Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czesiek i Tadek przyjaźnią się od dziecka. Wychowani w etosie Szarych Szeregów po wojnie muszą żyć ze stygmatem przedstawicieli "spietranego pokolenia", bo 1 sierpnia 1944 roku żadne powstanie ostatecznie nigdy nie wybuchło.
Tadeusz żyje na kocią łapę z Irką, ale rozmawiają rzadko. Czesiek po przejściach kocha się w Janeczce z przeszłością. Życie tej czwórki toczy się w cieniu pochodów pierwszomajowych, przyjacielskich spotkań, wypraw na Kercelak albo nielicznych prywatek, chociaż te bywają niebezpieczne - wódka w głowie budzi to, o czym chce się zapomnieć. Bo nie wszystkim się udało. Niektórzy umierają przez wojnę dwadzieścia lat po niej. Albo w ogóle nie żyją.
Jednak przyjaciele z Żoliborza każdego dnia od nowa próbują rozpaczliwie wyjść ku życiu. Przy dźwiękach Radia Luksemburg, w oparach prozy Hłaski, przy lekturze porad z "Przyjaciółki" i poza echem przemówień przedstawicieli partii. Robią wszystko, żeby ból przyjąć i przenieść go przez życie. Bo jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Przy stoliku w Hawanie Janeczka miesza machinalnie zimną herbatę. Od mieszania się nie zagrzeje. Dosypuje łyżeczkę cukru, słodzi sobie, bo życie ma gorzkie jak grejpfruty z pedetu na Woli, co je rzucili na święta. Ale w zimnej herbacie cukier się nie rozpuści.
Czesław, tak miał na imię ten pan, miły pan w garniturze i białej koszuli, który jej pomógł wysiąść w Dzień Kobiet z autobusu przy placu Komuny, więc ten Czesław się spóźnia. Umówił się z nią na osiemnastą. Pewnie się spóźni o godzinę, o dwie albo o rok, o dziesięć lat, o całe życie się spóźni.
A ja siedzę dwa przystanki tramwajem od Hawany w naszym mieszkaniu przy Mickiewicza, w dużym pokoju i gram z ojcem w szachy. Zasiedzieliśmy się, od godziny się zmagamy, kto kogo. Właściwie to zmagamy się całe życie, nierówna to walka, bo ojciec zawsze mnie pokonuje. Całe życie, we wszystkim, chociaż daje mi fory często. A trzydziestopięcioletniemu mężczyźnie z coraz wyraźniej widoczną łysiną, chociaż jeszcze bez brzuszka, dawać fory jak pięciolatkowi w pumpach to okropne frajerstwo.
W „Problemach” czytałem ostatnio o biorytmach i chyba dziś mam same wyże. Mój ojciec powiedziałby, że jestem w formie, kibic Polonii vel Czarnych Koszul. A ja ubrany jak zwykle w białą koszulę, mama mi ją wyprasowała, i spodnie w kant też, jak zwykle. I w dobrym humorze. Matka wie od razu, bo matka zawsze wie, skąd Czesio ma taki humorek, więc żebym dobrze wyglądał, jakbym chciał dokądś wyjść, nawet mi buty pastuje zawczasu pastą kiwi z Merkurego. Bo może kogoś poznałem, pannę, będziemy się spotykać, mamusia sobie myśli.
Zaczynam agresywnie, zdobywam przewagę gońca, atakuję, szybko przejmuję inicjatywę, chociaż gram czarnymi. Wiadomo, że kto gra czarnymi, ten już na wstępie jest w dupie jak Polonia, Czarne Koszule, która spadła do trzeciej ligi i szoruje po dnie. Ale ja dziś naciskam, rzucam wszystkie figury do ataku, króla trzymam zasłoniętego pionkami. Przewagę pozycyjną nad ojcem mam taką, że tylko radziecki arcymistrz mógłby z tego wyjść.
– Szach i... mat w dwóch ruchach, Czesiu. – Ojciec zbija mnie z pantałyku. To jest jak kubeł marcowej wody ze studni na podwórku.
Ojciec wjeżdża mi na ostatnią linię nawet nie hetmanem, tylko wieżą. Będę mógł jeszcze zasłonić się gońcem, ale w kolejnym ruchu wieża zbije gońca, a król uwięziony przez piony nie będzie miał drogi ucieczki. Tak jak we wojnę, w czasie wyzwolenia. Armia radziecka bombardowała Niemców, Niemcy się ostrzeliwali, a my siedzieliśmy w szachu w piwnicy.
Nawet nie robi mi się smutno, przyzwyczaiłem się. Całe życie to pasmo porażek. Nieudacznik, ofiara losu, oferma. Loser, tak mówi się na takiego faceta jak ja, mieliśmy to na kursach angielskiego u metodystów. Można by o mnie zrobić taki film: Obywatel loser. Wszyscy wyszliby z kina i zażądali zwrotu za bilety – byłaby porażka artystyczna i jeszcze finansowa w ramach puenty.
Ale ojcu to nie wystarcza. Kciuk w dół, musi dobić leżącego.
– A mogłeś wygrać, popatrz: zamiast wyciągać wieżę z ostatniej linii, trzeba było poświęcić hetmana. A potem tu skoczek, ja biję, a ty drugim skoczkiem i byłby mat. Ale ty zawsze musisz mieć wszystko bezpiecznie, zero ryzyka, żadnej odwagi. Ej, Czesiek, kariery to ty nie zrobisz, mój chłopcze. – Czym bardziej rzeczowo i spokojnie mówi ojciec, dyrektor z przedwojenną kindersztubą, tym bardziej ja robię się małym chłopcem. Takim nieudanym, tchórzliwym, z przesranego pokolenia, co jak się obszczało na koniec wojny, to do dzisiaj siedzi w króliczych norach. My siedzimy.
