Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Spokojny żywot miasteczka kończy się w momencie, kiedy ksiądz Augustyn stwierdza publicznie, że niezwykłe znalezisko pod posadzką kościoła nosi w sobie nadprzyrodzoną moc. To cud czy zwykłe oszustwo? Jakie są prawdziwe intencje księdza?
W powieści Marcina Pilisa miłość przenika grzech, a głębokie namiętności prowadzą do zła. Przed czytelnikiem otwiera się panorama ludzkich charakterów i stanu ducha małomiasteczkowej społeczności. W tym nowym, rozszerzonym wydaniu losy bohaterów splatają się w ostatnim, współczesnym akcie.
Książkę, co charakterystyczne dla pióra tego cenionego i nagradzanego autora, cechuje niemal sensacyjna fabuła, która zarazem konfrontuje z ważnymi pytaniami. Są to w przypadku „Relikwii” pytania o rolę wiary w życiu, o sens kapłańskiego powołania w obliczu wewnętrznego zwątpienia i pokus współczesnego świata. Czytelnik znajdzie w niej także analizę samotności i wyrzeczenia, obraz bezmyślnego egoizmu i cynicznego podłoża działań prowadzących ku tragedii. A ponad tym wszystkim oddech Kościoła i jego wysłannika, szukającego uzasadnienia dla tytułowej relikwii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 520
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja
książki Marcina Pilisa „Relikwia”, Warszawa, 2009.
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Marcin Pilis, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Patryk Białczak
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Lenalensen/Pixabay,
© morphart/123RF
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-93-5 (EPUB); 978-83-68101-94-2 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Święta Maria patrzyła na Janusza sponad szeregu ławek, a on odwzajemniał to spojrzenie zgrabnie wypiętymi pośladkami, starając się dotrzeć szmatą w niedostępne zakamarki starej posadzki w kościele.
Wiedział, że na niego patrzy, nieco z ukosa, z lewej strony witraża, na którym widniała jako dumna Matka trzymająca na rękach swego małego Boga. Była ledwie widoczna. Barwy fresku spłowiały, dziewicze linie konturów znikły, a podobizna Świętej Marii wychudła po kilku stuleciach ściennego więzienia. Dziś wydawała się ulotna jak najbłahsza myśl, zwiewna niczym delikatny puch. Znikająca Dama Anoreksja w powłóczystej szacie. Ale kolor oczu i ich obwódka zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie, toteż spojrzenie Madonny budziło podczas mszy uczucie niepewności i lęku.
Zakurzone kąty między amboną i konfesjonałem zostawił na koniec. Tam było najgorzej. Po chwili miał już pewność, że jedno wiadro ciepłej wody nie wystarczy i będzie musiał przywlec z plebanii kolejne. Miał do wyboru: pobieżne wytarcie kątów i samopokutę lub dokładne umycie każdego miejsca i miłe słowa proboszcza Augustyna. Zrobiłby bez wahania wszystko, jak należy, gdyby tylko okolice konfesjonału stojącego w prawym skrzydle transeptu nie były narażone na spojrzenie Świętej Marii. Ten piorunujący efekt przymrużenia powiek! Niby nic szczególnego, ale w tym przypadku w grę wchodziła cecha malowidła, o której babka opowiadała mu w czasach pierwszej komunii. Mawiała, że właśnie w tym miejscu, tuż przy konfesjonale, na prawo od prezbiterium Maria potrafi przenicować duszę na wskroś tym swoim spojrzeniem, a efekt zmrużenia powiek – zwłaszcza w promieniach listopadowego słońca – dowodził nadnaturalnych właściwości fresku.
Mimo upływu lat nadal nie potrafił uodpornić się skutecznie na wzrok Marii, postanowił więc okolice konfesjonału oczyścić z pełnym zaangażowaniem, ale pobieżnie. Perspektywa samopokuty nie była w żadnej mierze przykra.
Właśnie wtedy z zakrystii wynurzył się proboszcz.
– Proszę za mną. – Jego głos zadudnił w pustym kościele i Janusz natychmiast zapomniał o spojrzeniu Świętej Marii.
– Proszę księdza proboszcza, jeszcze te kąty mam do zrobienia.
– Proszę. – Z tym słowem ksiądz Augustyn przekroczył drzwi prowadzące do zakrystii.
Janusz rzucił ścierkę do wiadra, podniósł miotłę i pomaszerował za kapłanem.
Proboszcz cieszył się w mieście ogromnym poważaniem. Od czasu, kiedy ogrodził teren kościoła, zasadził nowe drzewa i – co najważniejsze – wyremontował dach oraz wzmocnił dzwonnicę, parafianie bardzo go szanowali. Po proboszczu Ambrożym nie było drugiego, żeby tak się o kościół starał – powtarzali ludzie. Na celebrowanych przez księdza Augustyna mszach zawsze był komplet, a wierni głośniej i z większą pewnością mówili „...i odpuść nam nasze winy...”, zapatrzeni w drgające wargi duszpasterza.
W zakrystii było pusto. Musiał pójść przed kościół, pomyślał Janusz. Postawił akcesoria sprzątacza przy ścianie i wyszedł na zewnątrz. Tak jak się spodziewał, proboszcz właśnie otwierał furtkę prowadzącą w stronę niewysokiego burego budynku, gdzie mieszkał z dwoma parafialnymi wikariuszami – Sebastianem i Sewerynem.
Januszowi przemknęło przez głowę, że skoro Augustyn ciągnie go na plebanię, to sprawa musi być poważniejsza niż obgadanie utrzymania kościoła w czystości. Pospieszył najszybciej, jak mógł, i dogonił proboszcza, zanim ten zdążył otworzyć drzwi.
– Proszę, wejdź. – Ksiądz uczynił zapraszający ruch ręką. – Pierwsze drzwi na lewo. Ach, przecież wiesz.
Przeszli przez korytarz i stanęli przed progiem. Augustyn pogmerał w fałdach sutanny i wyciągnął pęk ciężkich kluczy. Znaleźli się w dwupokojowym, ciasnym mieszkanku. Janusz poczuł przypominający swąd skarpetek zapach taniej kawy, wypitej przed kilkoma godzinami. W środku najpierw rzucały się w oczy liczne książki, a następnie ciężki pozłacany krucyfiks na stole pod oknem.
– Usiądź, proszę. – Proboszcz wskazał krzesło. – Kawa? Herbata? A może coś zimnego?
– Nie chciałbym sprawiać księdzu proboszczowi kłopotu...
– Żaden kłopot. Kawa? Dobrze. Rozgość się, usiądź wygodnie, wrócę za kilka minut. O, tu leży najnowszy numer „Niedzieli”, może coś cię zainteresuje.
W trzy minuty po wyjściu Augustyna do pokoju weszła pani Hela, niosąc tacę z parującymi filiżankami, z których wydobywał się mocny kawowy zapach.
– Dzień dobry, ksiądz proboszcz już idzie. – Uśmiechnęła się. – A toś się dzisiaj namęczył, oj, zdrowo, zdrowo. Ale młodyś jeszcze jest, to nic ci nie będzie. A ksiądz proboszcz to zawsze tak dobrze mówi, żeś taki zgodny jest, robotny. A bo tera to kto pomoże? Tera to nie ma takiego. No, nie przeszkadzam, nie przeszkadzam.
Ledwie wyszła, a do mieszkania wkroczył Augustyn. W ręku miał butelkę koniaku. Wyjął z szafki dwa kieliszki, rozlał trunek i postawił przed Januszem. Następnie spojrzał mu w oczy i powiedział:
– Pamiętasz, kiedy jako mały ministrant prosiłeś, abym ci powierzył jakąś informację, o której tylko ty będziesz wiedział?
– Prawdę mówiąc, nie bardzo. – Janusz poczuł się zdezorientowany.
– Minęło wiele czasu, miałeś może z dziesięć lat, dziś to już zamierzchła przeszłość. Pamiętam cię jako solidnego ministranta. Miałeś zadatki... Ech, sądziłem, że mógłbyś kiedyś zostać dobrym księdzem.
Proboszcz zamilkł i wyjrzał przez okno na wzrastający z miesiąca na miesiąc odległy gmach nowego hotelu w mieście.
– Zabrakło charyzmy, proszę księdza proboszcza, a może wiara nie była taka głęboka.
Augustyn pociągnął z kieliszka malutki łyk, potrzymał alkohol w ustach, a później, zamknąwszy oczy, pozwolił mu spłynąć do żołądka. Zapewne odczuł przyjemność, bo rozparł się na krześle i nieco ściągnął brwi. Z jego twarzy zniknął nagle melancholijny wyraz.
– Wiara wcale nie musi być bardzo głęboka. Wystarczy, że jest pewna. Tylko pewna wiara jest w stanie uskrzydlić nas na tyle, abyśmy mogli zatrzymać Boga w najtrudniejszych momentach; abyśmy ufając Mu, zostali z Nim.
Proboszcz znowu spojrzał w okno. Dopiero teraz Janusz zauważył zmęczenie na jego twarzy. Augustyn miał przekrwione oczy. Skóra na policzkach zdawała się pomięta i szara, za paznokciami tkwiły czarne półkola brudu. Wystarczył rzut oka, aby mieć pewność: dłonie proboszcza nie miały dziś kontaktu z wodą. Ksiądz Augustyn niedomyty?! Rzecz nie do pomyślenia – wszystko wskazywało na to, że tego dnia proboszcz zapomniał o porannej ablucji. Właśnie mijała dziewiąta, było to więc czymś absolutnie niesłychanym. Augustyn od dawna nie odprawiał wczesnych mszy, zrzucając ten obowiązek na wikarych, i podobno sypiał do ósmej, co dla niejednej starszej pani było równoznaczne z bluźnierstwem. Jednak niedomyciem nigdy się nie splamił. W ostatnich latach Augustyn mocno utył. W styczniu przekroczył czterdziesty szósty rok życia, a codzienna posługa kapłańska i nieznająca odpoczynku gotowość niesienia otuchy religijnej odcisnęły wyraźne piętno na jego zdrowiu i wyglądzie. Postarzał się przedwcześnie. Nie był już tym samym energicznym duchownym z okresu ministrantury Janusza. Z bujnej ciemnej fryzury zostały posiwiałe resztki, a zamiast wysportowanego ciała sutanna opinała otyły korpus, przez co Janusz, siedząc teraz przy stole, miał wrażenie, że guziki na brzuchu wystrzelą nagle prosto w niego.
– Zanim ci zdradzę, dlaczego cię wezwałem, chciałbym, abyś mi powiedział, czy zwróciłeś uwagę na to, jak w ostatnim czasie zachowywali się nasi archeolodzy – zagadnął proboszcz i znowu pociągnął z kieliszka.
– Jak się zachowywali? – Janusz przez chwilę szukał w pamięci jakiegoś szczególnego zachowania trojga archeologów, którzy właśnie skończyli wykopy w podziemiach pod rozgrzebaną posadzką kościoła.
