Granice wyobraźni. Co by było, gdyby... czyli alternatywne zakończenia znanych i mniej znanych historii - Praca zbiorowa - ebook

Granice wyobraźni. Co by było, gdyby... czyli alternatywne zakończenia znanych i mniej znanych historii ebook

zbiorowa praca

3,8

Opis

Nieprzewidywalne, emocjonujące, dające do myślenia – takie właśnie są historie przedstawione na kartach antologii Granice Wyobraźni. Szesnastu autorów zaprasza Cię do świata własnej wyobraźni, gdzie prawda miesza się ze złudzeniem, dobrzy bohaterowie miewają gorsze oblicza, a rozwiązanie zagadki bywa bardzo zaskakujące.

 

Wyrusz na wyprawę pirackim statkiem i poznaj silną kobietę, która ma więcej ikry niż niejeden wilk morski.

Wejdź w umysł kilkuletniego chłopca, którego spotkało w lesie coś złego.

Zanurz się w złotej erze Hollywood i poznaj jej mroczną stronę.

Odważ się wejść między mury opuszczonego szpitala psychiatrycznego, by poszukać duchów.

Zatrać się w uniwersum przyszłości i losach ludzkości po „końcu świata”.

Wybierz się z grupą przyjaciół w góry i staw czoło tajemniczemu windigo.

Posłuchaj szumu pustynnego piasku, który opowie Ci historię życia i śmierci.

Siądź na kozetce u psychologa i poznaj zakamarki swojej mrocznej duszy.

Poznaj historię miłości, która kończy się bardzo… krwawo.

Popłyń w morską wyprawę statkiem, który wkrótce zaginie.

Zejdź do darłowskich podziemi, by odkryć nazistowskie tajemnice.

Odwiedź tajemniczy dom, na którego ścianach ukazują się ludzkie twarze.

Rozglądaj się uważnie, kiedy natrafisz na miejsce oznaczone symbolem Różokrzyżowców.

Krocz śladami  agenta FBI, który próbuje rozwikłać zagadkę zaginięcia pewnego chłopca.

Udaj się w podróż do przeszłości i poznaj historię rodu Denhoffów.

Przetrwaj Halloween, podczas którego grasuje seryjny morderca.

 

Przekrocz granice wyobraźni wraz z autorami grupy literackiej Ailes.

Tylko uważaj – kiedy raz przekroczysz granice własnej wyobraźni, z pewnością będziesz chciał zrobić to ponownie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
4
0
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.

Redakcja: Anna Strączyńska, D. B. Foryś

Korekta I: Paulina Aleksandra Grubek

Korekta II: Aneta Krajewska

Zdjęcia na okładce: © by Dmytriy Fursov/Shutterstock.com

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-67024-31-0

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Głosy w lesie

„Hollywoodeath”

Krwawa Mary

Martwe twarze

Nie depcz duchów

Szaleństwo Burning Mountains

Sprawa Etana Patza

DZIENNIK SAMUELA

W skórze kobiety

Cywilizacja 2.0

Posłaniec: Ostatni Denhoff

Koloseum śmierci

Zakład

W mrocznym zwierciadle duszy

Trzy prawdy

Charlotte de Berry

Głosy w lesie

Agnieszka Florczak

Historia inspirowana prawdziwymiwydarzeniami.

1. Śmiechy w lesie

Czerwiec 1969

Mama zapakowała kanapki do jego ulubionego plecaczka. Dołożyła jabłko, butelkę soku pomarańczowego i kilka cukierków. Dennis uwielbiał podróże, które zawsze odbywał wczerwcu.

W tym roku jednak było jakoś inaczej, mama zwlekła z pozwoleniem na wyjście do lasku za domem, marudziła i złościła się na niego za to, że nie chciał jej posłuchać, a kiedy w końcu się zgodziła, skróciłazabawę.

– Pamiętaj, że masz wrócić do domu za godzinę, dobrze? – napominała go, aż w końcu kiwnął głową. Ach, co to jest godzina? Nic! Chciał się bawić znacznie dłużej, ale skoro mama powiedziała, że nie może, to musiał jej posłuchać. – Jeśli wrócisz wcześniej, to dostanieszniespodziankę.

– Niespodziankę?! – krzyknął uszczęśliwiony. O rany, uwielbiał niespodzianki!

W obliczu takiej obietnicy nie czuł się tak bardzo pokrzywdzony, więc z radością ruszył do ogrodu, obiecując solennie, że wróci wcześniej, żeby dostać tę wymarzonąniespodziankę.

Radośnie podskakując, przeszedł przez niewielki ogródek za domem, który przytulał się do lasu tuż za płotem. Mały zagajnik stanowił dla niego plac zabaw, bo to właśnie tam odkrywał „tajemnice”, które chowały się przednim.

Miał już jedenaście lat, więc uważał się za dorosłego chłopca i rozumiał, że mama pozwala mu się bawić w tym miejscu tylko w jego urodziny. To był drugi raz, kiedy sam mógł tam iść, z plecakiem wypełnionym kanapkami ismakołykami.

Z tyłu ogrodzenia była mała furtka, przez którą mama wypuszczała codziennie ich psa Dino, żeby ten mógł się wybiegać. On też się tam skierował, radośnie myśląc zarówno o tym, co ma dla niego mama, jak i o samej wyprawie. Kiedy znalazł się tuż za ogrodzeniem, mama krzyknęła do niego, odwrócił się więc do niej i pomachał. Potem usiadł na kamieniu, po czym wyciągnął z plecaczka butelkę soku i wypił kilkałyków.

Przyroda śpiewała radośnie wokół niego, niezrażona nadciągającym upałem. W pobliżu dostrzegł kilka motyli, które trzepotały lekkimi skrzydełkami, a dalej na drzewie jakiś ptaszek radośnie ćwierkał.

– Cześć, malutki – przywitał się Dennis, ale kiedy się odezwał, ptaszek odleciał, spłoszony tubalnym szczekaniem Dino.

Chłopiec odwrócił się w stronę ich owczarka, który stał za ogrodzeniem i wpatrywał się w niego czarnymi oczami, a potem znów zaczął szczekać, jakoś tak groźniej i nieprzyjemnie, jak wtedy, gdy na podwórko przychodzili obcy ludzie. Dennis nie chciał jednak psuć sobie zabawy, więc odszedł w stronę lasu, żeby pies nie płoszył już ptaków i innych zwierzaków, które mogłoby się kryć w wysokiej trawie lub między drzewami. Uwielbiał małe sarenki, które widział dopiero dwie, właśnie w tymmiejscu.

Dzieci sarny nazywały się oseskami, tak dowiedział się ostatnio, ale nie lubił tego słowa, więc wolał mówić, że to po prostu małe sarenki. Rozejrzał się wokół, ale niczego niewidział.

Szpaler drzew naprzeciwko niego szumiał lekko, zapraszająco, a poranne słońce muskało skórę jego twarzy i ramion, aż zaczerwieniła sięlekko.

Wiedział, że później będzie go piekło, ale nie przejął się tym zbytnio, bo przygoda go wzywała, a w lesie był cień. Poczuł ulgę, kiedy w końcu schował się pod gęstymikonarami.

Na ściółkę leśną padało niewiele światła i wydawało się, że powietrze stało w miejscu. Gdy przekroczył ciemną ścianę lasu, zrozumiał, że coś się zmieniło, ale nie był pewny co takiego, dlatego usiadł na powalonym drzewie, z którego miał doskonały widok na dom i prowadzącą do niego ścieżkę. Ptaki śpiewały, ale nie w lesie, tylko na jego obrzeżach, bo tu w środku było bardzocicho.