Łubu-du! Patrzymy obaj na sufit. Jakiś hałas od Tadka z góry. To nic, Tadek często wszczyna burdy, awanturuje się, dziewczyna od niego ciągle odchodzi, Irka, co się jeszcze z wojny znają i żyją na kocią łapę. Gdy w nią raz stołkiem rzucił po pijaku, to Irka po sąsiadach gadać zaczęła, jak to ciągle wraca po nocach napruty, jak rzyga pod siebie, jak mu wszystko obojętne. Już mu się nawet bab nie chce, już jej nawet za włosy nie łapie, nie każe się kłaść i nóg rozkładać, ale o tym to Irka sąsiadom nie mówi, bo tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty rok to nie jest czas na takie historie. Tylko wyklina go, wyklętego, na głos przy otwartym oknie, że całe podwórko słyszy.
Mija minuta, druga, trzecia, piąta. Janeczka dosypuje w tym czasie jeszcze jedną łyżeczkę do herbaty w Hawanie, wypije ją taką słodziutką, że potem będzie płakać słodkimi łzami. Chce sięgnąć po papierosa, zapalić, uspokoić w sobie ten mysi dygocik, ale nie, nie będzie pachnieć popielniczką, bo może pan Czesław, tak mu chyba było, pan z przystanku autobusowego, jeszcze przyjdzie. Tylko sobie wyjmie paczkę sportów, położy na stoliku, żeby w każdej chwili mogła zapalić, jak będzie chciała, to ją trochę uspokaja.
Zerka na nią taki kawaler z sąsiedniego stolika, który z kolegą popija czarną kawę ze szklanki. Ale nie w jej typie, zasuszony urzędnik w okularach z denkami, teczkę aktówkę postawił przy krześle, notatnik wyjął, skoroszyt i coś w trakcie rozmowy notuje. A pan Czesław blondyn, chociaż łysiejący. I z takim przedwojennym szykiem. Sama zdaje sobie sprawę ze swojej uro-dy – drobna, blondynka prawie jak Marilyn Monroe, ale to „prawie” robi różnicę, bo Pan Bóg doczepił jej do twarzy wielki nos, żeby uchronić ją przed karierą tej aktorki amerykańskiej, co trzy lata temu umarła. Natomiast Janeczka żyje.
A przy szachach czas płynie wolniej, analizujesz każde posunięcie, warianty, alternatywy, wszystko rozpatrujesz jak z suwakiem logarytmicznym w głowie. Może gdybyśmy wtedy, w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, wszyscy byli inżynierami, a nie licealistami z tajnych kompletów, inne byłyby decyzje. Rzucilibyśmy się na szkopów bez oglądania się na rozkazy. Ale byliśmy dziećmi i nie można nas całe życie o to obwiniać.
– Jezuuuu!
Ktoś biegnie po schodach, trzasnęły gdzieś drzwi. To Irka leci z góry. I na schodach się już drze, jakby chciała, żeby ją Jezus usłyszał. Ale Jezus to Polaków przestał słuchać chyba w trzydziestym dziewiątym, a Żydów jeszcze wcześniej, więc co ona się tak pruje. Nawet nie stuka, szarpie za klamkę i wpada do przedpokoju.
– Jezuuuu, panie Stanisławie, ratunku, ratunku, panie Stanisławie, panie Stanisławie... Tadek się powiesił – wyrzuca krótką serię, połykając końcówki. Po czym pada na fotel jak w przedwojennych filmach i mało co nie prosi o sole trzeźwiące, ale to jednak nie spektakl, tylko prawdziwe życie, które dla Tadka właśnie się skończyło.
– Matko Boska! – Mama Cześka, Helena, rasowo niemal mdleje, ona się więcej tych filmów przed wojną naoglądała. Jeszcze kino nieme pamięta, seanse z młodym Stanisławem, zanim się dzieci pojawiły.
A mnie przelatuje przed oczami życie Tadka, jak film. Przynajmniej ta nasza wspólna część jego życia. Ciekawe, czy jemu się też wyświetliło w ostatniej sekundzie? Ganianie po podwórku przy Mickiewicza, zabawy w wojnę, Szare Szeregi, mobilizacja na darmo, piętno tchórzostwa, wyzwolenie ku rozpaczy, partyzantka wyklęta, przesłuchania i morze wódki bałtyk oraz bimbru z podziemia gospodarczego i spekulacyjnego.
Dalej wszystko się dzieje jak w slapstickowej komedii. Irka wachluje się dłońmi, jakby chciała publiczności pokazać, że taki dramat przeżywa. Moja matka obsadza się momentalnie w innej roli, biegnie po szklankę wody, bo wody, wody podać trzeba. A my z ojcem podrywamy się do drzwi i biegniemy piętro wyżej susami po dwa schody.
Drzwi otwarte, przedpokój zionie ciszą, drzwi do dużego pokoju uchylone. Widać stół przykryty elegancką serwetą, z wazonem kryształowym z Huty Zawiercie na środku, z boku kilka książek równo ułożonych, jakby nic się nie stało, jakby wszystko było w najlepszym porządku. A wiemy, że nie jest.
Ojciec gwałtownie staje, przytrzymuje mnie ręką.
– Poczekaj – mówi i wchodzi pierwszy. Ale ostrożnie, spokojnie, to przecież nie wojna, że trzeba działać pod gradem. Trzeba być rozważnym, nie romantycznym.
