Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Losy bohaterek najnowszej powieści Marcina Pilisa splatają się w obliczu dramatycznych wydarzeń, które łączy zapomniana przeszłość.
„Mocna, chwilami brutalna, ale i mądra psychologiczno-społeczna opowieść o kobietach. Otworzy oczy, zmusi do myślenia. Nie odłożycie jej obojętnie. Wstrząśnie każdym myślącym czytelnikiem i nie da o sobie zapomnieć”. Anna Klejzerowicz.
Paula, nastolatka mieszkająca w domu rodziny zastępczej, gdzie pada ofiarą molestowania seksualnego, zostaje sprzedana ludziom zajmującym się prostytucją. W tym samym czasie Klaudyna otrzymuje wiadomość od nieznajomego mężczyzny, która dotyczy jej porzuconej tuż po porodzie córki.
Krok po kroku Klaudyna podąża za wskazówkami, które ostatecznie mają doprowadzić do spotkania matki i dziecka. Dla bohaterki jest to również ważna wędrówka w głąb siebie i zmierzenie się z demonami przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Marcin Pilis, 2019
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © chainat/123rf.com
Zdjęcie Marcina Pilisa: © Anna Paterek
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Joanna Fortuna
Skład: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-47-1 (EPUB); 978-83-66229-48-8 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Miała szczupłe ciało i delikatną, dziecięcą twarz. Karol Cichowski siedział oparty o niską ławę i przyglądał się fotografii. Poważne oczy, linia zaciśniętych ust, na policzkach warstwa rdzawego pudru. Widział gorycz bezradnego sprzeciwu, chwilę gniewu uchwyconą w płaskim kadrze prawdy.
– Ładne – powiedział po namyśle. – Wieczorem możesz ruszać.
– Muszę wcześniej. Spieszy im się, bo podobno nie tylko my jesteśmy zainteresowani.
Mariusz Rolek wypowiedział te słowa z niepokojem w głosie.
– Dobrze, nie ma co zwlekać. Jedź od razu. Tylko pamiętaj, umawialiśmy się.
– Jasne, nie ma problemu.
Kiedy kilka minut później Karol Cichowski został sam, jeszcze raz sięgnął po zdjęcie. Na odwrocie nieporadnie skreślone litery składały się w napis: Paula.
Przyjrzawszy się dokładniej, mruknął coś pod nosem. Rzeczywiście była taka, jak zapewniał ten obleśny typ. Wprawdzie trochę zepsuta biedą, wymięta, ale przecież wszystko można naprawić. Jej oczy robiły ogromne wrażenie: wyzywające, przesiąknięte szczególnym odcieniem pogardy, jaka rysuje się na twarzach nieskażonych dziewcząt, tych wczesnych nastolatek, dopiero odkrywających głębię własnej kobiecości.
Na chwilę uwolnił wyobraźnię i pozwolił, aby przeniknął go rozkoszny dreszcz. Odległe obrazy zabłysły w pamięci, a dłoń mocniej ścisnęła zdjęcie.
Ileż to lat, ile lat upłynęło?
Podszedł do biurka, pamiętającego czasy międzywojenne, wsunął zdjęcie do szuflady i zamknął ją na klucz. Drobiazgi gromadzone od wieków. Małe przedmioty, pozornie bez znaczenia, a jednak utrwalające nieubłagany upływ lat. Dokumentacja ważna jedynie dla niego, i tak nikt inny by tego nie zrozumiał. Wszystkie te chusteczki, stos czarno-białych i kolorowych fotografii, fragmenty porwanych ubrań w osobnym pudełku – kiedy je tam włożył? – błękitna oprawka okularów, kilka pierścionków, kosmyki włosów zmieszane z wąskimi i szerokimi wstążkami, miniaturowa maskotka z pluszu – przedmioty te, podobnie jak wiele innych, nadal leżały bezpiecznie w suchym i odgrodzonym od reszty świata wnętrzu.
Co się z nimi stanie, kiedy będzie musiał odejść?
Dopił whisky. Myśl o spotkaniu z dziewczynką przynosiła fizyczną błogość, coś, czego prawie już nie pamiętał. Zdjęcie obiecywało wiele.
Otrząsnąwszy się, założył marynarkę i płaszcz, zgasił lampkę i opuścił pokój.
Sekretariat unurzany był w ciemnej czerwieni. Gosia podniosła głowę, gdy tylko przekroczył próg, i uśmiechnęła się zza biurka. Formalnie taktowna, tak jak należy, przepisowy uśmiech, choć oczy ani trochę nierozweselone.
Karol Cichowski dobrze to widział, nic nie umykało jego uwadze. Doskonale rozpoznawał mowę ciała swojej sekretarki. Była to mowa nieprawdziwych gestów, wymuszonej mimiki, pełna przepisowych ruchów i póz. Nie przeszkadzało mu to. Nawet lubił świadomość, że Gosia najchętniej opuściłaby to biuro i więcej nie wracała, gdyby tylko mogła. Gdyby jej pozwolił.
Odwzajemnił jej uśmiech, dopinając guziki płaszcza.
– Gosiu, dziś mnie już nie będzie, więc najlepiej zamknij, a potem możesz udać się do siebie.
– Oczywiście.
– Dziękuję.
W oczach młodej kobiety rozjarzyła się iskierka czegoś, co w równej mierze mógłby uznać za przejaw radości, jak i największej obłudy. Dawno już pogodził się z tym, że dziewczyny, którym dawał na chleb, nie darzyły go nawet cieniem sympatii. Zresztą, wymaganie podobnych wariactw uznawał za głupotę. Wiedział, że nie da się skłonić kobiety do ciepłych uczuć, jeśli ona ich w sobie sama nie roznieci. Wszystko inne jest zaledwie udawaną rolą, dokładnie taką, jaką każdego dnia odgrywała dla niego Gosia.
Wyszedł na korytarz. Zamienił kilka słów z postawnym mężczyzną siedzącym za drzwiami, poklepał go po ramieniu i ruszył przed siebie. Po chwili był już na schodach. Kilkanaście stopni i znalazł się u drzwi. Panował chłód, więc szczelnie owinął się szalikiem. Człowiek z ochrony nacisnął klamkę i Karol Cichowski wyszedł na zewnątrz.
Budynki po drugiej stronie drogi tonęły we mgle, szarówka powoli przechodziła w mrok, oblekając świat ciemnym kurzem nocy. Głęboko wciągnął mokre, czyste powietrze i rozejrzał się wokół. Rozpadające się bloki pod lasem skrywała mgła, ale myśl o nich jak zwykle zaprzątnęła mu głowę. Tyle wspomnień wiązało się z nimi.
Wsiadł do samochodu i powoli ruszył. Obraz dziewczynki ze zdjęcia przesunął mu się przed oczami. Niewinność, rzecz najcenniejsza na świecie, otulała jej postać niczym niewidzialna chmurka, zupełnie jakby stanowiła najcenniejszy rynsztunek, zbroję chroniącą przed złem nocy i dnia. To była czysta radość życia, magia niepowtarzalnego zespolenia urody, młodości i siły, właściwa niewielu podobnym istotom. Karol Cichowski wiedział, że taka chmurka niewinności, zaledwie wyczuwalny obłoczek, to nie ochronny puklerz, ale zdradliwa przynęta na upiory, przed którymi nie można się obronić.
Rozsiadł się wygodnie i uchylił szybę. Papierosowy dym natychmiast ulotnił się z kabiny. Pewien trzydziestoparoletni lekarz stanowczo zabronił mu palenia, ale Karol Cichowski nie dowierzał lekarzom, a najbardziej nie dowierzał młodym ludziom, twierdzącym, że lepiej wiedzą, co dla niego dobre. Minął odrestaurowane budynki gospodarcze, dwa postawione własnymi środkami domy i po chwili opuścił miasto.
Jego miasto. Wskrzeszone z martwych.
Ona nie jest moją mamą. Wczoraj podsłuchałam, jak rozmawiała z nie moim tatą. Mówili o mnie. Najpierw myślałam, że to nie o mnie, bo rozmawiali o jakiejś „niej”, ale tak jakby inaczej niż zwykle, i brzydko się pokłócili. Nie znoszę, kiedy się kłócą, muszę wtedy uciekać pod dach, żeby nie mogli mnie widzieć. Lubię tam być, gdy nie mogę chodzić do szkoły.
Wczoraj pierwszy raz nie uciekłam. Kiedyś widziałam na filmie, jak dziewczynka skrada się i słucha, co mówią rodzice, a potem płacze, bo oni nie chcą już być razem. Nie moja mama i nie mój tata będą razem zawsze. Będą zawsze ze sobą. Tylko ze sobą. Aż się pozabijają.
Słuchałam ich długo, tak długo, aż nie słyszałam już nic, tylko ich wrzask. W domu nie moich rodziców jest dużo wrzasku. Są dni, że mówią, jak im ciężko i że świat jest taki zły, że muszą się mordować dzień w dzień, i jeszcze ona – czyli ja – zjada darmo, bo nic nie robi. Piją wtedy wino i omawiają poważne sprawy. Kiedy nie piją, milczą i wtedy jest spokojnie, i nawet z osobna są przyjaźni dla mnie, pytają o różne rzeczy i o szkołę. To się kończy, gdy przestają milczeć.
Bo nie moi rodzice już tak mają.
Aż do wczoraj nie wiedziałam, że ona nie jest moją mamą. Podejrzewałam coś, lecz nigdy nie spytałam jej o to. Teraz już wiem, że ona jest taka sama, jak nie mój tata. Patrzyłam przez uchylone drzwi i widziałam, jak nachyla się w jego stronę i mówi:
– Moja też nie jest! I nie gadaj mi tu głupot, że mnie co trzyma. Ja wiem, co tobie chodzi po głowie.
A nie mój tata zaczął się śmiać, wykrzywił się tak nieładnie i zaczął kaszleć. Kiedy przestał, powiedział:
– Zrobimy to razem, kobieto.
Ciągle nie wiem, co chcą razem zrobić. Oni rzadko robią coś razem, chyba że akurat mówią do siebie o tych ważnych sprawach, a potem się brzydko kłócą, albo kiedy oglądają telewizor. Czasami jestem z nimi i też oglądam. Kiedy byłam mała, oglądałam często, ale teraz już wyrosłam – tak mówi nie moja mama – i nie potrzebuję na te głupoty patrzeć, bo od tego tylko się za młodu głupieje i złe rzeczy po głowie chodzą dziewczynom, za dużo sobie wyobrażają, różnych fiu-bździu im się zaraz chce, i to takie teraz młode, a już nie wiadomo co. Nie moja mama powtarzała mi, że muszę być porządna. Jak nie będę porządna, to źle skończę, a od oglądania nie będę porządniejsza. Często mi to mówiła. Kiedy byłam jeszcze mała, zapytałam, co się robi, że się jest porządnym, a nie moja mama powiedziała:
– Słucha się swojej matki. Porządna dziewczyna za matką pójdzie w ogień.
