesiąt sekund po tym telefonie ktoś do niej oddzwonił.
Patrzymy na siebie, krew szumi mi w skroniach.
– Niech zgadnę. Tego numeru też nie udało się zidentyfikować.
– Bingo.
Widzę po jego wzroku, co sobie myśli. Przymykam oczy, próbuję stłumić ryk frustracji, który chce się wyrwać z mojego gardła.
– Niemożliwe.
– A masz inny pomysł? Bo nie mniemam, żeby dzwoniła przez tajną linię pogawędzić z babcią.
Liche więzy, którymi do tej wstrzymywałem panikę, w końcu puszczają.
– Na chuj miałaby dzwonić do Dmitrija?! – wybucham, bo chociaż jest to oczywiste, to pragnę żyć w zaprzeczeniu.
Mój krzyk nie robi na Connorze najmniejszego wrażenia.
– Ty mi powiedz, brachu. Znasz ją lepiej.
Przez chwilę mam pustkę w głowie. A potem doznaję oświecenia: chciała negocjować.
Musiałem powiedzieć to na głos, bo Connor ściąga brwi i pyta:
– Ale co negocjować?
– Warunki kapitulacji – szepczę zmrożony przerażeniem.
Gdy stawiam krok, znosi mnie na bok, więc muszę podeprzeć się o ścianę, bo straciłbym równowagę. Ściana nie pomaga jednak opanować drgawek całego ciała.
Naz, nigdy nie zapomnę ani sekundy, przysięgam.
Wiedziałem, że to brzmi jak pożegnanie! Wiedziałem! Do jasnej cholery, psiakrew!
– Cóż, niezależnie od tego, co kierowało Evą, Tabby włamała się do miejskich kamer kontroli ruchu drogowego i do wszystkich kamer bezpieczeństwa, jakie znalazła w okolicy, żeby ustalić jej ostatnią znaną lokalizację. Dowiemy się, dokąd poszła, to tylko kwestia czasu.
– Sprawdźcie lotniska – mówię, zalewając się zimnym potem. – Dworce, taksówki.
– Nie mogła dostać się aż tak daleko. Nie ma pieniędzy. Ani dokumentów.
Zasycha mi w ustach. Nie mogę złapać oddechu. Zrywam szpitalny fartuch, narzucam na siebie T-shirt, zapinam do końca dżinsy i walczę o zachowanie kontroli z szalejącymi we mnie emocjami. Wbijam gołe stopy w buty, nie marnuję czasu na sznurowanie.
– Jeżeli Dmitrij maczał w tym palce, to ich nie potrzebowała. Ruszajmy.
***
Pół godziny później wkraczamy przez stalowe drzwi do siedziby Metrixa. Z moimi płucami jest coś poważnie nie tak, bo mam wrażenie, że ktoś rozpalił sobie ognisko w mojej piersi, przez co ciągle brakuje mi powietrza. Ogień trawi też moje trzewia, ale to akurat nie jest skutek eksplozji sprzed kilku dni.
To strach, czysty strach.
Doskonale wiem, jakim posranym, bezdusznym bandziorem jest Dmitrij Ivanov. Myśl, że mógłby choć zbliżyć się do Evy, ścina mi krew w żyłach.
Myśl, że gdy się kochaliśmy, Eva już wiedziała, że odejdzie, jest niemal równie bolesna.
Tabby wita nas zaraz za drzwiami, ma na sobie te same ciuchy, co wczoraj. Jest blada, ciągle ziewa, ma pod oczami cienie niewyspania. Kłuje mnie poczucie winy, że z tego wszystkiego zrobił się taki burdel, ale natychmiast je tłumię. Później będę przepraszał, gdy już odzyskam Evę, a mój mózg zacznie normalnie pracować.
– Księżniczko. – Connor zamyka ją w niedźwiedzim uścisku i zakopuje twarz w jej szyi.
– Hej, słońce – odpowiada cicho i dodaje ze śmiechem: – Nie złam mi kręgosłupa, tępaku. Jest mi potrzebny.