Tadeusz wisi, na szczęście tyłem, więc nie musimy mu patrzeć w wybałuszone zapewne oczy. Pod nim naturalistyczna plama, dobrze, żeśmy w to nie wbiegli. I stołek odtrącony, przewrócony ostatnim aktem woli. Wykonanym na sobie wyrokiem śmierci. Musiał ten stołek kopnąć jak przedwojenni oficerowie naciskali spust, kiedy przegrali życie w rosyjską ruletkę. Sakramencka cisza. Żadnych drgawek, dławień, rozpaczliwych prób ratowania życia. Pokój cały wypełniony jest śmiercią.
– Nie będziem go odcinać – mówi do mnie ojciec. – Już nie czas.
Uff. Dobrze, że jest tu ktoś dorosły, kto podejmuje decyzje.
– Biegnij szybko do budki pod Hawaną i wezwij lekarza, pogotowie – komenderuje ojciec.
– Pod Hawaną?! – I wtedy do mnie dociera. O rany Julek, o kurde Felek!
Zbiegam do domu co drugi schodek, łapię marynarkę brązową, poprawiam krawat w romby i szybkim krokiem wychodzę z domu. Biegał nie będę, to dobre dla kibiców Czarnych Koszul. Przechodzę szybko przez plac Wilsona, jeszcze kawałek po Słowackiego, trochę jednak podbiegam. Zupełnie zapomniałem, że jestem przecież umówiony z taką drobną blondynką w sobotę o osiemnastej, a dziś jest sobota i już dziewiętnasta dochodzi, ciemno się zrobiło.
Najpierw muszę zadzwonić, bo jak byłeś harcerzem, polskim harcerzem z Szarych Szeregów, to zawsze najpierw obowiązek, a potem przyjemność. Na szczęś-cie przy budce nikogo nie ma, łączę się na 999 z pogotowiem ratunkowym, chociaż nie ma już kogo ratować, przydałoby się raczej pogotowie zgonowe. Ale siebie mogę uratować chociaż, o ile zdążę.
Rzadko w życiu wiesza ci się piętro wyżej kumpel, kolega, przyjaciel, towarzysz broni i towarzysz bezbronności. Ale nie czas na łzy nad jego życiem przeklętym. Teraz mogę wybrać: krok do wyklętej przeszłości albo w przyszłość, do Hawany.
Janeczka przy kawiarnianym stoliku traci już nadzieję, wysupłuje z portmonetki drobne, płaci za herbatę, zabiera torebkę gestem wszystkich kobiet podkreślających swoją godność wobec klęski, idzie do szatni po czerwony płaszczyk. Spokojnie schodzi po schodkach, bo Hawana mieści się na piętrze, przez co ma szerszy horyzont. Za drzwiami ciepły marcowy dzień, w powietrzu pachnie wiosną i podkładami tramwajowymi z torowiska obok. Ładnie pachnie, ale ona zaraz sobie zapali, zaraz się uspokoi, tylko gdzie papierosy? Zostawiła je na stoliku, do cholery, cała paczka sportów, no nie, przeklina w duchu. Więc wraca, drobne kroczki w najbardziej niewygodnych butach na obcasie, bo przy stu pięćdziesięciu sześciu centymetrach wzrostu nie ma wyboru, jest walka o parametry. Na szczęście fajki są, tak teraz młodzi mówią, daj fajkę, prosi ją młodszy brat, więc bierze fajki ze stolika.
Siedzący obok brunet uśmiecha się na jej widok. Wróciła! Przypadek? Sądzi, że nie. Już chce się podnieść, zaproponować tej atrakcyjnej blondynce odprowadzenie wieczorową porą. Ale nie zdąża, więc tylko robi sobie notatkę w skoroszycie, może się kiedyś przyda do filmu, jak już zostanie sławnym reżyserem. Taki czas, kiedy ludzie przestają oglądać się na wyklętą przeszłość, zwracają się ku przyszłości.
– Przepraszam. – Wpadam w ostatniej chwili zdyszany wbieganiem po schodach. – Przepraszam panią bardzo, pani pozwoli, że się wytłumaczę. Tragiczny przypadek z moim sąsiadem, śmierć, nagła samobójcza śmierć. Umrzeć przez wojnę dwadzieścia lat po wojnie, pani rozumie, pani...
– Janina. Mówią na mnie Janeczka.
– Tak, Janeczka, pamiętam, brat tak na panią mówi. Pani Janeczko, wszystko zaraz wytłumaczę, błagam tylko o wybaczenie mojego spóźnienia. Pozwoli pani płaszcz, odniosę do szatni. Zamówię zaraz dla pani gwiazdkę z nieba albo chociaż wuzetkę, chyba że woli pani krem sułtański na przeprosiny.
Rozdział 1
Tadek, Czesiek, Antek.Lipiec 1944
Wróble obsiadają drzewo, zlatują się na ucztę. Wy-gląda to jak zlot jaroszy chcących objeść lipę z owoców. Jeśli lipa w ogóle ma owoce, może dałoby się to jeść? Bo jeść nie ma co, nawet nie pamiętam, kiedy się ostatni raz tak naprawdę najadłem. Chyba jak ojciec przywiózł mięso ze wsi, rąbankę przemycił pod płaszczem i mama zrobiła pierogi. A potem mówiła, że nie głodna i żebyśmy my z Jolą sobie wzięli dokład-kę. A przedtem to w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym.
No a te wróble to wojsko pancerne. Wyszukują gąsienice, larwy, owady i zadziobują w sekundę na śmierć. Żyjemy otoczeni śmiercią.
– Skurkowańce – mruczy Tadek, kiedy mu to tłumaczę, bo tuż przed wakacjami braliśmy o wróblach na kompletach. A jeszcze doczytałem w domu z biblioteczki ojca. I teraz, kiedy siedzimy na Piaskach i czekamy na drużynowego, można błysnąć wiedzą.
– Trafię tego z brzegu?