– Nic nie zwróciło twojej uwagi? Zastanów się, jesteś tu każdego dnia, miałeś możliwość spotykania się z nimi, obserwowania.
Janusz wysilił pamięć w poszukiwaniu podejrzanego zachowania archeologów, ale nie zdołał przypomnieć sobie niczego niezwykłego. Proboszcz wpatrywał się w niego ze zdwojoną uwagą. Janusz zdał sobie sprawę, że jeśli nie odpowie, w jakimś sensie zawiedzie Augustyna, sprawi mu przykrość, więc gorączkowo poszukiwał haczyka na archeologów. Kopali, kręcili się po plebanii, znowu kopali, wścibiali nosy, denerwowali miejscowych, ponoć ich szef, doktor, sypiał z tą młodą, podobno cała trójka sypiała ze sobą. Plotki, plotki, jak zwykle. Nie, stanowczo nie było nic szczególnego w postępowaniu archeologów.
– Że na msze przychodzili? – rzucił wreszcie od niechcenia.
Twarz proboszcza pojaśniała. Uniósł kieliszek i trzymał go zapraszająco. Janusz także wziął swój, a cichutkie stuknięcie oznajmiło mu, że trafił w sedno.
– Właśnie. A więc zauważyłeś to. Doskonale, doskonale. – Augustyn zatarł ręce.
– Nie, no... nie za bardzo wiem, o co chodzi, proszę księdza. Tu wszyscy są na mszy, taka już nasza parafia. Ksiądz proboszcz się powinien tylko cieszyć z tego.
– Masz rację i oczywiście bardzo się z tego cieszę. Bardzo. Jako duchowny jestem spełniony, widzę, że ten kaganek wiary tu, w parafii, płonie żywym ogniem. – Proboszcz na chwilę uniósł się w krześle, lecz zaraz usiadł z powrotem. – To jest coś, co musi uwznioślać każdego księdza, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Widzisz, jak świat dookoła robi się coraz bardziej bezbożny? Widzisz, prawda? A u nas parafia tętni życiem, kościół na mszy pełny. Popatrz na inne parafie w mieście. Myślisz, że u proboszcza Korala też tak jest? Nie, oj, nie. Jak on ma połowę tego co ja w kościele, to wszystko.
– No widzi ksiądz proboszcz, nie ma się co martwić.
– I tu nie do końca się z tobą zgadzam. W tym właśnie tkwi problem. – Augustyn dopił koniak i sięgnął po butelkę. – Jeszcze kropelkę i na dzisiaj koniec. Przede mną jeszcze msza południowa. No, może wieczorkiem co nieco.
Znów nalawszy do kieliszków, proboszcz od razu upił maleńki łyk i nachylił się ku Januszowi. Nagle wykrzywił wargi i na moment przymknął oczy. Chłopak zauważył, że księdzu odbiło się koniakiem.
– To, że oni tak przychodzili na msze, nie jest naturalne. To są naukowcy, oni tu przyjechali pracować, a nie modlić się. Myślisz, że mieli czas na takie rzeczy?
– No pewnie mieli, jak przychodzili. A może przychodzili na kazania księdza – powiedział Janusz, któremu też nagle się odbiło.
– Moje kazania... – Proboszcz się zamyślił. – Tak, kiedyś może i były piękne, ale teraz już przestały działać na ludzi. Może do tych tu, w parafii, jeszcze coś dotrze, ale głównie do starszych. Ludzi takich jak ci archeolodzy takie kazania nie obchodzą, oni ich nie potrzebują. Kto dziś w ogóle potrzebuje kazań? No kto? Powiedz mi. Ty ich potrzebujesz? – Augustyn wbił w Janusza wzrok jak na przesłuchaniu.
– Zawsze słucham, jak jestem na mszy, proszę księdza proboszcza – zapewnił Janusz niezupełnie w zgodzie z prawdą.
– Coraz rzadziej cię widuję – odparł ksiądz, marszcząc brwi. – Ale przynajmniej potrafisz pomagać i z tego się cieszę. Posłuchaj, jesteś tu już od kilku miesięcy i dobrze sobie radzisz. Dlatego chcę, żebyś mi teraz pomógł w bardzo ważnej sprawie. Zaraz ci powiem dlaczego. Naprawdę nie dziwi cię, że archeolodzy tak gorliwie przychodzili na mszę?
– Może troszkę, no może trochę... ale to jedna msza dziennie. No i mieszkali tutaj, właściwie to przy samym kościele, no to nie wiem.
Augustyn uśmiechnął się i opróżnił kieliszek do końca.
– Ach, jeszcze troszeczkę. – Proboszcz chwycił butelkę i podolewał koniaku. – Dzisiaj taki niezwykły dzień. Poza tym po odrobinie dobrego trunku czuję w sobie większy zapał do liturgii.
– Proszę księdza, mnie to już wystarczy. Bo jeszcze te kąty muszę skończyć. – Janusz zaczął się niepokoić, bo kolejny kieliszek, nawet jeśli nieduży, mógł oddziałać na niego w zauważalny sposób.
– Odrobina koniaku nikomu nie zaszkodziła. Tylko tyle ci powiem, że ksiądz po latach posługi ma prawo do małych słabości. I nie martw się, gorąca modlitwa wystarczy, aby znać granicę.
– Jak ksiądz proboszcz tak mówi, no to tak jest.
– Tak, właśnie tak mówię. A teraz się zastanów: czy archeolog, który przyjeżdża tu, do małego miasta, aby kopać, grzebać w świętej ziemi kościelnej, szukać, czego tam chce, przyszedłby z własnej i nieprzymuszonej woli na mszę, zamiast wtedy odpocząć lub poukładać materiał, wyniki badań i tak dalej?
– Jak archeolog jest wierzącym katolikiem, to czemu nie. Jak mu się jeszcze chce praktykować – odpowiedział Janusz po krótkim namyśle.
– Ale tu mamy nie jednego, tylko trzech archeologów. Czy wszyscy są takimi praktykującymi i szczerze wierzącymi katolikami? I weź pod uwagę, że zaczęli regularnie przychodzić na msze mniej więcej dwa czy trzy tygodnie temu. Wcześniej w ogóle nie byli zainteresowani Kościołem i nagle tak zaczęli przychodzić. Czemu? Nie wydaje ci się to dziwne?
To była prawda. Grupka archeologów kopiących pod posadzką każdego dnia uczestniczyła we mszy, najczęściej porannej. Ich gorliwość podczas celebry od razu zdumiała mieszkańców. Gdy siadali w pierwszym rzędzie, wyglądali jak gorliwi wierni. Jak najgorętsi wyznawcy Pana Jezusa i Świętej Panienki. Klękali i wstawali we właściwych momentach, nie oglądając się na innych, co wywołało wstrząs między parafianami, ponieważ umiejętność aktywnego uczestnictwa uchodziła za nieuchronnie zanikającą nawet między dobrymi katolikami. Ludzie wysnuli więc domysł, że archeolodzy odwiedzają kościół nie tylko od święta, ale muszą też w życiu prywatnym systematycznie uczęszczać na mszę. Parafianie docenili ich religijność i przyjmowanie opłatka z rękami na piersiach. Takiego oddania nie prezentowały nawet pobożne babcie ani oazjańska młodzież z gitarami. Gdy się na nich patrzyło, nasuwała się myśl o ośmiolatkach, którzy właśnie zakosztowali czaru pierwszej komunii świętej.
– Trochę to dziwne, naprawdę, proszę księdza proboszcza. Ale ludzie z podziwem o nich mówią. I nic dziwnego w tym nie widzą.
– Tak, słyszałem, słyszałem. – Ksiądz machnął ręką. – Nawet stara Goszczykowa mi powiedziała, że w mojej parafii to chyba cuda się dzieją, że tacy naukowcy, młodzi, tak wierzyć potrafią. Wiem, wiem o tym. Ech, jak by ci to powiedzieć? Oni odkryli coś niezwykłego pod podłogą.
Ksiądz zawiesił głos i popatrzył na Janusza, nie wiadomo dlaczego zaciskając wargi. Chłopak zerknął w bok, z góry już nie wierząc w to, co słyszy.
– Odkryli coś niezwykłego?
– Tak, jakiś tydzień temu odkryli stare kości.
Proboszcz przekazał mu tę wiadomość spokojnym, leniwym tonem, jak gdyby chodziło o harmonogram zajęć Janusza na jutro. A to mogła być prawdziwa archeologiczna bomba.
– Odkryli tydzień temu i nic jeszcze o tym nie mówią? A czy w ogóle to są kości kogoś znacznego, bo ksiądz ostatnio mówił, że podobno coś takiego będzie?
– Właśnie w tym cały szkopuł. Kości odkryli tydzień temu, to fakt, i na początku twierdzili, że jeszcze nie mogą tego ogłosić. Jakieś badania muszą przeprowadzić, wszystkie te archeologiczne procedury i tak dalej. Rozumiem to, chcieli mieć całkowitą pewność, że znalezisko ma jakąś wartość. To w końcu naukowcy, na tym mógłby ucierpieć ich autorytet. Ustalili natomiast, że są to kości anonimowego kanonika sprzed kilku wieków. Ale – tu proboszcz zawiesił na chwilę głos – to nie wszystko. Jest jeszcze pewna rzecz. I trudno ci będzie w to uwierzyć.
Augustyn siedział teraz zgarbiony, jakby zmęczony rozmową albo tym, że za moment będzie musiał powiedzieć coś, co nie chce mu przejść przez gardło.
– Co to jest, niech ksiądz powie, rozmowa zostaje między nami – zachęcił go Janusz.
– I tak wszystko się wyda za parę dni, to tylko kwestia czasu – mruknął ksiądz, nadal nie mówiąc nic konkretnego.
W miarę jak proboszcz wydawał się coraz mniej zdecydowany, Janusz odczuwał przypływ pewności siebie. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z nim w równie bezpośredni sposób. Niedawno wprawdzie zdarzyło się, że wypili po kieliszku, ale to było coś całkiem innego, wtedy ksiądz popadł w rozmarzenie, bo proboszczowi Koralowi z parafii Świętej Marii Magdaleny udało się sprowadzić szczątki Dominika Savio, kanonizowanego chłopca, który w dziewiętnastym wieku wsławił się niebiańską pobożnością. Za dwa dni po południu miał się odbyć uroczysty odjazd świętego. Szczątki miały powędrować do kolejnego miasta. To było wielkie wydarzenie. Przez pięć dni relikwie przebywały w Koralowym kościele i, w opinii Janusza, Augustyn chyba trochę zazdrościł koledze. Dostrzegając w tym szansę na przyciągnięcie wiernych i doskonałą promocję katolicyzmu oraz parafii, pluł sobie w brodę, że sam na to nie wpadł.
Augustyn nadal milczał i wodził palcem po brzegu kieliszka. Zamknął oczy. Janusz pomyślał, że proboszcz zapewne poddał się jakiejś natchnionej myśli. Wtem duszpasterz przybrał inny wyraz twarzy. Wyglądał przez mgnienie oka jak w latach najlepszych kazań, w odległych czasach wyniosłej samotności duchownego pośród żywych, kiedy parafianie widzieli w nim ucieleśnienie najczystszej wiary ukazującej się właśnie tu, między grzechem codzienności i pokutnym wybawieniem zza konfesjonału. Był znowu dawnym, mądrym i niedostępnym proboszczem.
