Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sasha Marczenko, studentka spod Kijowa, koniecznie chce się dostać do Polski, aby upublicznić materiał ukazujący okrucieństwo rosyjskiej armii. Pewnego dnia zjawia się w domu 96-letniej Leny Wodzańskiej, mieszkającej w ukraińskiej Połapie. Śladem Sashy podążają dwaj rosyjscy żołnierze w cywilu, których celem jest uniemożliwienie jej opuszczenia kraju. Od ukraińskich uciekinierów odróżnić ich można jedynie po dobrych butach…
Tymczasem Lena u kresu życia wraca pamięcią do czasów młodości i nieistniejącej już wsi Pogranka. Relacje, które ogląda w telewizji, przywołują w jej pamięci to, co już kiedyś przeżyła w czasie II wojny światowej. W Polsce zaś wolontariusze angażują się w pomoc uchodźcom zza ukraińskiej granicy.
W najnowszej powieści Marcina Pilisa historia zatacza koło, a trudna przeszłość odbija się w niej jak w lustrze. Książka luźno nawiązuje do nagradzanej „Ciszy w Pogrance”. Tak jak w poprzedniej powieści, tak i tu autor głęboko sięga do ludzkich dusz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023
© Copyright by Marcin Pilis, 2023
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © anelina, © morphart/123rf
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-67654-94-4 (EPUB); 978-83-67654-95-1 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Światło każdego dnia jest takie samo. Lena często wygląda przez okno w kierunku furtki i widzi pobladłe podwórze, oczy nie przenoszą już mocnych barw. Bywają chwile, kiedy ma pewność, że rozpada się od środka, a ciasno ugniecione w ciele organy rozluźniają więzy. Lecz potem nadchodzą chwile, kiedy mogłaby biec do tyłu, pamięcią sięgać w głąb siebie, prędko i bez ustanku. Tkanka już obumiera, ale umysł nadal sprawny. Najczęściej jednak siedzi tylko zgarbiona nad stołem. Wpatruje się w niewidzialne – sponad blatu, zza firanki. Poprawia okulary, nie szukając w obrazach detalu, tylko światła, w którym skrywa się przeszłość.
Przemienił się świat wokół niej.
Ten świat właśnie zbliżał się do końca.
Z perspektywy ponad dziewięćdziesięciu lat Lena obserwuje znikającą w dali płaszczyznę swego świata-życia. Czasem widzi daleko, a innym razem nie potrafi sięgnąć poza kilka ostatnich godzin – wówczas jest pewna, że to kolejny etap zanikania jej jako osoby. Wtedy Lena sama przed sobą czuje się obca i żałuje, że nie ma już nikogo, komu mogłaby się zwierzyć; że nie potrafi znaleźć odpowiedzi na pytanie o to, czym jest ów tajemniczy mechanizm, który postrzega jako siebie samą.
Jak nazwać to coś, czym uważam, że jestem, a co wkrótce przestanie istnieć? – zastanawia się Lena, wyglądając przez okno. Jest wystarczająco stara, aby mieć prawo do takich pytań. Dawniej pytała o poczucie wolności, naturę zmysłów, świadomość i sądziła, że panuje nad życiem, rozumie je, bo jest sobą, tak jak każdy człowiek. A teraz, u kresu, tak blisko końca, wszystko to – umysł i ciało, duchowość, zagmatwana pamięć, pragnienia, emocje, zmysły – zobrazowało się jako obcy, zawiadujący nią mechanizm, nad którym nie ma kontroli. To ona jest tym mechanizmem, jest swoją własną obcością. Była nią przez całe życie.
Jeśli lękałam się śmierci, to chyba tego jej zbliżania się, które z każdym krokiem odziera mnie ze złudzeń, bo na koniec spod tego zgiełku, stosu chwil, którymi byłam, wyziera ostatnia forma obcego, skrytego w środku mechanizmu, a ja nadal nic o nim nie wiem – myśli nieraz Lena. Na starość gubimy siebie, nie zostaje z nas prawie nic, bo jesteśmy tylko powierzchnią. Właśnie wtedy ze środka wydobywa się w całości ta obca forma, o której przez całe życie nic nie wiedzieliśmy. A przynajmniej ja nie wiedziałam.
Lena nie lubi świadomości czegoś obcego w sobie samej. Dlatego w świetle dnia szuka ukrytej przeszłości, ucieka w nią jak większość starych ludzi, ponieważ teraźniejszość jest zbyt naga.
Bywają dni, kiedy zamyśla się tak bardzo, że nie słyszy pukania ani kroków, więc jest najzupełniej zdumiona, gdy tuż przy niej staje nagle Żenia i kładzie na stole siatkę pełną zakupów. Wyłania się znikąd, wchodzi do domu tylnym wejściem, więc Lena nie może go zobaczyć. To dobry chłopak, pomaga jej. W ubiegłym roku zastąpił dziewczynę, która wyjechała do stolicy, i zaczął zaopatrywać Lenę w potrzebne rzeczy za dość dobrą opłatą z jej renty po mężu.
– Dzień dobry, pani Ołeno, zaraz napalę, żeby ciepła woda była – wykrzyknął jej do ucha w dniu, kiedy wreszcie puściły mrozy, a ona wpatrywała się w niebo nad ulicą, myśląc, że dziś mniej bieżeńców niż wczoraj, tak jakby już poznikać mieli na zawsze. Maj nie był zbyt ciepły, ale można było mieć nadzieję, że bardzo zimno już nie będzie.
– Napal – odparła Lena. – Napaliłabym sama, ale jeszcze ciepło.
Żenia roześmiał się głośno i powiedział coś o dawnych pokoleniach, czego nie dosłyszała, po czym wybiegł do kotłowni, trzaskając drzwiami.
Zerknęła do siatki. Były w niej wszystkie potrzebne produkty, a także lekarstwa, o które prosiła.
– Z tym to będzie trudno, pani Ołeno, wie pani, teraz wojna – stwierdził dwa dni wcześniej chłopak. – Zrobię, co się da, ale nie wiem, co się uda załatwić.
A jednak coś mu się załatwić udało. Będzie miała zapas, na jakiś czas wystarczy. Powoli podniosła się z krzesła i zaczęła rozpakowywać zawartość siatki. Robiła to ostrożnie, gdyż w ostatnich tygodniach w prawą rękę weszło dygotanie. Trudno jej było nad tym zapanować i w końcu przestała się starać.
Żenia wrócił po dziesięciu minutach, mówiąc, że już napalone i dołożyć będzie trzeba za jakieś dwie godziny. Powkładał zakupy do lodówki i nastawił wodę w czajniku. Za każdym razem, zanim wyszedł, robił jej herbatę. Omiótł całą podłogę i pościerał z kredensu, potem zbadał kaloryfery, by stwierdzić, że za moment będą ciepłe, czego Lena nie dosłyszała, jak wielu innych wypowiedzi Żeni, ale nie dała tego po sobie poznać. Kiwała więc głową, udając, że wie, co mówią jego usta, zadowolona, że może okazać młodemu człowiekowi uprzejmość.
Światło dnia lekko przybladło.
Lena odwróciła spojrzenie do okna. Tak – stwierdziła w myślach, blednie, tylko dlaczego o tej porze? Tak wcześnie. Dlaczego?
– Pani Ołeno, to ja już biegnę – krzyknął, a ona potaknęła głową, tym razem usłyszawszy każde słowo. – A telewizor pani włączyć? – spytał jeszcze na odchodnym i nie czekając na odpowiedź, sięgnął po pilota i zaczął przełączać kanały.
Lena przypatrywała mu się uważnie, na ile pozwoliły jej oczy, a w końcu spytała:
– No mów. Co tam jeszcze? – Chrząknęła, gdyż słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, nie zawsze tak wyraźne, jak by chciała. – Widzę, że nie możesz się wygadać.
Chłopak położył pilota tuż przy jej ręce. Miał nieco zaczerwienioną twarz, zapewne z podenerwowania. Przebywał przecież w domu Ołeny Taraszuk. Wszyscy w Połapie wiedzieli, że to już może ostatni jej rok na ziemi, że tam już Pan ją zabierze wkrótce, a młody Żenia nie chciał być tym ostatnim, który widział ją żywą.
Tak sobie to Lena wytłumaczyła, ale już po chwili okazało się, że powód był inny.
– Chciałem to wcześniej pani powiedzieć, ale jakoś... nie byłem pewien. Ale teraz już wiem. Postanowiłem się do wojska zaciągnąć. Wzięli mnie, chociaż trochę się boczyli, żem jest za młody, no ale wzięli. Za kilka dni wyjeżdżam. Na pewno kogoś znajdę na zastępstwo.
Tym razem Lena też usłyszała i zrozumiała każde słowo.
– Dobrze, dobrze – odparła cicho i uśmiechnęła się do chłopaka, który wydawał się bardzo skrępowany sytuacją.
Bladość dnia przygasła w jej oczach, światło znów stało się takie jak zawsze.
W telewizji pokazywali zniszczone budynki, pożary, poturbowane ciała. Komentator emocjonalnie relacjonował ataki rosyjskich wojsk, a po chwili na ekranie ukazała się mapa z zaznaczonymi obszarami agresji i miejscami ukraińskiego oporu. Najnowsza wiadomość mówiła o ataku rakietowym w obwodzie rówieńskim.
– Jak mi się uda, to przyjdę jeszcze jutro, pojutrze – dodał głośno Żenia, ale ciągle stał ze wzrokiem wbitym w ekran telewizora. Na twarz wypłynęła mu zgromadzona w środku złość. – Skurwysyny! Niech pani patrzy, pani Ołeno! Niech pani patrzy! Jak tak można?! Widziała pani kiedy coś takiego?!