Connor ją puszcza, a Tabby spogląda na mnie. Jej oczy mają barwę świeżo ściętej trawy i, jak zwykle, nic im nie umyka.
– Cholera. Mam nadzieję, że czujesz się lepiej niż wyglądasz.
– Nie. Opowiadaj, bo zaraz mi odpierdoli.
Przez moment ocenia moją mowę ciała i… od razu przechodzi do sedna:
– Mówiąc najkrócej: nie mam nic – informuje, krzywiąc się.
Płonący żar w mojej klatce piersiowej przybiera na sile, choć myślałem, że to niemożliwe. Pod moimi żebrami szaleje pożoga, rozrywa mi gardło. Zaraz zacznę ziać ogniem.
– Jak to nic? – cedzę przez zęby z najwyższym wysiłkiem.
– Tak to, że pojechała metrem na Penn Station, a tam rozpłynęła się w powietrzu.
– Czyli wsiadła do pociągu! – wykrzykuję podekscytowany.
– Możliwe. Analiza nagrań ze wszystkich kamer i potwierdzenie tego założenia sporo nam zajmie, ale…
– Ale co?! – rzucam niecierpliwie, gdy nie kończy zdania.
– To jeden z najruchliwszych dworców w zachodniej hemisferze. Codziennie przewija się przez niego ponad 350 000 ludzi.
– Twierdzisz, że potrzebujesz do pomocy więcej par oczu?
– Twierdzę, że to idealne miejsce, żeby osiągnąć dwa cele: zniknąć w tłumie i żeby zmylić potencjalną pogoń.
Mój mózg działa lepiej niż płuca, bo szybko dodaję dwa do dwóch.
– Chciała, żebyśmy pomyśleli, że wsiadła do pociągu?
Tabby wzrusza ramionami.
– Pewności nie mam. Wiem natomiast, że Eva jest mądra, zaradna i szybko myśli. Założyła, że od razu zaczniesz jej szukać.
Tabby nie musi dodawać oczywistego. Jeżeli Eva zadała sobie trud, żeby zmylić pościg, to znaczy, że nie chce zostać odnaleziona.
Chyba jednak musimy się lepiej poznać, bo jeżeli myśli, że jej nie znajdę, to mnie, kurwa, nie zna.
Gniew pozwala mi się wznieść ponad ból w ciele i strach w sercu.
– Okej. Jeżeli pójdziemy tym tropem, to Eva powinna nadal być w Nowym Jorku.
– Musimy zacząć szukać wokół Penn Station – wtrąca Connor, kiwając głową. – Wyjścia z dworca i najbliższa okolica.
– Porusza się pieszo – mówię cicho, moje myśli mkną z prędkością światła. – Chyba że ukradła rower…
– Albo samochód – dodaje Tabby, nieco zbyt spokojnie jak na mój gust. Gdy piorunuję ją groźnym wzrokiem, tłumaczy: – Nasir, po prostu staram się nie przeoczyć żadnej możliwości.
– Eva nie umie prowadzić – stwierdzam. – Nie ukradła auta.
– W tym mieście nikt nie bierze autostopowiczów – dorzuca Connor.
– Porusza się pieszo – powtarzam głośniej. Moje serce bije nierówno, czuję w uszach coraz głośniejszy szum, bo oto wpadam na nowy pomysł. – Jaki jest następny duży węzeł komunikacyjny w pobliżu Penn?
– Najbliżej dworzec autobusowy Port Authority – odpowiada Tabby.
Próbuję sobie wyobrazić, jak Dmitrij zostawia Evie bilet autobusowy w kasie, ale jakoś mi to nie pasuje. Autobus jest zbyt przyziemny. Miliarder nie zniżyłby się do transportu publicznego. Pociągi mają przynajmniej jakieś styl. Jeżeli zależy ci na szybkiej ucieczce, to nie wsiadasz do pieprzonego autokaru.