– To właściwie sprawa, o której chciałem z tobą pomówić już wcześniej, ale dopiero dziś przyszedł mi do głowy pewien pomysł, a ty jesteś praktycznie jedyną osobą, która może mi w jego realizacji dopomóc. Wierzę, że mogę ci zaufać. – Augustyn na chwilę umilkł, oczekując potwierdzenia. – Oczywiście sprawa się wyda, ale zanim to nastąpi, trzeba ją w odpowiedni sposób przygotować.
– Słucham księdza proboszcza.
– Jak rozumiem, sprawy wiary są dla ciebie niezmiennie ważne tak jak dawniej?
– Oczywiście, nic się nie zmieniło.
– Dobrze. Na pewno nie zapomnę o tym, że pragniesz służyć mi pomocą. Nie będziesz żałował, możesz mi wierzyć. – Augustyn jeszcze raz nalał do kieliszków. – Nasza parafia może zyskać wielki autorytet. I głęboko wierzę, że tak się właśnie stanie.
– Odkrycie na pewno w tym pomoże, tylko że pewnie nam te kości zabiorą.
– Nie tak łatwo będzie je zabrać, jak ci się wydaje. Musisz bowiem wiedzieć, że to nie są zwykłe kości sprzed kilkuset lat.
– No, wierzę. Znalezisko jest niezwykłe, prawda? I fakt, że właśnie tutaj, w takim niepozornym kościele, no, to wystarczy, żeby...
– To wszystko nic, nic. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Te kości są czymś więcej, staną się czymś więcej. – Na twarzy proboszcza pojawił się marzycielski wyraz. – Do pewnego stopnia możemy być wdzięczni, że proboszcz Koral sprowadził wspaniałe szczątki świętego, bo być może dzięki temu stało się coś, co na zawsze zapadnie w pamięć nie tylko tutejszym katolikom, ale wszystkim, w kraju i jeszcze dalej. Kości, które wykopali archeolodzy, mają ogromną moc. Uwierz mi, mają wielką moc.
W chwili gdy Augustyn pociągał z kieliszka, zadzwonił telefon. Ksiądz podniósł się i podszedł do aparatu. Janusz miał czas, aby zastanowić się nad tym, co usłyszał. Moc. Proboszcz użył tego słowa. A więc moc, jakkolwiek to rozumieć. Tego się nie spodziewał. Proboszcz był, to oczywiste, głęboko wierzącym kapłanem, w odróżnieniu zresztą od całej czeredy księży wierzących powierzchownie, półduszą albo od parady, nie był natomiast bezkrytycznym fanatykiem dającym wiarę uzdrowicielskim mocom różnych relikwii, objawieniom na murach i w świętych miejscach. Unikał jednoznacznych odpowiedzi, gdy ktoś poruszał podobne tematy, a w gruncie rzeczy pogardzał wiarą w ukazujące się tu i ówdzie cuda. Jakąż moc mógł więc mieć na myśli taki sceptyk-katolik jak on?
Okazało się, że telefonował proboszcz Koral z informacją o przesunięciu pożegnania Dominika Savio na osiemnastą. Augustyn przyciskał słuchawkę do ucha z wyrazem niechęci na twarzy. Janusz pamiętał, że gdy tylko Koral pojawił się w mieście i objął parafię po zmarłym poprzedniku, zaczął stawać Augustynowi na drodze do lokalnego splendoru: pozyskiwał co najmniej tyle samo pieniędzy na Kościół, był obrotniejszy, a na mszach miał komplet, czego Augustyn zapewne nie potrafił zaakceptować bez odrobiny zazdrości. W głębi duszy nadal wierzył, że sytuacja nie zmieniła się od czasów, kiedy Koralowa parafia uchodziła za siedlisko ateizmu, a kościelne ławy często stały puste.
Prawda jednak była taka, że mimo wielkich zdolności organizacyjnych Koral był dla niego szarlatanem w sutannie, osobnikiem o podejrzanie powierzchownej wierze, ceniącym bardziej sytą wyżerkę wieczorem niż rozważanie tajemnicy najważniejszych dogmatów. Augustyn opowiadał, jak w czasie wspólnej podróży do Warszawy na sympozjum poświęcone problemowi wiedzy Jezusa próbował z nim porozmawiać na ten temat, rozpytać, czy w jego opinii dogmat, poza podejściem kerygmatycznym, ma w ogóle znaczenie, czy nie wystarczy w rozważaniach albo w modlitwie posłużyć się wiarą bez odniesienia do ustaleń teologicznych. Koral rzucił podobno parę sloganów z katechizmu i na tym rozmowa się skończyła. Od tej pory Augustyn stracił do swego kolegi szacunek, z jakim odnosił się do niego przez pierwszy rok znajomości. Widywali się już tylko sporadycznie na oficjalnych uroczystościach.
Przybycie świętego chłopca mogło na krótki czas pogłębić ten stan rzeczy. Koral, człowiek bardzo lubiany nie tylko w kręgach kościelnych, ale i przez elitę miasta, zdołał rozwinąć szeroką sieć kontaktów. Święty zjawił się właśnie w jego parafii i proboszcz nie omieszkał podkreślać owego faktu na każdym kroku. To w jego kościele leżały relikwie, a wierni z całego miasta lgnęli do nich jak muchy do miodu. Przez cały tydzień świątynia pękała w szwach, ludzie recytowali modlitwy z niespotykaną wcześniej żarliwością. Nawet późna noc nie była dla nich przeszkodą. Pod drzwiami gromadziły się tłumy wiernych. Niektórzy potrafili klęczeć do rana, pewni, że religijna gorliwość zapisze się w historii godzin, że Pan im to policzy. Koral czuł się wniebowzięty.
I ta właśnie okoliczność była dla Augustyna solą w oku. Przez całe życie traktował swe powołanie z powagą i sumiennie wypełniał obowiązki. Chciał być proboszczem całych rodzin, a przy tym nie zaniedbywał studiów teologicznych. Swój autorytet zbudował na wspaniałych homiliach, pomocy potrzebującym i – to zwłaszcza – wielkiej inwestycji, jaką był remont dachu przed kilkoma laty. Nigdy jednak nie zyskał podziwu na szerszym polu, poza parafią, w której był hołubiony. Owszem, mówiono o nim dobrze, ale bez szczególnego uznania. Koral tymczasem błyszczał w całym mieście jak prawdziwy gwiazdor. Wszędzie go zapraszano i celebrował niejedną istotną dla lokalnej społeczności uroczystość. Mimo że był starszy, przepełniała go energia, jakiej proboszczowi Augustynowi zaczynało powoli brakować.
– Uroczystość się opóźni – powiedział Augustyn, siadając przy stole. – Na osiemnastą przełożyli. No cóż, przed ósmą na kolację się nie zjedzie. Sama msza na pewno się przedłuży, a potem jeszcze uroczysty odjazd.
– Przyjdzie chyba z pół miasta. Pewnie będą odprowadzać, przejdą przez naszą parafię, przed kościołem.
– Tak, Koral swój kościół uświetnił całkiem dobrze. Całkiem dobrze. Ale i u nas nie będzie gorzej, a mógłbym nawet powiedzieć, że będzie lepiej. Zobaczysz. – Proboszcz spoglądał na Janusza, kiwając głową.
– Ma ksiądz proboszcz na myśli te kości? Ale jaką niby one mają moc? To znaczy, że co, że mogą uzdrawiać czy coś takiego?
– Będziemy mieć wspaniałą relikwię, mój drogi. Tak, naszą relikwię. I do tego prawdziwie świętą. Te kości, jak ci mówiłem, nie są zwyczajne. One mają wielką moc. Rozmawiamy już dość długo i myślę, że naprowadziłem cię już wystarczająco.
– Nie wiem, proszę księdza. Czyli mają jakąś moc, tak?
– Mają moc wpajania wiary – powiedział proboszcz powoli, jakby sądził, że sama wymowa słów oddziała na Janusza w jakiś nadnaturalny sposób.
Chłopak pokiwał głową, patrząc w bok.
– To znaczy... – Rozłożył ręce, udając, że szuka właściwego słowa, podczas gdy miał olbrzymi kłopot: jak zachować powagę i ukryć sceptycyzm w obliczu jawnej niedorzeczności z ust człowieka, którego nigdy nie podejrzewałby o obłęd?
– To znaczy, że jest tak, jak mówię – dokończył Augustyn autorytatywnie i rozpoczął spacer dookoła pokoju. – Właśnie tak. Moc wpajania wiary. Wpajania wiary! Wiem, to brzmi niewiarygodnie, dziwnie. Ale spójrz na to jak chrześcijanin, jak katolik, jak człowiek wiary. Mamy do czynienia z błogosławionymi szczątkami błogosławionego człowieka. Myślisz, że to nic nie znaczy? Nie sądzisz, że Bóg może interweniować, gdy tylko zechce, że jeśli mu się tak spodoba, to da nam do ręki taką moc? A co, jeśli właśnie tu, właśnie teraz pojawia się taka moc?
– Rozumiem, tylko nie sądziłem, że ksiądz proboszcz wierzy w cudowne objawienia i moce relikwii.
– Moja wiara nie ma tu znaczenia. To, w co wierzę lub nie wierzę, jest najzupełniej nieistotne. Liczy się fakt, a jest on taki, że stare kości anonimowego kanonika posiadają moc wpajania wiary.
– Czyli ci archeolodzy... jej ulegli, tak?
– A ty jak uważasz?
– No, sam nie wiem... że niby to im się wpoiło? I to stąd ksiądz proboszcz wywnioskował, że pozostałości po kanoniku mają tę moc?
Augustyn zatrzymał się nagle, patrząc na sad przed plebanią. Kończył się listopad i ostatnie jabłka leżały pod drzewami. Chrząknął głośno, ruszył w stronę okna i otworzył je energicznie.
– Gdzie tu biegacie?! – krzyknął. – Złodziejstwa was w domu uczą?! Już ja was zapamiętam. Uciekać mi stąd! Już! Już! – Zamknął okno i znów usadowił się za stołem. – Tyle razy mówiłem, i na mszy, i na katechezach, że jabłek z sadu brać nie wolno. I zobacz, i tak biorą, pędraki jedne. Tego już nie oduczysz, to już tak zostanie. I jak tu wierzyć w tę młodzież, w te dzieci, co to ich rodzice nie byli lepsi. Ale zostawmy to, bo serce boli. Pytałeś o moje wnioski. No cóż, jak widzisz, narzucają się same. Archeolodzy odkopali kości, pracowali nad nimi i nagle się nawrócili. To mało twoim zdaniem? Ale to nie wszystko. Ja wiem na pewno, że kości mają taką moc. Wiem to, nie tylko podejrzewam czy wyciągam wnioski. Niepotrzebne mi żadne wnioskowanie. Ja nawet nie tyle wierzę w ich moc, ile WIEM o ich mocy. Rozumiesz mnie?