Pokiwała głową na znak, że słyszy wszystkie jego słowa.
– Tak, tak. Widziałam, widziałam – powiedziała, ale cicho i niezbyt wyraźnie, więc tym razem to Żenia, wpatrzony w telewizor, nie dosłyszał.
W ostatnich dniach Lena zapominała, że trwa wojna. Dygotanie, co weszło jej w rękę, czasami przynosiło ból izolujący od świata. Od wojny izolujący. W telewizji była to podniecająca widzów sztuka systematycznych działań, najwyższa forma ludzkiej koordynacji. Rozmach wielkich ofensyw płynący z ust strategów. Później nadchodziły obrazy cierpienia i śmierci, w które właśnie wpatrywał się Żenia. Nadal coś mówił, przejęty, ale nie słyszała dobrze. Światło znów bladło. Chłopak machał rękami i klął.
Brutalna aktywność młodych pokoleń – pomyślała Lena, przypominając sobie swoje ostatnie zapiski. Te sprzed dziesięciu lat, kiedy jeszcze była zdolna wyraźnie pisać. Później zrezygnowała z tego, i tak napisała już to, co miała do powiedzenia.
– Do widzenia, pani Ołeno – krzyknął Żenia, wyciągając do niej rękę. – Idę na wojnę.
– Idź, idź – odparła Lena, kiwając głową. – Idź. Dziękuję.
– Przyjdzie nowa osoba – dodał jeszcze głośno. – Już mam nawet jedną na oku. Jutro to jeszcze nie, ale pojutrze tu zajrzy.
– Dobrze, dobrze – rzekła Lena, a chłopak puścił jej dłoń, ale stał nadal przy stole, nieco pochylony, głowę odwrócił w kierunku telewizora.
Zapewne chciał, żeby mu coś powiedziała dobrego, bo szedł w końcu na wojnę. Czuła to. Żenia wychował się bez rodziców, dziadków nie znał, dorabiał tu i tam. Brakowało mu słów o tym, że nigdy już mogą się nie zobaczyć, bo umrze tam, daleko, poza horyzontem jej świata, może wcześniej niż ona. Samotny chłopiec bez dziewczyny, któremu Lena, już nad grobem, może powiedzieć coś dobrego. Bo idzie przecież na wojnę.
Kiedyś może i by mogła być mu dziewczyną, co macha ręką przed rozstaniem, łzę roni, a potem czeka w ciszy, sama czeka, samotna. Kiedyś tak, mogłaby taką być dziewczyną. Kiedyś nawet prawie taką była.
Żenia jeszcze raz powiedział coś, czego nie dosłyszała, a następnie wyszedł frontowymi drzwiami. Patrzyła na niego, jak zamyka za sobą furtkę, spogląda jeszcze w stronę okna, za którym go obserwowała, a później odchodzi.
Światło dnia pojaśniało. Lena na moment przymknęła oczy, a kiedy je ponownie otworzyła, ze światłości wyłoniły się obrazy, nieco przymglone, na wpół przezroczyste. Plecy chłopaka, który nagle odwraca się i podchodzi do niej. Zapach tytoniu bije od czarnej, skórzanej kurtki. Lena drży ze wzruszenia pośrodku otulonego ciemnością pola. Wyśniony Dmytro jest przy niej, śmieje się głośno, mówiąc, że narodził się tylko dla niej; obejmuje ją, a ona rzuca mu się w ramiona. Mogłaby oddać wszystko, co ma, teraz, w takiej chwili, gdy twarz mu jaśnieje, a głos drży niskim półszeptem. Cóż z tego, że on musi zaraz iść, czekają na niego chłopaki z kurenia. Znaczenie ma tylko ta chwila. Nigdy cię nie opuszczę – mówi Dmytro w pamięci Leny, powtarza to kilka razy, z naciskiem, a jego dłonie wędrują po jej plecach. A potem żegnają się najczulej, jak tylko można się żegnać, i chłopak rozpływa się w przestworzach wołyńskiej nocy. Lena patrzy za nim, potem wraca do domu, uszczęśliwiona, a jej siostra Marysia od razu pyta o rodziców. No cóż, pojechali układać się z banderowcami, niedługo już powinni wrócić.
Przeszłość zdaje się skrywać w jasności dnia. To jest ta przeszłość, którą Lena sobie ceni, taką wybiera. W odróżnieniu od przeszłości skrytej w mroku nocy. Od tej się odwraca, broni się przed nią, zagłusza ją głośno grającym telewizorem.
Wystarczająco długo nosiłam ją w sobie – pomyślała któregoś dnia, parę tygodni po śmierci Saszy, jej rosyjskiego przyjaciela.
– Tyle lat spędziliśmy razem; wiem, że niedługo moja kolej. Twoja pewnie też, ale jeszcze tu zostaniesz. Już tak długo byłaś na straży, już wystarczy. Odetchnij od tej ciemnej przeszłości. Rusz się. Wypuść myśli w swoje strony. Ciałem już tam nie zajdziesz, nie dojdziesz już do Pogranki, ale myślą tak. Idź więc. Przypomnij sobie wszystko tak, jak tylko chcesz. To ci się należy na ostatnie lata, ile tam ich zostało. Uczyń swój świat znośnym, zabarw go na nowo.
Jedne z ostatnich jego słów. Tyle lat spędzili razem, aż ją opuścił, a ona pozwoliła mu odejść w pustkę, do której i jej blisko. Była mu wdzięczna za to, co powiedział. Postanowiła nie stać już na straży pamięci, ale wrócić do siebie samej. W ostatnich latach życia zapragnęła na nowo odkryć własną przeszłość. Odkryć to, co było do odkrycia lub czego do odkrycia nie było.
W jej wspomnieniu rodzinna wieś Pogranka mieni się pięknymi barwami, przesiąknięta cudem życia, odgłosami codziennych prac, krzątaniem się matki, warkotem motocykla ojca lub szczęśliwymi głosami jej rodzeństwa, Marysi i Małego Bogdanka. Dziś jest już zbyt niedołężna, aby udać się do wsi piechotą. Jeszcze kilka lat temu była zdolna przebyć dwa kilometry i znaleźć się w miejscu, gdzie przed kilkudziesięciu laty stała Pogranka, a gdzie obecnie rosną tylko drzewa i trawy; gdzie napotkać można tylko chłodny wiatr. Zachodziła tam regularnie, aż w końcu zabrakło sił. Od lat więc pozostaje jej wyobraźnia, dzięki której znów trafia do rodzinnego domu, a ukochany Dmytro, ukraiński chłopiec z sąsiedniej Połapy, wysławia jej urodę i kocha jak kochanek z najlepszych romansów. Kochałby dalej, gdyby nie moc dziejów, miażdżąca na swej drodze ludzką ufność.
Ufność w to, że rodzimy się i umieramy w tym samym własnym świecie.
Czasem tylko w chłodne wieczory, gdy za oknem mocno dmie, Lenę przeszywa dreszcz, bo spomiędzy tkanych przez nią wspomnień nagle wyzierają inne – z ciemności, z ciemnych zwałów się wychylają, tak samo barwne i przekonujące, tak wyraziste, że Lena nie jest już pewna, które z nich są prawdziwe. Dmytro ma inną twarz, a rodziców nigdzie nie widać, z dali dobiegają dźwięki wystrzałów, a z mroku wynurzają się twarze chłopów z widłami w rękach. Wspomnienia się mieszają. Na łące pod wsią Dmytro nie uśmiecha się do niej, tylko mówi, że już musi wracać do swoich, do chłopaków z oddziału. Niedawno przyszli zza rzeki, skąd nad horyzontem unosiły się łuny płonących wsi, ślad ich rytualnego przemarszu. Idą i palą. Taki jest rozkaz i taki jest on, jej wielka, niespełniona miłość – odchodzi, znika w ciemności, już go nie ma.
A potem pamięć Leny znów jest inna. Uśmiech na jej twarzy, uśmiech starości śpiewającej młodość przebija delikatny, prawie niezauważalny spomiędzy zmarszczek. Niknie na moment, aby zaraz się pokazać, jakby obrazy w starym umyśle, w znikającym umyśle Leny zmieniały się i przepychały między sobą.
Czemu do mnie wracasz? – myśli Lena niekiedy. Czemu wracasz po tylu latach? Może to dlatego, że teraz ja zmierzam ku końcowi, do tej samej czeluści, z której się wyłoniłam. Więc dlatego? Sama cię wzywam przed końcem, mój Dmytro sprzed tylu, tylu lat.
Teraz też tak mogła pomyśleć... Dojrzała nieostro, jak Żenia ostatni raz się ogląda, a potem jego postać chowa się za drzewami. Na zawsze. Żenia to taki Dmytro, tylko prawie osiemdziesiąt lat później. On też poszedł na wojnę. On też...
Światło za oknem zbladło w jej oczach. Teraz już ostatecznie została sama.
Chmury zdawały się dotykać wysokiego dachu. Z daleka dom wyglądał na zadbany. Otaczały go niskie drzewa i rosnące gdzieniegdzie krzewy; ciemnoszare ściany mocno wryły się w ziemię, nadając budowli charakter trwałej i mocnej konstrukcji. Duży plac pokryty był zbutwiałą ubiegłoroczną trawą, która niedawno wyłoniła się spod śniegu. Na prawo wznosiła się niewielka szopa, kamienna, zdradzająca swoje przedwojenne pochodzenie.