Uniósł głowę i przyjrzał się koronie drzew, która wisiała nieruchomo. Coś trzasnęło niedaleko, ale kiedy przestraszony rozejrzał się wokół, nie dostrzegł niczego niepokojącego. Z plecaczka wyjął więc kanapkę i rozsiadł się wygodnie, obserwując biegające po suchej ściółce leśnej duże mrówki. Mama opowiedziała mu kiedyś, jak one się nazywają, ale już zapomniał. Wielki kopiec opatulił jedną z sosen i sięgał mu prawie do ramienia. Nie lubił tych owadów, bo go przerażały, takie bardzo duże mrówki, ale rodzice powiedzieli mu, że nawet takie małe stworzenia są potrzebne w lesie, dlatego odrzucił myśl o zniszczeniu ichdomu.

Niewielki las zapraszał go do zabawy, a z każdego jego miejsca miał widok na dom, który lśnił w słońcu i dawał poczucie bezpieczeństwa, więc czuł się dobrze. Przez chwilę widział nawet matkę, która stała przy ogrodzeniu i machała do niego energicznie; on odpowiedział jej takim samymgestem.

Powietrze jednak wciąż było dość ciężkie i dziwnie się czuł, chociaż nie miał pojęcia, co się stało, że otoczenie wyglądało, jakbyzamarło.

Mama zniknęła z pola widzenia, ale słyszał Dina który szczekał głośno i spłoszył już wszystkieptaszki.

Szkoda, ale pomyślał, że jeśli pójdzie na drugą stronę lasku, znajdzie tam inne ptaszki, a może także i małe sarenki, zacisnął więc dłonie na szelkach plecaka i wkroczył głębiej w las. Z tyłu usłyszał trzask gałęzi, lecz kiedy się odwrócił, ujrzał wiewiórkę, która obracała w swoich małych łapkach wielką szyszkę i patrzyła na niego ciemnymi, paciorkowatymi oczami.

– Cześć, mała przyjaciółko. Co porabiasz? – zapytał, ciekawy, czy ucieknie przed nim, gdy się do niej zbliży. Postąpił dwa kroki, ale wiewiórka nieuciekła.

Pochylił się w jej stronę i wyciągnął dłoń, lecz rude zwierzątko zerwało się i schroniło na drzewie. Rozczarowany chłopiec patrzył na jego niedoszłą przyjaciółkę, która zniknęła w końcu w gęstym listowiu, wysoko nad jegogłową.

W oddali znów trzasnęła gałązka, lecz tym razem nie dostrzegł żadnego zwierzątka. Coś zamajaczyło jednak w zaroślach na końcu małego zagajnika, co mocno go zaniepokoiło, ale nie wystraszyło. Przecież widywał tu małe sarenki, a więc może to było one i chowały się przed nim, żeby ich nie odnalazł. Bardzo go to rozbawiło i ze śmiechem pobiegł w tamtąstronę.

W gęstwinie jednak niczego nie było, więc rozczarowany odwrócił się, żeby już wrócić do domu, lecz wtedy za plecami usłyszał śmiech. Śmiech ten był niespodziewany i nie widział osoby, do której należał, ale niewątpliwie był to śmiechdziecka.

Chłopiec rozejrzał się wokół i kątem oka dostrzegł jakichś ruch; ktoś przebiegł niedaleko, ale wydawało mu się, że widział jasne włosy dziewczynki i niebieską sukienkę. Skrzywił się zły, że jakaś obca dziewczyna chciała tu przyjść i zburzyć jego spokój, ruszył więc na jej poszukiwanie, chociaż powinien był już wracać. Musiał jednak znaleźć intruza, który naruszył ten skrawek lasu. Jegoskrawek.

Wydawało mu się, że mama go woła, ale nie był pewny, bo dźwięk był niewyraźny, i to mogło być wszystko, nawet szum wiatru albo szczekanie psa sąsiada.

Znów usłyszał śmiech i tym razem dostrzegł dziewczynkę na drugim końcu zagajnika. Jasne włosy falowały jej wokół twarzy, gdy biegła i potrząsała głową, śmiejąc się wesoło. Skrzywił się, ale poczekał, aż do niego podbiegnie. Kiedy stanęła przed nim, zauważył, że była blada, pod oczami miała cienie, a uśmiech jakiś dziwny: trochę krzywy, smutny i sztuczny. Stwierdził, że dziewczynka musi być w jego wieku, ale nie był pewny, bo zawsze trzymał się z chłopakami i trudno było mu ocenić wiek nieproszonegogościa.

– Co tu robisz? – zapytał zły i skrzyżował ramiona. Trzymał się na dystans. Czuł dziwny niepokój, kiedy spojrzał w jej niebieskie oczy. Wyglądały tak, jakby to były oczy lalki, puste i pozbawione życia. Mimo to wydała mu się radosną dziewczynką, śmiała się przecież przed chwilą.

– Bawię się. A ty co tu robisz? – odezwała się miękkim, lekko drżącym głosem, od którego poczuł dreszcze, a włosy zjeżyły mu się na karku, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego tak na nią reagował. Była drobna, mniejsza od niego i wyglądała na nieśmiałą.

– Ten lasek należy do moich rodziców, więc nie powinnaś się tu bawić. Zawołam mamę – burknął, zły, że dziewczyna postanowiła naruszyć jego prywatność.

Do tej pory nie sądził, że ktoś mógłby tu przychodzić bez zgody jego rodziców, którzy na pewno nie pozwoliliby się jej bawić w tym miejscu. I gdzie byli jej rodzice?

W zakamarkach pamięci szukał jej twarzy, bo nie pamiętał, by ta dziewczynka mieszkała w najbliższym sąsiedztwie, ale nie mógł sobie jej przypomnieć. Na pewno nie byłastąd.

– Pobaw się ze mną – szepnęła dziewczynka proszącym głosem. Zaplotła drobne dłonie przed sobą i zaczęła się lekko kołysać w oczekiwaniu na jego odpowiedź. Nie chciał się z nią bawić, ale było mu żal jużodchodzić.

Obejrzał się przez ramię i w jednej chwili podjął decyzję. Między drzewami dostrzegł jasne ściany domu, więc wiedział, że znajdował się blisko i w każdej chwili mógł po prostu od niej uciec. Był jednak zazdrosny o zagajnik, więc chciał poczekać, aż ona sobie pójdzie i zostawi to miejsce wspokoju.

Dzień był cudowny, skryci pod rozłożystymi koronami drzew mogli swobodnie biegać i bawić się w każdą zabawę, jaka przyszła im dogłowy.

Od czasu do czasu lekki wiaterek przesiąknięty intensywnym zapachem lasu owiewał ich twarze, gdy biegli w kierunku, który wskazaładziewczynka.

– Jak masz na imię? – zapytał chłopiec, chociaż nie chciał wiedzieć. Zrobił to z grzeczności, bo mama zawsze uczyła go, żeby był miły wobec dziewczynek.

– Charlotta. A ty?

– Dennis – odpowiedział i rozejrzał się, zdumiony miejscem, w którym nagle się znaleźli. To nie był jego las! Okręcił się w miejscu, szukając ścieżki, którą przybiegli, ale znajdowali się w całkowicie obcej częścizagajnika.

Drzewa były jakieś dziwne, stare, omszałe i powykręcane, a zarośla ciemne i przerażające. Wszędzie wokół panowała cisza i zrobiło się nawet chłodniej, aż dostał gęsiej skórki. Przygryzł wargę, niepewny tego, co się właściwie stało i jak w ogóle się tutajznaleźli.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał, ale nie był pewny, czy to pytanie było właściwie. Charlotta uśmiechnęła się do niego wesoło i pokiwała głową. Zacisnął dłonie w pięści i doskoczył do niej, żeby ją uderzyć, ale dziewczynka umknęła mu ze śmiechem i zaczęła biec przed siebie. – Zaczekaj! – krzyknął i ruszył za nią, a wściekłość na nią rozsadzała mużyły.