– Wydaje mi się, że wiem, co ksiądz proboszcz ma na myśli...
– No właśnie! – Augustyn klepnął ręką o blat stołu i oparł się wygodnie na krześle. Patrzył Januszowi prosto w oczy, brwi ściągnął chyba mocniej niż zwykle.
Siedzieli tak, nic nie mówiąc. Proboszcz najwyraźniej chciał przekonać Janusza, że dostąpił objawienia lub czegoś w tym rodzaju. Janusz nie bardzo wiedział, czy udawać wiarę w to, co ksiądz mówi, czy powiedzieć mu wprost: proszę księdza, takie rzeczy to nie dla mnie. Jednak nie zdobył się na szczerość, podobnie jak wiele razy wcześniej i niejeden raz później.
– Wydaje mi się, że wiem, co ksiądz proboszcz ma na myśli. Ale może ksiądz mi powie wprost, tak żebyśmy się rozumieli w stu procentach.
Augustyn strzelił palcami.
– Masz rację, lepiej nie mieć tajemnic, zwłaszcza w sprawie tak delikatnej. No więc myśl o tym, co chcesz, ale powiedział mi o tym nie kto inny jak Dominik Savio. Tak, on, on, ten Koralowy święty gość. Dominik Savio we własnej osobie powiedział mi o niezwykłych właściwościach wykopanych szczątków. I to na długo przed sprowadzeniem jego szczątków do Korala.
– Aha, a ja myślałem... Ale właściwie to zrozumiałe, któż inny mógłby o tym wiedzieć – powiedział Janusz z poważną miną.
– Posłuchaj, przyjacielu. – Augustyn dostrzegł cień ironii w przypuszczeniu Janusza. – Nie mówię ci tego wszystkiego po to, żebyś się naśmiewał albo rzucał cyniczne uwagi. Wiem, że nawet głęboko wierzącemu człowiekowi, jakim bez wątpienia jesteś, trudno w pierwszej chwili pogodzić się z takim faktem. Wiem. To przeczy rozsądkowi, to przeczy wszystkiemu, co próbuje nam wpoić współczesna kultura. Bo to jest coś, co świat odrzuci albo najwyżej przemiele jako chwilową ciekawostkę. Rozumiem więc, że masz prawo odbierać to, co do ciebie właśnie mówię, jak wywody szaleńca, ale przecież znasz mnie nie od dziś i wiesz, z jakim dystansem zawsze podchodziłem do takich przypadków. Czy sądzisz, że gotów byłbym się ośmieszyć, gdybym nie był zupełnie przekonany, że mamy do czynienia z czymś, co nie mieści się w racjonalnym pojmowaniu rzeczy? Czy oddałbym się na żer mediom i naraził na kpiny, gdybym nie miał wiary w to, co mówię? Jeśli świat ma mieć sens, to nawet cząstka wiary w potęgę i miłość Pana Jezusa wystarczy za cały świat. Wystarczy, jeśli masz ją ty albo ja, albo ktokolwiek inny. A jeśli w tej cząstce wiary znajdziesz miejsce na akceptację cudu, to tak, jakbyś dotknął Boga. Tylko musisz pozwolić pochłonąć się temu, co jest cudem, dać się otoczyć cudownej mocy. I to wszystko.
– Może dla księdza to jest proste, ale kiedy tu się tak siedzi i słucha, to wiara wiarą, ale wiadomość o cudownych kościach jest trochę podejrzana. Nie wiem... Wierzę księdzu, ale chyba muszę mieć trochę więcej czasu, żeby o tym pomyśleć.
– To jasne, ja też potrzebowałem czasu. Współczesny mistycyzm to bardziej walka z samym sobą niż błogie oddanie się wizji. Wszystko się zmieniło, a pamiętam, że jeszcze trzydzieści, nawet dwadzieścia lat temu to miasto miało więcej prawdziwej wiary. Dziś wiara skarlała, nawet piękno rytuału nic nie znaczy dla ludzi. Jak ich, tych wszystkich leniwców, zapędzić do kościoła? To jest pytanie, przed którym stoimy.
Augustyn zakręcił butelkę koniaku i schował do szafki obok. Jego ostatnie słowa zabrzmiały jak konkluzja, podsumowanie i cel w jednym. Janusz nie mógł się temu dziwić. Chociaż proboszcz zawsze głośno mówił, ilu to wierzących ma na mszach, nie była to cała prawda. W niedzielne nabożeństwa o jedenastej trzydzieści kościół zapełniał się niemal do końca. Niestety, w pozostałe dni tygodnia wyglądało to zupełnie inaczej. I to bolało kapłana najbardziej: że ci katolicy w pogardzie mają Kościół przez cały tydzień, a poczucie obowiązku budzi się w nich z rzadka i wypływa z przyzwyczajenia, nie zaś z potrzeby duszy. Stare babcie i dziadkowie zjawiali się zawsze, ale na nich proboszczowi zależało najmniej.
„No, że przychodzą, to dla Pana Jezusa wielkie szczęście, ale nie ma się co łudzić, to są prości ludzie, przyzwyczajeni do naszego autorytetu. Ale ich córki już nie, one już noszą w sobie wewnętrzną niechęć do nas, do sutanny, aż się boję powiedzieć – do krzyża. To trzeba zmienić, coś z tym zrobić. To jest najważniejszy cel naszej posługi. Nie możemy pozwolić im wszystkim tak sobie odejść, jak gdyby nigdy nic. Zatracą się. Tu jest pole do zaorania, tu trzeba więcej teologii, prostej, bez wnikania, ale teologii, a nie rytuału. Tylko tak da się do nich dotrzeć. Jeśli to zawiedzie, nie pozostanie już nic. Tylko czekać na potop” – powiedział kiedyś Augustyn w rozmowie z miejscowym wytwórcą ciastek, którą Janusz niechcący podsłuchał.
– Pamiętam, jak ksiądz proboszcz mówił kiedyś, że trzeba do wiernych, do tych młodszych głównie, wyjść bardziej teologicznie. To już nie ma znaczenia?
– Ma, ma bardzo wielkie. Ale zobacz, co się dzieje, co się stało. Mamy tu świętą relikwię, mamy coś, co przerasta twoją i moją wyobraźnię, jest to autentyczny cud, nie mam najmniejszych wątpliwości. Może Bóg postanowił nam pomóc.
– Nam?
– Kapłanom, nam, tym, którzy muszą z takim zapałem, poświęceniem walczyć o każdą duszę. Nasza misja to dzisiaj walka, to trzeba zawsze podkreślać. Ja bardzo żałuję, że do tego doszło, ale my naprawdę walczymy. To jest walka ze złem, które zarasta nasz świat, a my nie potrafimy tego zauważyć. I samo to zło rozpiera się w nas. Jesteśmy jak ślepcy, i my, kapłani, i całe nasze społeczeństwo to ślepcy. A może uważasz, że mamy jeszcze dużo czasu, że nie musimy kreślić apokaliptycznej wizji? Nie, zapewniam cię, że jest odwrotnie. Dlatego tak bardzo się cieszę, że właśnie tu, w naszej parafii, zdarzyło się coś takiego. To niezwykłe, cudowne. Rozumiesz?
– Może ksiądz proboszcz raczej powinien zapytać, czy wierzę.
– A wierzysz? Wierzysz w to, co ci mówię, co ci objawiam?
– Wiem, że ksiądz zawsze mówi prawdę. Niech ksiądz powie, co mam robić.
Janusz odniósł wrażenie, że Augustyn odetchnął, że spłynęło z niego napięcie.
– Jeszcze dokładnie nie zbadałem tych kości, jednak to, co działo się w ostatnim czasie z tymi trzema archeologami, jest po prostu niezwykłe. Widzisz, jak wyglądam? Całą noc spędziłem tam, modląc się, myśląc o potędze Pana i jego woli. Czy to nie dziwne, że ci naukowcy nagle stali się nowymi ludźmi? Jakby się na nowo narodzili. Jeśli ma się do czynienia z autentycznym cudem, cała nasza racjonalność rozpada się jak domek z kart. No a potem ten głos... – Augustyn urwał.
– Dominika Savio?
– Tak. To dziwne, prawda? To było tam, w podziemiach, gdy siedziałem przy kościach. Był już środek nocy, czułem zmęczenie. I nagle... ten głos. Głęboki jak na chłopaka, stanowczy. Rozległ się nagle. To było coś nierealnego i rzeczywistego jednocześnie. A potem chłopiec zniknął i pojawił się inny głos, starszy. To był Henryk Kietlicz, wielki średniowieczny arcybiskup. Nie rozumiem, dlaczego ci dwaj mi się objawili. Tego nie da się powtórzyć, ale wiem, że wtedy dotarło do mnie, na czym polega moc kości. To było niesamowite, pewnie mistyczne, ale nie umiem tego opisać, nie mam takich zdolności. Po prostu musisz mi uwierzyć. Muszą uwierzyć wszyscy. – Ksiądz podkreślił ostatnie zdanie ruchem ręki.
Znowu zaczął chodzić po pokoju, pocierając podbródek. Ubłocone buty wyglądały spod sutanny, gdy stawiał swoje długie kroki. Podjął swój monolog:
– Tymczasem chcę prosić cię o jedną rzecz, na początek. Zwracam się do ciebie, bo ludzie w parafii cię znają, jesteś wierzący. No i tu mi pomagasz już tak długo. Nie pożałujesz, zobaczysz. Chodzi o to, żeby powiedzieć tu i tam, że, rozumiesz, podobno odkryli świętą relikwię, co uświęca wiarę, a może i uzdrawia, ma wielką moc. Wiesz, o co mi chodzi? Najlepiej jutro. Za dwa dni odjedzie święty, jutro rozniesie się pogłoska. Ludzie nigdy nie dają od razu wiary w cuda, święte znaleziska, objawienia. Trudno ich przekonać, a tu chodzi o najważniejszą sprawę, o naszą wiarę. Pojmujesz?
– A jak to się rozejdzie szerzej, to co wtedy?
– Na razie najważniejsi są nasi parafianie, oni muszą uwierzyć, im trzeba przekazać taką wspaniałą, szczęśliwą wiadomość. Niech przez parę dni rozchodzi się plotka o tych kościach, niech się domyślają, niech pytają. No więc... czy mogę na ciebie liczyć? To musi wyglądać bardzo naturalnie, nie może być żadnych podejrzeń. Z ludźmi tak już jest, że nawet widząc ewidentny cud, mając go przed oczami, dotykając go, nie wierzą jeszcze, jeszcze coś podejrzewają, że jakaś mistyfikacja, że coś tam. Dlatego oni muszą się dowiedzieć w sposób naturalny. Że tam niby, rozumiesz, coś znaleźli i że to ma niezwykłe właściwości. Później sami przyjdą.
– Tak, tak, oczywiście, tylko... – Janusz się zawahał. – Ja muszę mieć trochę czasu.