Sasha, dziewczyna dwudziestojednoletnia, stała lekko pochylona przed masywną furtką. Obserwowała dom przez pewien czas, aż podjęła decyzję i nacisnęła klamkę. Rozległo się skrzypienie. Zamarła i zaczęła nasłuchiwać. Kółka podróżnej torby zapadły się w wąskim rowku. Nie usłyszała ujadającego psa, czego obawiała się najbardziej, ani niczego, co mogłoby ją zaniepokoić. Weszła na teren posesji i zamknęła furtkę za sobą. Odwróciła głowę i popatrzyła na drogę, w stronę drewnianej cerkwi, której wieża widoczna była z niemal każdego zakątka wsi. Lustrowała uważnie chodniki po obu stronach jezdni i sąsiednie zabudowania. Było chłodno i cicho.
To jednak nic nie znaczy. Sasha już słyszała, jak głęboka cisza w jednej chwili przemienia się w buchający dymem, najgłośniejszy z możliwych wstrząs. I nagle świat odmienia oblicze. W ułamku sekundy, jak z innego wymiaru, wydobywają się siły i dźwięki niosące śmierć. Eksplozja jest jak wybebeszenie rzeczywistości, rozdarcie tej cichej aury świata zanurzonego w czasie, bo kolejny moment na drodze życia, następny nieprzewidywalny moment w czasowej sieci – to erupcja niewidzialnych mocy. Cały czas świata sprowadza się do niewidzialnego napięcia, sił skumulowanych jak na dnie wulkanu. A wojna wszystko to wydobywa na wierzch, wyciąga z głębokich pokładów losu, którego nikt nie może znać. Wojna wszystko to unaocznia, a los przestaje być wyczuwalnym podskórnie układem zdarzeń niosących każdego w swoją stronę. Staje się bezwstydnie obnażony.
W pamięci Sashy głęboka cisza zwiastuje coś okropnego, bo sama sobą nagina trajektorie pocisków, aby lądowały w jej ukrytym sercu.
Dlatego Sasha zdecydowanie woli dźwięki, choćby ze smartfona, uspokaja ją szemrząca w tle muzyka, pogawędki stłoczonych grup ludzkich, odgłosy pojazdów. Ma wówczas wrażenie, że dookoła jest bezpiecznie.
Chwyciła rączkę torby drugą dłonią i schylona podeszła do drzwi wejściowych. Były stare, jak cały dom. Znów musiała się pochylić, w boku bolało ją bardziej niż wczoraj. Nabrała powietrza i odetchnęła głęboko.
Nie dostrzegła dzwonka, więc zapukała, ale drzwi okazały się grube i stłumiły odgłos. Uderzyła mocniej, zaciśniętą pięścią, kilka razy. Też nic.
Po kilku minutach czekania i walenia w drzwi zapaliła papierosa i wyjęła smartfon. Sprawdziła lokalizację. Niestety, nie działała, mimo iż w te rejony wojna jeszcze nie zdążyła dotrzeć w swojej pełnej krasie. Sprawdziła numer na ścianie – to była ta sama ulica co na kartce, wszystko wskazywało na to, że trafiła we właściwe miejsce.
Dotknęła prawego boku. Pod lekkim naciskiem bolało mocniej. Usiadła na schodach i dokończyła papierosa. Ulicą przejechały w tym czasie trzy samochody, co ją uspokoiło, mimo iż uważnie wpatrywała się w każdy z nich. Okoliczne domy stały oddalone o parędziesiąt metrów. Dostrzegła ludzi na jednym z placów. Coś przenosili, jakieś podłużne bale. Dobiegły ją pojedyncze słowa. Zauważyła, że patrzą na nią, wymieniają uwagi, zapewne na jej temat. Po chwili zniknęli w środku. Chłopy w grubych swetrach. Takich jak oni bała się instynktownie. Nie musiała wiedzieć, jacy są naprawdę, bała się na sam ich widok.
Przyszło jej na myśl, że nie powinna się dziwić. Jest obcą osobą, w takiej wiosce od razu to widać, ludzie się interesują. Nawet ten drugi, co ją wiózł i wysadził nieopodal, dopytywał się, skąd Sasha jedzie i po co tutaj, czemu nie od razu do Polski, jak już chce uciekać. Po co tak zbacza, przecież tu, w Połapie, nic nie ma, czego tu szukać chce. Jechali razem kilkadziesiąt kilometrów, a ona widziała, jak nieraz zerkał na jej nogi, później biegi zmieniał tak, jakby zamierzał dłoń przesunąć nieco w prawo, w jej stronę. A może tak jej się tylko wydawało? Teraz nie miało to już znaczenia. Mężczyzna odjechał, skręcił do innej wsi, a ona szła jeszcze trochę, mijała poustawiane wzdłuż drogi domy i całe zagrody, aż w końcu zatrzymała się przed domem, który musiał należeć do Ołeny Taraszuk.
Im dłużej siedziała na schodach, tym mniej chciało się jej wstawać. Ogarniała ją coraz większa słabość. Ból w boku wibrował i rozlewał się na cały tułów. Potrzebowała odpoczynku, bezruchu, aby tam w środku wszystko się ułożyło od nowa. Żeby jej organy zgodnie się do siebie dopasowały.
Drogą jechał samochód – wielka czarna limuzyna. Sasha wstrzymała oddech, bo wyglądało, jakby zwolnił na wysokości domu. Nie było widać, kto jest w środku. Auto zniknęło za drzewami, a dziewczyna zgasiła papierosa.
Pewnie mam zwidy – pomyślała. Może coś sobie ubzdurałam. Właściwie skąd mi to przyszło do głowy, że mogliby wiedzieć, gdzie jestem? A już na pewno nie jechaliby takim autem.
Podniosła się, czując, jak ból ustępuje, oddaje jej trochę ciała i wycofuje się do swojego epicentrum. Pomasowała bok i jeszcze raz zapukała. Znów nic.
– Może ona nie żyje – powiedziała na głos.
Ołena Taraszuk stała już nad grobem, mogła umrzeć w każdej chwili, nie ma żadnej gwarancji, że jeszcze tu mieszka. Jakiś czas temu to tak, to jeszcze, ale teraz życie nic niewarte, zwłaszcza takie stare.
Zeszła z werandy i ruszyła za dom. Po drugiej stronie placu rosły gęsto młode drzewa, niemal jak w lesie albo niewielkim zagajniku. Poszukała wejścia i je znalazła za prowadzącą w dół wnęką. Były to małe drzwi, jak do piwnicy. Nacisnęła klamkę i zajrzała do środka.
– Halo! – krzyknęła. – Dzień dobry.
Nikt nie odpowiedział. Wewnątrz było dość ciemno, światło wpadało jedynie przez wysoko ulokowane nieduże okno. W powietrzu unosił się zapach węgla i stęchlizny. Zauważyła kilka schodków, a za nimi kolejne drzwi. Przeszła przez nie i znalazła się w korytarzu, również mocno zaciemnionym.
– Halo! – krzyknęła ponownie, ale w całym domu panowała cisza.
Ruszyła powoli w kierunku następnych drzwi. W domu dawało się wyczuć specyficzny zapach starości, który przywołał w pamięci Sashy obraz babci, ale ten dobry obraz, sprzed bombardowania. Ona też miała taki zapach.
Nagle usłyszała dziwne szuranie, a potem zza drzwi naprzeciwko dał się słyszeć stłumiony głos kobiety.
– Tutaj.
Sasha znieruchomiała, a po jej ciele przemknął dreszcz. Jakby babcia wołała, niemal tak samo zabrzmiało to słowo. Pomyślała, że głosy starszych osób muszą się do siebie upodabniać z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej. Babka była prawie tak stara jak Ołena Taraszuk.
– Tutaj, przyjdź tutaj – ponownie rozległ się głos.
Kobieta siedziała na łóżku. Pokój kiedyś musiał być sypialnią małżeńską. Stało w nim szerokie łoże, nad którym wisiały obrazy świętych, po drugiej stronie znajdowała się ciężka szafa. Ściany pomalowane były wałkiem, w kwieciste wzory, moda sprzed paru dziesiątek lat. Podłoga skrzypiała przy każdym kroku.
– Dzień dobry – powiedziała Sasha. – Przepraszam, że tak weszłam, ale...
– Dobrze, dobrze – przerwała jej staruszka i uniosła rękę. – Wiem, wiem.
– Pani Ołena Taraszuk?
Kobieta była nieduża, wydała się Sashy skurczona, skłębiona w sobie. Jakby się chciała w sobie zamknąć. Przed światem zamknąć – przemknęło jej przez głowę.
– Tak, tak – odparła kobieta, sięgając po opartą o łóżko laskę. – Trochę się musiałam przespać. Popołudniami tak sypiam.
Mówiła dość cicho, ale zaskakująco wyraźnie, nie tak jak babcia, której pod koniec już prawie nie dało się zrozumieć.
Podniosła się z pomocą laski i powoli minęła stojącą w progu Sashę. Szurała po podłodze grubymi kapciami, przypominającymi te, które zakłada się na buty w niektórych muzeach. Jak na swój wiek poruszała się dość pewnie i szybko.
Sasha podążyła za nią prosto do obszernej kuchni, gdzie stał duży, wykonany z ciężkiego drewna stół. Wyposażenie było zwyczajne – ciemnoszary kredens i klasyczny piec z płytą, pod którą rozpalało się ogień, a obok kuchenka gazowa, na niej czajnik, dalej zlewozmywak z niepomytymi naczyniami. Na jednej ze ścian wisiał obraz Najświętszej Panienki, jakiś nadmorski widoczek i nieaktualny kalendarz. Na szafce stał kineskopowy telewizor.