Pierwszy raz chciał uderzyć dziewczynkę, chociaż mama ciągle powtarzała mu, że nie powinien bić koleżanek. W tej chwili jednak stwierdził, że zasłużyła. Chciał wrócić do domu, ale nie wiedział, jak się wydostać z tego miejsca, więc pobiegł za Charlottą, która śmiała się i potrząsała radośniegłową.

Dennis zdenerwował się, bo była taka beztroska, w ogóle nie zwracała na niego uwagi, a on chciał wracać już do domu. Nie podobało mu się, że dziewczynka zaczęła go ignorować, jakby w ogóle go tu niebyło.

– Gdzie idziesz?! – krzyknął, a Charlotta odwróciła się do niego z szeroko otwartymi oczami.

– Nie krzycz! Możemy się bawić, ale musimy być cicho – szepnęła i przyłożyła palec doust.

– Dlaczego? – Dennis pochylił się w jej stronę, szepcząc. Rozejrzał się nerwowo po dziwnym lesie, ale wokół było cicho, zrobiło się też chłodniej.

– Bo on tu przyjdzie – szepnęła. Patrzyła na niego ze strachem i zbladła, chociaż myślał, że bardziej już niemogła.

– Kto? – dopytywał. Poczuł, jak włosy zjeżyły mu się na karku, ale powstrzymał się przed chęcią ucieczki, bo nawet nie wiedział, gdzie był i w którą stronę mógłby pobiec.

– On. Wielki włochaty człowiek – mruknęła i szybko się odsunęła.

Włochatyczłowiek?

Dennis wyobraził sobie wielkiego człowieka pokrytego paskudnymi włosami na całym ciele, aż skrzywił się brzydko, szybko odsuwając od siebie tę okropną wizję.

Dziewczynka wciąż biegła, a las zdawał się wydłużać, ciemnieć, mech zaczął porastać już nie tylko powalone drzewa, ale również te rosnące, z każdą chwilą było coraz chłodniej i pragnął już uciec z tegomiejsca.

Kim był Włochaty człowiek? Dlaczego musieli na niego uważać? Charlotta nie udzieliła mu żadnych odpowiedzi, bo wciąż gdzieś biegła, a on za nią, czego miał już serdeczniedość.

2. Szepty w lesie

Dennis był już zmęczony tą ciągłą gonitwą za dziwną dziewczynką.

Nie rozumiał, jak znalazł się w tej części lasu, ale wciąż nie dowiedział się, jak dotrzeć do domu, bo Charlotta nic mu nie wyjaśniła. Był taki zły na siebie o to, że nie zostawił jej w spokoju tak, jak chciał w pierwszej chwili. Teraz musiał się z nią męczyć i obawiał się, że coś złego czaiło się na nich w tym lesie, kimkolwiek był ten Włochaty Człowiek.

Charlotta zatrzymała się w końcu przed wielkim powalonym drzewem, które w całości pochłonąłmech.

Chłopiec przystanął przy wielkim pniu, a dziewczynka odwróciła się do niego iuśmiechnęła.

– Chcesz pobawić się w berka? Albo w chowanego? – zapytała, lecz Dennis jakoś nie miał nastroju dozabawy.

Spojrzał w dziwnie puste oczy nowej koleżanki i poczuł, że w jakiś sposób go przyciąga, kusi go i zaprasza do zabawy, mimo że czuł wewnętrzny opór. Z tyłu głowy słyszał ostrzegawczy głos mamy, żeby nie bawił się z Charlottą, wciąż też był zły na nową koleżankę, ale kusiło go, by pobiegać po miękkim mchu i śmiać się głośno, aż do utraty tchu.

Czuł się z tym dziwnie, jakby ktoś zawiązał mu sznurek wokół brzucha i delikatnie pociągał w stronę czegoś nieznanego, kuszącego, leczniebezpiecznego.

– No mógłbym się pobawić – odpowiedział w końcu z ociąganiem i nagle jakby wielki kamień spadł mu z piersi, chociaż do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy.

Zrzucił z ramion plecak i ukrył go wśród gałęzi powalonego pnia, a dziewczynka roześmiała się głośno i złapała go zarękę.

– Znam jedno fajne miejsce i często się tam bawię, ale musimy uważać, bo Włochaty Człowiek może się zdenerwować. – Znów szeptała, ale tym razem wyglądała na spokojniejszą, jakby zagrożenie nie byłorealne.

– Kim jest Włochaty Człowiek? – Pochylił się w jej stronę, żeby nie uronić ani słowa z tego, co miała mu do powiedzenia, lecz Charlotta pokręciła głową i przemilczała jego pytanie.

– No chodź, niedaleko jest dużo skał, za którymi możemy się chować.

Złapała go za dłoń i lekko pociągnęła w stronę ciemniejszej części lasu. Było tam tak dziwnie i ponuro, że aż przeszył go zimny dreszcz niepokoju. Kiedy wpatrzył się dokładnie w ciemność, przez chwilę miał wrażenie, że coś na nich patrzy, ale nie był pewny, czy mu się nieprzywidziało.

Charlotta w końcu pociągnęła go w tamtą stronę i posłusznie za nią poszedł, chociaż kotłowały się w nim sprzeczne uczucia. Ta część lasu była gęsta, mroczniejsza i chłodniejsza, co byłoby dość miłe, gdyby nie nieprzyjemne uczucia towarzyszące mu od chwili, gdy tuprzyszli.

I gdzie był jego dom? To miejsce wydało mu się kompletnie nieznajome, nie pasowało do tego, w którym zwykł się bawić. Przecież przed chwilą widział podwórko, a teraz, gdziekolwiek by się nie rozejrzał, nie dostrzegał nic, co wydawałoby mu się znajome. Ucichło nawet szczekanie psa, a wokół panowała niemal porażającacisza.

Charlotta miała rację, uznał, kiedy dotarli w końcu na miejsce, o którym wcześniej mówiła. Przypominało mu łąkę, ale pełną kamieni i wielkich paproci, które rozmiarem znacznie go przewyższały, a w dodatku miały jakiś dziwny kolor; nie były zielone, ale bardziej jakby niebieskie. W ogóle całe to otoczenie miało niespotykane barwy i zauważył to dopiero teraz, ale nic nie powiedział, bo miał wrażenie, że tylko on to widzi; dziewczynka zdawała się ignorować wszystkowokół.

Wspięli się w końcu na jeden z kamieni i rozejrzeli po okolicy. Wszędzie panowała cisza, martwa i trochę niepokojąca, dlatego w końcu przerwał ją, bo nie mógł jejznieść.

– Bawimy się w końcu czy nie?

– Jasne. Ja liczę, ty się chowasz – zarządziła i zeskoczyła na ziemię, a potem oparła czoło o zimną powierzchnię i zaczęłaliczyć.

Dennis wkurzył się, że nie ustalili żadnych zasad, ale postanowił się już schować. Nie mógł przecież przegrać. Z dziewczyną? Nigdy w życiu! Nawet tak dziwną jak Charlotta.

Schował się więc za głazem o dziwnym kształcie i czekał, aż dziewczynka skończy liczyć. W nerwowym odruchu obejrzał się za siebie, bo dobiegło go ciężkie i powolne stąpanie, trzask łamanych gałęzi i dyszenie, lecz było to tak odległe, że potrząsnął głową, uznając tylko, że mu się wydawało. W końcu te dźwięki dobiegały z oddali. Nasłuchiwał i nasłuchiwał, ale po chwili wszystko wróciło do normy i znów zapanowałspokój.