– Jakieś dwadzieścia metrów, jeśli uderzysz trajektorią wznoszącą... – zaczynam wyliczać. O locie pocisku też przerabialiśmy niedawno, ale nie na kompletach, tylko na poprzedniej zbiórce.
Tadek wykopuje z piasku kamyk, przechyla się na lewe biodro i nie wstając z miejsca, rzuca kamieniem, niczym kulomiot skrzyżowany z czołgiem. Wróble się podrywają gwałtownie, wielkie ćwierkanie, aj-waj na całą dzielnicę, tylko jeden spada na ziemię.
– Nie rzucać, nie prowokować Niemców – upomina Tadka czyjś głos z tyłu. To nadchodzi Bronek, nasz drużynowy, sztywny, jakby kij połknął. I to już w przedszkolu, a teraz ten kij z nim rośnie.
– Tak jest! – Zrywam się na nogi i staję na baczność.
– Tak jest! – Tadek dźwiga się z ostentacyjnym lekceważeniem. – Panie generale.
– Szeregowy Kmicic! Ile razy mam druhowi powtarzać, że nie jestem generałem?! – Bronek poważnym głosem stara się uzyskać przewagę nad Tadkiem. Ale to nie jest możliwe, to w ogóle nie jest możliwe.
– Ani razu! – Pręży się znów ostentacyjnie Tadek. A kiedy Bronek idzie dalej, zebrać pozostałych chłopaków, dodaje półgłosem: – Herr Obersturmbannführer.
– Co się go tak czepiasz, odpuść mu – mówię do Tadka.
– Służbista cholerny. Jakby żywcem przeniesiony z kampanii wrześniowej. Byle się nie wychylać – psioczy po cichu Tadek. – No ale, Czesiu, nie jemu służymy, tylko ojczyźnie. I to ojczyzna nas zawezwie.
Dziki jazgot, kocia muzyka. To dwa koty walczą o truchło wróbla ubitego przez Tadka. Patrzymy na to widowisko jak zaczarowani.
– No, już wpadałeś w patos po uszy – mówię i śmiejemy się obaj. – Dzisiaj będziemy brali o granatach.
W dołku w piaszczystej ziemi Piasków, na obrzeżach warszawskiego Żoliborza, czekają przygotowane kamienie, dużo, z setka chyba. Będziemy całą drużyną ćwiczyć rzut granatem. Teorię już mieliśmy, a kiedy Polska da nam rozkaz, będziemy wiedzieli, jak wyciągnąć zawleczkę zębami, jak się zamachnąć i jaką trajektorię nadać. Dziś mamy to ćwiczyć.
– Wróg jest tam. – Bronek pokazuje na drzewo. – Rzucamy przez dwadzieścia sekund. Przed rzutem pozorujemy odbezpieczenie granatu poprzez wyciągnięcie zawleczki zębami. Zrozumiano?!
– Tak jest! – odkrzykuje półgłosem drużyna. Taki los wojska podziemnego, które nie może krzyczeć pełnym głosem, tylko jakby pod ziemią siedziało, jakby mu ta ziemia gardło zatykała. Taki los harcerzy z Szarych Szeregów, którzy ledwo wyrośli z ołowianych żołnierzyków, już się bawią w żołnierzy. Ale już niedługo, już za parę dni, za dni parę uderzymy na szkopów.
Rzucamy do celu kamieniami na szaniec. Czytałem tę książkę, wyszła w podziemiu, pani na kompletach mi pożyczyła. I teraz sobie myślę, że ta metafora opisuje coś dokładnie odwrotnego niż to, co tutaj na Piaskach robimy. Jak rzucasz kamienie na szaniec, to robisz to po to, żeby się okopać, pozostać w czymś, bronić. Jak rzucasz w drzewo, to po to, żeby zaatakować szkopów, popędzić ich do Pruszkowa, do Brombergu, do Berlina, na śmietnik historii. Zrobić im rozbiory: zabór rosyjski, brytyjski, francuski, amerykański i polski.
Potem biegniemy po nasze kamienie, ale w pozycji przykurczonej, jak pod ostrzałem, zygzakujemy. Tak się walczy w mieście, to przerabialiśmy na zbiórkach już wiosną. Tak będziemy walczyć, kiedy Polska.
Rzucamy granatami w krzak gorejący lipcowym popołudniem. Teraz pełzniemy przez piach, bo szkopy w tym ćwiczeniu strzelają seriami nisko nad ziemią. Byle do krzaka, to na niby załom budynku. A potem znów cel-pal drzewo, tak ich wykurzymy.
Na koniec jest egzamin. Stajemy dwadzieścia metrów od drzewa, zmęczeni już, spoceni Polską. Każdy ma trzy kamienie. Trzeba przynajmniej raz trafić w pień, a dwa razy w gałęzie. Kto nie trafi, ten fujara. I granatu nie dostanie do ręki, tylko łopatę, trupy szwabskie będzie zagrzebywał w ziemi, nosze sanitariusza, gdyby naszym coś się działo, torbę łącznika, grabki i wiaderko. I skautowską sprawność ofermy.
Trafiam jakoś. Bo ja zawsze jakoś trafiam, jakoś daję radę. Jeśli to nie jest klasówka z przyrody, z polskiego, z historii, to mam pod górkę. Większość chłopaków też trafia. A jeden trafia trzy razy centralnie w pień. I to z takim wyrazem twarzy, jakby przeżuwał pańską skórkę lekko kwaśną. Tadeusz oczywiście.
– Szeregowy Kmicic, gratuluję w imieniu komendanta Szarych Szeregów – mówi Bronek. Ma tak podyktowane, żeby wyróżnić najskuteczniejszych, ale usta zaciska przy tym, oczy mruży.