– No, siadaj, siadaj – powiedziała Ołena i sama zajęła miejsce przy stole. Wpatrzyła się w okno, z którego widać było furtkę i domy w oddali.
Na prostym stołku położona była poduszka. Sasha usiadła ostrożnie, bo krzesło zaskrzypiało pod jej ciężarem.
– Przepraszam, że tak weszłam, ale pukałam i nikt nie odpowiadał. Mam nadzieję, że się pani nie gniewa.
Na pomarszczonej twarzy Ołeny Taraszuk nie było widać żadnych emocji. Kobieta zdawała się jedynie delikatnie uśmiechać. Wzrokiem uważnie lustrowała gościa, przesuwając nim po całym ciele dziewczyny. Sasha przypomniała sobie, że babcia też tak świdrowała spojrzeniem. Kiedyś zdradziła jej, że patrzy w ten sposób, ponieważ nie zawsze rozumie, co wnuczka do niej mówi, bywa też, że nie dosłyszy, a nie chce się narzucać z prośbą o powtórzenie. Ołena Taraszuk patrzyła w taki sam sposób.
Taka granica się wytwarza – rozległo się w głowie Sashy. Taka granica, przez którą już nie da się przejść. To granica zrozumienia się nawzajem. My już jesteśmy zbyt daleko od siebie, zbyt się różnimy, żyjemy nie w tym samym czasie. Babcia jest zbyt stara, a ty jesteś zbyt młoda. Dzieli was za dużo. Przychodzi taki moment w starości, tak mi się przynajmniej wydaje, że pojawia się ta nieprzekraczalna bariera. Wtedy człowiek zaczyna znikać, odchodzić ze świata, zamyka się we własnym. Babcia to dobrze wie; im młodsza osoba, tym trudniej do niej dotrzeć.
Tak kiedyś powiedział jej ojciec. Dałaby wiele, aby mógł być z nią teraz, może on lepiej by się porozumiał z tą starą kobietą. Ale to już nigdy nie będzie możliwe. Nie po tym dniu, kiedy ciszę świata rozdarł dźwięk pierwszej bomby, a potem przyszli Rosjanie, a przynajmniej mówili, że nimi są, bo wyglądali całkiem inaczej, większość z nich.
– To ja dam ci taką listę – rzekła kobieta i sięgnęła do szuflady, z której wyciągnęła dużą kartkę papieru. – Tu jest tak, jak trzeba, co się da i którego dnia. Zaraz ci dam pieniądze.
Sasha nie zrozumiała wszystkiego, ale szybko nabrała pewności, że doszło do pomyłki.
– Bardzo przepraszam, ale pani mnie bierze za kogoś innego – rzekła głośno.
Ołena Taraszuk pokiwała głową.
– No może, może – powiedziała i położyła kartkę na stole. Podniosła na Sashę pytający wzrok, ale nic więcej nie wyrzekła, tylko spuściła głowę i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zasnąć.
Sasha westchnęła. Ból w boku znowu się wzmógł. Potrzebowała odpoczynku. Podróż spod Kijowa trwała kilka dni. Starała się unikać pociągów, autobusów, wiedziała, że jeśli rzeczywiście jej szukają, będą próbowali w takich miejscach. Długi odcinek pokonała pieszo, bocznymi drogami, od wsi do wsi, trafiły się jej również lokalne podwózki, mężczyźni zatrzymywali się dość często – im bliżej granicy, tym częściej. Zachodnia Ukraina żyła względnie spokojnie. Sasha czuła, że z każdym pokonanym kilometrem opuszcza teren objęty działaniami wojennymi, jak to ładnie potrafią nazywać komentatorzy i ludzie parający się wojennym rzemiosłem. Do granicy było coraz bliżej. Byle tylko bezpiecznie trafić do przejścia.
Granicę z Polską przekraczała kilkakrotnie. Jeszcze w czasach szkoły średniej wybrani uczniowie jeździli na wymianę do niewielkiego miasta partnerskiego i Sasha była wśród nich. Zachodni sąsiad nie był jej więc całkiem obcy, miała tam znajomych, z którymi porozumiewała się przez WhatsAppa, obserwowała ich konta na Facebooku. Zaraz po wybuchu wojny kilkoro napisało, że jeśli zamierza uciekać z kraju, oni są gotowi pomóc. Ale Sasha skasowała te wpisy i usunęła polskich znajomych.
– Nie mogę ich narażać na niebezpieczeństwo – powiedziała ojcu w ostatnim dniu ich wspólnej ucieczki.
– Dobrze robisz, ale i tak może być za późno, oni już z pewnością przejrzeli twój profil – odparł. – Nie możesz tam iść.
Ojciec był zdania, że pewni ludzie mają wszędzie kontakty i nie jest tak, że za granicą świat staje się automatycznie bezpieczny.
– Może, ale jednak bezpieczniejszy niż tutaj – powiedziała.
Ojciec nie mógł iść dalej. Rana w boku szybko zaczęła sprawiać mu ogromne cierpienie. Szpital w mieście rejonowym, do którego dotarli, przyjął go jako ofiarę rosyjskiego ataku. Sasha chciała z nim zostać, ale on kazał jej jechać dalej.
– Mnie i tak nie przepuszczą przez granicę – dodał na koniec. – Dzwoń lub pisz codziennie.
Tak właśnie robiła. Już drugiego dnia ojciec przestał odpisywać, telefon milczał.
Do Polski miała nadzieję wjechać nazajutrz.
Na myśl o tym opanowywało ją poczucie absurdu. Dobrze pamiętała przejście graniczne z czasów pokoju. Przekroczenie go oznaczało wówczas wejście do świata innego, ale jednak podlegającego bardzo podobnym zasadom.
Teraz było inaczej. Granica rozdzielała dwie krańcowo odmienne rzeczywistości. Po jednej stronie umownie przyjętej linii – świat wojny, a po drugiej – świat pokoju. W jednym z nich przyzwolenie na zabijanie zostało zagwarantowane 24 lutego i odtąd miało być dostępną normą na tym konkretnym obszarze. W drugim zaś nietykalność cielesna nadal była głównym prawem. Wystarczy podejść do granicy, znaleźć się jak najbliżej linii dzielącej ludzkość na terytoria, aby oglądać świat po drugiej stronie.
Coś podobnego Sasha odczuła, będąc w obozie Auschwitz w ramach szkolnej wycieczki podczas jednej z wymian. Stała na rampie, gdzie dawniej wyładowywano ludzi, i przyglądała się ogrodzeniu, które stanowiło o życiu bądź śmierci. Obóz wydawał się wydartą z przestrzeni świata ogromną dziurą, do której wrzucono ludzi skazanych na śmierć. Zwykła rzeczywistość toczyła się kilka metrów dalej, można było na nią patrzeć zza ogrodzenia, była tuż obok, a jednak bardzo daleko. Ogrodzenie stawało się elementem upiornej nierównowagi między dwiema stykającymi się rzeczywistościami.
Ukraina przypominała teraz taką dziurę, w której aktualne się stało umowne przyzwolenie na zabijanie, oczywiście – do pewnych granic. Właściwie nie do pewnych, ale do najzupełniej konkretnych. Wystarczyło je przekroczyć, żeby jednostkowe życie nabrało nieco wartości. Wystarczało też zawrócić, żeby ją straciło.
Ołena Taraszuk znów podniosła głowę i spytała cicho:
– To tyś nie od Żeni?
– Nie, nie wiem nawet, kto to jest.
– To ktoś ty jest?
Sasha zdała sobie sprawę, że się nie przedstawiła, co powinna była uczynić od razu. Nic dziwnego, że starsza kobieta mogła poczuć się nieswojo.
– Nazywam się Sasha Marczenko, to znaczy Aleksandra Marczenko, jestem studentką i uciekam do Polski. Moja mama, brat i babcia zostali zabici. Jechałam z tatą, ale był ranny i został w szpitalu. Teraz jadę dalej sama. Moim dziadkiem był Wasyl Taraszuk, pani mąż.
Kobieta pokręciła głową, ale nic nie odrzekła. Po chwili przeniosła spojrzenie na okno i trwała tak dość długo. Sasha nie przerywała jej milczenia, choć nie była zupełnie pewna, czy została dobrze zrozumiana. Ból znowu dał o sobie znać. Pomasowała bok i rozejrzała się po kuchni. Sporo wiekowych przedmiotów, jak to bywa w domach starszych osób. Podniosła się z westchnieniem i podeszła do zlewozmywaka. Nalała wody do czystego garnuszka i wypiła. Kobieta ciągle wpatrywała się w okno, jakby tam na placu znalazła coś, czego wcześniej nie było. W takich chwilach młode osoby mogą dojść do wniosku, że to objaw starczego szaleństwa, krańcowa forma demencji objawiona w bezmyślnym gapieniu się przed siebie – podobna myśl powstała w głowie dziewczyny. W końcu kobieta odwróciła głowę i popatrzyła na Sashę. Na suchej, pomarszczonej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– A ja już prawie że o nim zapomniałam.
– Z tego, co wiem, to pani pierwszy mąż, tak? Potem wyszła pani za Rosjanina z KGB. Ale już po śmierci dziadka, jak mi powiedziała moja babcia – dodała Sasha i już zamierzała mówić dalej, kiedy zdała sobie sprawę, że starsza kobieta słyszy o tym po raz pierwszy.
Ołena Taraszuk patrzyła wnikliwie, spojrzenie jej się wyostrzyło i skoncentrowało na twarzy Sashy.