Nie rozumiałam, jak to jest iść w ogień za matką i dlaczego właściwie matka miałaby wchodzić do ognia, ale pewnego dnia prawie pojęłam, co chciała powiedzieć. Kładłam się, kiedy nie mój tata wszedł do mojego pokoiku. Był jakiś dziwny. Od razu położył palec na wargach i cicho podszedł do mojego łóżka. Ja już leżałam. Cuchnął winem. Myślałam, że chce mnie skarcić, bo jak się upił, to lubił karcić.
Teraz to ja cię skarcę – mówił tak albo jakoś podobnie, idąc już w moją stronę. A potem szczypał. Mocno i w różnych miejscach, zaciskał palce, tak że na drugi dzień nadal miałam sine ślady, spoglądał na mnie i pytał: No i co, no, jak ci? Jak ci teraz? Jednak tego wieczoru nie chciał mnie karcić. Od razu wyczułam, że jest inny niż zwykle. Byłam zdrętwiała, zrobiłam się jakby twarda, jak moje stare lalki w kątach, i nieruchoma, bo jego wzrok był jak sznur, a potem jego ręka zacisnęła się mi na buzi. Coś mówił, zrzędził tak jakby, ale nie rozumiałam nic. Wtedy ucisnął mi pierś i zaczął gładzić. Byłam mniejsza i ta pierś to wcale nie była pierś, bo była jeszcze bardzo mała, a jednak on gładził i zbliżał usta do mojego ucha. Potem przesunął rękę i włożył mi ją do majtek. Miał szorstką i wielką dłoń z grubymi palcami. Te palce zawsze wyglądały jak krótkie napuchłe kiełbasy. I wtedy poczułam, jak on tymi palcami przesuwa i naciska mnie tam między nogami, i udało mi się krzyknąć. Zacisnął mocniej dłoń i zaczęłam się dusić. Wtedy rozsunął spodnie, coś powiedział, ale nie słyszałam co, bo nagle ogarnął mnie całą jakiś szum, taki głośny szum, jakby z morskiej muszli. A on chwycił moją rękę i powiedział:
– No, dotknij... Dotknij se...
I coś jeszcze mówił, ale nie słyszałam więcej, bo szum przeszedł w trzask. Za chwilę to był już zgrzyt, jakby mnie miało od tego zgrzytu ogłuszyć na zawsze. A potem nagle poczułam, jak jego ciężar słabnie i zobaczyłam nie moją mamę.
– Ty skurwysynu jeden, ty! Ty gnoju zjebany! Przecie to jeszcze młode! Gdzie te łapska, gdzie?!
Nie moja mama kazała mi iść za sobą. Nie chciałam, ale ona wtedy powiedziała:
– Jak ci mówiłam? Porządna masz być! Zobacz, coś narobiła! Pójdziesz ze mną, raz!
Pomyślałam, że pewnie teraz pójdziemy w ogień, ale nie moja mama zaprowadziła mnie do łazienki. Słyszałam, jak nie mój tata śmieje się i mówi, że jeszcze dzisiaj zatańcują.
Nie moja mama kazała mi się rozebrać i zaczęła mnie tam oglądać i macać. Potem wypuściła powietrze i powiedziała:
– Oj, w ogniu się będzieta smażyć, i on, i ty.
Próbowałam wytłumaczyć jej, że nie chciałam, żeby nie mój tata przychodził do mnie.
– Też pójdziesz do ognia.
A kiedy spytałam, czy pójdę tam za nią, chlasnęła mnie w głowę.
– Nie być bezczelna, dziewczyno!
Dzisiaj jestem starsza i rozumiem, że nie moja mama chciała powiedzieć coś innego. Ale przecież ja nie mogę za nie moją mamą iść w ogień. Bo nie moja mama mnie nie kocha. Ona już tak ma.
Kiedy wczoraj pierwszy raz nie uciekłam, drżały mi nogi. Bałam się ruszyć, żeby nie usłyszeli, że podsłuchuję. Ale i tak mnie zobaczyli. Mówili właśnie, że muszą to zrobić, bo już w tym życiu chuj ich strzela jeden, a żyć przecież trza. Oni często tak mówią. Że ten chuj ich strzela. Podobnie mówią moi koledzy z klasy. Ale ja nie. Nie chcę mówić tak, jak nie moi rodzice, nie chcę się bawić w to, czego żądają ode mnie w szkole chłopaki. Od czasu, kiedy opanował ich szał macania dziewczyn, zmienili się całkowicie. Pamiętam, jak szłam do domu, a oni zaczaili się za jakimś murem. Było ich dwóch, z równoległej klasy. I jak tylko mnie przygnietli, od razu zaczęli macać. Ze wszystkich macań, jakie przeszłam, to było najgorsze. Macali mnie wszędzie i mocno, chyba chcieli rozebrać, a jeden z nich wyciągnął to swoje coś i przystawił mi do twarzy, a ja nie rozumiałam, o co mu chodzi. Wtedy ten drugi zaczął nagle macać tak mocno, że musiałam krzyknąć, bo gniótł mnie między nogami bez opanowania, jakby coś go zamroczyło. Nagle ktoś ich wystraszył i pobiegli. Wiedziałam jednak, że to nie koniec, nie ostatni raz. Prawie wszystkie dziewczyny były już wymacane i prawie wszyscy chłopcy macali, nawet tacy, że trudno ich o to posądzać, ich mamy na pewno bardzo ich kochały i nigdy by w to nie uwierzyły, a nawet jakby uwierzyły, to byłyby z nich dumne. Najgorzej było po roratach. Stali często całymi grupami i rzucali się na dziewczyny nieraz od nich dużo starsze, a jak było trzeba, gonili do upadłego, przewracali i zaczynali macać. Macali lasem rąk, a te ręce walczyły z sobą o kawałek cipki, przepychały się jak zgłodniałe węże.
Dawno temu powiedziałam sobie, że nie będę mówić jak oni. Ani tak, jak nie moi rodzice, bo nie mój tata jest taki sam, jak chłopaki z klasy, tylko ma większe paluchy.
Zobaczyli, że stoję za drzwiami, i przestali mówić. Tylko wpatrywali się we mnie, jakbym była zjawą, a ja wpatrywałam się w nich i nie byłam w stanie się poruszyć. Wokół wisiał gęsty dym z papierosów, a żarówka dawała to smutne ciemnożółte światło, od którego przychodzą złe myśli. Chciałam biec na górę, pod dach, i żeby zapomnieli od razu, że ich podsłuchałam, i już tam sobie dalej tylko siedzieli, a ja pójdę cichutko i tak jakby mnie nie było. Ale nogi miałam jakby przymurowane do podłogi i nagle zachciało mi się sikać. Próbowałam wytrzymać, ale oczy nie mojego taty były jak oczy diabła, spoglądał tak strasznie, że popuściłam tam pod drzwiami i poczułam, jak siki płyną mi po nogach.
Wtedy nie moja mama wstała od stołu. Miała chwiejny chód, jednak szła szybko, prosto w moją stronę. Otworzyła szeroko uchylone drzwi i walnęła mnie ręką w twarz. Poczułam jej kości na policzku. Złapała mnie za włosy, zaczęła potrząsać i krzyczeć, myślałam, że za chwilę walnie moją głową w ścianę. A wtedy nie mój tata ją odciągnął. Szamotała mu się w rękach, wyrywała i wiem, że chciałaby rzucić się znowu na mnie i wyszarpać, i bić. Chciałaby znowu mnie wyzywać. Ale nie mój tata jej na to nie pozwolił. Po kilku minutach uspokoiła się. Usadził ją na krześle i powiedział:
– Co robisz, kobieto?! Kurwa! Po coś ją jebła? Jak jej teraz wyjdzie jakiś, kurwa, bąbel, jakieś limo czy chuj tam wie co, to co będzie? Pojebało cię?
A nie moja mama tylko siedziała, podpierając czoło ręką, i odepchnęła go od siebie. A potem powiedziała:
– Zamknij się, ty głupi ciulu! Gówno z tego rozumiesz!
Nie mój tata: – Zrób coś z tym!
Nie moja mama: – Odwal się.
Nie mój tata: – Kurwa, ja z tym coś zrobię.
Nie moja mama: – Nie! Nie dotykaj jej! Zostaw, będzie dobrze, nie bój się.
Zaczęła palić i nie patrzyła już na mnie więcej, a nie mój tata kazał mi iść do siebie, bo go nerwy wezmą. W pierwszej chwili nie mogłam oderwać stopy od podłogi. Wydawało mi się, że przyrosła, jakby ją ktoś przybił do deski.
Nie moja mama zachłannie paliła, pociągała raz po raz długie, głębokie machy. Nie mój tata znowu kazał mi iść do siebie. Udało mi się wreszcie przesunąć stopę, a wtedy nie moja mama odwróciła do mnie głowę i powiedziała:
– Idź, dziecko, idź. Potem przyjdę do ciebie.
Tak łagodnie to powiedziała, że nagle chciałam do niej podbiec albo żeby ona przyszła do mnie, ale teraz, już, od razu; jednak powoli odwróciłam się i poszłam do łazienki. W oczach nie mojej mamy szkliły się łzy, ale nie wiem, dlaczego i czy to przypadkiem nie z mojego powodu.
Zasnęłam wczoraj, a dzisiaj obudziłam się i bolała mnie twarz.
Rano weszła nie moja mama. Zapowiedziała mi, że nie idę do szkoły, bo szkoły już mi wystarczy. Spytałam dlaczego, przecież inni chodzą nadal. Odparła, że za dużo nauki dla takiej dziewczyny jak ja to tylko robi problemy i że mam się iść wykąpać, tylko dokładnie. Obejrzała mi twarz pod światło i syknęła przez zęby, miała na czole jakąś ciemną smugę i zapytałam, czy coś jej się stało. Wtedy popatrzyła mi w oczy, objęła i mocno przytuliła. Nie pamiętam już, kiedy zrobiła to ostatni raz.
Kiedy już byłam czysta i wyschły mi włosy, nie moja mama przyniosła swoją kosmetyczkę. Musiałam usiąść do światła. Zamknęłam oczy. Nie moja mama pomalowała mi rzęsy i usta, a na policzek, gdzie mnie bolało, położyła dużo pudru. Chciałam wiedzieć, dlaczego to robi, przecież nie pozwalała mi się malować.
– Tata zrobi ci zdjęcie. Powinnaś ładnie wyglądać.