– Tak jest! – Tadek się pręży. I dodaje trochę ciszej, ale żeby chłopaki usłyszeli: – Panie generale!
I zanim Bronek zdąży zareagować, skarcić, zganić, postawić do raportu, wybucha salwa śmiechu. Wszystkie zastępy rżą nawet nie dlatego, że dowcip Tadka był jak z wodewilu, ale z tego napięcia przed walką. I dlatego, że to trzeba jakoś odreagować, chociaż chwilą głupawki.
– Jebaniutki, masz cyla – chwali jeszcze Tadka Antek Piekutoszczak pseudonim Robotnicza Wola. – Jak się zacznie, to we dwóch szkopów popędzimy z miasta. Jeszcze Felka weźmiem. Wy też dołączycie, szeregowy Mysikrólik, no nie?
Wracamy z Tadkiem przez Piaski na Żoliborz. Na Krasińskiego widzimy niemiecki patrol. Bójcie się, szkopy, już za parę dni, za dni parę szeregowy Kmicic z szeregowym Mysikrólikiem i dwójką kumpli z robotniczej Woli wygonią was z Warszawy. Mamy z Tadeuszem po czternaście lat, ale w tym pięć lat wojennych, które liczą się podwójnie, więc jesteśmy już właściwie pełnoletni. Wojna się kończy, za Wisłą słychać już front, polskie wojsko z bolszewikami razem się zbliża. Życie przed nami, możemy wszystko. Słońce chowa się za Instytutem Chemicznym, ostatni dzień lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku dobiega końca.
Rozdział 2
Janka, Czesław.Marzec 1965
Oczywiście nie opowiadam tego wszystkiego Jance, boby chyba zasnęła. W końcu nie tak wyglądają pierwsze randki dwadzieścia lat po wojnie. Co innego, gdybyśmy spotkali się w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, czterdziestym szóstym. Teraz wojna to historia. Dla niektórych taka, o której chce się jak najszybciej zapomnieć.
Tadeuszowi się nie udało. I dlatego wisi na żyrandolu, chyba że go już łapiduchy odcięli z milicją. Więc tym bardziej trzeba zapomnieć o tym, co było i czego nie było.
Mówię jej tylko, żeśmy się razem sposobili do walki. Żeśmy byli gotowi, zwarci, silni. W braterstwie i służbie. Dla ojczyzny.
Nie mówię, że wiedziałem już, jak Tadeusz sposobi się do śmierci. Jak swoje życie przetraca, przepija, marnuje i w toalecie spuszcza przyciskiem wprost na rurze, nowoczesnym wynalazkiem inżynierskim, który niebawem zastąpi spłuczki na łańcuszku.
Janka zaczyna ziewać. Ładnie ziewa, tak delikatnie, ręką usta zasłania, ma ładne szczupłe dłonie. Więc jeszcze szybko na koniec rzucam, że jesteśmy prawie bliźniakami.
– Jak to? – ożywia się. Jest już w wieku balzakowskim, kobiety w tym wieku o dzieciach zawsze chętne posłuchać, jakby im coś od tego buzowało, energii im dodawało, odmładzało je jak kremy paryskie u nas w handlu niedostępne.
– Kiedy mojej mamie zbliżało się rozwiązanie, ojciec posłał po akuszerkę. Przybiegła zziajana, ale pomyliła piętra i stuka do sąsiadów na górze. Tam otwiera ojciec Tadeusza, że faktycznie żona jest w stanie błogosławionym i spodziewa się rozwiązania, ale po nikogo nie posyłali. A skoro idzie do Zarzyckich, to piętro niżej – opowiadam Jance, która elegancko dziobie widelczykiem wuzetkę. – A w tym momencie mama Tadeusza krzyczy z bawialnego, że świetnie się składa, bo jej się właśnie rozpoczęły bóle. No i akuszerka biegała potem między naszym mieszkaniem a Piekarskich przez pół nocy. Tadek się pierwszy urodził, o pierwszej, a ledwo położna jego mamę tam obmyła i do nas zbiegła, to i ja się urodziłem. Więc jesteśmy prawie bliźniakami. Byliśmy.
Poprawiam się. Bo skoro nie żyje, to się używa czasu przeszłego, względnie zaprzeszłego, bo to przeszłość bardzo głęboka, przedwojenna, świat, który był przed wojną, czyli przed tą przeszłością, od której uciekamy. Uciekaliśmy, bo Tadek dziś dał się dogonić.
Człowiek tak długo żyje, jak długo może uciekać przed przeszłością. A jak kogoś przeszłość dopadnie, to koniec i grób. Albo i pętla na szyi, jak dziś u Tadeusza. Z tym że on właściwie i tak już nie żył życiem od miesięcy, a może i od lat. Żył przeszłością. Śmiercią.
Janka sięga po papierosa. Ja nie palę, ale wyciągam zapalniczkę z motywem koni, chińską, kupioną na odczycie w ambasadzie. Podaję jej ogień. Oddaje mi uśmiech.
Z głośnika w Hawanie leci piosenka. Nic dwa razy się nie zdarza Łucji Prus. Że nie ma dwóch jednakich spojrzeń w oczy ani dwóch takich samych pocałunków. Janka ma usta pomalowane szminką czerwoną, karminową. Ładne usta, jeszcze podkreślone tą szminką. Ładna, drobna, tyle że z dużym nosem. Ale usta ma ładne, a nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarza się bez przyczyny.
– Tak jakby pan stracił brata dzisiaj. Bliźniaka – mówi Janka.
– Ja go już dawno straciłem. Sam się stracił. Opowiem pani następnym razem. Nie, następnym razem pani opowie o sobie. A jeszcze następnym pójdziemy do kina. Da się pani zaprosić?
– Panie Czesławie, bardzo mi miło.