– Moja babcia też stąd pochodziła. Też z Wołynia. Bo ja wiem, że tak naprawdę to pani nazywa się inaczej, Lena Wodzańska. Tak się pani nazywa, prawda? – spytała jeszcze, a wtedy Ołena Taraszuk uderzyła pięścią w stół.
Było to tak nieoczekiwane, że dziewczyna aż się wzdrygnęła. Do tej pory staruszka zachowywała się, jakby nie do końca była zorientowana, co się wokół niej dzieje. Ręka kobiety oderwała się od blatu i jeszcze raz uderzyła w stół. Lena milczała przez dłuższą chwilę, a potem spytała:
– Po co tu przyszłaś?
W pierwszej chwili Sasha nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Nie takiego pytania oczekiwała. Prostota tych kilku słów była obezwładniająca, nie dało się lawirować, tłumaczyć pokrętnie. Wobec takiego pytania, zadanego mocnym tonem, Sasha poczuła się bezradna. Ból zaatakował nagle z większą siłą. Westchnęła i pomasowała bok.
– Uciekam – powiedziała przez zęby. – Boję się, że za mną jadą... Jestem... bardzo źle się czuję. Pomyślałam, że tu mogłabym... u pani, bo przecież coś nas jednak łączy.
– Kto za tobą jedzie?
Sasha pokręciła głową.
– To znaczy... oni tu nie dojadą, na pewno.
– Kto? – przerwała jej Ołena Taraszuk.
Dziewczyna wstrzymała oddech, a potem przełknęła ślinę. W jej oczach pojawiły się łzy, ale natychmiast przetarła je gołą dłonią.
– Rosjanie – odparła.
W opustoszałym domu, ograbionym do cna z wszystkiego, co miało wartość na wschodzie, przy stole zastawionym trzema butelkami ostrej wódki i paroma konserwami z pobliskiego marketu, którego dach niedawno runął, grzebiąc przypadkowych szabrowników, siedzieli Nikołaj i Jegor, młodzi jeszcze, ale już bardzo doświadczeni żołnierze. Na froncie od pierwszych dni. Widzieli tyle śmierci, ile trzeba, żeby zrozumieć, jak bardzo jest przypadkowa i nieprzewidywalna. Oddział, w którym służyli, już nie istniał. Kilka celnych pocisków wysłanych przez Ukrów zaskoczyło ich, jak wracali z jakiejś wsi. I było po sprawie.
Obaj mieli na sobie cywilne ubrania i w niczym nie przypominali członków rosyjskiej jednostki bojowej. Wyższy i tęższy Jegor bawił się składanym nożem. Wbijał go raz po raz w pokancerowany stół. Niski, ale krępy Nikołaj siedział z szeroko rozstawionymi nogami i palił w zadumie. Sięgnął po butelkę i rozlał im obu po pół szklanki.
– Po jednym i się zbieramy – powiedział, zaciągając się głęboko. – Jakieś słabe te fajki.
Jegor wychylił wódkę jednym haustem i splunął na podłogę. Złożył nóż i podniósł się z krzesła, następnie odwrócił się i kopnął je mocno, tak że niemal się złamało.
– Może trochę wypiłem, ale głupi nie jestem – powiedział. – Po co akurat nas Kuroczkin wysyła z taką sprawą? No po co? Sam powinien się, kurwa, za to wziąć.
– No i co zrobisz? Nic nie zrobisz – odparł Nikołaj.
– Po chuj to wszystko? – syknął Jegor. – Jak nas zajebią, to nikt mu nawet nie powie. Ja pierdolę, nie po to polazłem na studia, nie po to do oficerów miałem iść, żebym miał się uganiać za jakąś dziewuchą, bo jemu się tak podoba. Teraz, kurwa, jak jest wojna, jak tu trzeba każdego, przecież widzisz, jak te gnoje nazistowskie napierdalają. A Kuroczkin urządza se zabawę.
– Wiesz, nie tak do końca, to poważna rzecz. Jak ona tam gdzie dotrze, jak przez granicę przejdzie... Tak że weź już nie pierdol.
Jegor stał przy oknie, patrzył na zewnątrz, na domy po drugiej stronie ulicy, potem odwrócił się i zrobił kilka kroków. Podszedł do strzaskanego regału, z którego wysypały się książki, i dotknął butem śladów po zaschniętej krwi. Cała kałuża w tym miejscu musiała się rozlać. Jegor już nieraz widział podobne ślady, zwłaszcza w ostatnich dniach – cały marzec to była lejąca się nieustannie krew, czy to jego braci z jednostki, czy Ukrów w mundurach, czy ich nazistowskich zwolenników. Nienawidził tego wszystkiego – wojny, zabijania, głupoty dowódców i nienawiści w oczach swoich wrogów. Gdyby potrafili zrozumieć, jak bardzo błądzą w swoim maniackim uporze przed siłą, której i tak muszą w końcu ulec, mogłoby się obyć bez tych strasznych rzeczy, bez nienawiści tryskającej z oczu. Początkowo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, skąd pokłady niechęci wśród Ukraińców, braci bądź co bądź, z tego samego słowiańskiego lęgu, ze wspólnych dziejów, z łona tej samej Matki Rosji, tej matiuszki, co wszystkich bierze w opiekę. Nie mógł pojąć, bo przecież wyruszyli do nich jak do braci, tych braci, co stoją u wrót piekieł i się opierają, co są w stałym zagrożeniu – oni po to przyszli, żeby ich chronić, wspierać, w ramiona się im rzucić w braterskim uścisku po tylu latach nazistowskiej niewoli.
Nie miał wątpliwości, że przyjechali wyzwolić udręczonych ludzi, udręczoną ziemię spod jarzma zachodnich, nazistowskich kajdan. Jegor był na tyle dobrze wykształcony, żeby zdawać sobie sprawę, iż są dwa światy – tamten, który zawsze stał przeciw nim, zawsze dążył do zdławienia Rosji, czy to z Zachodu, czy ze Wschodu, i ten świat, w którym nostalgiczna rosyjska dusza śpiewa rzewną pieśń o przodkach, o poświęceniu i oddaniu ludu. Te dwa światy nie miały ze sobą nic wspólnego poza jednym – wzajemną nienawiścią i pogardą. Z tym że dla Jegora ich nienawiść i pogarda, ich własna, rosyjska i czysta, były sprawiedliwym podniesieniem głowy, dosadną odpowiedzią na zakusy zła przelewającego się przez zachodnie granice w głąb odwiecznej rosyjskiej krainy.
Przed rokiem na wykładzie uwielbiany przez Jegora profesor mówił ze swadą:
– Jest na Ukrainie wola prawdy, ale ukryta, nieuświadomiona. Jest to wola stłumiona głęboko przez tych, których celem jest uciskanie i panowanie nad całym światem. Oni by chcieli też nad nami panować, ich niedoczekanie. Do nas droga wiedzie przez Ukrainę, siostrę naszą, która na nieszczęście dostała się pod ich władanie, ale to tylko kwestia czasu, zanim ich pokonamy. Tak, pokonamy. Musimy to zrobić, bo oni chcą pokonać nas. Ale Rosja jest niepokonana, zawsze taka była i zawsze będzie. Rosja nie pozwoli się zniewolić. Ktokolwiek tego próbował, był niszczony. Co zostało dziś z mongolskiego imperium? Kto pamięta o Polaczkach w Moskwie? Co się stało z Napoleonem, jak skończył ten ich bóg wojny? A Hitler? Każdego, każdego, kto porywał się na Rosję, spotykał taki los. Jak widzicie, w naszych dziejach wróg miał różne oblicza, ale to był zawsze ten sam wróg. Dziś na naszych oczach odradza się znowu, a jego oblicze jest jak hydra o wielu głowach. NATO zbliża się do naszych granic. Czy myślicie, że ma inne cele niż jego poprzednicy? Ha, ha. Oczywiście, że nie! Ma te same cele, bo to jest wciąż ten sam wróg. Wróg nasz, naszego kraju i naszej wspaniałej kultury.
Jegor stał przed kałużą krwi w zrujnowanym domu i słyszał przemowę profesora, podniosłą, wręcz porywającą, pełną ekspresji i wymachów długich ramion. To było tam, w Rosji, na uniwersytecie, a teraz ukraińska rzeczywistość stała się namacalna. Przedsionek zła, którym był ten kraj – Ukraina, poddana i poddająca się coraz bardziej obcej potędze – jawił się teraz jako zmaterializowana, namacalna kałuża zaschniętej krwi na podłodze domu, w którym on i Nikołaj szukali wskazówek, czegoś, co mogłoby naprowadzić ich na ślad Sashy Marczenko.
– A tak swoją drogą, Kuroczkin naprawdę nie mógł sobie znaleźć innej kurwy? – powiedział Nikołaj. – Trochę faktycznie bez sensu to wyszło. No ale to jest wojna, nie?
– Tak, wojna. Wojna – odparł Jegor i z westchnieniem opuścił głowę.
Krew, krew – namacalna jak ta ukraińska ziemia pod ich stopami, nie ulotna jak brzmienie powtarzanych słów, jak swąd ciężkich tyrad w uniwersyteckiej auli, ale dotykalna, ciemna, zasychająca na podłogach przygodnych domów i mieszkań, na roztrzaskanych piętrach bloków i wieżowców.
– No co? – Nikołaj popatrzył na kolegę, mrużąc oczy.
– Nic. – Jegor zdeptał niedopałek na zaschniętej kałuży krwi i poprawił czapkę z daszkiem. – Nic. Musimy to doprowadzić do końca. Pokaż no ten filmik jeszcze raz.