Charlotta skończyła liczyć i zaczęła go szukać. Przytulił się do skały i czekał, aż go znajdzie. Cisza, jaka panowała wokół, wciąż przyprawiała go o dreszcze, przerywana była tylko chichotem dziewczynki, która krążyła niedaleko niego. Dennis widział ją ze swego miejsca i również miał ochotę zaśmiać się z tego, jak bardzo nie mogła go odnaleźć, chociaż znajdowała się tak blisko. Kręciła się wokół niego przez kilka minut, aż całkiem zniknęła mu z oczu. Odczekał trochę, ale w końcu się poddał, bo nie chciało mu się jużbawić.

Zniknęła, a las stał się nagle jeszcze bardziej nieprzyjemny i opustoszały, nie licząc szumu wiatru w koronach drzew i jego przyspieszonego oddechu. Rozejrzał się wokół i zorientował się, że jest zupełnie sam i chyba zaczęło się ściemniać, mimo że gdy wychodził z domu, była godzina dziewiąta. Był pewny, że to jeszcze za wcześnie na wieczór.

– Charlotta! Gdzie jesteś? – krzyknął, gdy w końcu zdał sobie sprawę, że dziewczynka najwyraźniej uciekła. Był kompletniesam.

Zły na nią i na siebie, ruszył w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, przyszli, ale nie był pewny i po chwili zrozumiał, że to nie ta ścieżka, wrócił więc do miejsca, w którym widział swoją towarzyszkę ostatni raz i zlustrowałotoczenie.

Byłsam.

Niepokój, który upchał wcześniej gdzieś z tyłu głowy, znów się pojawił, lecz tym razem Dennis nie potrafił go pokonać. Serce waliło mu jak oszalałe, a gardło ścisnęło się boleśnie. Chciało mu się płakać, ponieważ znalazł się w tym obcym miejscu z własnej winy. Gdyby nie posłuchał tej głupiej Charlotty, pewnie byłby już w domu i cieszyłby się niespodzianką mamy.

Na pewno nie powie o tej przygodzie kolegom, którzy niewątpliwie wyśmialiby go, gdyby się dowiedzieli, że tak łatwo dał się oszukaćdziewczynie.

Zacisnął dłonie w pięści i tupnął wściekle stopą, chociaż niewiele to pomogło, bo wciąż czuł się tak głupio oszukany.

Kręcił się jeszcze trochę w miejscu, aż w końcu dojrzał wydeptaną ścieżkę i ruszył nią w nadziei, że zaprowadzi go do domu. Mama na pewno da mu szlaban za złamanie obietnicy, ale przynajmniej wyjdzie z tego dziwnego miejsca i zapomni odziewczynce.

Leśna dróżka w pewnym momencie rozszerzyła się i wbiła między gęste zarośla, ale nie widział jej końca, bo niknęła gdzieś w ciemnościach. Znów zrobiło się chłodniej, aż poczuł gęsią skórkę i pożałował, że nie miał ze sobą kurtki, ale przecież dom był niedaleko; czułto.

Gdzieś z tyłu usłyszał śmiech dziewczynki, ale mogło mu się wydawać, bo nie przysłuchiwał się zbytnio. Nie chciał już wracać i nie miał ochoty rozmawiać z tą kłamczuchą. Pewnie wymyśliła tego Włochatego Człowieka, żeby go nastraszyć. Poczuł do siebie wstręt, że dał się na to wszystko nabrać, dlatego przyspieszył i w końcu zaczął biec, aż dotarł do jaskini ukrytej wśródgęstwiny.

Przystanął przy ciemnym wejściu i próbował dojrzeć coś w ciemności, ale dobiegł go jedynie dziwnie mdlący smród, od którego zakręciło mu się w głowie. To zdecydowanie nie był jego dom, więc odsunął się od jaskini, ale zaraz za plecami usłyszał, jak coś dużego przedziera się przez zarośla i zmierza w jego kierunku. To coś, co szło tutaj, dyszało głośno i gniewnie, a przynajmniej tak brzmiało, cokolwiek tobyło.

Dennis zacisnął usta, w panice rozglądając się za jakimś schronieniem, i pierwszym miejscem, które wybrał, była oczywiście ta śmierdzącajaskinia.

Na wejściu potknął się o kamień, upadł i zranił sobie dłonie, a także rozbił kolano, ale podniósł się i w ostatniej chwili schował w ciemnej wnęce tuż przy wejściu, skąd miał dobry widok. Krew sączyła mu się po nodze aż do buta i wsiąkała w skarpetkę, ale nie zwracał na to uwagi, bo nagle w wejściu ujrzał coś, co przeraziło go bardziej niż ta dziewczynka w lesie.

Niedaleko niego stał ogromny człowiek albo dwunożne zwierzę. Miał długie ręce i nogi, a z jego włochatych ramion zwisały skrawki jakichś szmat. Miał niedużą głowę, ale za to jego ciało było potężne i chłopiec nie był pewny, czy oczy go nie zwodzą. Stworzenie, które przed nim stało, dyszało ciężko; wielkie ramiona wznosiły się i opadały gwałtownie, jakby po długim biegu.

Skulił się przestraszony i próbował ukryć w cieniu wnęki, nasłuchując tego, co działo się w jaskini.

Bestia poruszyła się i przystanęła tuż przed jego kryjówką, aż Dennis zakrył dłońmi usta, żeby nie wrzasnąć ze strachu, który skuł jego serce i wszystkie członki. Siedział cicho i modlił się, by to coś go nie zauważyło, bo zdecydowanie nie wyglądało przyjaźnie. Bał się tego stwora i chciał stamtąd jak najszybciej uciec, lecz jedyne wyjście było zablokowane. Kulił się więc w sobie i czekał na dogodny moment, ale taki nie nastąpił, bo po chwili stworzenie odwróciło się w jego stronę.

Zerwał się z miejsca i skoczył między jego nogi, na co stwór wydał z siebie przeraźliwie głośny skowyt, który zmroził chłopcu krew wżyłach.

Zamarł na chwilę, ale zaraz potem wstał na nogi i mimo rozrywającego kolano bólu pomknął w stronę wyjścia. Księżyc świecił tej nocy wyjątkowo jasno, dzięki czemu dostrzegł niedaleko grupę paproci. Kolano bolało go tak bardzo, jakby ktoś wbijał w nie wielkie gwoździe, ale nie poddawał się, bo na plecach czuł gorący oddechpotwora.

Wpadł do kryjówki i skulił się na ziemi, oddychając ciężko. Bolały go noga i dłonie, które obtarł wcześniej, serce galopowało z wysiłku i strachu. Zamknął oczy i marzył o tym, żeby ten koszmar się skończył, ale jak na razie na nic takiego się niezapowiadało.

Nie miał pojęcia, jak dużo czasu spędził pod osłoną paproci, ale kiedy w końcu otworzył oczy, w całym lesie panowała przejmująca cisza. Drżał z zimna, był głodny, zmęczony i obolały, ale nie ruszył się z miejsca w obawie, że ten stwór złapie go i zrobi mu krzywdę. Obawiał się tego, ale nie chciał tu zostać, bo tęsknił za domem irodzicami.

Wydawało mu się, że minęło wiele godzin, chociaż noc wciąż była głęboka; łzy rozpaczy zdążyły wyschnąć, ale serce nadal biło mu szybko i nierówno. Czuł się senny i zmęczony, ale nie mógł zasnąć, kiedy gdzieś tam czaił się dziwny stwór i chciał zrobić mu krzywdę.

W myślach wyzywał Charlottę za to, że przyprowadziła go do lasu i uciekła, gdy się bawili. Obiecał sobie, że następnym razem nie pozwoli się tak oszukać i już nigdy nie pójdzie do lasu sam.

Gdy tak leżał i złościł się na dziewczynkę, gdzieś w pobliżu usłyszał głośny trzask gałązki i ciężkie stąpanie, które natychmiast sprawiło, że wyostrzyły mu się zmysły, a ciało zesztywniało woczekiwaniu.