Zdjęcie. Nie moja mama nic więcej nie chciała zdradzić. Moje zdjęcie było po prostu potrzebne.
Na dole czekał nie mój tata. Był ogolony; miał na sobie odprasowaną koszulę, spodnie w kant, o których nawet nie wiedziałam, że je ma, włosy zaczesane do tyłu, pokryte chyba jakimś żelem albo lakierem nie mojej mamy; pachniał płynem po goleniu o ostrym zapachu.
– No, no, jak ta lala.
Jego śmiech po chwili przeszedł w kaszel.
Nie mój tata zrobił mi dużo zdjęć. Kazał stawać w różnych pozach i raz się uśmiechać, a raz nie. Był w bardzo dobrym humorze i ciągle powtarzał, że zdjęcia będą kurewsko dobre, że ja to mam we krwi i niejeden jeszcze się znajdzie, co ze mną zatańcuje.
Tylko nie moja mama siedziała cicho. Przez cały czas nie odezwała się ani słowem, patrzyła w okno, nie na nas. Wydawało mi się, że jest nie tutaj, w pokoju, ale w innym miejscu, jakby z dala, nawet było mi jej żal i miałam ochotę ją pocieszyć, jednak nie chciałam denerwować nie mojego taty.
Później musiałam iść do siebie i tam siedzieć. Nie wiedziałam, dlaczego nie moja mama zakazała mi wychodzić z pokoju, ale wolałam nie pytać. Po południu przyniosła mi obiad. Nadal się nie odzywała. Wreszcie po kolacji została ze mną.
Usiadła na łóżku obok i powiedziała, żebym się do niej przysunęła. Objęła mnie i przytuliła. To było dziwne i pomyślałam, że coś bardzo ważnego się zmieniło albo dopiero miało zmienić. Nie moja mama przytulała mnie mocno. Jeszcze nikt nigdy tak mnie nie ściskał, ale było mi tak dobrze, że też ją objęłam i uścisnęłam. Przeszło mi przez głowę, że musiało się coś stać, bo od rana wszystko było inne niż zwykle. Pomyślałam, że nie moi rodzice się zmienili; może czekali, aż dorosnę, i kiedy już będę większa, to przyszykują mi taką niespodziankę, bo dorastająca córka to już nie małe dziecko i teraz muszą się zmienić, żebym i ja mogła się zmienić; pomyślałam, że to jest takie ogólne prawo między rodzicami i dziećmi, i w pewnej chwili ono odmienia całe życie, i wszystko staje się lepsze. Tak pomyślałam i zapomniałam już, że boli mnie policzek.
I wtedy, gdy tak się przytulałyśmy, a ja czułam ciepło jej ciała i bijące ciężko serce, nie moja mama powiedziała, że muszę opuścić ten dom.
– Musisz, moje dziecko. Musisz. Jeszcze dzisiaj.
Czułam jej gorący oddech. Nie moja mama nie wypuszczała mnie z objęć. Ściskała mocno i szeptała do ucha.
Mariusz Rolek odebrał SMS tuż przed dwudziestą drugą, z wyczuciem wjeżdżając na zbyt wysoki krawężnik, i bardzo się zdziwił. Szef zazwyczaj wystrzegał się ujawniania dręczących go niepokojów, tłumił z dobrym skutkiem oznaki głębszych emocji, ale tym razem musiało targać nim zniecierpliwienie większe niż zazwyczaj. Wysyłał SMS-y z dziwnymi – jak na niego – pytaniami: I jak? Załatwione?
Pewnie, że załatwione. Zawsze jest załatwione. Nawet kiedy do prawdziwego załatwienia jeszcze daleka droga.
Mariusz zaparkował nieco dalej, niż proponował GPS, i odpisał, że jest na miejscu i zaraz załatwi sprawę.
Pstryknął kluczykiem. W odpowiedzi samochód wydał z siebie dwa krótkie sygnały i zamrugał światłami. Oddalając się, Mariusz zerknął jeszcze, czy wóz jest dobrze ustawiony i jak się prezentuje w świetle latarni, a potem przeszedł na drugą stronę jezdni i z oddalenia przyjrzał się budynkowi.
Dom znajdował się przy jednej z bocznych ulic odchodzących od głównej arterii miasta. Musiał być postawiony jeszcze przed wojną i prawdopodobnie od tamtej pory nie zaznał zbyt wielu remontów. Po obu stronach górowały nad nim wysokie kamienice z wąskimi balkonami. Sprawiał wrażenie niezbyt obszernego, choć zajmował dużą powierzchnię. Stary tynk w kolorze ołowiu miejscami odpadał, ukazując równe warstwy cegieł, przetykane siwobiałą zaprawą. Okna znajdowały się wysoko nad chodnikiem. Podkreślał je ciąg wystających parapetów i łukowate wykończenia u góry.
Ulica o tej porze była całkowicie pusta – siąpiła lekka mżawka i powiewał nieprzyjemny wiatr.
Mariusz owinął szalik wokół szyi, rozejrzał się w obie strony i podszedł do drzwi. Wydawały się ciężkie, równie stare, jak reszta domu, pokryte zwijającymi się pozostałościami dawno położonej farby. Nacisnął wielką klamkę, która kiedyś musiała błyszczeć złotym blaskiem, i zagłębił się w mrocznej sieni. W środku zalatywało skwaśniałym mlekiem. Zapach mieszał się z chłodną stęchlizną podsyconą nieokreślonym, mdławym odorem, zdradzającym obecność ściennego grzyba, a z głębi dochodził rdzawy zapach gnijącego metalu. Było tak ciemno, że widział tylko niewyraźne zarysy przed sobą. Przez chwilę zawahał się i naraz przyszło mu do głowy, że coś tu nie gra, że został wciągnięty w zasadzkę, bo wszystko idzie tak dziwnie łatwo, niby zwyczajnie, ale jednak łatwo. Zatrzymał się, nasłuchując pośrodku długiego na dwa metry przedsionka.
Po chwili z naprzeciwka dobiegł go zgrzyt, uchyliły się drzwi i w smudze żółtego światła zobaczył głowę mężczyzny, który przyjrzał mu się badawczo i kiwnął głową.
– No, właź pan, właź pan – powiedział zapraszająco i rozchylił szerzej drzwi. – Słyszałem, żeś pan wszedł.
Mariusz był pełen podejrzeń. Nie poruszył się i człowiek w drzwiach od razu dostrzegł jego wahanie.
– Coś pan, panie, sprawa czysta. No właźże pan. – Mężczyzna zachęcił go gestem i dodał ściszonym głosem: – Jak zdjęcie? Podobało się?
Facet uśmiechał się krzywo, jakby nie całkiem wierzył w to, co mówi. Mariusz poprawił kurtkę i wszedł do środka. Owionął go zapach mdlącego ciepła.
Kobieta przy stole paliła papierosa, zapatrzona w okno. Nie zwracała na niego uwagi. Od razu zauważył podkrążone oczy i czerwone smugi na twarzy, w miejscach, po których przesuwała dłonią, by zetrzeć wilgoć.
– Siadaj pan – powiedział gospodarz i zatarł ręce. – To jak, przyprowadzić?
Mariusz spojrzał na niego zimnym wzrokiem.
– Za chwilę, najpierw formalności. I wyłącz pan ten telewizor.
Rozejrzał się wokół. Pomieszczenie było czymś w rodzaju przedpokoju połączonego z kuchnią i salonem, choć to ostanie określenie nieszczególnie pasowało do siermiężnego wyposażenia rodem z lat siedemdziesiątych. W jednym z kątów zauważył drewniane schody z misternie rzeźbioną oryginalną poręczą. Marna pozostałość minionego wystroju. Reszta była tandetna. Bieda skrzypiała z każdego kąta. Pewnie starcza im od pierwszego do pierwszego, ale nic więcej, a często mniej.
– Panie, wiesz pan... ja to... my... – Mężczyzna usiadł przy stole i uporczywie wpatrywał się w Mariusza. – Zawsze możemy, jak co potrzeba, to przechować, czy co tam. Jakby co było, że... no bo teraz dom będzie wolny, nie? To można wykorzystać, tak se myślę...
– Dobra – przerwał Mariusz i położył na stole grubą kopertę. – Tu jest kasa. Licz pan.
– E tam, ja ufam, no... to my tu miejsca mamy dość...
– Człowieku, nie wiem, o czym gadasz. Ja załatwiam sprawę i po zabiegu. Aha! I tak jak się umawialiśmy, znika wszystko, tak? No.
Kobieta, która do tej pory zdawała się pogrążona w swoich myślach, odeszła od stołu.
– Pójdę po nią – powiedziała.
Mariusz nie protestował. Znał to. Kobiety w takich sytuacjach tracą grunt pod nogami; wiedział, że tego nie da się zmienić, że tak już jest. Pochlipią sobie trochę, pochlipią, a potem ich życie wypełni codzienna norma. Gary, dupa, dupa, gary. Niech idzie, niech przyprowadzi, niech ma tę satysfakcję, czy co tam chce, jemu to rybka. Im się wydaje, że wtedy jakoś się wzajemnie lepiej rozumieją, że jakieś połączenie między nimi się wytwarza, a my, że niby faceci, to gówno z tego pojmujemy, i one mają w sobie coś takiego, czego my podobno nie mamy. Głupie pizdy, wszystkie takie same kurwy, jak się przypatrzy człowiek takiej, to jakby się patrzyło na maszynę; zachowują się zawsze tak samo, da się to przewidzieć prawie bez wyjątku, jak gdyby je ktoś, kurwa, zaprogramował na takie, a nie inne zachowanie. Niech idzie, pochlipie tam sobie jeszcze, pochlipie, a potem chuj. Niech idzie.
Popatrzył na plecy kobiety i zjechał wzrokiem na jej pośladki i nogi. Nic specjalnego, w ogóle baba już nie pierwszej świeżości. Co tam kiedyś miała, to już wszystko zużyte, wyjałowione. Takich nie lubił, starał się ich nie zauważać, to nie był jego świat.
Mężczyzna pochwycił jego spojrzenie i odczytując je po swojemu, zarechotał i powiedział głośno:
– Ma jeszcze trochę dupy, nie?
Mariuszowi żart nie wydał się zabawny, facet próbował zgrywać luźnego twardziela, ale był miękki, to wyczuwało się od razu. Zapalił i przesunął popielniczkę w swoją stronę. Przypomniał sobie, jak Karol powtarzał mu: Trzymaj się z daleka od facetów, którzy głośno chwalą swoje baby, nie ufaj typom. I Mariusz nie ufał. Natychmiast stawał się podejrzliwy i odstawiał gościa, gdy ten tylko próbował się spoufalić. Karol w takich sprawach miał rację. Skąd, lepiej nie pytać, ale dobrze wiedział, co mówi.