Nikołaj, który wydawał się nieco spięty, wyraźnie odetchnął i się rozluźnił. Sięgnął po smartfona. Na ekranie ukazała się twarz znajomego z jednostki, który zachęcał do oglądania. Policzki poczerwieniałe z napięcia, pucołowata młoda buzia.
– Przewiń – rozkazał Jegor.
Tym razem ekran pokazał grupę cywilów klęczących pod ścianą, przed nimi stał odwrócony tyłem żołnierz.
– Zatrzymaj. Nie puszczaj mi tego, tylko pokazuj klatki. Już to widziałem. Zbliż tutaj. Dobra. To jest ten skurwysyn Jagodow i ten drugi, jak mu tam...
– Smierszow.
– Smierszow, tak. Pamiętam go ze szkolenia. Tego trzeciego nie znam, ale takich skurwysynów jest na pęczki. Po chuj to nagrywali, co za debile. Puść, niech leci.
Ekran pokazywał teraz ruchomy obraz. Trzech rosyjskich żołnierzy i grupka Ukraińców wciśniętych w kąt pokoju. Przestraszone twarze. Mężczyzna pośrodku, na oko pięćdziesięcioletni, coś mówi, próbuje negocjować, macha rękami, trudno go zrozumieć, bo nagrywający dogaduje zza kadru. Przy nim kobieta, żona, trzyma go za ramię, milczy, chyba płacze, ale nie widać wyraźnie, po drugiej stronie starsza kobieta, bardzo stara, ledwie stoi na nogach, a przy niej – ona. Aleksandra Marczenko, z którą ich dowódca Kuroczkin spędził przed rokiem wspólne wakacje, ale ona go rzuciła, czego nie był w stanie zaakceptować. Teraz chciał ją wywieźć do Rosji, ale okazało się, że jest za późno. Dziewczyna stoi wyprostowana, sztywna, wygląda, jakby ani trochę się nie bała, patrzy odważnie, hardo, jakby sądziła, że można wzrokiem onieśmielić ludzi, którzy właśnie złożyli im wizytę.
– To tu było chyba, w tym miejscu – rzekł nagle Nikołaj.
Jegor popatrzył na ekran i porównał obraz z pokojem, w którym się właśnie znajdowali. Tak, to bez wątpienia było to samo pomieszczenie. Kałuża krwi widniała w miejscu, gdzie stała Sasha. – Starucha leży tam. – Nikołaj wskazał w stronę korytarza. – Czyli co, że im spierdoliła tak daleko? Bo na nagraniu tego nie ma.
– Na filmie nie ma też tego chłopaka, co tam leży – rzekł Jegor. – Tego brata nie ma, czyli musieli go wcześniej. Kuroczkin też go znał.
– No, bardzo był wkurwiony, jak się dowiedział, że chłopak padł. Ale z drugiej strony... o co temu Kuroczkinowi chodzi? Oni mieli powiązania z Donbasem, z ich rodziny podobno ktoś tam służył. To on się dziwi? To są naziści, nie? Nasienie takie. – Nikołaj splunął na podłogę, a potem dotknął nosa. – Trochę już śmierdzi, nie?
Nikołaj głośno wyraził to, co Jegor także poczuł. Ciała powoli się rozkładały. W korytarzu starsza kobieta, w drugim pokoju kilkunastoletni chłopak, a w następnym pomieszczeniu, z dużym łóżkiem, druga kobieta, żona mężczyzny, matka Sashy Marczenko. Wszyscy leżeli od kilku dni, ciała lekko już napuchły.
– Dobra, Nikołaj, polej jeszcze i się bierzemy do roboty, bo nie ma czasu – zakomenderował Jegor i wyciągnął kolejnego papierosa.
W spojrzeniu Aloszy Kuroczkina czaiła się złość. Patrzył na swoich podkomendnych bez współczucia, raczej z błyskiem satysfakcji w oku. Wymęczeni, uwalani błotem, leżeli przed nim, u jego stóp, wyciągnięci jak te psy, bo i psom podobni się zdawali. Cały oddział za kilka dni miał ruszyć na północną Ukrainę, więc Kuroczkin postanowił ich jeszcze przećwiczyć, podobnie jak inni oficerowie. Dawno już się tak dobrze nie bawił. Stał nad nimi, wyobrażając sobie, że występuje w amerykańskim filmie i wpaja im to, co ważne, tłucze do tych pustych łbów obowiązki żołnierza. Ale złość zajmowała w jego duszy coraz więcej miejsca. To właśnie tego dnia uzmysłowił sobie, w jak podłym stanie są oddziały – nie tylko te, z którymi miał styczność, ale i pozostałe. Przed nim stała horda głodnych i brudnych chłopaków bez przyszłości, skazanych na to, co będzie, a co od nich nie zależy.
– Ostatecznie to co. A niech idą takie, a co – mówił mu parę dni wcześniej znajomy pułkownik. – Tak po prawdzie to dobrze, że na prawdziwą wojnę nie idziemy, bo to nie jest wojsko. Takie wojsko to se w dupę wsadź.
W kieszeni tegoż pułkownika zniknęły spore kwoty przeznaczone na elementy wyposażenia, mundury, osprzęt i wyżywienie, ale on zachowywał się tak, jakby go to w najmniejszym stopniu nie dotyczyło.
– Stawki dla wyższej kadry dowódczej nie są odpowiednie – mawiali pokątnie jemu podobni, bo sądzili, że uszczknąć sobie tu i ówdzie, pozałatwiać, poszachrować z papierami to nic innego jak oddawanie ducha sprawiedliwości, choć w wojsku nigdy jej nie było i nie będzie.
Dlatego teraz, kiedy Kuroczkin patrzył na oddział młodzieńców, którzy za kilka dni mieli ruszyć na Ukrainę, był równie zły, jak zrezygnowany. I tak na nic nie miał wpływu.
Rozkazał udać się do łaźni, a do siebie poprosił dwóch młodych mężczyzn. Jegor i Nikołaj, wykończeni po forsownym marszu, stanęli na baczność w jego małym pokoju. Pułkownik usiadł za prostym biurkiem i zapalił. Ręką dał znać, żeby oni też się nie krępowali. Wkrótce gęsty, jasny dym wypełnił pomieszczenie.
– Powiem wam tak: rozpoczynamy operację, ale mam przeczucie, że to się szybko nie skończy. Nie wiadomo, jak to się będzie wszystko toczyć. Oczywiście nie macie wątpliwości, że musimy zwyciężyć?
– Nie, panie pułkowniku, oczywiście, że nie mamy – odparł Nikołaj, a Jegor przytaknął.
– Dobrze, bo tu chodzi o morale, o naszą postawę i lojalność. Słuchajcie, znamy się nie od dziś, sporo przeszliśmy, i w Donbasie, i na Krymie, znamy się dobrze. Wiem, że mogę na was liczyć, tak?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– A wy możecie liczyć na mnie, zgadza się? – Popatrzył na obu podkomendnych, a oni dobrze zrozumieli, co miał na myśli. – Moim zdaniem operacja potrwa długo, dłużej, niż się zakłada. Nie wiadomo, co się wydarzy, ale może być ostro. Może być tak, że każdy na własną rękę będzie szukał... ach, nieważne. Chcę wiedzieć, czy w razie, gdyby sytuacja się zaostrzyła, gdybyśmy, no wiecie, musieli walczyć, wypełnicie to, co wam polecę. A sprawa jest delikatna. Chodzi o... chodzi o tę młodą kobietę, co... no, pamiętacie z ubiegłego roku.
– Tak jest.
– No. Właśnie o nią chodzi. Tu jest adres, to pod Kijowem. Będziemy tam za parę dni, tak ma być. Może się uda, oby, ale gdyby coś było nie tak, gdyby się przeciągało, no wiecie... gdyby nasze jednostki się porozłaziły tu i tam, po tych wsiach, miastach. Byliście w Syrii ze mną, wiecie, jak to jest z jednostkami... No. Gdyby więc coś, to trzeba interweniować. Rozumiecie? No. A tu – mówiąc to, podał Jegorowi kilka kartek – macie parę danych o niej i jej rodzinie, tak na wszelki wypadek.
– To znaczy, panie pułkowniku, konkretnie pannę trzeba...
– Trzeba ją wywieźć. Kropka. Ja na was mogę liczyć, to i wy na mnie możecie. Na razie spokojnie. Ale uprzedzam, że taki rozkaz może wyjść. Rozumiemy się?
Kuroczkin mówił to wszystko tonem spokojnym. Nie miał wątpliwości, że obaj podkomendni wypełnią powierzone im zadanie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Widział w ich oczach prawdziwie piękne zrozumienie, czym jest nadrzędność władzy, czym wpojone uwielbienie dla nienaruszalności hierarchii. W tym bowiem tkwi istota hierarchiczności, że każdy jej szczebel żąda od niższego podległości, jaką sam okazuje przed wyższym. I dzięki temu cała konstrukcja władzy może trwać. Widział, jak teraz Jegor i Nikołaj uginają się przed jego autorytetem, wynikającym wyłącznie z tego, że znajduje się na wyższym szczeblu hierarchii. I był zupełnie pewny, że zrobią to, co im rozkaże.
Młodzieńcy wyszli bogatsi o grube pliki banknotów. Kuroczkin nie miał wątpliwości, że choć autorytet dowódcy znaczy bardzo wiele, lepiej go podkreślić czymś namacalnym, a jednocześnie przemawiającym do wyobraźni. Nie tej romantyczno-historycznej, wypełnionej patriotycznym patosem, jaką kształtowano w ich głowach od dziecka, lecz prostszej, powszedniej, najbliższej ciału i duszy.