To był pewnie ten Włochaty Człowiek, o którym mówiła Charlotta z takim przejęciem i strachem. Ta myśl go uderzyła i zrozumiał, że jego nowa koleżanka musiała go znać bardzo dobrze, skoro się bała. Dlaczego więc bawili się w tej części lasu, skoro on tu był?

Chyba nie zrobiłaby tegospecjalnie?

Dyszenie ustało, ale za to usłyszał śmiech, który już znał. Charlotta. Była tu gdzieś i pewnie biegała wesoło, chociaż myślał, że już dawno poszła do domu. Poczuł ulgę, mimo że jeszcze kilka chwil wcześniej przezywał ją najgorszymi przezwiskami, jakie usłyszał w swoim krótkim życiu. Ale cierpliwie czekał; może go znajdzie i pomoże mu się stądwydostać?

– Co tu robisz? – Pytanie padło nagle i zabrzmiało przerażająco w ciemności, aż krzyknąłprzestraszony.

3. Krzyki w lesie

Charlotta pochylała się nad nim i śmiała się, lecz ten śmiech był jakiś inny, jakby naigrywała się z jego fatalnego położenia. To nie byłośmieszne!

– Cicho, on tu jest! – warknął i podniósł się, mimo że kolano wciąż pulsowałoboleśnie.

– No i co z tego? Ja się go nie boję – odpowiedziała, śmiejąc się beztrosko.

Dennis czuł, że lada moment stanie się najgorsze. Włochaty Człowiek znajdzie ich i to z winy tej głupiejdziewczynki.

– To wszystko twoja wina! Zaprowadź mnie do domu! – warknął, mimo że głos drżał mu niebezpiecznie i prawie się załamał pod wpływem łez. Nie chciał przy niej płakać, ale w tej chwili miał to gdzieś, bo najbardziej zależało mu na tym, żeby w końcu wrócić dodomu.

– Ale jesteś beznadziejny – westchnęła rozczarowana i podała mudłoń.

Chłopiec złapał ją bez zastanowienia, ale drgnął, gdy poczuł, jak bardzo zimna jest jej skóra. Mimo to zacisnął palce na jej drobnej dłoni i w końcu wstał chwiejnie. Jęknął cicho, bo noga znów zaczęła go boleć, ale skoro miał już wrócić do domu, nie obchodziło go to zabardzo.

Gdzieś po drodze zgubił plecak, ale już go nie chciał.

Dziewczynka poszła przodem, nucąc cicho jakąś dziwną melodię. Wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą, co denerwowało Dennisa, ale szedł za nią w milczeniu, wwiercając się w jej plecy wściekłym spojrzeniem.

– Już się nie boisz Włochatego Człowieka? – zapytał w końcu. Nie wyglądało na to, by dłużej przejmowała się obecnością tego stwora.

– Nie, bo znalazł sobie już nową ofiarę – odpowiedziała. Odwróciła się i uśmiechnęłaszeroko.

Chłopiec nie od razu zrozumiał, o czym mówiła Charlotta, ale dotarło do niego w końcu, że chyba chodziło o niego. Nie miał jednakpewności.

Dlaczego miałby być ofiarą tego czegoś? I skąd mogła towiedzieć?

Dennis mimo bólu wciąż myślał o tym, co powiedziała dziewczynka. Nie podobało mu się, że zachowywała się w taki sposób, ale skoro prowadziła go do domu, to machnął na to ręką.

Ścieżka, którą szli, wreszcie się skończyła i wyprowadziła ich na tę polanę, na której bawili się w chowanego. Poczuł ulgę; chociaż do domu miał jeszcze kawałek, zmęczenie, głód i strach odeszły jak za dotknięciem czarodziejskiejróżdżki.

Poszukał plecaka, ale nigdzie go nie znalazł, więc przestał zawracać sobie tymgłowę.

– Czy ten stwór tutaj przyjdzie? – wyszeptał i zerknął przez ramię w stronę ścieżki, którą przyszli. Miał wrażenie, że coś tam zamajaczyło w ciemności, jakiś mroczny kształt, ale nie był pewny. Może wzrok płatał mu już figle? Być może. Był zmęczony i senny, więc mogło mu się przywidzieć, dlatego wzruszył ramionami, chociaż niepokój wciąż go nieopuszczał.

Wracał do domu.

I nigdy już nie zamierzał tutaj przychodzić, a jeśli kiedyś spotka Charlottę, to ją po prostu zignoruje.

Pokiwał głową, bardzo zadowolony z własnychmyśli.

Charlotta zatrzymała się w końcu i spojrzała na niego jakoś tak dziwnie. Te puste oczy wprawiły go w lekki niepokój, który ignorował przez całą drogępowrotną.

– Myślę, że twoja mama na pewno będzie za tobą tęsknić – odpowiedziała w końcu, a Dennis zmarszczył brwi. Nic nie zrozumiał z tego, co powiedziała, ale jej dziwnie zadowolony głos tylko go zdenerwował.

– To gdzie jest mój dom? – Chciał jak najszybciej stąd uciec, więc ponaglał ją, żeby wskazała mu właściwądrogę.

Ten las go przerażał, Włochaty człowiek chciał zrobić mu krzywdę, a zwykła zabawa przerodziła się w potworne przeżycie. Myśl, że zaraz stąd wyjdzie, poprawiła mu humor, chociaż obecność tej dziwnej dziewczynki bardzo go drażniła i ciągle przypominała, co się stało chwilęwcześniej.

– Zostawiłaś mnie! Ten potwór mnie zaatakował – powiedział z wyrzutem i skrzyżował ramiona, miał nawet ochotę tupnąć nogami, ale obawiał się, że to byłoby już zbyt dziewczyńskie. I tak pewnie myślała o nim, że jest zwykłymmięczakiem.

Dziewczynka w odpowiedzi roześmiała się głośno i złapała go za rękę, po czym szarpnęła nagle, jakby chciała zerwać się do biegu, ale chłopiec jej na to niepozwolił.

– Puść mnie! – Charlotta krzyknęła i szarpnęła się, ale jej nie puścił. Nie chciał już zostać sam, liczył, że zaprowadzi go do domu i o wszystkim zapomni. Pewnie mama da mu szlaban do końca życia, ale wcale mu to już nie przeszkadzało, jeśli tylko uniknie takich przygód. – On tu idzie. Nie mogę… – powiedziała i tym razem się uwolniła, odwróciła się iuciekła.

Dennis przerażony rozejrzał się wokół i dostrzegł ciemną sylwetkę, którą oświetliłksiężyc.

Włochaty Człowiek stał tylko, ale jego głośne dyszenie dobiegło aż tutaj i niemal pozbawiło chłopca umiejętności racjonalnegomyślenia.

Dopiero kiedy stwór ruszył w jego stronę, Dennis opamiętał się i utykając, próbował uciec od niego jak najdalej, ale był ranny w kolano, które bolało go coraz bardziej, i to znacznie spowolniłoucieczkę.

W pewnym momencie potknął się na nierównym podłożu, a upadek sprawił, że ranną nogę przeszył ból i unieruchomiła wmiejscu.

Nie miał już siły biec dalej, więc czekał na to, co miało gospotkać.

Serce tłukło się boleśnie w klatce piersiowej, a oddech się rwał.

Był tak bardzo przerażony; nie wiedział przecież, co czeka go ze strony tej dziwnejistoty.

Ludzie przekazywali sobie szeptem opowieści o Wielkiej Stopie, która mieszkała w głębokich lasach, ale nikt nie mówił, że to stworzenie jest agresywne i może zrobić krzywdę człowiekowi. Charlotta słusznie się gobała.

Stworzenie dyszało ciężko i głośno stąpało, ale w końcu dotarło do niego i złapało za rękę. Dennis krzyknął wściekle, wijąc się w mocnym uścisku, lecz bestia nie puściłago.