– Ale zobaczysz pan, jaka ta mała jest laseczka, no... że ho, ho. Ja już tam, wiesz pan, co nieco sprawdziłem... – Mężczyzna zamilkł, bo wzrok Mariusza niemal wstrzymał mu bicie serca. Zrozumiał, że przesadził. Lepiej gadać mniej niż więcej. Wyciągnął przed siebie ręce w geście niewinności. – Nie, nie... wszystko tam jest na swoim miejscu, ja niczego nie ruszyłem, po ojcowsku badałem sprawę, że tak powiem. Ale zaraz, gdzie one są? Pójdę, bo przecież, kurwa, nie zejdą.
Mężczyzna już podnosił się z miejsca, ale Mariusz uniósł rękę i pokręcił głową.
– Siedź pan lepiej i policz kasę. Poczekam. I nie musisz pan towaru zachwalać, jak nie wiesz, jak się to robi. Nieważne. Zdjęcie było w porządku. Teraz czekamy.
Widział, że facet rwie się do koperty i tylko z największym trudem powstrzymuje się przed zajrzeniem do środka. Dał mu wyraźną wskazówkę, żeby darował sobie bezsensowny dżentelmeński sznyt, ale mężczyzna albo tego nie pojął, albo postanowił męczyć się do końca w imię swojej psiej godności. Zerkał więc na kopertę raz po raz, przebierał palcami, a odkąd zamilkł, nie mógł zatrzymać rozbieganych oczu. W takich sytuacjach papieros był wybawieniem, więc pan domu palił jednego za drugim.
Przesiedzieli w milczeniu ponad kwadrans, kiedy dobiegł ich odgłos skrzypiących drzwi. Mężczyzna drgnął i szybko spojrzał w kierunku schodów prowadzących na piętro. Czoło pokryło mu się kropelkami potu, które natychmiast zaczęły płynąć w dół.
Teraz, właśnie teraz, pomyślał Mariusz. Właśnie teraz najbardziej się denerwuje. Dławi go lęk o to, że panna mi się nie spodoba, że zobaczę jakiś defekt i może zmienię zdanie. Boi się; dobrze, że się boi.
Mariusz najbardziej lubił momenty takie jak ten, gdy opiekunowie przeprowadzali pierwszą prezentację, wlokąc niechętne dzieweczki i uśmiechając się głupkowato. Wystraszeni w nie mniejszym stopniu niż dziewczyny, zmagali się ze świadomością, że pieniądze już zostały im wręczone, już poczuli rozkoszny ciężar, byli tuż-tuż wymarzonego pliku, całej hałdy szczęścia, jaka nagle miała zasypać ich obleśny żywot. A jednak, gdyby okazało się, że narybek w czymś nie odpowiada nabywcy, musieliby je oddać. Tak już się zdarzało. Po krótkiej ocenie Mariusz orientował się, że fotografia przedstawiała kogoś innego lub była zbyt wyretuszowana. Wtedy mówił tylko:
– Pomyliliśmy się. – I zgarniał kopertę z pieniędzmi.
Nigdy nie robił wymówek ani opiekunom, ani samej dziewczynie, gdyż wychodził z założenia, że chłodne milczenie znaczy więcej niż pusta gadanina, pozostawia bowiem po sobie znacznie głębszy strach i niepewność. Zdawał sobie sprawę, że gniew z powodu nieudanej transakcji skupi się w głównej mierze na dziewczynie, to ona wyrówna rachunki, pokryje straty, aby choć w części zrekompensować niepoznany ciężar koperty. Na to jednak nie mógł już nic poradzić i nawet gdyby mu zależało, nie podjąłby ryzyka. Odchodził spokojnie, ale już nigdy więcej nie wracał. Opiekunowie byli spaleni.
Najpierw usłyszeli kroki, a Mariuszowi zdawało się, że doleciało go pochlipywanie, którego tak nienawidził. Nie pomylił się. Na schodach ukazała się zaryczana dziewczyna. Próbowała powstrzymać płacz, co tylko wzmagało niepohamowany napływ łez i następujące po sobie spazmy. Kobieta obok też miała wilgotne oczy, ale przynajmniej zachowywała się spokojnie.
Mężczyzna podniósł się z krzesła i podszedł do nich.
– No Paula, to jest pan, który cię zabierze.
Ujął ją pod ramię i podprowadził do stołu. Dziewczyna nadal łkała. Trzymała w ręku nieduży plecak, wypchany tak, że stał się niemal okrągły.
Co takiego ma w tym plecaku? – przemknęło Mariuszowi przez głowę. Pewnie to, co zawsze, rupiecie, bzdury, które i tak się jej odbierze, bo przeszłość musi być wymazana, odcięta grubą kreską, żadnych wspomnień, żadnych zbędnych związków z dawnym życiem. Nikt by sobie tego nie życzył. Nie o to chodzi, że panienki mają jakieś tam swoje wspomnienia czy wizje, mogą sobie mieć nawet mistyczne przeżycia, byle tylko dupa była wypięta, kiedy trzeba, a buziuchna rumiana i otwarta. Jest to tak proste, jak pieprzenie za rogiem obskurnej kamienicy.
– Stań prosto – powiedział łagodnie.
Dziewczyna o imieniu Paula wyprostowała się i popatrzyła na niego, ocierając dłonią oczy. Ciekawe, czy przeczuwała, dokąd jedzie? Niektóre, głównie te starsze, nie miały wątpliwości, wydawały się nawet pogodzone z tym, co je spotyka, jakby im już nie zależało, bo właśnie pojęły, że nie ma nic trwałego, a miejsce, w którym akurat przebywają, to tylko przystanek. Doświadczony w swoim fachu, Mariusz nie dziwił się, że w ich zachowaniach przejawiała się prawdziwa eksplozja uczuć, od paniki po smutek tłumiony w kącie. Znał to dobrze i akceptował, ponieważ potrafił wczuć się w położenie kogoś, kto doświadcza zdrady. On sam zapewne dziwnie by się poczuł, gdyby na przykład Karol Cichowski go sprzedał. Więc rozumiał te dziewczyny i znosił cierpliwie pierwszy impuls powodujący płacz i temu podobne oznaki niezadowolenia, godził się na to wszystko, o ile tylko nie trwało to zbyt długo. W przeciwnym razie stosował powszechnie znane metody pacyfikacji opornych, choć zazwyczaj wolał tego unikać.
To była bez wątpienia dziewczyna ze zdjęcia, tyle że wyglądała na młodszą. W kategoriach towarowych oceniał ją wysoko, z takich panienek pożytek był na długie lata. Świeża, jasna twarz, szczupła sylwetka, biodra wąskie, ale wyraźnie zarysowane, cycek na swoim miejscu, no i usta – pełne i jędrne, o jakich niejednokrotnie marzyli goście ze szczególnymi upodobaniami. Niewątpliwie dziewczyna o imieniu Paula byłaby dobrym interesem, dałoby się z niej sporo wycisnąć, jak nie tu, to tam, a po roku, dwóch przesłać dalej.
Tyle że nie w tym przypadku, nie tym razem. Szkoda, że jej przeznaczenie miało być inne. Karol Cichowski rezerwował ją dla siebie. Choć mu się to nie podobało, Mariusz był lojalny i wypełniał polecenie sumiennie, bez niepotrzebnych pytań. Miał smarkulę przywieźć, to ją przywiezie, i nikt mu w tym nie przeszkodzi.
Jeszcze raz przyjrzał się dziewczynie i pomyślał, że gdyby nie zobowiązania, chętnie sam by ją przetrzebił, tak na początek, w sensie typowo przygotowawczym, żeby ją dobrze naoliwić przed okresem wzmożonej eksploatacji – weszła już w końcu w odpowiedni przedział, w sam raz dla niego. Niewątpliwie była pociągająca i Mariusz był przekonany, że i tak wszystko potoczy się, jak w przypadku innych podobnych niewiniątek.
– A to po co? – spytał, sięgając po złoty łańcuszek zwisający z jej szyi. – Niepotrzebne są takie bzdury, dziewczyna jeszcze sobie krzywdę zrobi.
– To na pamiątkę – powiedziała kobieta, wysuwając się nieco do przodu. – Chciałam, żeby... żeby coś miała, żeby...
– Niech pani to weźmie, tu nie trzeba pamiątek. – Mówiąc to, zerwał łańcuszek i położył na stole. Popatrzył jeszcze raz na dziewczynę, a potem zwrócił się do mężczyzny: – Tak jak się umawialiśmy. Będę czekał, tylko żeby to za długo nie trwało.
Powiedziawszy to, energicznym krokiem opuścił dom.
Kobieta i mężczyzna popatrzyli na siebie.
– Co ty, kurwa, z tą pamiątką? – spytał.
– Zamknij się!
Usiadła przy stole i wpatrzyła się w okienne zasłony. Mężczyzna myślał, że zaczęła płakać, ale były to tylko ciche pokasływania. Stał bezradnie, jakby nie wiedział, co robić.
– Zabierz ją stąd! – powiedziała nagle kobieta, odwracając ku niemu głowę. W jej oczach gromadziła się złość. – Zabierz ją wreszcie!
Dziewczyna o imieniu Paula ściskała plecak. Nieznacznie zgarbiona, ze wzrokiem wbitym w podłogę, wydawała się taka jak zwykle, a jednak właśnie w tym momencie coś się nieodwracalnie zmieniło: o ile jeszcze dziś, zanim zeszła na dół, była częścią całości, ciągle przynależała do tego domu, o tyle od tej chwili cała dotychczasowa przynależność wyciekła z jej chudej postaci. Nagle stała się całkowicie samotna. Mężczyzna spoglądał na nią i uzmysławiał sobie z wolna, że patrzy na coś w rodzaju ludzkiego worka. Emanował od niej zapach obcości, spłoszonego zbiega. Oderwał od niej wzrok, a później zasiadł za stołem i wyciągnął kolejnego papierosa.
– Siądź sobie – powiedział, wypuszczając dym. – No siadaj! Nie stój tak nade mną, bo to mnie wkurwia! Chwila i jedziemy.
Kobieta nagle podniosła się, przez moment stała obok nich, aż w końcu, nie mówiąc ani słowa, pobiegła na górę. Dziewczyna odwróciła za nią głowę.
– Zaraz, zaraz jedziemy – powiedział mężczyzna, kończąc papierosa.
Jakby próbował w ten sposób zapanować nad tym, co się dzieje, jak gdyby tych parę słów miało zmienić jej odjazd w zwykłą wycieczkę, po powrocie z której ciepły dom czekałby otworem. Puszczał kłęby dymu i spoglądał na sufit.