Coś mi się przypomina. To było wiele miesięcy temu, pierwszy raz czytałem dane Evy, nazajutrz miałem lecieć z Los Angeles do Nowego Jorku, żeby zacząć robotę w Metrix. Siedziałem sam w pokoju w domu kumpla w Hollywood, w ogrodzie szalała moja impreza pożegnalna. Otworzyłem plik, który przysłał mi Connor i pierwszy raz ujrzałem piękną, tajemniczą Evę Ivanovą…
Która wyskoczyła w środku nocy z jachtu i zniknęła gdzieś na morzu.
– Doki – mówię i w chwili, gdy to słowo opuszcza moje usta, już wiem, że mam rację.
– Z Penn do doków jest kawałek… – stwierdza Connor sceptycznie.
– Do zrobienia, jeśli jesteś odpowiednio zmotywowany – odpowiadam. Zwracam się do Tabby: – Możesz sprawdzić, jakie statki opuściły port od północy do teraz?
– Czy mogę… – prycha lekceważąco. Odwraca się i wychodzi bez słowa, zadzierając podbródek i bujając kucykami na boki.
– To znaczyło tak czy nie? – pytam Connora zdezorientowany.
– To znaczyło: „Stary, patrz i, kurwa, podziwiaj” – wzdycha. – A przy okazji też: „Nie obrażaj mojej inteligencji, przygłupie”.
– No tak, powinienem był się domyślić.
Chcę iść za Tabby, ale Connor kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Moment, chcę z tobą pogadać.
– Nie mamy czasu…
– Brachu, musimy rozważyć alternatywny scenariusz zniknięcia Evy – oznajmia mężczyzna stanowczo.
Wbijam w niego spojrzenie, wiem, dokąd zmierza.
– Nie wróciłaby do niego, gdyby nie uznała, że dzięki temu zapewni mi bezpieczeństwo. Sam czytałeś te raporty szpitalne. Wiesz, co jej robił. Ona go, kurwa, nienawidzi – cedzę.
– W to nie wątpię – odpowiada łagodnie. – Ale co jeśli wcale do niego nie wróciła?
– Że co? – dopytuję, mrugając szybko, bo nie nadążam.
– Mogła być przygotowana na różne ewentualności. Tajne konta bankowe, fałszywe tożsamości. Mogła przygotować się na setki różnych sposobów, żeby znowu zniknąć, gdyby Dmitrij wpadł na jej trop. Tabby ma rację, Eva jest mądra. Myślę, że skoro zadała sobie tyle trudu, by wyrwać się z dawnego życia, to miała jakiś plan B. A może nawet C, D i E.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że może wcale nie wraca do Dmitrija. Może jest w drodze do Tajlandii, do Australii. Może ucieka na jebaną Islandię, kto wie? Chodzi mi o to, że może powinieneś rozważyć możliwość, że może nie wraca do niego… ale też nie zostaje z tobą…
Mam wrażenie, jakby wbił mi w mostek szpikulec do lodu.
– Kocha mnie – odpowiadam, a warkot w moim gardle narasta.
– Powiedziała ci to?
Gdy zaciskam usta i nie odpowiadam, Connor zabiera dłoń z mojego ramienia i krzyżuje ręce na piersi.
– Okej, chcę jedynie, żebyś był gotowy na możliwość, że Eva może się nie ucieszyć, gdy znowu cię zobaczy. Jeśli ją znajdziemy.
– Kiedy ją znajdziemy – poprawiam go. – Zresztą to ty zasugerowałeś, że dzwoniła ze szpitala do Dmitrija.
– Biorąc pod uwagę cała sytuację, to całkiem możliwe. Ale mogła też dzwonić do jakiegoś pomocnika. Kogoś, kto przelewa jej kasę. Kogoś, kto pomógł jej uciec za pierwszym razem. Nie wiemy. Nie wiemy praktycznie nic o tej kobiecie. Poza tym, że była z Dmitrijem siedem lat…
– Wbrew swojej woli!