Jeden wykładowca rzekł mu kiedyś przy wódce:
– Wszystko, co najgorsze na świecie, bierze się z tego, co człowiek potrafi sobie wyobrazić. To jest źródło zła. To tam wlewa się mordercze paliwo.
Kuroczkin nie do końca się zgadzał z takim widzeniem problemu, ale co do jednego był pewien: u niego wyobraźnia działała znakomicie, tyle że nie miało to nic wspólnego z morderczym paliwem, które pchało do boju nawet tych, co najbardziej się bali. Jemu chodziło wyłącznie o Sashę, której delikatność nie mogła wyjść mu z głowy przez całe miesiące – od czasu, gdy latem ubiegłego roku poznali się w Odessie. Przypasowała mu od razu, jak tylko ujrzał jej duże brązowe oczy, szczupłość kibici; jak wyczuł emanującą z niej, pełną młodzieńczych obietnic seksualność. Tak, przypasowała mu bardzo. Po pierwszym razie już nie był w stanie wyrzucić jej z głowy.
– Będziesz moją żoną – stwierdził w przeddzień jej wyjazdu.
– A jak nie będę chciała?
Zdziwiony popatrzył na nią, nie dowierzając temu, co słyszy. Nie takich odpowiedzi oczekuje rosyjski oficer. Oficer, a nie byle gach. Człowiek z elity, nie z pospólstwa. Odznaczony.
– Będziesz – odparł tylko, a potem jeszcze raz przygwoździł ją do łóżka.
Wojna jest jak wychodzący z ciemności stwór, zawsze odziany w inną szatę, nieogarniony pojedynczy byt, który rozlewa się na powierzchni świata. Ale wojna jest też jak miliony cienkich igieł w milionach głów. Jak niesterowalny, wznoszący się i opadający całun. O wojnie śpiewają pieśni, a potem godzą się ze śmiercią.
Kiedy Lena patrzy na swoje podwórze, przez okno lub – czasami – z ławki koło drzwi, myśli o wojnie, która nigdy nie znika zupełnie. Dziwi się wtedy powtarzalności zdarzeń, próbuje uchwycić niezbywalną ludzką wolę, aby wyszukać w niej stały element, tę cząstkę decyzyjną, co przychodzi spoza czasu – nieprzemienną wewnątrzgatunkową melodię. Pamięta, przypomina sobie to, co ma w pamięci lub co tylko za takie bierze, a później patrzy na obrazy w telewizorze, wsłuchuje się w słowa, tak uważne i mocne, że wydaje się jej, jakby pochodziły z tamtego czasu, podłego, krwawego czasu jej młodości, kiedy po raz pierwszy pokochała sercem, które teraz biło na każde wspomnienie.
Dmytro był taki jak ten Żenia, nawet może do niego podobny, choć kto to wie, żadnych fotografii nie ma. Zamazał się w jej pamięci obraz jego twarzy, ale mimo to Lena uważa, że widzi go wyraźnie, gdy sunie w przeszłość na ubroczony wojną Wołyń tamtych lat. Postawny, dobrze zbudowany, ciemnowłosy, młody ukraiński żołnierz. Oddany duchem sprawie, a sercem jej samej, Lenie, oddany w tę noc ostatnią, najciemniejszą z nocy. Przyszedł z innymi, z całą swoją sotnią, przybiegł, wpadł do domu i kazał natychmiast uciekać. Rodzeństwo, Marysia i Mały Bogdanek, pobiegli, a Lena została w jego ramionach, wpatrzona w jasne oblicze, pełne pierwotnej odwagi. Zaczęły płonąć domy, jak na całym Wołyniu. Wystrzały i okrzyki rozpłynęły się między podwórzami. A ona, wpatrzona w twarz Dmytra, przez chwilę czuła się szczęśliwa, gotowa przy nim na wszystko.
Nadchodzili z różnych stron. Zabrał ją, ciągnął za sobą i już wierzyła, że teraz należy do niej. Że nie pozwoli na żadne zło, bo on sam jest dobrem.
Czasem Lena myśli, że najszczęśliwsza chwila w jej życiu była też najstraszniejszą – dla niej i dla całej Pogranki. Gdy patrzy w ekran telewizora i widzi zbombardowane budynki, płonące stodoły, ciała leżące na chodnikach, z otchłani pamięci wraca do niej ta najszczęśliwsza chwila, kiedy ginęło jej dotychczasowe życie wraz z mieszkańcami wioski. Stali obok siebie, ona i jej kochanek, otaczały ich wrzaski, odgłosy wystrzałów, Pogranka umierała pod ciosami wojowników UPA, a jej śmierć była śmiercią każdego z osobna, samotną śmiercią wszystkich mieszkańców.
Lena rzadko wraca do ostatniej chwili, kiedy widziała Dmytra na kolanach i stojącego nad nim Wasyla, jego towarzysza z oddziału, a jej późniejszego męża. Ciosy noża są szybkie, bezszelestne. Wasyl rzekł jej po latach, że nie ma nic łatwiejszego niż wbicie w kogoś ostrza, zwłaszcza w zdrajcę. Podobno nawet się tego nie czuje. Dmytro klęczy więc jak zdrajca, klęczy już na zawsze, bo w tym miejscu zamyka się pamięć Leny i tylko ten widok zostaje z nią po kres życia.
Biedny Dmytro, myśli Lena, chciał nas wszystkich uratować, a najbardziej mnie. Byłam przecież jego wybranką, tak, byłam dla niego najważniejsza. Tak przecież było. Na pewno tak.
W głębokiej starości, kiedy już została sama na świecie, Lena uwierzyła w kolistą naturę czasu albo naturę nawrotną, jak ją nazywa we własnym języku. Przenikają się teraźniejszości w jej pamięci, jedna z drugiej pobiera treści, przesączają się przez nie zdarzenia i osoby. Na ekranie telewizora młodzieńcy tacy jak dawniej ruszają ku niechybnej śmierci.
Lena dochodzi do wniosku, że ten młody Żenia pewnie sądzi, że ona niewiele rozumie ze świata, że nie widzi już tego, co istotne. Tłumaczy jej wydarzenia z wojny, jakby dla niej to było coś nowego.
Dawno już nie byłam w Pogrance, myśli od czasu do czasu. Zebrało się wiele do opowiedzenia, ale ja im niczego już nie powiem. Już tam nie wrócę. Mogę teraz odejść, po latach służby na straży pamięci. Wraz ze mną odchodzą wszyscy, wszystkie duchy pogrankowe. Zostanie tylko tablica z ich nazwiskami – że tu kiedyś żyli, że tu dawniej stała wieś, która musiała spłonąć, bo takie są koleje dziejów, wyższych sił, jak by powiedzieli inni. Tak samo dziś mówią. Żenia włącza telewizor, a w nim Putin i pozostali powtarzają słowa o dziejach. Że to jest jakieś prawo dziejowe, że oni teraz mogą przychodzić tu i brać wszystko jak swoje. Wtedy też powtarzali, że są prawa narodów i prawa dziejów – i że te prawa nakazują im brać. Wszystko, także życie.
Nie, oni się nie przyznają, oni nie są niczemu winni, to duch czasu narzuca im działanie. Są niewolnikami wyższych sił, nie mogą zawieść swoich, więc muszą niszczyć innych.
Długo żyję i wiem już, że mężczyźni są niewolnikami wyższych sił o wiele bardziej, niż kobiety są niewolnicami mężczyzn. Przynajmniej tak jest tutaj i tak było, takie zdanie miał o tym Wasyl, tyle że on nie rozumiał swojego zniewolenia.
Dziś wygląda na to, że historia zatacza takie samo koło, jakie toczyła setki razy i będzie toczyć przez następne stulecia.
W pierwszych dniach wojny na podwórzu Leny zatrzymywali się ludzie ze Wschodu. Najpierw były to pojedyncze grupy, później coraz więcej uciekinierów wędrowało do granicy z Polską. Znacznie wzrósł ruch samochodowy. Widok był inny, a jednak podobny do tego sprzed lat, kiedy bieżeńcy ratowali życie ucieczką. Jej młodszy brat, Mały Bogdanek, mówił wówczas, że to duchy zza rzeki, i pytał, skąd się biorą takie dziwne istoty. Przychodzili wynędzniali, o bladych, pomarszczonych twarzach, przejętych lękiem. Ukradkiem spoglądali dookoła, jakby chcieli zniknąć czym prędzej. Wokół cały Wołyń płonął. Przypomniała sobie łunę za rzeką, tę pierwszą łunę, w którą wpatrywała się z siostrą, gdy za nimi stali sąsiedzi, cała wioska – w zupełnym bezruchu.
Dzisiejsi bieżeńcy uciekali w tę samą stronę, ale w innych ubraniach, w czasie innym, a łun na niebie nie było. Żenia za to opowiadał, że z nieba lecą pociski; nie wiadomo skąd i nie wiadomo, kiedy mogą się zjawić. Współcześni bieżeńcy nie byli z jej świata. Jej świat pozostał w nieosiągalnej strefie, poza doznaniami. Oni jednak, choć ze świata odmiennych barw, w oczach Leny wyglądali podobnie. Ich kroki nie były ani krótsze, ani dłuższe, ich gesty kreśliły taki sam zarys, ciała z podobnym oporem sunęły pustą przestrzenią Wołynia, zjawiały się, by pobyć przez chwilę, a potem znikały. Setki, tysiące przesuwających się ciał.