– Masz, weź to. – Ksiądz podał mu dwie książki. – Poczytaj wieczorem. To są biografie Savio i Kietlicza. I nie martw się, zobaczysz te kości, zabiorę cię tam, a poza tym podoba ci się chyba ta młoda archeolożka, prawda? Masz jej numer? No dobrze, czy mogę na ciebie liczyć? Że szepniesz tu i tam o sprawie?
– Powiem, co usłyszałem, bez wchodzenia w szczegóły. Ale nie wiem, jaki będzie skutek.
– Nie martw się o skutek. Wystarczy, żebyś rozpowiedział w paru miejscach, żeby rozbudzić w ludziach ciekawość i poczucie czegoś niezwykłego, myśl, że mają jakiś powód do wyróżnienia. A, byłbym zapomniał. – Augustyn wyciągnął z szuflady kopertę. – To za ostatni miesiąc. I mała zaliczka na następny.
Kiedy Janusz wracał do sprzątania kościoła, pod pachą miał książki od Augustyna, a w kieszeni całkiem niezłą sumkę.
Święta Maria patrzyła jak zwykle. Pod ciężarem jej spojrzenia tarł czarno-białe płytki posadzki i dumał o rewelacjach proboszcza. Po chwili zjawiła się pani Hela i wręczyła mu siateczkę z jabłkami.
– To od księdza proboszcza. Kazał ci dać najlepsze, jakie mamy. Prosto z sadu.
Ksiądz Augustyn nie ulegał modom. Konsekwentnie lekceważył ewolucję kapłańskich strojów i nie miał zamiaru wymienić sutanny na garnitur ozdobiony koloratką. Gardził nowoczesnymi gustami. Z wysokości balkonu zniesmaczony obserwował swych młodych wikariuszy, paradujących po ulicach w dobrze skrojonych marynarkach; patrzył, jak w upalne dni przerzucają je sobie przez ramię, ukazując górne partie nieskazitelnie odprasowanych spodni.
Cztery półdupki prezentowały wtedy pod ciemną materią swe obłędnie jędrne kształty z całą cielesną zuchwałością dwudziestu paru lat. To nie uchodziło duchownym i Augustyn nie mógł uwierzyć, że jego księża przywiązują wagę do rzeczy najmniej istotnej: świeckiej mody! Krój ich spodni, zapiętych nisko na biodrach i przepasanych skórzanymi paskami, przydawał sylwetkom męskości, a nie skromności. Mięsiste zadki wikarych przewalały się z lewa na prawo i z prawa na lewo, tak demonstracyjnie podkreślając seksualną gotowość młodzieńców, że graniczyło to z bluźnierstwem – niewyrażonym wprawdzie w słowach, ale wystarczająco zasugerowanym przez obrażającą Boga ruchliwą półdupkowatość. Proboszcz nie mógł się pogodzić z tak ordynarnym pogwałceniem etosu kapłana, jawną kpiną rzuconą w bezbronną twarz Kościoła. Dlatego z trudem znosił parady swych podwładnych w słoneczne ranki, gdy z pewnością siebie właściwą umarłej rasie dżentelmenów śpieszyli na lekcje religii do pobliskiego gimnazjum. Augustyn obserwował każdy najdrobniejszy ruch ich kończyn, linie, jakie kreśliły podczas marszu ręce i nogi, notował w pamięci trzepoczące na wietrze nogawki lub odbicia światła na łysych czaszkach i tracił nadzieję na przetrwanie wiary.
Obaj wikariusze golili głowy tak dokładnie, jak tylko było to możliwe. Najwyraźniej w ten sposób awangarda młodego duchowieństwa podsuwała wiernym świeżą jakość, próbując przeciwstawić się klerykalnej sztampie. Dwaj księża, wpuszczeni w grzęzawisko swej pierwszej parafii, braki w doświadczeniu nadrabiali luzem i otwartością, a proboszcz od samego początku miał poczucie, że jego autorytet nic dla nich nie znaczy, natrętna zaś usłużność i nieskazitelne objawy szacunku to puste gesty. W kontaktach z parafianami zdawali się gromić słowem już od pierwszego zdania, lecz w sposób niezwykle kulturalny i z wyraźną sugestią wyższej, tajemnej wiedzy. Stosowali metodę bęc-wiary, czyli – bezlitosnego ogłuszenia od pierwszego kontaktu. Niejedna opowiadała później proboszczowi, jak to na kolędowaniu ten czy ów wikary oszołomił ją wspaniałą przemową, przekonał, by wrócić do męża, nie lać więcej dziecka, przystąpić do komunii, nie żałować na tacę albo inne ofiary, bo Pan wszystko policzy, jak przyjdzie czas. Słowem – sztukę perswazji wikariusze opanowali do perfekcji.
Dlatego i łyse czaszki, i garnitury zostały im niemal natychmiast wybaczone, a dzieci gimnazjalne i licealna młodzież szybko pokochały młodych księży. Parafia się zmieniała i proboszcz odnotowywał ten fakt z rosnącym żalem.
Łyse głowy drażniły Augustyna nie mniej niż parady w garniturach. Dostrzegał w tym wulgarność nielicującą z posługą wiernym. Wiele razy nosił się z zamiarem narzucenia swojej woli w kwestii obowiązującej fryzury, ale nie czynił nic, mimo że jego żądanie zostałoby natychmiast spełnione. Wolał jednak posługiwać się w tym przypadku aluzjami i wierzył, że właśnie w ten sposób w końcu dotrze do sumień wikariuszy. Przy każdej okazji wtrącał mimochodem słówko bądź dwa, tłumacząc, że łysina, owszem, przystoi, ale dopiero w podeszłym wieku, jej przyczyną zaś nie mogą być czcze impulsy bądź porywy chwilowej mody – w czym domyślał się rzeczywistych pobudek obu wikarych – lecz naturalny bieg rzeczy, zagadka łysienia wpisana w niezgłębiony plan Boga. Jemu trzeba się poddać i z pokorą przyjąć swój los. Choć od niemal roku, gdy obaj młodzi zjawili się w jego parafii, Augustyn próbował przeforsować swój pogląd na sprawy odzienia i fryzur, jak dotąd nie zdołał zmienić ich zapatrywań.
W przeciwieństwie do młodych uwielbiał sutannę. Ubrany w strój propagujący estetykę skromności i mający w sobie tak wiele szlachetnego czaru, owej trudnej do wyrażenia symbiozy dostojeństwa i prostoty, sunął ulicami miasta, jakby unosił się w powietrzu. Nasycał oczy pokornymi spojrzeniami parafian i odpychał hardy wzrok kiboli miejscowego klubu piłki nożnej, którzy od kilku miesięcy upodobali sobie ławki przy płocie plebanii. Sutanna gwarantowała mu nie tylko wrażenie nietykalności, tak przynajmniej sobie roił, ale i osobistą satysfakcję. Oto on, Augustyn, usutanniony, z krzyżykiem na piersi, kluczy w tłumie pospolitych stworzeń w kolorowych ubrankach, wszystkich tych miejscowych miernot, tych patrzących w niego jak w obraz i tych ironicznie dogadujących zza pleców, podczas gdy sutanna opina go szczelnie i tuli rozkosznym dotykiem. Cóż może być piękniejszego nad sutannę, dowód boskiego geniuszu, przecinającą ulice wypełnione ohydą T-shirtów, wymiętoszonych dżinsów, ortalionu i tanich kostiumików albo wstrętnych płaskich butów z długimi czubami i nieposłusznych krawatów? Nic, nic nie może się równać z tym zgrzebnym, ale dumnym strojem księdza.
Przez długie lata posługi Augustyn dbał o wszystkie swoje sutanny, a największym sentymentem darzył tę, którą przed śmiercią ofiarował mu wielki proboszcz Ambroży.
Zobaczył ją po raz pierwszy dawno temu, po tym, jak w wieku ośmiu lat wpadł pod samochód. Był środek lata i Augustyn, który wtedy nie był jeszcze Augustynem, tylko Rysiem, zabawiał się w popularną wśród chłopaków z ulicy grę: przebiegnij przed maską samochodu. Sztuka polegała na tym, aby wystartować w ostatnim momencie i przebiec możliwie najbliżej nadjeżdżającego auta. Rysio, będąc początkującym graczem, chciał wypaść jak najlepiej. Mógł zrobić tylko jedno: opóźnić start bardziej niż pozostali. I wprawdzie start opóźnił, czym zyskał sobie uznanie wśród chłopaków z sąsiedztwa, ale na drugą stronę ulicy już nie dotarł. Szczęśliwym trafem kierowca niebieskiej syreny jechał dość wolno i zdołał wyhamować. Malutki sportowiec odniósł zaledwie powierzchowne rany, musiał za to wysłuchać groźnych pomruków milicjanta. Natomiast wieczorem, gdy już opuścił szpital i znalazł się w domu, zastał przy rodzinnym stole księdza Ambrożego, dojrzałego i mądrego duchownego, który w trudnych chwilach zawsze pamiętał o swoich najlepszych parafianach.
– No i mamy naszą małą ofiarę – rzekł Ambroży, po czym wstał od stołu, aby objąć Rysia. – Oj, ty chyba mało mnie pamiętasz, co? Częściej trzeba syna zabierać na msze – zwrócił się do matki. – Nie tylko na te południowe, ale inne też.
Ambroży przytulił go do siebie i Rysio doświadczył wówczas pierwszego fizycznego kontaktu z jego sutanną. Wiele lat później miał ją wkładać w rocznicę śmierci swego proboszcza i mentora. Trwało to do czasu, gdy zrobił się za gruby i sutanna już na zawsze spoczęła w szafie.
Widok samego kapłana w świeżej, mało znoszonej sukni był dla Rysia źródłem trzech doznań: 1) jednej z najbarwniej zapamiętanych chwil dzieciństwa, przy czym chodzi nie tyle o feerię barw w słoneczny dzień, ile raczej o soczystość ogarniającej go w tym momencie czerni; 2) snu, w którym sam przebrany za księdza szybował wysoko ponad miastem, a sutanna niczym skrzydła paralotni utrzymywała go w górze – później do tej sceny dołączył gest kropienia dachów wodą święconą, a jeszcze później sutanna zamieniła się w czarny perski dywan, Rysio zaś klęczał na nim całkiem nagi, pytając: „Panie, czemuś mnie opuścił?”; 3) potrzeby obcowania z kościelnym światem.
Od tej chwili los małego Rysia był przesądzony. W pierwszych dniach po wizycie Ambrożego nie był zdolny myśleć o niczym innym. Tęsknie czekał na pierwszą komunię, do której zostało kilka miesięcy, i pragnął, aby stała się najważniejszym doznaniem jego krótkiego życia. Rysio marzył. Obraz samego siebie uwznioślonego, w groźnym odzieniu, wyskakiwał ni stąd, ni zowąd na ścianie, byle rysunek w zeszycie zamieniał się w czarną szatę, klocki same układały kościelne budowle.