– …i że potem, przez chwilkę, była z tobą, a teraz uciekła.
Zanim odzywam się ponownie, potrzebuję chwili na uspokojenie gniewu. Wiem, że Connor chce pomóc i że jego sugestie mają ręce i nogi.
Wiem też, że całkowicie się myli.
– Rozumiem. Szanuję twoje zdanie. Ale odpowiedz mi na to: jakbyś się poczuł na moim miejscu, gdybyś słuchał, jak ja podważam motywy Tabby?
Jego twarz zachodzi mrokiem. Jego oczy, czarne jak oceaniczne dno o północy, stają w ogniu.
– No, tak właśnie myślałem. Więc, chciałbym teraz poszukać mojej kobiety, jeśli nie masz nic przeciwko.
Ruszam korytarzem w stronę, w którą poszła Tabby. Przez całą drogę słyszę za plecami niski rechot Connora.
Eva
Gdy w końcu jestem w stanie usiąść i otworzyć oczy, czuję się jak człowiek, który powrócił z zaświatów.
Boli mnie dosłownie wszystko – głowa, ciało, niedorzeczna duma.
Już po kilku chwilach ostrożnego rozciągania kończyn i testowania granic tolerancji na ból, dochodzę do wniosku, że kości mam całe. Zwieszam nogi z krawędzi łóżka, na którym leżałam skulona, odkąd rzucił mnie na nie Killian, i oceniam szkody.
Wielki siniak ciemnieje na lewym nadgarstku. Nagie kolana są zaczerwienione i obtarte. Czuję w ustach metaliczny posmak krwi i boli mnie gardło. Jestem pewna, że szyja też jest paskudnie posiniaczona.
Killian wygląda na faceta oddanego swojej robocie.
Idiotka. Powinnam była wiedzieć, że koleś, który ma słowo kill2 w imieniu, uzna moje żałosne nie możesz mnie złamać za wyzwanie.
Staję niepewnie, krzywiąc się z bólu, i rozglądam się wokoło. Jestem w przestronnej, eleganckiej kajucie, ozdobionej w kojące kremowe i szare barwy. Przez trzy okrągłe bulaje na przeciwległej ścianie widać niebieski ocean i błękitne niebo, a delikatne kołysanie to niezbity dowód na to, że opuściliśmy już doki. Elektroniczny zegar na szafce nocnej informuje, że jest bardzo wcześnie, tuż po świcie.
Ostrożnie podchodzę do drzwi. Zamknięte. Pośpiesznie sprawdzam kajutę, zaglądam do szafy, łazienki, szuflad, szukam jakiejkolwiek broni. Wiedziałam, że niczego nie znajdę, ale zawsze warto spróbować.
Wracam do łazienki, korzystam z toalety, myję ręce, chłepcę wodę z kranu, a potem szykuję się na zderzenie z odbiciem w lustrze.
Gdy w nie spoglądam, mój żołądek skręca się w supeł.
Dolna warga jest rozcięta i opuchnięta. Lewy policzek, też spuchnięty, nabiera ciekawych odcieni fioletu. Miałam rację co do szyi. Znajduję na tchawicy idealne odbicie kciuka Killiana. Dotykam bolesnego guza na potylicy i w czterech różnych językach przeklinam dzień, w którym ten skurwiel przyszedł na świat.
Przynajmniej włosy nadal jakoś wyglądają.
Dawniej, gdy najbardziej tego potrzebowałam, to właśnie stary, dobry wisielczy humor pomógł mi przetrwać horror mojego życia. Matka mawiała, że człowiekowi wszystko można wybaczyć, poza brakiem poczucia humoru. Ale to było zanim poznała Dmitrija i przekonała się na własnej skórze, że człowiek może mieć znacznie grosze wady.
Kiedy myślę o rodzicielce, nachodzi mnie żal, ale szybko go tłumię. Żal mi teraz nie pomoże. Obecnie pożyteczna będzie jedynie ostra, chłodna determinacja.