To mąż wpajał jej ten rodzaj myślenia – że są tylko ciała, nie odrębne umysły, światy sąsiednie. Tłumaczył wypity, że zabijanie Lachów tak samo jak zabijanie zdrajców czy Ruskich ma sens w rozumieniu ilościowym. Zabicie jednego musi prowadzić do kolejnego. Mord kreuje mord. Wasyl lubił to słowo. Mord. Jedynie liczba mordów decyduje o jakości zabijania. Był, jak to określał, zwolennikiem ujęcia statystycznego.
– Pokazali nam Niemcy, jak się należy przygotować do systematycznych działań – mówił niekiedy po pijanemu.
Często tych Niemców przywoływał, wyrażał podziw i choć nienawidził ich nie mniej niż Polaków czy Rosjan, uznawał ich autorytet w dziedzinie likwidacji przeszkód. To od nich ponoć nauczył się, że przedmiot takiej likwidacji nie może wykraczać poza pojęcie ciała – jako ruchomego mechanizmu, podobnego do nakręcanej zabawki. Nie ma w ciele nic poza wpisanym ruchem kończyn, jak u pająka lub szczura. Jedynie myśląc w ten sposób, da się sprostać wymogom śmiertelnej statystyki, podołać trudom regularnego mordu. Wasyl dobrze wiedział, o czym mówił, był nie tylko dawnym bojownikiem UPA – sam się tak nazywał – ale też zasłużonym działaczem radzieckiego aparatu, ścigającym dawnych towarzyszy, wrogów ludu. Zanim umarł, przyczynił się do znacznej poprawy śmiertelnych statystyk.
Lena w ostatnich dniach często spoglądała z ławki przed domem na ciągnące wzdłuż płotu grupki, wracając myślą do Wasylowej śmiertelnej statystyki ruchomych ciał. Oczy już nie pokazywały jej świata równie wyraźnie jak w czasach, kiedy była dziewczyną, ale ona wiedziała, że doświadcza tego samego, tej nierealnej identyczności każdego skrawka czasu, czy to przed laty, czy teraz. Statystyka śmiertelna też musiała być identyczna jak ta z czterdziestego trzeciego roku, kiedy wchodzili do Pogranki, a potem do innych wsi. Z czasem Lena zrozumiała, że aby patrzeć przez pryzmat śmiertelnej statystyki, przez obraz ruchomych ciał, wystarczy dobrze się wsłuchać w chór wzniosłych słów i zagłuszyć własny wewnętrzny głos. Dawniej ten chór płynął z gazetowych szpalt, niósł się po polu z agitacyjnych wieców, mącił głowy gdzieś pod lasem, przy rozpalonym ogniu, w kręgu zebranych tam osób; dziś natomiast wydobywał się ze skrzynki telewizora albo z radia. Żenia mówił, że w rosyjskiej telewizji rozgłaszana jest propaganda – Ukraina ma przestać istnieć, a oni nie są żadnym narodem.
– My nie naród, tak mówią! – unosił się Żenia i na koniec krzyczał: – Sława Ukrajini!
A Lena w tym okrzyku słyszała coś więcej niż tylko zaklętą w chłopaku złość i dumę wyrażaną na tle obrazów z ekranu. Kiedy zawołał tak po raz pierwszy, uniosła brwi. Lecz później, gdy Żenia znów mówił o chwale Ukrainy, Lena zamarła. Gdzieś głęboko, w odmętach pamięci coś się poruszyło i zaczęło wzrastać, aż wreszcie spomiędzy płonących domów wyłoniło się wspomnienie męskich gardłowych zawołań. Tych samych, a jakże dziś odmiennych.
U kresu życia wspomnienia już nie są pewne. Niekiedy bywa i tak, że łączą się ze sobą zdarzenia odległe od siebie, niezwiązane żadną nicią, rozdzielone przepaścią nie do przebrnięcia. Łączą się w jednym prostym widzeniu, gdy bladość dnia posyła umysł ku wierzejom czasu.
Przed laty Miłka wmawiała jej, że wołyńska zbrodnia odbyła się bardzo dawno, w innej rzeczywistości. Miłka przyjechała do niej z Polski po śmierci Marysi, siostry Leny.
– Przez wierzeje czasu możesz przejść, dokąd chcesz – odparła jej Lena. – Nie, to nie było wcale dawno. To trwa nadal. Jak umrę, może wtedy już tego nie będzie. Póki żyję, to jest.
Za dnia Lena, siedząc przy oknie, chłonie bladość poranka i południa. Bieżąca chwila rozciąga się na powstały w jej pamięci przelot ponad chwiejnym korowodem lat. Wtedy dachy dawniej płonące zachodzą na widoczne po lewej stronie drogi posesje bogaczy z miasta; jej dawna wypalona Pogranka przenika przestrzeń, usadawia się w obrębie danej w tej chwili widzialności, ogarnia całą Połapę, każdy jej plac, skwer, drogę i zabudowę. Serce Leny bije szybko, rzeczywistość i czas kurczą się, choć ona ma wrażenie, jakby się rozdymały, coś idzie w jej stronę, zapomniane istnienie przesącza się przez otwarte wierzeje, a ona chwyta je myślą.
Jestem kobietą, która musi pamiętać – powtarza sobie Lena dzień za dniem. Jest we mnie coś obcego, coś, czym nie jestem sama, i to mnie przeraża, to mnie pochłania, jakbym ginęła w tym czymś, czym nie jestem. Ale z całych sił muszę i pragnę pamiętać. To jest moja jedyna rola, moje przeznaczenie. Całe życie byłam pamięcią tych, którzy nie mogli pamiętać.
Pogranka już się dopala, jeszcze słyszę głosy chłopów, cały kureń opuszcza wieś, jeszcze widać brud konania, Wasyl niesie mnie na tle gorzejących domostw, niesie mnie prosto do innego życia. Myśli, że mnie ratuje, ale w rzeczywistości składa na krawędzi grobu. Pogranka ginie, ale wtem, bez ostrzeżenia, nagle przenika powietrze, faluje kształtem domostw, zagród niszczonych, rusza ku górze jak ku Stwórcy i osiada lekko na wyasfaltowanych jezdniach Połapy, a ja patrzę przez okno na tę bladość dnia, w której objawia się na chwilę rysunek tamtego czasu. To tak, jakbym przekraczała siebie samą, wierzeje wydrążone w czasie. Już niedługo, dużo mi nie zostało. Wszystko się powtarza. Pośród wojny wkraczałam w życie, pośród wojny z niego odchodzę. Jestem tylko ja, ostatnia. Gdyby choć raz jeszcze zobaczyć jego, Dmytra, tam, między naszym domem a zagajnikiem, jak stoi samotny i dumny, w czarnej kurtce i z papierosem w dłoni. Może kiedyś tak będzie, ale nie dziś.
To, czym jest dzisiaj, tym było i wczoraj. Jak się urodziliśmy, tak nam przyjdzie umrzeć. Żaden dzień nie przynosi pociechy, każdy niesie raczej rozczarowanie i rezygnację. Nie mam już po co żyć.
Lena trwa na krawędzi światów. W bladym świetle dnia dawna Pogranka jest i jej nie ma, zjawia się, by za chwilę zniknąć, ale to wszystko jest dla Leny dowodem wieczności trwania. Może dzięki tej wierze udało się jej dożyć kolejnej wojny. I nawet kiedy ma wrażenie, jakby ktoś był w domu, jakby ktoś się w nim osiedlił, jakaś dziewczyna czy kobieta, czy załoga robotników budowlanych, którzy już przestali przychodzić, pozostaje wdzięczna samej sobie za te wszystkie trudne lata, przez które pamięć o wołyńskiej tragedii ciągnęła jej duszę ku ziemi.
Na skórze widniał nabrzmiały krwiak. Pod lekkim naciskiem bolał ją cały bok. Sasha podniosła się z łóżka i stwierdziła, że przespała kilka godzin. Zakręciło jej się w głowie i musiała usiąść. Dopiero teraz, kiedy mogła dłużej odpocząć, zdała sobie sprawę, jak wyczerpała ją długa wędrówka.
Korytarz był ciemny i zimny. Wyszła z pokoju i po chwili znalazła się w kuchni, gdzie panowała nieco wyższa temperatura. Ołena Taraszuk stała pochylona przy oknie, prawą dłonią opierała się o stół. Mogła nie usłyszeć jej kroków, gdyż nie zareagowała w żaden sposób. Wpatrzona w dal, wydawała się nieobecna. Tak samo niekiedy zachowywała się babka Sashy, która potem mówiła jej, że w ten sposób wypatruje ostatnich wrażeń, chce jeszcze się napatrzeć na świat, póki w ogóle można. To ostatnia szansa, żeby dojrzeć coś, czego się dotąd nie widziało, co było mało zajmujące w aktywnym życiu, a nagle, u samego kresu stawało się równie ważne jak wszelkie inne doznania.
– Moja ty Sasheńko kochana, ty wiesz, że jak się jest starym, to wszystko tak się w głowie ze sobą miesza, całe to życie zdaje się takie, jakby nas kto przez nie prowadził, a nie my sami szli. No tak to jest na starość. Jakby nas kto prowadził albo... ja wiem? Coś prowadziło. Tylko co?
Sasha przycupnęła na niewielkim krześle i pomasowała bolący bok. Jej wzrok znów zatrzymał się na starej kobiecie przy oknie. Próbowała się skoncentrować na tym, co bieżące, ale pamięć jak zwykle popłynęła własnym nurtem i przywołała wyłowione nagle z ciszy męskie głosy dobiegające z podwórka.
Skrzypnięcie furtki, tubalne zawołania, kroki ciężkich butów.