– Pojutrze? W sobotę po pracy? Zaprosiłbym panią na spacer po Starówce.
– Bardzo mi miło będzie. – Janeczka przelatuje w głowie, co ma do zrobienia w sobotę. Jerzyk już właściwie dorosły, student, obiad sobie sam odgrzeje, więc dobrze, może się spotkać. Ciekawy ten Czesław, tak ładnie mówi, tak opowiada, jak jej tata opowiadał przed wojną historie z życia. I jeszcze nawet w czasie wojny, bo nigdy nie patrzył wstecz, na boki niekoniecznie, najchętniej w przyszłość. Tylko skąd mógł był wtedy wiedzieć, że tak mało mu przyszłości zostało?
– O szesnastej będzie pani mogła? Przyjdę przed czasem, obiecuję! Umówmy się pod kolumną Zygmunta na przystanku trolejbusowym. A po spacerze pójdziemy do Krokodyla. Dobrze, pani Janko?
– Proszę mi mówić: Janeczko.
– Dobrze, Janeczko. Ja jestem Czesław. Czesiek.
– Dobrze, Cześku.
Odprowadzam Janeczkę do tramwaju przy Potockiej. Ładna ta piosenka Łucji Prus, co leciała w Hawanie. Ładna, to wiersz takiej poetki, Szymborskiej, upolowałem tomik w księgarni przy placu Wilsona, opowiadam Jance. Jej też się podoba, lubi poezję, tylko nie ma czasu czytać, do niedawna nie miała. Teraz nie musi już sprawdzać lekcji Jerzykowi, ale kanapki mu robi na uczelnię. No, ale o tym to następnym razem. Przyjeżdża dwudziestka siódemka, z jedną przesiadką dotrze na Koło. Podaję jej rękę, żeby mogła wejść na schodki. Oddaje mi uścisk. Ciepły marcowy wieczór, koty miauczą jak szalone.
Rozdział 3
Janka, Gienia, Wincenty, Krystyna, Marian, Jerzyk.Marzec 1946
Trudno być bardziej szczęśliwym niż Janka Krawczyk w pierwszą powojenną wiosnę, kiedy wraca do domu przy Świętojerskiej przez ukochaną Starówkę. A Starówka pięknieje z dnia na dzień. Poszarzałe kamienice właśnie zostały świeżo otynkowane, świat odzyskuje kolory, które stracił w czasie wojny. Mieć szesnaście lat w takim momencie to jak wygrać los na Wielkiej Loterii Fantowej.
Studnia z pompą na Rynku Starego Miasta jest czarna. Przy niej Jance robi się na chwilę smutno. To tutaj jeszcze przed wojną spędzała czas z Rebeką Sznajder z Bonifraterskiej, najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa. Rodzice siadali w kawiarnianym ogródku, a one bawiły się w jaworowych ludzi, w szczura, w zośkę. Obserwowały starszych chłopców grających w cymbergaja. I stawały w kolejce dzieciaków do pohuśtania się na pompie.
Potem te czarnookie zostały po jednej stronie muru, a te z włoskami blond, jak Janka, po drugiej. Ostatni raz widziały się z Rebeką sześć lat temu. A potem Rebeka chyba zginęła w powstaniu. Janka płakała wtedy, bo rodzice nie chcieli jej zabrać na karuzelę, chociaż była taka piękna, słoneczna niedziela. Aż mama ją posadziła na krześle i mówi:
– Nie pójdziemy na karuzelę, bo Niemcy właśnie zabili twoją Rebekę.
Mama ostatnio gorzej się czuje. Wojnę przetrwała w zdrowiu, to bardziej ona niż tata utrzymywała dom, taka energiczna, taka zmobilizowana. Jakby to ją zmobilizowali na tę wojnę, a nie tatę, który dostał tylko przydział do kopania rowów w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, czyli do obrony biernej i w dodatku bezsensownej.
Mama Janki przez całą wojnę jechała na podwójnym napędzie, nawet w ciążę zaszła mimo niesprzyjających okoliczności okupacji, urodziła i wykarmiła, nie przerywając codziennego reżimu. No, przez parę dni nie chodziła do pracy, zajmowała się handlem, chociaż przed wojną była przy mężu, który dobrze zarabiał na kolei.
A kiedy przyszło wojsko polskie z wojskiem rosyjskim, położyła się niemal natychmiast do łóżka. Jakby jej prąd nagle odłączyli z elektrociepłowni Powiśle. To się stało naprawdę z godziny na godzinę. Niemcy opuścili Warszawę trzydziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku po południu i zaraz rodzice zabrali Jankę i małego Jerzyka na wiwaty na ulicach, do późnego wieczora ściskali się wszyscy mieszkańcy pod kolumną, ktoś przemawiał, ale właściwie wszyscy mówili jeden przez drugiego, że wolność, wolność! Jerzyk zasnął na ręku u taty, a Jance w ogóle nie chciało się spać, pragnęła się tym szczęściem nasycić do końca i wrócili dopiero, aż zmarzli całkiem od niemal jesiennej nocy.
Kiedy pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku rano wjeżdżały rosyjskie czołgi, za nimi szli czerwonoarmiejcy i berlingowcy z polskimi flagami, ludzie witali ich bez chleba, samymi łzami szczęścia. Mama Janki wstała z łóżka, ale przytrzymała się zaraz stołu, że się słabo czuje. I położyła się do łóżka aż do zimy.