Zabiłam już dwóch ludzi. Pierwszemu wbiłam lufę w szczękę i bez mrugnięcia okiem rozwaliłam łeb. Drugiemu strzeliłam w pierś. Dawniej na pewno mogłabym przysiąc, że nie jestem zdolna do takich czynów, a jednak konieczność jest bezwzględną nauczycielką. Wiem, że odebranie człowiekowi życia to ciężki grzech, który można zmyć z duszy tylko pokutą i modlitwą o przebaczenie…
Ale nie żałuję. A zatem nigdy nie uzyskam przebaczenia.
Jaki z tego wniosek? Jestem potępiona.
Przynajmniej już mi nie zaszkodzi, jeśli jeszcze bardziej unurzam ręce we krwi.
Szykuj się Dmitrij, bo nadchodzę.
Moją uwagę zwraca jakiś blask. Na komodzie naprzeciwko łóżka fasety kryształowej wazy rozszczepiają słoneczne światło. Wiązki złota, czerwieni, niebieskiego i zieleni oświetlają kajutę oślepiającymi falami kolorów, które znikają równie szybko, jak się pojawiają, gdy statek podskakuje w górę i opada w dół.
Podchodzę do wazy, biorę ją do rąk i z całych sił rzucam nią w ścianę.
Z głośnym trzaskiem rozbija się na miliony kawałeczków. Instynktownie osłaniam oczy ręką, a potem podnoszę z podłogi spory odłamek kryształu i wracam z nim do łazienki.
Łapię garść włosów i z pomocą nierównej krawędzi kryształu odcinam go tuż przy szyi.
Dmitrij zawsze uwielbiał moje włosy. Obsesyjnie je głaskał, na przykład gdy leżałam i płakałam po kolejnym biciu. Wykorzystywał je również jak smycz, za którą szarpał, gdy używał mojego ciała na najpodlejsze sposoby. Killian też z nich skorzystał. Łatwo za nie złapać i szarpnąć, żeby pozbawić mnie równowagi. Żebym nie mogła uciec.
– Już nie będzie im tak łatwo… – mamroczę do odbicia, zabierając się za kolejną garść włosów.
Gdy kończę, umywalka jest pełna długich złoto-brązowych pukli. Gapię się na nie i czuję dziwną euforię. Powinnam była to zrobić lata temu.
Rozlega się głośne pukanie do drzwi.
– Wchodzę!
Tętno podskakuje mi na sam dźwięk głosu Killiana. Chowam odłamek kryształu do kieszeni sukienki i wychodzę z łazienki dokładnie w chwili, gdy wkracza do kajuty.
Przyniósł tacę. Gdy staje jak wryty na mój widok, szklanka wody uderza z brzękiem o talerz. Po dłuższej chwili przygląda się krytycznie mojej nowej fryzurze, następnie rzuca ostro:
– Widzę, że byłaś zajęta.
Nie komentuję, zwalczam chęć przesunięcia palcem po ostrej krawędzi odłamka.
Killian podchodzi do małego biurka pod bulajami i rzuca na nie tacę. Następnie odsuwa krzesło, obraca je ku sobie i sadza na nim swoją masywną sylwetkę, zakłada ręce za plecy i patrzy na mnie wyczekująco.
Nie reaguję, więc kiwa głową w stronę tacy i rozkazuje:
– Jedz.
Już przed chwilą zaczęłam się ślinić na zapach bekonu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam, ale nie mam nastroju na posiłek w towarzystwie. Zwłaszcza w takim.
Z drugiej strony nie mam też nastroju na kolejne lanie, więc spełniam polecenie.
Zabieram tacę, siadam na krawędzi łóżka, kładę ją na kolanach i jem. Palcami, bo sztućców mi nie dostarczono.
Killian sapie z aprobatą.
Mogłabym zabić gnoja gołymi rękoma.