Paula nie zareagowała. Wpatrywała się tylko w swój kolorowy wypchany plecak.
Nad lotniskiem w Pyrzowicach unosiły się chmury. Tak ciemnych Klaudyna Pałaszewicz nie widziała od dawna. Polska powitała ją ulewą, temperaturą w okolicach zera i tym występującym tylko tutaj niepowtarzalnym chłodem barw, jaki pojawia się na granicy fioletu i czerni w listopadowe wieczory. Nic gorszego, jak na początek.
W drodze do miasteczka trafiła na korek, a deszcz lunął z większą mocą. Choć miała być krótka, podróż do starego domu po matce trwała prawie godzinę. Zmierzchało, kiedy taryfiarz zatrzymał się przed bramą.
– Wie pani, przez ten korek, to nam trochę nastukało – powiedział, zwracając ku Klaudynie uśmiechniętą twarz.
– Aha, no myślę – odparła. – Ile tam panu nastukało?
Kierowca podał kwotę. Klaudyna cicho gwizdnęła, ale uiściła należność bez szemrania. Kiedy chwilę później stała na ganku w otoczeniu dwóch toreb na posadzce i trzeciej na ramieniu, komórka wydała z siebie wibrujący charkot, a później rozległ się dźwięk informujący o otrzymaniu SMS-a.
Zamarła. Przecież mówiła, że nie będzie przez tydzień dostępna. Niech sobie sami radzą z głupimi turystami.
Przestała szukać kluczy i podniosła klapkę telefonu.
Widzę cię... – informował lakoniczny SMS. Nadawca był anonimowy, telefon zastrzeżony.
Odwróciła się i zlustrowała otoczenie domu. Zerknęła na stojące nieopodal sąsiednie budynki, chodnik przed placem, drugą stronę ulicy, za którą zaczynał się park, ale nic szczególnego nie zwróciło jej uwagi. Nikogo nie było widać, nikt nie czaił się za drzewami, nie dochodził żaden podejrzany hałas.
Deszcz padał drobną mżawką.
Komórka znów zawibrowała jej w ręce i Klaudyna wzdrygnęła się odruchowo. Nacisnęła przycisk.
Widzę cię, widzę teraz...
Nie oglądając się, pogrzebała w torebce na chybił trafił i wyciągnęła klucze. Zamek stawił opór, ale po kilku mocniejszych naciśnięciach pozwolił się gładko przekręcić. Przywitał ją zapach stęchlizny płynący z przedsionka, w przedpokoju nie było lepiej.
No tak, a pani Marysia miała co tydzień doglądać domu, wspaniale. I po co ja jej tyle pomagałam? Klaudyna zapaliła światło i pobladła.
– O matko, nie było jej tu pewnie ze dwa miesiące.
Meble pokrywała cienka warstwa kurzu, w rogach i na ścianach rozsnuły się pajęczyny, w zlewie stały niedomyte naczynia. Jeśli ktoś tu sprzątał, musiało to być dawno temu.
Klaudyna zamknęła drzwi na dwa zamki, zgasiła światło w przedsionku i zaczęła wyglądać przez wysokie, wąskie okna. Ulica przed domem nadal była pusta, deszcz znowu przybrał na sile. Po chwili zauważyła przechodnia w kapturze. Skoncentrowała na nim wzrok, ale nie była w stanie go rozpoznać. Przeszedł, nie wykazując zainteresowania domem, widać było, że mu się spieszy. Postała jeszcze kilka minut, w każdej chwili przygotowana na wibrację telefonu.
– Ktoś sobie nieźle ze mną pogrywa – powiedziała na głos. Przywołała w myślach nazwiska znajomych, którzy dysponowali jej numerem i wiedzieli, że dziś przyjeżdża. Byli to Kaśka Łośnicka i Hubert Zymła. Nikogo więcej nie informowała, że przylatuje.
Kaśka, to jasne – sąsiadka, mieszka dwa domy dalej, mąż, dwoje dzieci, rodzinne szczęście. Hubert – pierwsza miłość z liceum, potem oddany przyjaciel, owdowiały przed kilkoma laty; kiedyś w Hurghadzie kwaterowała wycieczkę, w której uczestniczył dla podreperowania nerwów, i skończyło się to w łóżku. Zawsze pisała do niego przed przyjazdem, ot, sympatyczna odmiana po wylewnych Egipcjanach.
Żadne z nich raczej nie byłoby zdolne do tak głupich zabaw. Mimo to wysłała SMS do Huberta, pytając, czy do niej pisał, może z innego telefonu. Nie nadeszła żadna odpowiedź. Po dziesięciu minutach wysłała jeszcze jedną wiadomość, a później zadzwoniła. Nikt nie odbierał.
Westchnęła i odłożyła komórkę. Myśl, żeby zadzwonić na policję, wyparowała tak szybko, jak się pojawiła.
– Nie, to jakaś paranoja. Jeżeli to ten mój kopt z hotelowej plaży, to go zabiję. Bo przecież chyba nie... Skąd mogliby wiedzieć, że dzisiaj tu będę? – szepnęła do siebie, mając przed oczami postawnego Egipcjanina o zniewalającym spojrzeniu, który dla niej zaczął uczyć się polskiego.
Nasłuchiwała jeszcze, wyglądała na ulicę, ale nie wydarzyło się już nic podejrzanego. Rozejrzawszy się po domu, postanowiła nieco odświeżyć salonik. Podłączyła lodówkę, do której włożyła kupione jeszcze na lotnisku jedzenie, i telewizor, dzięki czemu poczuła się nieco raźniej. Sprawdziła pokoje i strych. Stan ogólny nie był zatrważający, chociaż dom w paru miejscach wymagał remontu. Więcej energii zabrało jej odpalenie pieca gazowego, ale uporała się z tym i po jakimś czasie usłyszała w grzejnikach cichy bulgot, będący pierwszym zwiastunem ciepła.
Wtedy dopadło ją zmęczenie. Stwierdziła, że obchód całej piwnicy przerósłby każdego, nie sposób przecież tuż po przyjeździe zająć się od razu wszystkim. Z drugiej jednak strony wiele wskazówek świadczyło o tym, że choć pani Marysia dbała o regularność w odbieraniu należnych jej pieniędzy, to zupełnie lekceważyła regularne oględziny domu, a to zaczynało zakrawać na zerwanie ich sąsiedzkiej umowy zawartej przy szklankach domowej wiśniówki.
Późnym wieczorem wzięła prysznic, aż wreszcie zupełnie wyczerpana, z pilotem w ręce, weszła do łóżka. Programów było zaledwie cztery, z czego na jednym potwornie śnieżyło. Przyciszyła odbiornik i ułożyła się wygodnie.
Za oknem szalała ulewa, wysokie jodły na placu przed domem uginały się pod naporem wiatru, a gałęzie starej śliwki, na której przed laty wisiała huśtawka, chrobotały o szybę. Pokój jarzył się ruchomymi blaskami ekranu, zgromadzone w nim sprzęty raz po raz wyłaniały się z cienia i przywodziły Klaudynie na myśl sceny z minionych lat, z czasów, kiedy jeszcze żyła matka i zanim wydarzyło się – to, o czym nigdy nie zapomni.
Starała się przyjeżdżać jak najrzadziej, tylko po to, żeby dopilnować domu i nieco odetchnąć od Egiptu, który w nadmiarze był – nawet dla niej, tak kochającej słońce i upały – trudny do zniesienia, w czym swój udział miał nienaprawialny charakter rozmaitych turystów. Na każdej wycieczce, którą obsługiwała w roli rezydenta popularnego biura podróży, trafiali się ludzie z piekła rodem – jak ich nazywała pod nosem. Wprawdzie późną jesienią liczba wycieczek spadała, ale i tak Klaudyna musiała co jakiś czas odsapnąć, zregenerować się psychicznie, gdyż inaczej popadłaby w szaleństwo.
Na dodatek w ostatnich tygodniach odczuła zaskakującą falę niechęci do swojego miłego kopta, czego nie potrafiła w żaden sposób wytłumaczyć. Niechęć nadeszła nieoczekiwanie. Po prostu kopt nagle poszarzał; nie działały już na nią ani jego wygląd, ani zapach, ani głos, nużyła ją powtarzalność łóżkowych sekwencji, a nawet jego przesadna gotowość do seksu. I tylko nie znajdowała sił, żeby mu dać do zrozumienia, co o tym wszystkim myśli.
Były to wystarczające powody, aby od czasu do czasu wybrać się do Polski na urlop. Tym razem jednak istniała jeszcze jedna, nadrzędna przyczyna.
To był wieczór po ciężkim dniu, wyjątkowo upalnym. Kopt wreszcie opuścił jej mieszkanie. Bardzo chciał zostać, ale wytłumaczyła mu, że musi być wcześnie na nogach, bo ludzie z kilku hoteli jadą do Doliny Królów i trzeba ich wszystkich pozbierać.
– Wiesz przecież, że oni są jak zagubione w lesie dzieci – powiedziała, całując go na pożegnanie w policzek.
Nie było w tym zresztą ani grama kłamstwa – naprawdę pragnęła odpocząć. Kładła się spać, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Była pewna, że to kopt, ale kiedy otworzyła, przed progiem nie było nikogo. Tylko na podłodze leżała duża szara koperta. Rozejrzała się po korytarzu i nawet coś zawołała, jednak nikt nie odpowiedział.
Koperta zawierała kartkę podpisaną: Twój kochany dziadek.
Było to dziwne, bo Klaudyna nie znała żadnego ze swoich dziadków. Dawno temu matka zwierzyła się, że ojciec porzucił babkę i ją, kiedy była w szkole, bo wolał hulaszcze życie w stolicy. Nigdy nie wrócił do Zagłębia, nie płacił alimentów i miał nieokreślone konflikty z prawem. Matka opisała go jako złego człowieka, ponoć lubił przyłożyć, jeśli coś mu się nie podobało. Klaudyna nie znała także dziadków ze strony swego ojca, a to z prostego powodu: matka nigdy nie powiedziała ojcu o dziecku. Nie mogła tego zrobić, gdyż stracił życie, jeszcze zanim Klaudyna się urodziła. Wdał się w bójkę i pobity wylądował w szpitalu. Zmarł, nim chirurdzy rozpoczęli operację. Matka uznała później, że popełniła gruby błąd, zadając się z tym człowiekiem, a w konsekwencji doszła do wniosku, że nie chce mieć do czynienia z jego rodziną. Postanowiła poradzić sobie sama. A radziła sobie znakomicie. Do samej śmierci.
– Mam dość facetów. Naprawdę, Klaudusiu, zapamiętaj sobie, mężczyzna nie jest kobiecie do niczego potrzebny – powtarzała z naciskiem, kiedy wieczorami siedziały przy kawie, oglądały seriale albo coś czytały.