Zamknął oczy, żeby nie widzieć tego, co będzie się działo, a kiedy bestia zaczęła się poruszać, pomyślał, że może nikt go nie zabije. Że będzieżył.

Znów wrócili do jaskini, z której nie tak dawno uciekł, i jęknął boleśnie, gdy został rzucony brutalnie na ziemię. Plecami trafił na kamień i wygiął ciało w łuk pod wpływem bólu. Uspokoił się po kilku sekundach, a w tym czasie Włochaty Człowiek krążył po jaskini i widocznie czegośszukał.

Dennis śledził uważnie każdy jego ruch i wciąż liczył na to, że wyjdzie z tego żywy, ale wszelka nadzieja go opuściła, gdy zrozumiał, czego szukał jegoporywacz.

Bestia pochyliła się i wzięła w wielką łapę kamień, potem odwróciła się w jego stronę i rzuciła nim. Ból eksplodował pod czaszką i coś ciepłego pociekło mu pogłowie.

W ostatniej sekundzie świadomości pomyślał tylko, że kocha swoich rodziców i żałuje, że tak głupio poszedł do lasu za nieznajomądziewczynką.

Gdzieś w lesie rozbrzmiał głośny śmiech Charlotty, która radośnie przemierzałanoc.

4. Rozpacz w lesie

Kiedy Dennis nie wracał, poczuła niepokój. Od rana atakował ją gdzieś z tyłu głowy, ale uparcie go ignorowała, ponieważ nigdy nie wierzyła w coś takiego jak przeczucie. Mimo to nie chciała puścić syna na wyprawę, którą mu przecież obiecała. Odrzuciła nieprzyjemne ukłucie i pozwoliła mu iść, lecz kiedy nie wracał do domu, a godzina jego wycieczki zmieniła się w dwie, zrozumiała, że stało się cośzłego.

Postanowiła go więc poszukać, zabrała ze sobą nawet Dina, który uwielbiał chłopca i uparcie warował przy furtce prowadzącej do lasu za domem. Owczarek niemiecki kręcił się niespokojnie wokół ogrodzenia i szczekał donośnie, jakby chciał odpędzić intruza, który tam się czaił. Nie było jednak mowy o tym, by ktoś tam wszedł, bo za lasem znajdował się dom jej ojca i plac zabaw dla dzieci urządzony przez sąsiadów, tak więc była pewna, że ten mały lasek, zewsząd otoczony domami, byłbezpieczny.

Serce biło jej jak szalone, gdy Dino pobiegł gdzieś przed siebie, głośno ujadając, a kiedy wrócił do niej z plecakiem jej syna, wbiegła między drzewa i zaczęła nawoływać Dennisa. Chłopca jednak nie było. Z tego miejsca, w którym się znajdowała, widziała wszystko jak na dłoni, a to oznaczało, że albo poszedł do dziadka, żeby go odwiedzić, albo do sąsiadów. Miała jednak dziwne wrażenie, że tak niebyło.

Przeszukała każdy najmniejszy zakamarek, każde zarośla, ale niczego nie znalazła. W końcu poddała się i pobiegła do ojca, który szybko pozbawił ją nadziei. Dennisa nie było u niego. Zdenerwowana i wciąż jeszcze z tlącą się nadzieją poszła do sąsiadów, lecz każdy z nich zaprzeczył. Nikt nie widział chłopca, a to oznaczało najgorsze. Nie dopuszczała do siebie myśli, że zniknął, ale nie mogła przecieżczekać.

Zadzwoniła napolicję.

Poszukiwania rozpoczęto natychmiast. Obecność policji szybko wzbudziła zainteresowanie okolicznych sąsiadów, którzy dowiedziawszy się, co się stało, zgłosili się na ochotników wposzukiwaniach.

– Norma, co się dzieje?! – krzyknął mąż, gdy zobaczył radiowozy policyjne i masę ludzi pod domem. Pani Martin z płaczem rzuciła się w ramiona męża i zapłakała głośno, ponieważ podejrzenia, że ich syn został porwany, zostały potwierdzone przezpolicjantów.

Nikt oczywiście nie wskazał podejrzanych, bo póki co takich nie było, ale jedenastolatek nie mógł rozpłynąć się wpowietrzu.

Przez kolejne tygodnie okolica żyła tylko tym. Dennis Martin zniknął, został uprowadzony, a mniej optymistyczni ludzie sądzili, że nawet zamordowany przez jakiegoś brutala. Nikt nie miał pojęcia, co się stało, a rodzice biednego chłopca, mimo jasnych sygnałów ze strony policji, że Dennis może być już martwy, wierzyli, że ich synek wróci dodomu.

5. Śmiech w lesie

Czerwiec 2019

Zabawa w lesie miała być dla niego jednogodzinną przygodą, na którą pozwoliła mu ciotka. Ta niedobra kobieta nigdzie nie chciała go puszczać, ale w końcu uległa i zabrała go na wycieczkę do lasu. Mógł się nawet oddalić od niej, chociaż ta ostrzegała, że ma być w zasięgu jej wzroku. Bawił się więc między drzewami, udając Indianina, i kompletnie zatracił się w tejprzygodzie.

– Cześć. Co tu robisz? – Pytanie padło tak nagle, że podskoczyłprzestraszony.

Odwrócił się i ujrzał bladego chłopca z ciemnymi plamami pod oczami i czarnymi włosami, które sterczały we wszystkie strony. Spoglądał na niego poważnie, a jego oczy wydały mu się jakieś dziwnie, jakby puste. Sam chłopiec również wyglądał, jakby był chory lubsmutny.

– Bawię się. Jak masz na imię? – zapytał, bo pamiętał, żeby zawsze byćuprzejmym.

– Dennis. Aty?

– Jim – odpowiedział i dostrzegł, że za plecami Dennisa czai się jasnowłosa dziewczynka, która również była blada i takasmutna.

– Chcesz się z nami pobawić? Znamy fajnemiejsce.

Jim kiwnął głową i poszedł za nowymi przyjaciółmi. Cała trójka śmiała się głośno, kiedy biegli w stronę ciemnejgęstwiny.

„Hollywoodeath”

Emilia Szelest

Akt IPeg

Teraz – 1932 r.

Co widzicie? Piękną kobietę? Uśmiecha się do was? Odrzuca fale idealnie ułożonych, złotych włosów? Jest piękna? Jest gwiazdą Hollywood?

Jeżeli zgodnie pokiwaliście głowami, muszę was poczęstować moim gorzkim uśmiechem. To wszystko to fikcja, stworzona na potrzeby sztuki maska, którą zakładam. Ale cieszę się, że wam się podobam, to niewiele, ale zawsze coś.

Jak jest w rzeczywistości?

Budzę się rano z wyschniętym gardłem, sama, smutna, mojego nastroju nie ratują nawet wpadające przez szparę w zasłonach promienie słoneczne. Mówili, że w Los Angeles nie można być smutnym, że w Hollywood odnajdę radość, miłość i zostanę kimś.

Nie zostałam. Za kilka lat całkiem o mnie zapomną. Już jestem nikim. Jestem Peg Entwistle.

***

Wcześniej – 1929r.

Kolejne uderzenie wydawałoby się zabójcze. Lecę na drugi koniec kuchni i uderzam głową o meble. Osuwam się po nich zamroczona. Próbuję podeprzeć się ręką, ale ta ugina mi się w łokciu.

Nie.

To nie scena z teatru ani kadr z filmu. To moje życie.

Mój mąż staje nade mną. Widzę jego dłonie zaciśnięte w pięści.

– Przepraszam – mówi trzęsącym się głosem, ale ja nie reaguję. Jestem w innym świecie. Źle mi tu. – Słyszysz? Przepraszam… – powtarza.