Trudno połykać przez opuchnięte gardło. Pomiędzy kęsami muszę je nawilżać łykami wody. Nieruchome spojrzenie Killiana pogłębia dyskomfort. Mam ochotę powiedzieć, żeby spadał – przy okazji, spadaj prosto do piekła żałosna namiastko istoty ludzkiej – ale jestem mistrzynią gryzienia się w język i grania na czas.
– W tej białej tubce obok talerza jest maść z arniki – mówi, gdy odrywam kawałek tosta z roztopionym masłem.
Zamieram. Z arniki?
– Na siniaki. – Patrzy na moją szyję. Przełyka ślinę, aż podskakuje mu jabłko Adama. Zaciska zęby, gdy milczę.
Gdy spogląda mi w oczy, rozluźniam ściągnięte ze zdziwieniem brwi i przełykam. Biorę kolejny, ostrożny łyk wody i zastanawiam się, jak odpowiedzieć. Po namyśle stawiam na sztywne „dziękuję”.
– Nie ma za co.
Jestem skrajnie zdezorientowana.
Dojadam posiłek w ciszy. Tost z pszenicznego pieczywa, jajecznica, cztery plastry bekonu – zjadam to wszystko pod ostrzałem sokolego wzroku Killiana. Po posiłku wycieram usta i ręce lnianą serwetką, po czym odkładam talerz.
Spuszczam wzrok i czekam.
Jeżeli jeszcze raz spróbuje mnie uderzyć, rozpłatam mu gardło.
Gdy cisza staje się nie do zniesienia, Killian wstaje. Zabiera tacę z moich kolan, a ja przez cały czas patrzę w podłogę. Odwraca się i odchodzi na kilka kroków. Oddycham lżej, lecz gdy znów obraca się do mnie, krew przestaje krążyć mi w żyłach.
Ujmuje moją brodę pomiędzy palce i unosi ją wyżej. Z nieodgadnioną miną przygląda się siniakom na policzkach. Obraca moją głowę w bok i przygląda się szyi.
Trwam w idealnym bezruchu, nie kulę się ani nie wzdragam, nie śmiem nawet oddychać. Jak złapana w bursztynie mucha.
– Boli cię to?
Wiesz, że tak, gnoju. Kiwam głową ledwie zauważalnie, ale wystarczająco, żeby zrozumiał.
– Czyli zrozumiałaś lekcję?
Jego niski, ochrypły głos niczego nie zdradza, ale ja potrafię rozpoznać, gdy ktoś składa mi ofertę. Nienawidzę go, ale jeśli to oznacza koniec starć mojego ciała z jego pięściami, przyjmę ją.
– Tak.
Mięśnie jego szczęki znowu się naprężają. Robi wydech. Pewnie to sobie wymyślam, ale zabrzmiał jak wydech ulgi.
– To dobrze. Oddaj ten kawałek wazy, który trzymasz w kieszeni. – Z początku nie reaguję, więc dodaje spokojnie: – Nie zmuszaj mnie, bym musiał powtarzać.
Wyciągam odłamek i kładę go na środku talerza, gdzie jeszcze niedawno leżała jajecznica. Staram się nie wyglądać jak przyłapany na gorącym uczynku dzieciak.
– Kiedy wrócę, ten bałagan będzie posprzątany. – Zerka na walające się wszędzie kawałki kryształu, a potem znowu na mnie. – I nie będziesz już próbowała niczego przede mną chować. Zrozumiano?
Dlaczego jest taki miły?
– Tak.
Bacznie mi się przygląda. Chyba uznał moją minę za dostatecznie posłuszną, bo puszcza mój podbródek, odwraca się i wychodzi bez słowa, cicho zamykając za sobą drzwi.
Klucz obraca się w zamku i zostaję sama, zachodząc w głowę, co mi umyka.
Poznałam w życiu sporo psychopatów, ale takiego jeszcze nie.
1 Dzielnica w Manhattanie, Nowy Jork (przyp. red.).
2Kill (z ang.) – zabić (przyp. red.).