Ojciec niczego nie podejrzewał, ale matka od razu zauważyła zmianę w zachowaniu ukochanego synka. Po pierwsze – spochmurniał. Bawił się jak dawniej różnymi zabawkami, tyle że z jakimś trudno wyczuwalnym dystansem do samej zabawy, jakby wszystko, co robił, służyło tylko bezbolesnemu zabijaniu czasu w oczekiwaniu na coś, co miało dopiero nadejść. Tak właśnie wydawało się matce. Po drugie – wieczorny paciorek wydłużył się co najmniej dwukrotnie.
– Powiedz mi, Rysiu, co ty taki smutny jesteś ostatnio? No dlaczego? – pytała delikatnie matka.
– Nie jestem smutny.
– Nie? Naprawdę? A ja myślę co innego...
– Naprawdę, tylko chciałbym, żeby już była komunia.
– To po bożemu, dobrze. – Pogłaskała go po głowie. – Ale wszystko w swoim czasie.
Ten czas nadszedł wreszcie i mały Rysio, dumny i pewny siebie, przystąpił do komunii świętej z całą klasą. Podchodząc do ołtarza, gdzie miał uklęknąć razem z kolegami, wpatrywał się w majestatyczną postać Ambrożego. Ogromniejąca z każdym krokiem sylwetka wydawała mu się nadziemskim bytem, istotą nie z tego świata, promieniującą chmurą nieskażonej bieli. W tym momencie żałował jedynie, że to nie ten błogosławiony ksiądz przygotowywał jego klasę do przyjęcia sakramentu, ale ów okropny Wacław.
Pierwsza komunia święta podziałała na Rysia jak żadne wcześniejsze wydarzenie. Już na drugi dzień zjawił się u proboszcza Ambrożego razem z matką i zapytał, czy może zostać ministrantem. Najpierw jako słuchacz, a później prawdziwy ministrant zaczął od tej pory poznawać tajniki liturgii i zgłębiać prawdy wiary. Był sumienny i zafascynowany kościelnym mirem. Ten nowy świat, pełen zagadkowych ceremonii i pięknych strojów, wydawał mu się czymś całkowicie innym niż powszednia bylejakość stosunków rodzinnych i koleżeńskich.
Jedyną przeszkodą w oddawaniu się życiu kościelnemu był ksiądz Wacław, kapłan nieco tajemniczy w parafialnym światku. Przybył nagle na miejsce innego wikariusza, a proboszcz Ambroży wcale nie był rad z tej zamiany. Cenił bardzo poprzedniego księdza, z którym spędził kilka miesięcy na wspólnych dyskusjach i w którym widział już swego następcę. Zgadywał wręcz, że jego podopieczny odchodził niechętnie. Decyzja kurii była jednak nieodwołalna. Mimo niejasnych przyczyn sprowadzenia nowego księdza Ambroży nie zamierzał ryzykować sporu z biskupem o to, kto się najlepiej nadaje do posługi w jego mieście.
Rysio jako mały chłopiec najpierw czuł do księdza Wacława niewytłumaczalną niechęć, a później znienawidził go z całego serca.
– Nienawidzę cię jak psa – mówił do siebie szeptem, powtarzając frazę zasłyszaną od ojca podczas kłótni z matką.
Ksiądz Wacław nie wymawiał „r”, zawsze więc kaleczył jego imię już na wstępie. Rysio znosił to mężnie, bo sam niewiele znaczył, ale nie potrafił zaakceptować krzywdy, jaką ksiądz Wacław wyrządzał Chrystusowi, wymawiając jego imię. Przez pięć lat, licząc od roku komunijnego, Rysio przeżywał katusze na każdej katechezie. Kłopot Wacława polegał na tym, że wymawiając „r” jako głoskę tylnojęzykową, „z francuska”, uniemożliwiał sobie poprawne wymówienie głoski „ch”, również tylnojęzykowej, bezpośrednio poprzedzającej „r”. Aby to zrobić, musiał zrezygnować z płynnego wymówienia świętego słowa, dlatego w jego wydaniu po dość chrapliwym „ch” zawsze następowała krótka pauza, a dopiero w chwilę później rozbrzmiewała reszta wyrazu, czyli „hystus”. Efekt był potworny nie dlatego, że wydawało się to niezgrabne samo w sobie. Nie to przecież urażało niewinną duszę Rysia, lecz co innego, mianowicie rozdrapująca jego świeże uczucia, niemożliwa do zniesienia profanacja. Zmagając się z niedowładem wymowy, Wacław czynił bowiem pewne wysiłki, aby zwalczyć przeklętą pauzę lub chociaż trochę ją skrócić, prowadziło to jednak do przerażających skutków – za każdym razem słuchaczom wydawało się, że ksiądz wycharkuje oblepiającą mu gardło maź i przymierza się do soczystego splunięcia, zupełnie jak menel odkrztuszający kleistą flegmę i strzykający barwną, galaretowatą plwociną.
– Jakby pluł na samego Boga, do cholery! – wspominał Rysio po latach w seminarium, prosząc Najwyższego o wybaczenie za mimowolne przekleństwo.
Z innych przywar Wacława warto wymienić powtarzaną co cztery, pięć słów niezrozumiałą zbitkę głosek „asz” i zwyczaj lania po dupie długim, twardym kijem. Dupa Rysia nie różniła się pod tym względem od dup jego kolegów z klasy. Wacław zdawał się nie dostrzegać jego pilności i traktował go z taką samą oschłą obojętnością jak resztę chłopaków. Nie było więc wśród męskiej części klasy takiej dupy, która nie zaznałaby Wacławowego kija. Co innego dziewczyny. Tam kij nie sięgał. Sięgały za to Wacławowe ręce. Aby z tępej główki wydobyć cząstkę wiedzy o cudach Jezusa, Wacław obejmował dziewczynkę, przytulał i delikatnie, niemal niezauważalnie gładził jej biodro. Takie gesty nie uchodziły uwagi Rysia, zwłaszcza w ostatniej klasie podstawówki, kiedy Wacław, na przykład po skończonych roratach, zwoływał klasę przed kościołem, sprawdzał obecność i zapraszał chętnych na smakołyki z zagranicy, kusząc legendarnym słonym masłem.
Rysio nigdy nie skorzystał z zaproszenia, podczas gdy jego koleżanki i koledzy chętnie wyruszali z Wacławem na wieczorne nasiadówki. Zdarzało się, że ten czy inny znajomy opowiadał później co nieco, ale nasz bohater wolał tego nie słyszeć, gdyż musiałby znienawidzić Wacława jeszcze bardziej, co gryzłoby się z dekalogiem i darem odpuszczania. Mogłoby mu to zamknąć drogę do kapłaństwa. Rysio nieświadomie przeczuwał, że pielęgnowanie apostolskiej wytrwałości w wierze i wyrzeczeniach nie powinno być poddawane we wczesnej fazie tak trudnym próbom. Lecz i tak nikt nie musiał mu niczego powtarzać. On wiedział. Narastająca od lat niechęć, stopniowo przechodząca w nienawiść, dawała mu to, czego nie rozumieli jego rówieśnicy: wyczucie obmierzłej lepkości dłoni Wacława, zawsze spoconych i ruchliwych, i odpychającej słodyczy wzroku, łakomego spojrzenia, które w jednej chwili obejmowało całą postać chłopca lub dziewczynki niczym krowi jęzor chwytający pęk trawy. W oczach Wacława było coś zwierzęco pierwotnego, coś, czego – jak Rysio instynktownie przeczuwał – należy się wystrzegać i w żadnej formie nie prowokować tych oczu do wejrzenia jeszcze bardziej oślizłego.
Początek nienawiści Rysia – jedynej chyba, jaką odczuwał później w całym swoim życiu – sięgał trzeciej klasy, a konkretniej pewnego wieczoru, kiedy Wacław zatrzymał go w zakrystii po spotkaniu ministrantów. Stanął wówczas przy nim i wpatrzył się w niego nachalnie jak wynędzniały pijaczyna w szklankę wódki.
– Rysiu, jesteś takim dobrym ministrantem, dawno tu takiego nie było, asz.
– Nie wiem, proszę księdza.
– A tak, nie było, asz. A może przyszedłbyś kiedy do mnie, ja uważam, asz, że mielibyśmy sobie sporo do powiedzenia. Może dzisiaj? Tak rzadko cię widzę u siebie.
Wacław nie przysuwał się, ale Rysio czuł, że bije od niego jakaś potworna energia.
– Muszę odrobić lekcje. I modlitwa na wieczór.
– O, jaki pilny chłopiec, no, no. A to pomodlimy się razem. Nasza wiara, asz, całe chrześcijaństwo zyskuje, pamiętaj o tym, mój chłopcze, zyskuje najwięcej, asz, poprzez wspólnotę, tak, złączenie dusz w Jezusie Ch...hystusie, asz.
Ksiądz wyglądał na spokojnego, ale Rysio przeczuwał, że to tylko poza. W gorącym spojrzeniu Wacława nie było przychylności miłej bliźniemu, ale natarczywe pragnienie, jakiś oszałamiający popęd próbujący skryć się za czernią źrenic. Rysio nie bardzo umiał zrozumieć to, co właśnie się działo. Uśmiechnięta twarz księdza miała w nim budzić zaufanie, a wywoływała tylko lęk wobec tego „sam na sam” w zakrystii.
Tymczasem drżąca dłoń wikarego spoczęła na ramieniu Rysia. Chłopiec zobaczył, że Wacław zrobił dwa kroki i stanął tuż za nim. Sutanna otarła się o rękaw jego ortalionowej kurtki. Szurnięcie obcasem po posadzce, cichy szelest trących o siebie ubrań, głośny oddech i kłąb pary wybuchający Rysiowi koło ucha.
W pomieszczeniu przez cały wieczór gromadził się przenikliwy chłód. Widzialność uderzyła Rysia nagłą niesamowitą ostrością, jakby zgromadzone tu rzeczy pragnęły właśnie teraz przypomnieć o swym istnieniu. Od posadzki z czarno-białych płytek aż po blaty stołów i wnętrze szafek – wszystko tonęło w przymulonym świetle żarówki umieszczonej poniżej ramion księdza. Przedmioty liturgiczne, ustawione wedle hierarchii świętości, rzucały niespokojne cienie, rozmyte na krawędziach. Na wysokich szafach, gdzie zebrały się najokazalsze warstwy kurzu, sterczały pudła wyładowane szatami liturgicznymi, tworząc bloki dobrze dopasowanych brył, a wąskie szczeliny między nimi rozszerzały się w grze świateł i cieni. Postacie świętych na wąskich witrażach, powleczone już delikatnym szronem, nachylały się, krzywiąc spękane twarze w grymasie cierpienia i chwały. Ogniki błyskały w ich oczach – to zapalały się, to gasły. Święta Panienka posyłała Józefowi błagalny uśmiech, a archanioł Gabriel frunął z wysoka, by nadać mu sens. Gdzieś jeszcze wyżej jaśniała tajemna wola Jedynego. Świat kończył się na styku żebrowanego sklepienia. I nagle Rysio nie wiedział, co czynić. Maleńka zakrystia okadzona oddechami pożądania i trwogi, zimna jak lodowy pałac, przypominała mu celę, z której nie ma wyjścia. Stał sparaliżowany niedającym się pokonać strachem i wrażeniem okropnego zła, jakie zaczęło gęstnieć między ścianami zakrystii.