Umarła, gdy Klaudyna już pracowała w Egipcie. Pewnego dnia zadzwonił telefon. Kaśka informowała, że matka przeszła zawał. Znaleźli ją w domu w stanie postępującego rozkładu.
To było przed trzema laty i od tej pory dom niemal cały czas stał pusty. Klaudyna zaglądała tu tylko co parę miesięcy, zwykle na krótko.
Tym razem jednak miała przeczucie, że dzieje się coś niepowtarzalnego. Tajemnicza kartka z podpisem kogoś, kto przedstawiał się jako jej dziadek, zawierała bowiem, poza standardowymi grzecznościami, niezwykły szczegół, który sprawił, że poczuła bolesny ucisk w piersi.
Wiem, że to dla Ciebie trudne i wiem też, jak bardzo cierpiałaś i cierpisz nadal. Życie stawia przed nami tyle nieprzekraczalnych bram, które musimy przekroczyć, buduje tyle nieusuwalnych murów, które musimy usunąć, nie wiedząc, co nas czeka. Twoja ostatnia brama, Moja Kochana Klaudyno, zapewne najważniejsza, przed jaką kiedykolwiek stałaś, mieści się w szpitalu, którego nazwa jest Ci dobrze znana, wszak byłaś tam kiedyś. Teraz otwiera się przed Tobą szansa. Wróć tam, gdzie zatrzymało się Twoje życie, pozwól mu rozwinąć się na nowo.
Niżej podane były nazwa i adres szpitala.
List był krótki, świadczył jednak o tym, że autor posiadał wiedzę o jej życiu, jakiej nikt poza nieżyjącą już matką nie mógł mieć.
Na końcu tajemniczy dziadek stwierdzał, że muszą się zobaczyć, zanim umrze, gdyż ma jej do przekazania coś bardzo cennego, coś najcenniejszego na świecie i bardzo mu zależy, aby raczyła go odwiedzić. Był zresztą, jak sam pisał, pewien, że się zobaczą, tylko potrzebował trochę czasu, żeby przygotować się na jej wizytę, a przy tym prosił, aby najpierw udała się do szpitala, gdzie ma na nią czekać niespodzianka.
Dalej widniał podpis, a niżej postscriptum, na widok którego Klaudynie mocniej zabiło serce: Ona ma na imię Paula.
Wielkie krople spadały z liści, wnikając między włosy, spływały niżej, aż na kark, i wsiąkały w kołnierzyk koszuli. Padało bardzo delikatnie, ale drzewo, pod którym stał, zgromadziło wielką ilość wody. Było zimno, co chwila przeszywały go dreszcze. Mimo to nie ruszał się z miejsca.
Wpatrywał się w jej niewyraźną z tej odległości postać. Widział, jak wysiada z taksówki i taszczy ciężkie torby pod same drzwi. Sklął w myślach durnego kierowcę, który nie domyślił się, że samotnej kobiecie z dużym bagażem wypada pomóc, i zaraz sklął samego siebie, że nie zadbał o to wcześniej.
Zmoczona komórka powędrowała do kieszeni. Przestąpił z nogi na nogę i dostrzegł, że w domu zapaliło się światło. Klaudyna była już w środku. Wyobraził sobie, jak otwiera kolejne drzwi i sprawdza, co się zmieniło podczas jej długiej nieobecności, później bierze kąpiel, zabawia się kosmetykami, rozściela łóżko i wreszcie wsuwa swe delikatne ciało pod przytulną pościel. Kiedy zaśnie, będzie jeszcze piękniejsza.
Wycofał się spod drzewa i przekraczając gęste krzaki, odszedł. Chwilę później siedział już w wolno nagrzewającym się samochodzie. Oparł się o zagłówek i rozluźnił mięśnie. Jego myśli znów wyruszyły w wędrówkę po splątanych ścieżkach czasu, w rejony odwiecznych pragnień, wytyczających kierunki, którymi podążało życie. Płynęły minuty, a on trwał tak, rozpływając się w marzeniach, rozpamiętując dni chwalebnego wigoru, męskiej mocy kształtującej każdą chwilę; siedział, śmiejąc się do siebie, bo i tak nie oczekiwał już od losu wiele więcej niż to, co mu do tej pory raczył ofiarować.
Sygnał telefonu poinformował go, że nadeszła wiadomość. Zabłysnął wyświetlacz, na którym pojawiły się słowa: Załatwione :).
Pokiwał głową i wyciągnął papierosa, co – jak zwykle – przywołało mu przed oczy twarz młodego lekarza wygrażającego palcem.
Zasnęła późno. Wiatr za oknem dusił się w ostatnich lekkich powiewach, a ciężkie chmury popłynęły daleko, odsłaniając jasną tarczę księżyca, i cały dom zanurzył się w ciszy niemąconej już najmniejszym szmerem.
Ciepło kołdry otulało ją przyjemnie i zanim zapadła w sen, pod powiekami znów objawiło się wspomnienie wielkiej miłości, z czasów, kiedy miała za sobą pierwszy rok filozofii. Miłości prawdziwej – jak to sobie wtedy tłumaczyła – przytrafiającej się raz, może dwa razy na całe życie. Bywało, że tuż przed zaśnięciem nawiedzały ją wizje rozpalonych zmysłów, dygocących uczuć. Przybywały z przeszłości bez ostrzeżenia, biorąc w posiadanie pamięć i całe ciało. Zdążyła już pogodzić się z tym, że przedsenny epizod powtarzał się z mniejszą bądź większą regularnością, zdążyła uporać się z potrzebą odreagowania następnego dnia, zdążyła też przykryć tamte zdarzenia maską cynizmu. Dałaby jednak wiele, aby móc zapomnieć o tym wszystkim na dobre.
Zawsze kiedy przyjeżdżała z Egiptu, liczyła się z nawrotem wspomnień. To przecież był ten dom. Ten, nie żaden inny, ale jej własny, jej najbardziej osobisty kąt, gdzie powinna czuć się bezpiecznie i dobrze. A to w nim wszystko się skończyło.
Najczęściej wspomnienie spływało wraz z obrazem deski rozdzielczej samochodu, a zaraz później pojawiała się twarz z kilkudniowym, ale zadbanym zarostem. Był od niej starszy o kilka lat, umiarkowanie przystojny, za to mający w oczach tę niezwykłą pewność, kiedy patrzył na kobietę, jak gdyby pragnął całym sobą, całą swą męską naturą zawładnąć nią; jakby chciał natychmiast przesłać do jej duszy nieodwracalny sygnał o własnej fascynacji, wtopić w nią niebudzącą wątpliwości sugestię, że ona – kobieta – jest tym, co wprawia go w zachwyt. Zachowywał się przy tym bardzo kulturalnie, wręcz szarmancko, co w zestawieniu ze wzrokiem przesyconym obezwładniającą pierwotną siłą działało nadzwyczaj skutecznie.
Był już po studiach i właśnie rozpoczynał pracę. Kiedy zaproponował, że ją odwiezie do domu, zawahała się tylko przez moment.
Pogaduszki w samochodzie z każdą chwilą nabierały humorystycznej nuty, więc przyszło jej na myśl, że jeden mocniejszy żart nie zaszkodzi. Po którejś z jego dwuznacznych wypowiedzi rzuciła od niechcenia:
– Bo zacznę podejrzewać, że chce pan ze mną iść do łóżka.
Zabrzmiało to lekko, wprost niewinnie, jakby zostało powiedziane tylko po to, żeby podtrzymać zabawną atmosferę rozmowy.
A on nagle się zmienił. Lekko przyhamował i zjechał na chodnik. Popatrzył na nią i bez mrugnięcia okiem, znacząco cyzelując słowa, odparł:
– Ależ, moja droga pani Klaudyno, ja już byłem z panią w łóżku.
Zapadła cisza. Wiedziała, że musi natychmiast odpowiedzieć, przez głowę przemknęły jej jakieś dawne imprezy, na których za dużo wypiła. Nie, to niemożliwe, nie znali się wcześniej, widziała go zaledwie parę razy na korytarzu uczelni.
– O... A kiedy to było, jeśli można wiedzieć?
– Trudno mi wskazać datę, gdyż odbyło się to... – Na chwilę zawiesił głos i wskazał palcem głowę, a zaraz potem dokończył: – ...w wyobraźni.
– Aha... ciekawe... Skoro już pan zaczął, to może mi pan opowie, co takiego się tam działo. I proszę, jedźmy, dlaczego się pan zatrzymał?
Nie zamierzała mówić takich rzeczy, a jednak słowa same popłynęły. Spróbowała przynajmniej nadać im ironiczny ton, aby dać do zrozumienia, że dobrze się bawi i z przyjemnością podejmie grę, flirt w zasadzie, ale to wszystko, nic więcej. Czuła, że niemal bezwiednie, od słowa do słowa, które napędzały się wzajemnie, nie znając ostatecznego celu rozmowy, sama z siebie przekracza nieuchwytną granicę przyzwolenia, umowną barierę, za którą znajdował się niepoznany męski obszar, mglisty, przesycony zasnuwającymi widok dymami. Było to tak, jakby słowa i zdania same w sobie nie znaczyły nic i były tylko zwykłym żartem, a mimo to nieuchronnie prowadziły do czegoś więcej, co, zdawała sobie sprawę, musi nastąpić.
Położył dłoń na gałce skrzyni biegów i delikatnie, bez najmniejszego szarpnięcia, ruszył. Wyglądał na spokojnego, emanował pewnością siebie, a Klaudyna musiała przyznać w duchu, że wychodzi mu to znakomicie. Zerknęła na jego dłonie, dość duże, ale zadbane: palce miał wysmukłe, lecz dalekie od chudości, linie błękitnych żył tworzyły niezbyt gęstą, a przy tym ładną sieć, małe pagórki kości wystawały troszkę za wysoko, ale były interesująco zarysowane, paznokcie miał obcięte z wyczuciem, równo i płytko, natomiast skóra, częściowo pokryta rzadkimi włoskami, wyglądała na świeżą, a jednocześnie nie zdradzała oznak przesadnej pielęgnacji.
Ujechali już kawałek, a on ciągle milczał. Powoli, niemal od niechcenia kręcił kierownicą i wypatrywał innych pojazdów. Robił to z jakimś ociąganiem, pewną nonszalancją, a przecież widać było, że wyśmienicie kontroluje sytuację na drodze. Spokój jego ruchów w równej mierze pociągał ją, co wprawiał w rozdrażnienie.
Minęli dwie przecznice, aż wreszcie samochód zatrzymał się na czerwonym świetle. Jego milczenie zirytowało ją i zapragnęła wysiąść.