Janka wróciła do szkoły, jakie to szczęście nie kryć się z tym, że się uczy. Szczególnie lubiła przyrodę, bo w przyrodzie życie odradza się co roku na wiosnę, niezależnie od tego, czy jest wojna, czy nie ma. I marzyła sobie też, wracając ze szkoły do domu, że zostanie lekarką, wyleczyłaby swoją mamę. Bo mama wprawdzie na święta Bożego Narodzenia zmobilizowała się znów, jakby nowe powołanie dostała, ale zaraz po Nowym Roku na nowo zaczęła słabować. Janka postanowiła, że pójdzie na medycynę, a zaraz jak tylko wejdzie do domu, powie o tym mamie.
A tu mamy w domu nie ma. Jest tata, nie poszedł dziś do pracy, bo mamie się pogorszyło, oddychała ciężko, bladła, wymiotowała. Kaszlała, znów tak strasznie kaszlała. Pluła.
– Janeczko, mama od dawna pluje, jak wy nie widzicie, flegmę ma taką. Gorączkuje, nie codziennie, doktor przychodził, lekarstwa przepisał.
– To gdzie jest mama?
– Pogotowie ją zabrało do szpitala. Co robić, Janeczko, co robić? – pyta ojciec bezradnie.
A Janeczka przypomina sobie rodzinną anegdotę, jak to jeszcze przed wojną jej mama postawiła mleko na kuchni, wyszła na chwilę do pokoju, mleko zaczęło kipieć, a jej tata zaczął wołać, Gieniu, mleko kpi, chodź, Gieniu. Tylko że teraz to nie jest śmieszne, bo problem nie dotyczy mleka, tylko Gieni. Janka przestaje mieć szesnaście lat, w jednej sekundzie robi się dwa razy starsza, bierze ojca za rękę, dobrze będzie, tato, nie martw się, dobrze będzie.
Jeśli musisz coś dwa razy powtarzać, to zwykle dlatego, że to nieprawda. Janka czuje, że okłamuje ojca. Biorą Jerzyka do wózka i idą zanieść mamie coś do jedzenia, i nie jest źle. Jest bardzo źle. Lekarze ich nie wpuszczają, pacjentka przejechała na salę operacyjną, siedzą na korytarzu minuty, godziny, wieczność. Stąd do wieczności siedzą. Jerzyk płacze, co tu z tymi dziećmi siedzicie, dzieciak ryczy, weźcie go do domu, tu już nie ma co siedzieć.
– Jak to nie ma co siedzieć?
– Wasza żona umarła. Jutro proszę przyjść rano, to wypiszemy wam papiery. Na zapalenie płuc umarła. Słyszycie? Umarła.
Janka blednie, a jej ojciec się rozsypuje. Ale Jerzyk zaczyna wrzeszczeć jeszcze bardziej, więc Janka momentalnie wraca do rzeczywistości. Musi się z tym oswoić. Zastępowa Janina Krawczyk, awansuję was właśnie na drużynową, na harcmistrza, na kogo chcecie, tylko uciszcie tego małego wrzeszczącego człowieka i tego starego, który się właśnie gwałtownie postarzał, ma sto dwadzieścia lat, bo fakt, że trudno pojąć taki numer ze strony żony, tak głupio wojnę przeżyć i umrzeć na zapalenie płuc.
Janka w wieku szesnastu lat zostaje matką. Dla Jerzyka. I dla swojego ojca. Stara panna z dwójką dzieci, ależ ten czas leci. Podtrzymuje płaczącego ojca, drugą ręką pcha wózek, trzecią sama przytrzymuje się domów, bo ziemia ucieka jej spod nóg, więc czwartą ręką podtrzymuje ziemię. Tyle roboty, że w co ona te ręce włoży.
Pogrzeb jest smutny. Tak głupio wojnę przeżyć i w rok umrzeć, trzymaj się, Wincenty, mocno, masz Jankę, masz Jerzyka. Ciotka Krystyna Zielicz z Legionowa pod Warszawą, gdzie z wujem Marianem mają prywatną inicjatywę, pomidory, kapusta, ziemniaki dla spragnionej żywności stolicy, głaszcze ją po główce. Przyślij, Wincenty, dzieci do mnie w wakacje, odpoczniecie wszyscy, dojdziecie do siebie.
Janka wysiada z pociągu podmiejskiego z wózkiem i walizką, wuj podjeżdża po nią furmanką. Ciotka Krystyna wystawia na stół frykasy, biały twaróg ze szczypiorkiem, chleb razowy na miodzie, miód i podaje herbatę z prawdziwym cukrem. Jak to krzepi. Jakie to smaczne, inne od tej wielkomiejskiej biedy z niezaradnym ojcem w tle.
Dwuletni Jerzyk ciamka, mlaska, śmieje się, wkłada palec do cukru i oblizuje, i jeszcze raz, słodki maluch, a ciotka się tylko śmieje. Chyba się pierwszy raz w życiu tak naprawdę najadł, jeśli nie liczyć czasu, kiedy go matka karmiła, ale to jest dla Jerzyka czas zaprzeszły, bo matki już nie ma. Z czego zresztą nie zdaje sobie jeszcze sprawy, a raczej uważa, że ma matkę, bo tak traktuje starszą o czternaście lat Jankę.
Jance też robi się błogo od tego jedzenia i od tego, że wreszcie może sobie na chwilę usiąść. Ciotka z wujem podpytują o Warszawę, czy to prawda, że już tramwaje uruchomione, bo podobno Niemcy przed wymarszem zniszczyli cały tabor, a co z mostem Kierbedzia, co go wysadzili w obawie przed inwazją Armii Czerwonej, a armia przyszła z południa od Mokotowa, więc tam zniszczenia podobno największe. No i jak odbudowa terenu getta, są czyny społeczne, czwórki murarskie, powstaje nowe osiedle dla klasy robotniczej?