– Ty pewnie chcesz zostać kapłanem, ksiądz Ambroży tak cię chwali, asz. To dobrze, pójdziemy i wszystko to sobie omówimy.
Dłoń Wacława, o dziwo, nie była ani ruchliwa, ani specjalnie drżąca – przylegała jak kawałek miękkiej tkaniny, niemal niewyczuwalnej poprzez subtelny dotyk. Naraz Rysio poczuł, że na jego drugim ramieniu także oparła się dłoń księdza. Wacław energicznie odwrócił go do siebie. Jego palce lekko wniknęły w grubą puchową osłonkę.
– Chodźmy, zgłębimy odwieczne tajemnice – rzekł i ujął Rysia pod ramię.
– Nie, proszę księdza, ja... ja nie mogę! – krzyknął Rysio i odsunął się w stronę drzwi.
Światło rzucane przez dwudziestopięciowatową żarówkę padało teraz na plecy Wacława, a jego twarz kryła się w cieniu. Rysio spojrzał na nią, ale widział niewyraźnie, na dodatek zbierało mu się na płacz. Jedynie tam, gdzie znajdowały się oczy, zatliło się długo trzymane na uwięzi pożądanie, teraz już pełne niezaspokojenia, na jakie skazał je krzyk Rysia. Wacław zacisnął usta. Powstrzymał się od zrobienia tych paru kroków w stronę chłopca i dreszcz umierającego podniecenia przeniknął jego ciało. Wydał z siebie zgaszone westchnienie, wyrażające cały ogrom zawodu, jakiego w tej chwili doświadczał. Stał nad pobladłym Rysiem jak koźlonogi satyr nad ścierwem martwej łani. Zdał sobie sprawę, że tym razem zaszedł o krok za daleko. Natychmiast sklął się w myślach. Głupiec! Dał się ponieść chwili, a ten chłopiec już rok temu, gdy szedł do komunii, wyraźnie od niego stronił. To było niepotrzebne, on może się wygadać, po co to wszystko. Znowu trzeba się będzie użerać z matkami.
– Dobrze, pomodlimy się osobno. No, uciekaj już – powiedział bezsilnie.
Najpierw pochylił się i oparł ręce o kolana, a następnie usiadł na jedynym taborecie w zakrystii. Potem uniósł głowę i popatrzył na witraż z archaniołem zlatującym do Marii. Tkwił tak długą chwilę z bezradnym smutkiem w oczach, co jakiś czas przełykając ślinę, aż krew odpłynęła mu od głowy i twarz znów stała się blada.
Rysio wybiegł z zakrystii i puścił się najkrótszą drogą do domu. Nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, że tak jak Wacław był ofiarą swego popędu, tak on sam był ofiarą Wacława. Biegł ze łzami w oczach, chociaż nie wiedział, skąd wziął się płacz, nie rozumiał, czemu ten ksiądz wydał mu się taki straszny, dlaczego przyprawiało go to o drżenie na całym ciele, skąd brał się wstyd za samego siebie i dlaczego czuł, jak kłębi się w nim okrutna wina za odmówienie księdzu wspólnej modlitwy. Później wspomnienie tych emocji znikło, tylko błysk oczu Wacława i ciepło jego oddechu tuż przy uchu na zawsze pozostały mu w pamięci; i nawet jeśli nie umiał sobie jako dziecko wyobrazić, do czego zmierzał podstępny kapłan, to już od chwili, gdy wybiegł z kościoła, a później zaszył się w swoim pokoju, przeczuwał jedno: to musiało być coś niedobrego, to nie mogło być nic, czego uczył się na katechezach.
Od tej pory przez wszystkie lata aż do samego końca podstawówki Wacław w żaden sposób nie nawiązał do tego zdarzenia. Na następnym zebraniu ministrantów nie okazał wobec Rysia zakłopotania ani nie poświęcił mu szczególnej uwagi. W ich stosunkach nie zaszła najmniejsza zmiana. Miało upłynąć wiele czasu, zanim – teraz jeszcze chłopiec, a później proboszcz – Rysio dowiedział się, dlaczego Wacław zachowywał w stosunku do niego taką wstrzemięźliwość.
Mijały lata i Rysio coraz bardziej wkraczał w kościelny świat. Kochał mszę. Wcześnie zaczął się wprawiać w ministranckiej posłudze i szybko wspinał się po kolejnych szczeblach. Najbardziej cenił formację ministranta ołtarza. Dotykalna bliskość Najświętszego Sakramentu, możliwość obcowania z naczyniami liturgicznymi i kontakt z celebransem były dla niego wartością bliską ideału. Miał pewność, że żaden inny ministrant nie może się z nim równać – zarówno pod względem wiedzy liturgicznej, jak i obowiązkowości. Godzinami ćwiczył w domu klarowność ruchów i gestów mszalnych, pokłonów inclinatio capitis i inclinatio profunda, rozłożenia rąk i znaku krzyża świętego, poprawiał dykcję przy odmawianiu ministranckich modlitw, a wieczorami leżał krzyżem pogrążony w modlitwie, zwinąwszy wcześniej dywan. Brał największą liczbę dyżurów i służył do mszy nawet przez pięć dni w tygodniu.
Jego dziecięce zachwyty nad sutanną proboszcza powoli z roku na rok przeradzały się w pewność powołania kapłańskiego. Z każdą kolejną mszą intensywność pragnienia, aby włożyć sutannę i być jak proboszcz Ambroży, rosła w nim, aż wreszcie stała się życiowym celem. Najpierw powiedział o tym matce. Popatrzyła na niego z uwagą, nie dowierzając. Ucieszyła się, to jasne, była dobrą katoliczką i syn po święceniach byłby dla niej ziszczeniem matczynych marzeń, ale po namyśle uznała, że Rysiowe marzenia to jedno, a rzeczywistość drugie. Dwunastoletni chłopiec nie może przejawiać podobnych chęci, to po prostu niemożliwe. Z przykrością musiała przyznać sama przed sobą, że to tylko kwestia czasu, kiedy jej ukochany jedynak poweźmie zupełnie inny pomysł na życie. Mimo że znała syna bardzo dobrze, tym razem myliła się całkowicie.
Ojca Rysio postanowił nie wtajemniczać w swoje sekrety. Nie dlatego, że tata mógłby mu tego zabronić, ale raczej w obawie przed ironią, na którą wystawiłby się szczerym wyznaniem. Reakcję ojca mógł sobie z łatwością wyobrazić: najpierw uniesienie brwi i wzruszenie ramionami (rób, co chcesz, to twoja sprawa), potem w głosie ojca, nieco wyższym niż zwykle, zadźwięczałaby nuta cynizmu, a w co drugim, trzecim zdaniu zaczęłyby się metawtręty o kościelnym rodowodzie.
Kiedy Rysio wyjawił jakiś czas później swoje uczucia wobec Boga i Kościoła Ambrożemu, proboszcz nie zdziwił się ani trochę.
– Wiem, wiem o tym od samego początku – powiedział. – Twoje powołanie jest wypisane na twarzy. Lecz to nie wszystko, to może być za mało. Ty sam musisz we własnym sumieniu czuć, że On ciebie wybrał. To sprawa między tobą a Bogiem. Jeśli głęboko czujesz, że chcesz sprawować Eucharystię, żyć między ludźmi, ale w wielkiej mierze obok nich, miłować ich bez żadnego w tym interesu, jeśli oddajesz się żarliwej modlitwie, nosisz w sercu miłość Boga, są to sygnały szczerego powołania.
– Proszę księdza proboszcza, ja czuję w sobie powołanie. Chciałbym być taki jak ksiądz proboszcz – zapewnił z entuzjazmem w głosie Rysio.
– Tak... jak ja. – Ambroży zamyślił się, kiwając głową. – Pamiętaj jednak, że jesteś jeszcze bardzo młody. W twoim życiu niejedno może się zdarzyć. Ludzie otrzymują różne powołania, jedni pragną zostać księżmi, inni chcą trafić do zakonu, jeszcze inni poświęcają się pracy dobroczynnej, jeżdżą na rozmaite misje, a inni najzwyczajniej mają w sobie powołanie do życia rodzinnego, do małżeństwa. Tego jeszcze nie wiesz, ale może nadejść taka chwila, gdy zwątpisz w kapłaństwo. Nie wiem, czy nadejdzie, ale może nadejść. Dotyka to niejednego. Pamiętaj jednak, że zawsze działa tu łaska, którą obdarowuje Bóg. Jeśli będziesz czuł w duszy, w sobie, że On cię powołuje, że jest w tobie potrzeba, to mimo rozterek duchowych, wątpliwości co do tego, jaką drogę wybrać, będziesz wiedział, że właściwa jest tylko jedna, ta, którą wskazuje ci Pan. Wiedz jednak, że sakrament kapłaństwa jest najtrudniejszy ze wszystkich, wymaga największego wyrzeczenia, na jakie może się zdobyć człowiek, lecz nagroda jest nieporównana z niczym, bo to służba Bogu. I pamiętaj, ten sakrament przyjmuje się tylko raz na całe życie, nie można z niego zrezygnować, nie można go odrzucić, gdyż raz na zawsze ufny i kochający Bóg odciska w twojej duszy swe piętno.
Rysio marzył. Widział siebie jako wspaniałego następcę Ambrożego, jak kroczy odziany w przepiękny ornat między szeregami ławek, pozdrawia wpatrzonych w niego ludzi, celebruje mszę świętą i z niedościgłą dykcją melorecytuje Słowo Boże. Jego postać jaśnieje bielą i czystością. Cóż znaczy marna ministrancka komża wobec tych cudownych szat rodem z innego świata. Wiedział, że któregoś dnia i on przywdzieje je wszystkie i poprowadzi tłum przybyłych do kościoła przez największą z tajemnic świata. On, Rysio, powie im, jak wielką, ostateczną prawdą jest zmartwychwstanie Pańskie i ile trzeba miłości, aby prawdziwie kochać Jezusa, nauczy ich adoracji i wiary, o jakie nie podejrzewaliby sami siebie, powierzchowni w codziennych czynnościach i płytcy w wyznawaniu Chrystusa.