W chwili, gdy poruszyła się, żeby przesunąć torebkę, ni stąd, ni zowąd zaczął mówić. Wstrzymała ruch dłoni.
– Pani Klaudyno, przepraszam, że tak milczałem, ale czułem się zmuszony przemyśleć dokładnie pani prośbę. Dość niecodzienną.
– Niecodzienne było raczej to, co pan powiedział.
– Może i tak, ale za to szczere. Nie mógłbym pani okłamać.
Teraz ona milczała.
– Czy mam mówić dalej?
– Proszę, niech pan mówi, skoro pan musi.
– Musi pani zdawać sobie sprawę, że jeśli przejdę do szczegółowego opisu, o co pani prosi, obrazy te znów staną mi żywo przed oczami, znów zobaczę panią i mnie tak, jak widziałem wtedy.
– Nie mam wpływu na to, co panu staje przed oczami.
– Nie docenia pani swego wpływu. – Uśmiechnął się i wrzucił jedynkę. – Ale przecież, w miarę snucia opowieści, pani także zobaczy te obrazy. Zobaczy pani siebie i mnie razem, blisko, tak blisko, że...
– Właśnie nie wiem, co zobaczę, bo pan nawet jeszcze nie zaczął opowiadać, co pan widział! A jestem tego ciekawa, bo jednak mnie to dotyczy. Panu się wydaje, że może pan rozporządzać moim ciałem, nawet jeśli to tylko wyobraźnia. Nie powiem, żeby mi się to specjalnie podobało, jest wręcz odwrotnie, i powinnam raczej pana zbesztać i się obrazić. Jednak byłoby to raczej głupie, dziecinne, więc skoro już jedziemy razem i zostało trochę czasu, proszę, niech pan opowiada, jeśli starczy panu odwagi.
I znów jej słowa płynęły jak niepowstrzymana fala, wzbierały i natychmiast wylewały się bez opamiętania. Odnosiła wrażenie, że słyszy je, zanim padną, a w niej samej rodzi się natychmiastowy opór, zneutralizowany równoczesnym pragnieniem rzucenia mu tych słów prosto w twarz. A potem niesamowita ulga, to miłe rozluźnienie, kiedy słowa już wlecą tam, gdzie mają wlecieć, i nie można ich schwycić, nie istnieje w ogóle szansa na odwrócenie tego, co się stało.
Mimo że w pierwszej chwili nie brała tego pod uwagę i nawet nie mogłoby to przyjść jej do głowy, w miarę upływu czasu zauważała w sobie rosnącą trudność w opanowaniu się, a rozlewające się ciepło, które niespodziewanie zaczęło ją ogarniać, wzmocniło jeszcze ów efekt. Było to przyjemne uczucie, choć wciąż wydawało jej się, że mogłaby z łatwością powstrzymać je w którymkolwiek momencie.
Tyle że wcale tego nie chciała.
Niekiedy sen urywał się w tym miejscu, innym razem ciągnął się dalej. Bywało, że zmieniały się szczegóły, samochód nie był już samochodem tylko ogromnym statkiem, a opowieść z wyobraźni wcale nie była opowieścią, tylko dziejącym się aktem. Zdarzało się, że sen zabierał ją w niezgłębione rozkosze, przychodziło jej wzlatywać w oszałamiające barwne wizje i zatapiać się w ich poplątanych sferach, ale zdarzało się też, że sen toczył się inaczej, schodził niżej i nieoczekiwanie wtrącał ją w najbardziej przerażający koszmar.
Wtedy budziła się w środku nocy, oblana potem, który wydawał się jej krwią, czuła, że gardło ma ściśnięte, jak w chwilach, gdy nie wolno krzyczeć, choć bardzo się tego chce.
– Nie, nie i nie! Może wieczorem, ale teraz to niemożliwe, wykluczone całkowicie! – Klaudyna krzyknęła do słuchawki, bo Hubert wyprowadził ją właśnie z równowagi. – Zrozum, że nie przyjechałam po to, by odpoczywać. Nie będzie tak, jak dawniej, Hubert. Zrozum to. Mam do załatwienia parę spraw. Tak jak powiedziałam, może wieczorem... Zadzwonię. Ale nie nastawiaj się.
– Wiesz, że ja zawsze jestem nastawiony. – Usłyszała jeszcze w słuchawce.
Spotkanie z Hubertem było możliwe, ale nie teraz. Najpierw musiała zrobić coś znacznie ważniejszego.
Kaśka Łośnicka na szczęście była w domu. Jako osoba niepracująca, żona bogatego mężczyzny, mawiała, że jest jej dobrze. I choć bywało, że miała Szymona dość, nie zamieniłaby go na nikogo innego.
– No coś ty – mówiła. – Po co miałabym się zamieniać? Inne mają tak samo jak ja, tylko jeszcze muszą wstawać rano i zapindalać do roboty. A ja nie muszę. Daję coś w zamian, jasne, i mniejsza z tym, czy robię to ze szczerej potrzeby, czy z wyrachowania. Wiesz równie dobrze jak ja, że po pewnym czasie facetom już na tym nie zależy. Dla nich liczy się efekt, końcowy skutek. A to mój kochany Szymonek otrzymuje zawsze. I jest zadowolony, i myśli, że wszystko w porządku. Ja to nawet, wiesz, Klaudka, mam jakąś słabość do tej jego naiwności, no powiem ci, no... I chociaż bywa różnie, bo ma swoje humory, wiesz, jak to facet, nie zamieniłabym go na innego. I dzieci kocha, a one jego, a to jednak najważniejsze.
Kaśka była kobietą szczęśliwą. Najsilniej uwidaczniało się to, kiedy mówiła o swojej rodzinie, przede wszystkim o dzieciach, dla których oboje – ona i Szymon – gotowi byli zrobić wszystko.
– No co ty, Klaudka, pożyczę, nie ma problemu.
Samochód był jedyną rzeczą, której teraz Klaudyna naprawdę potrzebowała.
– Dam ci tego starego seicika, wiesz, tak na niego zawsze mówiłam. Dawno nie jeździłam, ale on chyba dobrze chodzi. Wiesz, kiedyś Szymek to nim nawet na jakiś rajd pojechał czy coś, tu, niedaleko, taki amatorski robili. No i seicik nieźle jechał, bardzo nieźle.
– Kaśka, wiem, bo mi o tym mówiłaś ostatnio, przed wakacjami. Pamiętasz, jak przyjechałam i mi go dałaś? Tylko – czy pali?
Okazało się, że seicik palił. Na początku trochę niemrawo, ale po pewnym czasie wyrównał obroty i szemrał z dość przyjemnym warkotem, informującym o małej dziurce w tłumiku.
Poranna wizyta u Kaśki wprawiła ją w nieco pogodniejszy nastrój. Spała niedobrze, znowu przyśnił jej się ten powracający sen, tym razem w wersji negatywnej, więc od pierwszych chwil po przebudzeniu czuła się podle. Na dodatek lustro nie było dla niej łaskawe tego ranka. Musiała źle ułożyć głowę, bo przez cały prawy policzek przebiegała czerwona pręga i Klaudyna była pewna, że trzeba będzie dłużej poczekać, aż zniknie. Makijaż tylko to potwierdził – pręgi nie udało się do końca wymazać, zasłonić, zatuszować. Zadzwoniła, że przyjdzie godzinę później. Skorzystała o tyle, że przygotowała sobie porcję kukurydzianych płatków na mleku.
Po czternastej wyszła z domu i zamknęła drzwi na dwa zamki. Popatrzyła wokół. Wczorajsze SMS-y wydały jej się teraz nierealne, za dnia wszystko stawało się przyjazne, słońce dawało poczucie panowania nad dostrzegalnym skrawkiem świata.
Dopięła płaszcz i wyprowadziła seicika na ulicę. Przydusiło go parę razy, ale po kilkudziesięciu metrach autko pozwoliło się prowadzić bez oporów. Droga do podczęstochowskiego szpitala, oddalonego o dobre osiemdziesiąt kilometrów, była jej zupełnie nieznana. Gdyby nie dobrodziejstwo GPS-a, byłaby skazana na mapę, co mogło przyprawić o zawrót głowy.
Jechała bardzo powoli, coraz wolniej z każdym kolejnym kilometrem. W połowie drogi zjechała na pierwszy parking, który się trafił. Zatrzymała się z boku, z dala od kilku przypadkowych pojazdów, i wyłączyła silnik. Siedziała nieruchomo. Na szybie z wolna osadzały się drobne krople deszczu. Ona ma na imię Paula. Te słowa. Ten list. Jej nieustanne istnienie gdzieś w przestrzeni przez te wszystkie lata. Jak to pojąć?
Co ja w ogóle robię? – pomyślała. Deszcz nasilił się i krople zaczęły spływać strużkami prosto na wycieraczki. Słyszała swój głęboki oddech, westchnienia, które mimowolnie z siebie wydawała; ręce trzymała mocno zaciśnięte na kierownicy, ale nie mogła się ruszyć. Szpital był tak blisko. Wspomnienie było tak blisko. Przeszłość wynurzyła się nieoczekiwanie i zdawała się ją wzywać. Czuła, że robi się jej zimno. Krople deszczu płynęły nieustannie. Załzawiona twarz matki na korytarzu. Lekarz, który mówi, że trudno mu w to uwierzyć. Spojrzenia pełne oskarżeń. Z odrętwienia wyrwał ją przejeżdżający obok duży samochód. Rozejrzała się i zauważyła, że robi się coraz ciemniej. Pokręciła głową.
Co mnie tu pcha? – przemknęło jej przez głowę. Tak jakbym nie mogła się cofnąć, jakbym w ogóle nie mogła nic zmienić.
Siedziała nadal nieruchomo, deszcz bębnił o dach seicika, inne samochody przyjeżdżały i odjeżdżały, świat pogrążał się w mroku – aż nagle zdała sobie sprawę, że od chwili, kiedy przeczytała imię Paula, kiedy w ogóle pomyślała o powrocie do tego szpitala, zgodnie z życzeniem tajemniczego dziadka, wszystko, co robiła dalej, było nieuchronne. Bo każda mała myśl przynosiła ze sobą kolejną małą myśl, a każdy mały krok wymuszał następny mały krok.
Poczekała jeszcze kilka minut, przenosząc spojrzenie między wierzchołkami drzew. Była najzupełniej pewna, że nie zdoła zawrócić, choć myśl o tym ciągle tkwiła jej w tyle głowy. Wystarczyło jedynie włączyć inny kierunkowskaz i pojechać do domu, później zapomnieć o całej sprawie i spotkać się z Hubertem. To niewiele, to tylko kilka zwykłych czynności.