Powoli unoszę wzrok. W jego oczach widzę obłęd. Wcale nie jest mu przykro. To psychopata.

– Odsuń się – proszę cicho, by znowu nie wyprowadzić go z równowagi. Nawet nie wiem, o co poszło tym razem. Niewyprasowane koszule? Letni obiad? Za późno wróciłam z próby? Próbuję sobie przypomnieć, ale nie wiem.

– Nie rozumiesz. Owszem, mam dziecko, ale nie okłamałem cię – wyjaśnia, dotykając mojego ramienia.

Wzdrygam się na ten dotyk. Boję się. Czuję obrzydzenie do siebie i do niego. Chciałabym się odsunąć, ale nie mam dokąd. Czuję drewno za moimi plecami i wiem, że znalazłam się w potrzasku. Przynajmniej już rozumiem, co się stało. Dowiedziałam się, że Robert miał żonę i syna, o czym nie raczył mnie poinformować. Wściekłam się, bo w aktorskim świecie drwili ze mnie. Powiedziałam o kilka słów za dużo, w efekcie czego leżę właśnie pod meblami.

– Wstań – mówi do mnie i podnosi mnie do pionu.

– Chcę rozwodu. – Łzy ciekną mi po policzkach.

Czuję uderzenie, światło gaśnie.

Kurtyna.

***

Teraz – 1932r.

Pozorna wolność.

Czuję świeże powietrze. Patrzę na ludzi wokół mnie i uśmiecham się szeroko. Gówno mnie obchodzą.

Chęci do życia na poziomie zerowym, ale jestem tu, prawda? Moja twarz jest coraz bardziej rozpoznawalna, mam sławnych znajomych, czego więcej chcę od życia? Wszystkiego, lecz to wciąż za mało.

– Peg? Dolać ci wina? – zagaduje mnie kolega, a ja uśmiecham się do niego jednym z tych filuternych uśmiechów, które ćwiczyłam rano przed lustrem i kiwam głową.

Dlaczego życie mnie nie cieszy?

Robert zniszczył we mnie całą radość. Życie mi się nie układa, kariera również.

Wstaję od stolika i spoglądam na przyjaciół, którzy w rzeczywistości nimi nie są. Każdy jest tu po coś: szuka kontaktu, chce się pokazać w dobrym towarzystwie. Przyszłam tu z tego samegopowodu.

– Co jest Peg? – pyta chyba Amy. Nie jestem pewna. Jest bardzo podobna do Niny. Zero oryginalności. Kserokopie. Co jest w modzie? One.

– Pójdę już. Rano mam przesłuchanie. – Wymyślam kłamstwo i sięgam po kieliszek z winem, by dopić dolewkę.

– Może powinnaś raz iść na kacu – chichocze Amy. – Strasznie spięta ostatnio jesteś.

– Tak, to dla mnie ważne. – Sięgam po torebkę, którą zawiesiłam na oparciu krzesła, i wyciągam portfel. Prawda jest taka, że jestem spłukana jak oni wszyscy, chociaż wszyscy udajemy, że żyjemy na wysokim poziomie.

– Zostaw, ja zapłacę – proponuje Richard, ratując mnie od pozbycia się ostatnich pięćdziesięciu dolarów w moim portfelu.

– Gentelman – mówię i kokieteryjnie całuję go w policzek. Na razie to mu wystarczy. Przyjdzie za trzy godziny i odbierze swój dług, zakradając się do mnie przez okno. Nie powiem, że nie lubię tak spłacać długów. Richard jest miły i czuły, no i w sumie tyle pozytywów. Po wszystkim czuję się jak szmata.

Macham im na pożegnanie i idę przed siebie. Miasto Aniołów. Nie widzę go teraz, ale mogę sobie wyobrazić, jak skrzy się własnym blaskiem, obiecując amerykański sen. Metalowy napis na górze Mount Lee. Symbol marzeń wielu z nas.

Ciepły wiatr podwiewa moją sukienkę. Idzie burza. Czuć to w powietrzu. Jest ciężkie i lepkie, przykleja się do ciała jak druga skóra.

Powiedziałam wujkowi, że nie będę długo. Wyszłam tylko na chwilę. Zmieniam kierunek. Chcę go zobaczyć. Czuję, że muszę. Jest tam. Hollywood. Wdrapuję się na górę Mount Lee od strony stromego zbocza. To ciężka droga, a obuwie nie jest najwygodniejsze. Rozpinam kilka guzików u góry sukienki, która zaczyna mnie cisnąć. Sklejone od potu włosy przyklejają mi się do policzków. Odgarniam je. Chwytam się wysuszonego krzaka. Los Angeles potrzebuje deszczu. Dawno go nie było. Wszystko wyschło. Zmęczona siadam i opieram się o literę H, po czym spoglądam na miasto. Z góry jest piękne, tylko ludzie jacyś tacy powierzchowni. Drżącymi rękami wyciągam kartkę i długopis. Kreślę kilka słów, bo nigdy nie byłam dobra w pisaniu. Świat mnie rozczarował. Wspinam się wyżej po drabince, by na chwilę stanąć na szczycie.

– Drodzy państwo! Występowała dla was Peg Entwistle! – krzyczę w noc i kłaniam się. Wypite wino daje o sobie znać szumem w głowie, tracę równowagę i lecę w dół. Upadek z wysokości powinien mnie zabić, ale wciąż tu jestem.

Patrzę na swoje ciało z boku i przechylam głowę. Wyglądam okropnie. Nogi mam ułożone pod nienaturalnym kątem. Może gdyby udało mi się tak zagrać, to zostałabym kimś? Chcę podrapać się po policzku, ale go nieczuję.

Wyciągam rękę przed siebie. Jestem prawie przeźroczysta. Obracam dłoń z niedowierzaniem. Widzę księżyc prześwitujący mi przez palce. Zaczyna padać deszcz, ale nie czuję jego kropli na swoimciele.

Uśmiecham się. Jestem martwa, ale jestem, prawda? I nagle dostrzegam więcej sensu w mojej egzystencji.

Akt IIDaisy

Rok 1990

– Cięcie! – woła reżyser, a ja wybucham śmiechem i biegnę do ojca. Rzucam mu się na szyję.

– To było cudowne! – wykrzykuje do mnie, zaplatając sobie wokół wskazującego palca kosmyk moich ciemnych włosów. – Jestem z ciebie taki dumny!

– Boże, tato! Jest świetnie! – Zawsze marzyłam o aktorstwie, a teraz dzięki spuściźnie dziadka i ojca miałam otwartą drogę w Hollywood. Kariera stała przede mną otworem.

– Idź coś zjeść, w przyczepie zostawiłem ci lunch. Teraz moja kolej. – Wskazuje brodą reżysera, który uśmiecha się i przywołuje go ręką.

– Powodzenia, tatku! – Całuję go w policzek i biegnę do siebie.

Wypadam na zewnątrz. Ciepłe słońce głaska moje odsłonięteramiona.

Przeczesuję kosmyki palcami i spoglądam w prawo. O moją przyczepę stoi oparta kobieta w jasnych włosach. Mam wrażenie, że ją znam, albo może mi się wydaje? Widocznie pracuje na planie. Powoli podchodzę w jej kierunku z szerokim uśmiechem.

– Dzień dobry! – mówię radośnie, ale ona milczy. Po chwili uśmiecha się, lekko unosząc prawy kącik ust.

– Jesteś taka piękna – stwierdza cicho. – Gratuluję roli. Świetnie ci idzie. Przed tobą kariera.

– Przepraszam, ale kim pani jest? – pytam, może trochę naiwnie. Jej twarz jest blada, a przecież każdy w Los Angeles ma opaloną cerę. Być może ochroniła ją staromodnym kapeluszem, który ma na głowie.