Tacy ciekawi tej Warszawy, jakby już na walizkach siedzieli. Jakby tam chcieli napłynąć i być nieprawdziwymi warszawiakami, których cała Polska obdarzy prawdziwą niechęcią, a w święta państwowe nawet nienawiścią. Ale tego Janka jeszcze wtedy nie rozumie, a i Zieliczowie nie wpisali wonczas zmiany miejsca zameldowania w plan pięcioletni.
Opowiada, jak miasto pięknieje, ostatnie spalone przy wyzwalaniu budynki odbudowuje. Nawet teren zniszczony przez powstanie jest już uporządkowany i nowe władze mają przedstawić nowe plany. Ale to będzie po referendum i po wyborach, bo to decyzja całego rządu, co zrobić z wyrwą w stolicy. Bo Warszawa to stolica całego kraju.
W sobotę po pracy przyjeżdża raz tata, na niedzielę zostanie. Jerzyk się go boi, miesiąc go prawie nie widział. Janka nie wie, czy ma się nim zaopiekować, zrobić mu kanapki, usłużyć. Czy powinna włazić mu na kolana, skoro Jerzyk nie chce, no ale na to jest jednak trochę za duża. Bierze Jerzyka na spacer do lasu, niech się dziecko dotleni.
Kiedy wraca, tata siedzi z wujem Marianem, piją wódkę i się kłócą. Się ściemnia.
– Idźże tam do nich, bo się pozabijają. – Ciotka łapie ją za rękę z atawistycznym przerażeniem kobiet, kiedy ich mężczyźni zaczynają przy wódce kłócić się o politykę. Z tego są właśnie wojny, przemoce domowe, gwałty w małżeństwie i niebieskie karty, choć z gwałtów ciotka nie zdaje sobie wtedy sprawy, nie żeby ich nie doświadczała, ale nie nazwała nigdy. A niebieskie karty to nawet nie jest czas przyszły, tylko zaprzyszły.
– Co ten twój PPS dał Polsce, endeku jeden? Wielką wojnę. A PPR wywalczył pokój, wolną Polskę. Inaczej teraz zaśpiewacie, to wasz koniec, burżuje, skurczybyki – krzyczy tata Janki, po kiszkę sięga, jedzenie mu leci z ust z tej złości, nakłada je sobie na powrót widelcem.
– A ja to cię nawet lubię z tym zapałem młodego komunisty, chociaż jesteśmy w podobnym wieku, Wincenty. Ta myśl o równości społecznej to jest coś nowoczesnego i powinniśmy o tym po wojnie mówić w tej nowej Polsce. Tylko trzeba było własnymi rękami Warszawę wyzwolić, na bolszewików nie czekać, to inna dyskusja by była. – Wujek Marian leje wódkę na wzburzone morze. Bo wódka jest czasem jak oliwa, a czasem jak dynamit, co łatwo może wybuchnąć. Zwłaszcza tuż po wojnie.
– Dla takich jak ty jest miejsce na śmietniku historii – zaperza się tata Janki. Ale kieliszek, który mu wujek Marian podsunął, wypija i dynamit zamienia się w oliwę. – Ty moje dzieci u siebie gościsz. One w tej nowej Polsce dorastać będą, ty im nie daj zginąć po mojej śmierci.
I Wincenty zaczyna płakać, Marian go pijackim gestem obejmuje, leje się wódka, leją się łzy. Gieni żal, że umarła, wojnę przeżyła, a teraz umarła, jak Gieni żal.
Ciocia Krystyna uspokojona, krew się nie poleje, a na serio się obawiała, że się przy stole za łby wezmą, ona polityki nie rozumie, ale wie, że przez politykę wojna wybuchła i mężczyźni się przez politykę w niej naprawdę zabijali. Co z tego, że we wojnę broń mieli? Przy stole też mają noże i widelce, a Polak to by Polaka nawet zjadł za politykę.
Janka też się trochę uspokaja, skoro ciotka spokojniejsza. Tylko o co chodziło ojcu z tą śmiercią, z tym umieraniem? Dość już tego umierania, miliony w czasie wojny, mama po wojnie. Janka ma w nocy koszmary, śni jej się, że Niemcy wrócili, trzeba z nimi walczyć, a kto zwycięży, tego bolszewicy zabiją i wywiozą na białe niedźwiedzie.
Rano ojciec bierze Jankę i Jerzyka na spacer po lesie. Nic nie mówią, po pięciu minutach Janka czuje się niezręcznie. Po godzinie rozumie wszystko. Wie, że nie ma siły ciągnąć za sobą przeszłości i musi iść do przodu. Żegnają się mocnym przytuleniem.
W piątek w kolejnym tygodniu przychodzi telegram z Warszawy. Towarzysz Wincenty Krawczyk miał wypadek w pracy, stop, potrącenie przez pociąg, stop, niestety, stop, ze skutkiem śmiertelnym.
Janka czyta jeszcze raz. I jeszcze raz. Na spokojnie, żeby zapamiętać każde słowo i nigdy już do tego nie wracać.
Wielkie mecyje. Sześć milionów Żydów, sześć milionów Polaków, sześć milionów bolszewików. Razem sześćset sześćdziesiąt sześć milionów zabitych na całym świecie, to czy masz prawo do bólu, jak jeszcze umarło dwoje – Genowefa i Wincenty Krawczykowie? I kto ci w ogóle powiedział, dziewczyno, że masz prawo do szczęścia? Niczego już nie masz, tylko dwie siatki bólu i dwie ręce do roboty.
Janka, lat szesnaście, nie będzie już opłakiwać matki, bo musi opłakać ojca. A ojca nie będzie opłakiwać, bo musi zająć się Jerzykiem, który płacze, tyle płacze, za całą Polskę, za wszystkie krzywdy całego narodu, bo jego krzywda wszystkie przebija, powojenna, bez wojennego uzasadnienia. Dzieciątko Jerzyk.