Nieraz jednak dostrzegał siebie w roli skromnego księdza w czarnej sutannie, na którą narzucona była długa alba z zieloną stułą na ramionach. Rysio powoli wchodzi do konfesjonału, wcześniej obrzuciwszy nieskończoną kolejkę spojrzeniem pełnym pokory i smutku. Cisną się, błagalnie wznosząc ku niemu oczy, onieśmieleni klękają przed okienkiem, zastanawiając się, co wyjawić, a czego nie. Rysio siada na przeznaczonym mu miejscu i wyrzuca z siebie potężny monolog:
„I to wy tu, grzeszni, jak każdego dnia przychodzicie, by błagać Boga o zmiłowanie, by prosić Go, poprzez moc, jaką mnie obdarzył, o odpuszczenie waszych grzechów, podłego sprzeniewierzenia się prawu Kościoła, bezmyślnego odrzucenia Boga, który wielki ponad wszystko przychodzi do was i prosi o waszą miłość, o waszą wiarę, a wy to wszystko odpychacie od siebie, wy wzbraniacie się przed uświęcającą mocą Pana, macie w pogardzie jego zaufanie i dobroć, a teraz przychodzicie, unurzani w grzechu, korząc się, płaszcząc u moich stóp przed konfesjonałem, jak insekty, brudne, plugawe larwy, z których nigdy nie powstanie motyl, przychodzicie, aby wam to wszystko zapomnieć, przebaczyć i wezwać do poprawy! Módlcie się, bliski jest bowiem czas tych, co dostąpią zbawienia, i tych, co będą bez Boga na wieczność. Módlcie się, bo tylko w modlitwie zaznacie ukojenia i tylko wtedy On wam odpuści”.
Rysio wyrzuca ręce wysoko, jakby chciał wysłać ku niebu wezwanie milionów marnych istot bez Boga, wątłych wiarą, bez nadziei na znak Najwyższego. Rysio błaga za nich, powierza ich wszystkich opiece Najświętszej Panienki i bierze na swe barki całą ich grzeszność, podłość zaklętą w ich niecne dusze. Jest powiernikiem grzechu, przekaźnikiem słabości człowieka i mocy Boga, to przez niego odbywa się wielkie pojednanie. Ludzie padają na twarz, cały kościół spływa ich płaczem i lamentem, kiedy on zwisa na drzwiach konfesjonału jak martwy, jak Ten, któremu oddał swoje życie.
Wyobrażenia o przyszłym kapłaństwie go przerażały, więc pokornie prosił Jezusa o przebaczenie za wzniosłe wizje, brak skromności i wynoszenie się ponad innych. Wiedział, że grzeszy, i dlatego jeszcze bardziej pogrążał się w codziennym różańcu i lekturze Pisma. Czuł, że pycha objawiająca się w tęsknych wyobrażeniach wiedzie go w sidła samozagłady, sprzeczna ze wszystkim, czego się uczył i w co wierzył głęboko, i że rani jego poświęconą Bogu duszę. To nie mogło trwać długo. Albo wielki kapłan, albo grzesznik. Postanowił w końcu rozprawić się z rosnącą w nim pychą w jedyny sposób, jaki przyszedł mu do głowy – poddał się całej serii umartwień, których celem miało być totalne zduszenie grzechu.
Nigdy nie zdradził swoich niepokojów Ambrożemu, który w owym czasie był już jego duchowym opiekunem i spowiednikiem. Wstyd przed samym sobą był niczym wobec poniżenia, jakie musiałby znosić, wiedząc, że proboszcz poznał jego najskrytsze sekrety. Tego umartwienia nie był w stanie zrealizować, chociaż wielokrotnie modlił się o siłę mogącą wspomóc go w tym zadaniu. Nic z tego. Pan nie chciał go wysłuchać, co tylko zwiększało w nim niepokój. Gorąco prosił, modlił się tak żarliwie, że na szyi i skroniach występowały mu żyły, zaciśnięte palce siniały, a poduszka z grochem pod kolanami już dawno nie przysparzała najmniejszych niewygód. Coś wreszcie musiało się stać. I nic. Ciągle nic. Bóg milczał jak zaklęta królewna.
Ona zjawiła się w roku bierzmowania. Widywał ją już wcześniej, ale dopiero teraz właściwie zobaczył. Uroczystość przed kościołem przypadła w pochmurny dzień. Było zupełnie pewne, że spadnie deszcz. Mimo to młodzież ustawiła się w długim szeregu, tworząc wokół świątyni żywy półksiężyc. Wszyscy czekali cierpliwie, każdy ze swym świadkiem.
Rysio w garniturze specjalnie odświeżonym przez matkę stał naprzeciw wejścia do kościoła. Słońce niemrawo przezierało przez chmury.
– Augustynie, przyjmij znamię Ducha Świętego – usłyszał i poczuł na czole dotyk wilgotnego krzyżma. Biskup przyjrzał mu się i na krótkie „amen” skinął głową.
Dokonało się, Duch Święty wreszcie napełnił duszę Rysia Augustyna, który czekał na tę chwilę w uniesieniu przez cały okres nowenny. Już dawno wymazał z pamięci pychę chłopca, co chciał zostać księdzem, a gorliwa pokuta pozwoliła mu lepiej zrozumieć naturę swego wyboru. Umocniony w wierze, przyjął namaszczenie z otwartym sercem, jak nakazywał katechizm. Dobre słowo proboszcza znów wsparło go w obliczu świętego sakramentu.
I gdy tak stał przed wrotami kościoła, chłonąc światło Pana rozchodzące się w nim niebiańską miłością, jego wzrok spoczął na przyjmującej właśnie sakrament dziewczynie w jasnej sukience.
Chodziła do równoległej klasy, tyle Rysio Augustyn wiedział, i nazywała się Ela Krochmal. Była nieco od niego niższa, zgrabna i miała jakiś szczególny powab. Należała do tych przerośniętych lolitek, które w gronie koleżanek pozostają zawsze w centrum i nigdy nie lawirują na obrzeżach kółka. Są punktami odniesienia zarówno dla rówieśniczek satelitek, jak i dla młodzieńców omiatających szkolne korytarze posępnym wzrokiem klasowych osiłków. Są obiektami marzeń i najskrytszych chłopięcych pragnień. Na widok takiego na przykład Andrzeja Młynarskiego, powtarzającego drugi raz siódmą klasę, z oczu Eli Krochmal natychmiast wystrzeliwały niewidzialne promienie-wabiki, głowa nieznacznie przechylała się w lewo, a dłoń wędrowała w stronę ucha, aby wygładzić kosmyki włosów, które wysuwały się sponad lekko odstającej małżowiny. Wtedy Ela Krochmal przenosiła ciężar ciała na prawą nogę. Wiedziała, że w ten sposób może zaprezentować swą lewą, większą pierś w najkorzystniejszym świetle, w pełni jej świeżego rozrostu, a odsłaniając bok szczupłego ciała poprzez uniesienie ramienia, wystawiała na widok Młynarskiego cudowny dla jego oczu obraz miodomlecznego organu z sutkiem rysującym się pod cieniutką sukienką. Była pewna, że kroczący korytarzem młodzieniec musi w końcu skierować chmurne spojrzenie na jej boskie kształty, upiersione już w sposób dojrzały, z biodrem wygiętym w półmisek, świadczącym o finalnej fazie biologicznego modelowania, jaką właśnie przechodziła.
Niewątpliwie była dumna ze swej tak pięknie rozkwitającej kobiecości i nawet w momencie namaszczania, które Rysio Augustyn obserwował ze zdumieniem, nie zapomniała posłać biskupowi anielskiego uśmiechu, mogącego stopić serce najgorliwszego pustelnika. Duchowny pozostał jednak nieczuły na rumianą zaczepkę i po dopełnieniu rytuału bez słowa przesunął się ku następnej pannie. Za to zupełnie inaczej uśmiech ten podziałał na Rysia Augustyna: pochmurny dzień nagle się rozświetlił, jakby światło jakieś niesłoneczne wylało się blado ciepłą lawiną na świat wokół kościoła. Fakt, że chmury rzeczywiście w tym momencie przepuściły trochę słońca, nie miał tu nic do rzeczy. Chłopiec kosztował właśnie pierwszego miłosnego zauroczenia.
Grzech pożądania zawładnął Rysiem Augustynem i przez całe wakacje wysysał z niego moce duchowe, nie oszczędzając również siły fizycznej. Pod koniec sierpnia, kiedy od bierzmowania minęło kilka miesięcy, wzmógł nawet swe natężenie w związku ze zbliżającym się początkiem roku szkolnego. Ela Krochmal, jako wzorowa uczennica, wybrała miejscowe liceum, a na dodatek okazało się, że będzie chodzić do tej samej co Rysio Augustyn klasy B.
Nie mógł się zdobyć na porozmawianie o problemie z Ambrożym. Co by się stało, gdyby ten święty mąż dowiedział się o tak potwornym grzechu, jaki w całej swej ohydzie spadł na Rysia Augustyna, i to właśnie w chwili, gdy z nadzieją cieszył się na przyjęcie Ducha Świętego. Wmawiał sobie, że Bóg najpewniej postanowił doświadczyć go bardziej niż innych – specjalnie przygotował widowisko, jeszcze jedną próbę, aby Rysio Augustyn mógł uwierzyć, że z wybranej drogi życiowej nie zmiecie go najsilniejszy nawet wicher. Czyż mogło istnieć inne wytłumaczenie? Koszmarny zbieg okoliczności – jego wzrok pada na twarz Eli Krochmal, wskutek czego plugawe doznanie zmysłowe bezcześci napełniającą go moc Ducha! To nie przypadek! W ten sposób mogła przebiegać wyłącznie interwencja Najwyższego – Rysio Augustyn nie miał co do tego wątpliwości. Przeprowadzona z ujmującą celowością stawała się subtelnym znakiem wyższej konieczności i dowodem łaski.
Świadom powagi sytuacji, postanowił jak najprędzej przystąpić do intensywnej pokuty i serii umartwień będących wybawieniem od przepalającego mu wnętrzności hormonalnego tańca. Okres wakacyjny sprzyjał tego rodzaju praktykom, nie narażał Rysia Augustyna na zbyt częste kontakty z kolegami ze szkoły. Chłopak czuł się wolny. Rozmyślania o Eli Krochmal gasił w sobie od pierwszej chwili i pokrzepiał się codzienną długą lekturą Pisma i Ojców Kościoła. Niejeden raz wracał do Wyznań, w których odnajdywał pokrewną duszę – utożsamiał się w wewnętrznej walce z genialnym autorem. Szukał odpowiedzi na gnębiące go potwory chuci u Świętego Pawła, wyobrażał sobie, jak apostoł zmagał się z własną słabością i w modlitwie prosił o siłę, która pozwoli mu zwyciężyć w odwiecznym boju.
Obok litanii różańcowych, regularnego postu, uwagi skupionej przez całe dnie na sprawach religijnych, wzywania pomocy świętych i wczytywania się w życiorysy ojców pustyni, pod koniec sierpnia zmuszony był dopełnić pokuty i zaaplikować sobie serię umartwień fizycznych. Zaczął od wstrzymywania moczu. Sikał dopiero wtedy, gdy ból pęcherza podchodził aż do serca i pierwsze kropelki uryny, mimo walki z przeklętą fizjologią, złociły mu majtki. Po kilku dniach wpadł na pomysł przewiązywania sobie napletka wędkarską żyłką, co tamowało napływ moczu, ale prowadziło do nieznośnego bólu.