A jednak ruszyła dalej. Podróż okazała się spokojna i bezproblemowa, dopóki nie zjechała z trasy. Pogubiła się na kilku skrzyżowaniach. GPS kilkakrotnie musiał szukać nowego dojazdu, aż pomyślała, że biedne urządzenie wreszcie da za wygraną i przestanie reagować. Kluczyła na tyle długo, że ciemności zapadły na dobre. Kiedy w końcu pomiędzy drzewami wypatrzyła prześwitujące światło, odetchnęła z ulgą.
Zapamiętała, że szpital znajdował się w lesie, kilkaset metrów od głównej drogi. Wyglądał dziwnie ze swymi białymi ścianami, które ze wszystkich stron były otoczone przez smukłe sosny. Kiedy przyjechała tu poprzednio, wydał się jej bardzo duży, podzielony na kilka pawilonów spiętych łącznikami w postaci wąskich korytarzy. Sprawiał wrażenie odseparowanego od reszty świata, jakby z premedytacją wybudowano go właśnie w takim miejscu, by dokładnie go skryć. Zastawić drzewami to, co niemiłe codzienności.
To właśnie tutaj przed laty przywiozła ją matka.
– Ja też tu byłam – powiedziała, gdy obie szły w stronę wejścia schowanego w cieniu rzucanym przez długi okap.
– Mamo, a czy ja też muszę tutaj? Po co tak daleko, przecież mogłyśmy pojechać do innego szpitala, choćby w Będzinie.
– Klaudusiu, musisz. Córka musi kroczyć śladami matki. Przynajmniej dopóki może.
Wysiadając z seicika, Klaudyna przypomniała sobie słowa matki i na usta wyszło jej ciężkie przekleństwo. Skąd matce przychodziły do głowy takie bzdury? Jak inteligentna przecież kobieta mogła wygadywać takie głupstwa?
Zamknęła samochód i ruszyła w kierunku wejścia. Za dnia musiało tkwić w cieniu, tak jak przed laty, kiedy z matką wchodziła tu pierwszy raz. Wtedy co prawda było lato, a teraz panowała późna jesień, ale na pierwszy rzut oka szpitalne wejście niewiele się zmieniło i nienaturalnie daleko wysunięty okap przytłaczał główną część centralnego pawilonu. Boczne lampy przy drzwiach i oknach paliły się, ale ich światło wydawało się zbyt niemrawe. W ogóle dookoła było ciemno. Klaudyna złożyła to na karb usytuowania szpitala i wszechobecnych drzew, które obrastały parking i pięły się wzdłuż uliczek. Przed laty otoczenie wydawało się przytulne, tak to przynajmniej pamiętała, ale teraz odczuła coś zupełnie odwrotnego.
To pewnie efekt egipskich kąpieli słonecznych, przyszło jej na myśl.
Zerwał się mocniejszy wiatr, zawiewając jej długie włosy na jedną stronę, a pod bluzkę wkradło się przenikliwe zimno. Zapięła dolny guzik płaszcza i postawiła kołnierz. Kolejny raz pożałowała pochopnej decyzji o przyjeździe – jeśli nawet tego pragnęła, mogła poczekać, przyjechać następnego roku wiosną.
Stukot obcasów niósł się głośno między drzewami, ale poza tym niczego nie było słychać. Żadnych karetek, kręcących się ludzi, dźwięków ośrodka pracującego pełną parą. Podświadomie zwolniła i zaczęła stąpać delikatniej. Przytrzymała rozsuwające się poły płaszcza. Kiedy była tu przed laty, wyniosła wspomnienia wypełnionego ludźmi kompleksu, korytarzami przechadzali się lekarze, pacjenci rozmawiali z odwiedzającymi, ciągle coś się działo. Tymczasem to, co miała przed sobą, wyglądało jak wyjęte z innego świata. Zerknęła w bok, tam, gdzie mrok ogarniał resztę zabudowy, wstrzymała spojrzenie i nagle zorientowała się, co takiego od chwili przybycia wywoływało w niej podświadomy niepokój – główny pawilon jarzył się światłem, ale pozostałe były ciemne. Jak mogła tego od razu nie dostrzec! Zwolniła jeszcze bardziej, bo wielkie, przesiąknięte mrokiem budowle w środku lasu to nie jest przyjemny widok. Kiedy podeszła bliżej, stwierdziła, że niektóre okna pozbawione są szyb.
Nie mogło być wątpliwości, szpital popadał w ruinę.
Dotarło teraz do niej, że seicik był jedynym samochodem, jaki stał na parkingu oświetlonym słabą lampą, wydobywającą z ciemności zaledwie część terenu.
– No nie, przecież ktoś tu musi przyjeżdżać – szepnęła do siebie.
Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, a w powietrzu zatańczyły pierwsze krople deszczu. Cholera, pomyślała. Jak zwykle. Oczywiście, właśnie teraz musi kropić. Dlaczego nie przyjechałam w sierpniu?
Powoli podchodziła do wejścia z wielką lampą nad oszklonymi drzwiami. Wewnątrz dostrzegła zarys czegoś, co mogło być izbą przyjęć. Nie zobaczywszy nikogo w środku, stanęła niezdecydowana. To z całą pewnością nie był szpital, jaki zapamiętała ze swojej pierwszej wizyty.
Obejrzała się za siebie, w dali stał jej seicik, samotny na wielkim parkingu.
Zawahała się, czując, jak opanowuje ją ochota, żeby wrócić do samochodu. W myślach pojawiły się wyparte z pamięci wydarzenia sprzed dwunastu lat. Może jednak dać sobie z tym spokój? Może tak będzie lepiej? W jakim właściwie celu miałaby ulegać podszeptom tajemniczego dziadka i rozgrzebywać przeszłość? To już zostało zepsute i nie było sposobu, żeby zastosować środki naprawcze, minęło zbyt wiele czasu, świat zmienił się nie do poznania. Na co liczyła, co sobie wyobrażała – że znajdzie wytłumaczenie, że nagle sobie wybaczy?
Głupia!
Czego ja tu szukam?! To przecież bez sensu, po tylu latach... Nie wiem... To mnie przytłacza...
Seicik błyszczał w świetle słabej lampy i kusiło ją, żeby do niego wsiąść. Zrobiła krok w tył. Pochyliła głowę i wypuściła z płuc powietrze. Usłyszała głośne westchnienie, jej własne.
I wtedy dostrzegła ruch w pawilonie. Momentalnie skierowała tam wzrok. Coś przesunęło się za szybą. Zamarła. Niby tego właśnie należało się spodziewać, tego przecież jej brakowało w całym tym otoczeniu, a mimo to wzdrygnęła się jak dziecko.
Po chwili zauważyła niską postać manipulującą przy drzwiach. Mężczyzna był przygarbiony, poruszał się powoli, trochę niezgrabnie, wyglądał na dość leciwego. Otworzył pierwsze drzwi, przeszedł kilka metrów, a następnie uchylił drugie.
– Zapraszam – powiedział głośno. – Pani Klaudyna, tak?
Spojrzała na niego zdziwiona.
– O co chodzi? Skąd pan wie, jak mam na imię?
– Proszę się nie obawiać, zaraz pani wszystko wyjaśnię. Proszę wejść, bo wieje, a my jeszcze nie grzejemy.
Człowiek miał miły, wzbudzający zaufanie głos, ale w jego spojrzeniu kryło się wiele bezwstydnej ciekawości. Stali w milczeniu naprzeciw siebie. Klaudyna nie mogła pozbyć się wrażenia, że obserwując ją zza drzwi, dokonywał wstępnej oceny i z całą pewnością przymierzał ją do tego, co mu było wiadomo na jej temat. To częste, spotykała się z tym wielokrotnie i kiedyś nawet lubiła ten rodzaj wstępu do czegoś więcej, teraz natomiast mogło to ją co najwyżej nudzić. Źle oceniła jego wiek, mógł mieć najwyżej pięćdziesiąt kilka lat, więc jeszcze nie był taki bardzo stary.
Ostatni raz popatrzyła na seicika, a potem weszła do środka. Nie odczuła uderzenia ciepła, czego się spodziewała; wnętrze było wychłodzone. Mężczyzna zamknął za nią drzwi i przekręcił klucz w zamku. Obróciła się na obcasie i spojrzała na pochyloną nad zamkiem postać.
– Niech się pani nie boi. Widzę, że się pani denerwuje, nie ma czym. Muszę zamykać, bo mi tu kto wejdzie, już tak było. A samochód to mogła pani bliżej zostawić, przy drzwiach. Tam to już było, że kradli.
– Nie rozumiem, przecież jesteśmy w szpitalu. Ja tutaj kiedyś leżałam...
– Wie pani, czasy się zmieniły. Kiedyś, tak, kiedyś to był szpital, a teraz... – Mężczyzna machnął ręką. – Wszystko padło. W długi weszli takie, że w prezydium musieli podpisać likwidację. Teraz ja tu tylko pilnuję, bo jacyś prywaciarze kupili wszystko, cztery lata już będzie, jak to leci... Podobno chcą coś tu robić, termomodernizację, a potem nie wiadomo. No, tędy, tędy.
Wskazał ręką korytarz i oboje przeszli na sam koniec, następnie skręcili w lewo i udali się do przytulnie urządzonego pomieszczenia, które kiedyś prawdopodobnie było salą dla chorych. W kącie stał grzejnik z rozpalonymi spiralami.
– Niech pani siada, ja zrobię coś do picia. Może być herbata? A może coś mocniejszego? Nie? Będziemy sami, bo żonę wysłałem do miasta.
– To pan tu z żoną jest?
– Mieszkamy tu, tak. Pilnujemy od czterech lat, żeby było widać, że ktoś tu jest przez cały czas, że się światło świeci. Właściciele się bali, że zdewastują za bardzo. I tak już zostało. Ale wie pani, wszystkiego się nie uchroni. Tutaj, w głównym to jeszcze grzejemy, ale tamte pawilony, co pani widzi, ciemne, zimą niszczeją; co oni z tym zrobią, to ja nie wiem.
Klaudyna przyglądała się małemu mężczyźnie. Oczy miał inteligentne, mówił dość niechlujnie, ale czuła, że jeśliby tylko chciał, potrafiłby znacznie lepiej posłużyć się językiem. Zrobił na niej dobre wrażenie. No i ta żona...
– Proszę się rozgościć, tutaj jest cieplej, podgrzewamy sobie na razie w ten sposób, ale za parę dni trzeba będzie włączyć ogrzewanie. Przepraszam, nie przedstawiłem się, jestem Klemens Rudzki, sprawuję tutaj funkcję osoby odpowiedzialnej za ochronę tych obiektów. – Mężczyzna ukłonił się w nieco staromodny sposób i na twarz Klaudyny wypłynął uśmiech. Rozczulał ją ten mały człowiek.