– Jestem menadżerem gwiazd. Chciałabym z tobą porozmawiać. – Wskazuje na drzwi do przyczepy, a ja kiwam głową i, chwytając za klamkę, wchodzę do środka, zapraszając ją za sobą.

Wchodzi i rozsiada się na sofie, elegancko zarzucając nogę na nogę. Zajmuję miejsce przy stole i podsuwam sobie pod nos jedzenie, które zostawił mi ojciec.

– Wróżę ci świetlaną karierę – oznajmia, mrużąc oczy.

– Tak, już pani to mówiła – bez skrępowania odpowiadam z ustami pełnymi kanapki z indykiem. – Można powiedzieć, że mam drogę otwartą. Moim dziadkiem był Robert Keith, ojcem jest Brian Keith, którego macochą była Peg Entwistle, da pani wiarę? To ta samobójczyni z Hollywood. – Przełykam kęs.

– Być może miała powód, by się zabić? Słyszałam tę historię. – Wpatruje się we mnie lazurowymi oczami, a ja ocieram pot z karku. Serio? Nie jest jej gorąco? Przecież w przyczepie jest okropnie gorąco. Ona jednak siedzi sztywno i nie widać po niej żadnego znużenia pogodą.

– Może miała, ale dziadek mówił, że to była wariatka. – Wzruszam ramionami. – I nie nadawała się do aktorstwa.

– Naprawdę? – Kobieta wybucha śmiechem. – Być może tak było, chociaż słyszałam, że jakiś czas po jej śmierci otrzymała list z propozycją roli w sztuce, która mogłaby ją wynieść na wyżyny.

– A to ciekawe! Nie słyszałam o tym! – Uwielbiałam historię mojej przyszywanej babki Peg. Była tak cholernie tajemnicza i chociaż dziadek nie mówił o niej dobrze, to ja lubiłam węszyć. – Nie wie pani, kogo miała zagrać?

– Samobójczynię. O ironio… – Roześmiała się kobieta, odrzucając pukiel jasnych włosów.

– Rzeczywiście, kiepsko. – Zawtórowałam jej śmiechem.

– Pójdę już. Uważaj na siebie, dobrze? I zrób sobie badania. – Podniosła się z kanapy i ruszyła ku wyjściu.

– Badania? Jestem zdrowa – prychnęłam.

– Peg też podobno była, prawda? A mimo to się zabiła. Czasami pomoc przychodzi za późno – mruknęła, wychodząc. Został za nią jedynie lekki powiew wiatru i unoszący się w powietrzu zapach gardenii.

Rok 1991

– Daisy? Pani Sampson. Niech pani posłucha… – Lekarz patrzył na mnie znad dokumentacji.

– Nie ma dla mnie nadziei, prawda? – Łzy napłynęły mi do oczu.

W ostatnim czasie poczułam się gorzej. Miałam problemy z koncentracją i zawroty głowy. Często wymiotowałam. Myślałam, że to ciąża, staraliśmy się o dziecko ze Scottem. Jednak diagnoza była bardziej niż okrutna. Rak mózgu. Chwyciłam się za głowę. Chciałam umrzeć w tej właśnie chwili.

– Zawsze jest nadzieja. – Doktor przełknął ślinę, ale widziałam, że już na mnie patrzy, jakbym nie żyła. – Jednak w pani przypadku… – westchnął. – Są przerzuty.

– Proszę nic więcej nie mówić. – Uśmiechnęłam się do niego uprzejmie i chwyciłam torebkę. – Nie chcę wiedzieć, ile mi zostało. Chcę być szczęśliwa jeszcze jakiś czas. – Wzruszyłam ramionami i, zanim zdążył mnie zawołać, pędziłam już szpitalnym korytarzem.

Po drugiej stronie parkingu zamigotała mi znajoma sylwetka kobiety, która była menadżerem gwiazd i rok temu kazała mi się zbadać. Oczywiście wtedy tego nie zrobiłam. Chciałam do niej podejść. Zrządzeniem losu znalazła się pod szpitalem właśnie dzisiaj, w tak tragicznym dla mnie dniu. Mrugnęłam oczami i już jej nie było. Może mi się wydawało? Ostatnio dużo rzeczy mi się wydawało i mieszało.

Pojechałam do domu rodziców. Ojciec zakaszlał, gdy go przytulałam, a ja ze łzami w oczach poprosiłam, by poszedł do lekarza. Teraz czułam wagę tej rady. Ja jej nie posłuchałam, a może i dla mnie byłaby nadzieja? Zamyśliłam się, ale po chwili pokręciłam głową, starając się odgonić złe myśli. Spojrzałam w lustro wiszące w korytarzu. Tak się cieszyłam, że schudłam. Byłam idealna do roli, do której aplikowałam. Odrzuciłam czarne włosy na plecy i błysnęłam białym uśmiechem.

– Piękna – szepcze do mojego ucha ojciec, obejmując mnie od tyłu.

Wtulam się w niego ciasno, niczym mała dziewczynka, którą chciałam na powrót się stać. Nie mogłam im tego powiedzieć. Nie mogłam powiedzieć moim rodzicom, że ich dziecko umiera, więc uśmiechnęłam się i podziękowałam. Zjadłam obiad i się pożegnałam. Wyszłam z domu jakby nigdy nic. Jakby mój świat nie rozpadał się na milion kawałków. Trzymałam się aż do zakrętu. Wtedy wybuchłam płaczem. Scott był w delegacji, a ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć również jemu. Szłam pustą ulicą, co wydawało mi się nad wyraz dziwne. W Los Angeles zawsze było pełno ludzi. Byłam sama ze swoimi problemami. Przechodząc obok plaży, zdjęłam buty i weszłam na piasek, który przyjemnie ogrzewał moje stopy.

– Jak kariera? – Usłyszałam pytanie i się obróciłam.

Kobieta z przyczepy! Wydawała się zdyszana po biegu. Jej jasne włosy tym razem były upięty w ciasny kok. Przypominała mi trochę Peg Entwistle, jednak to nie mogła być ona. Pociągnęłam nosem i usiadłam na piasku.

– Nie będzie kariery… – zapłakałam. – Wszystko przepadło. – Uderzyłam się w skroń, jakby lekki kuksaniec mógł mnie zabić.

– Co się stało? – Usiadła obok i położyła sobie ręce na kolanach, patrząc na mnie.

– Mam raka…

– I co teraz?

– Nie chcę żyć – jęknęłam.

– Chciałabyś umrzeć? – zapytała zdziwiona. – Dlaczego? Ostatnim razem, gdy się widziałyśmy, wykpiłaś decyzję Peg Entwistle, o ile dobrze pamiętam.

– Myliłam się. Ona… Miała dużo odwagi, by skończyć zesobą.

– Myślę, że bała się równie jak ty… – odpowiedziała kobieta, wpatrując się w horyzont.

– Skąd pani wie?

– Chcesz naprawdę umrzeć?

– I tak umrę…

– W męczarniach – skwitowała. – Rak czego?

– Mózgu.

– Dwa, góra trzy, miesiące ci zostały. Rodzina wie?

– Nic… Nie miałam odwagi.

– Nikt nie ma odwagi, by powiedzieć rodzinie, co się z nami dzieje. Pomóc ci?

– Z czym? Z powiedzeniem im?

– Nie. Ze skończeniem ze sobą. – Spojrzała na mnie smutno.

Kiwnęłam głową.

– Jak?

– Chodź, obiecuję, nie będzie bolało.

Nie wiedziałam, czy ta kobieta żartuje, czy po prostu chce mnie uspokoić głupim gadaniem, ale zaprowadziłam ją do mojego mieszkania i usiadłyśmy na tarasie, wpatrując się w zachodzące słońce.

– Zawsze chciałam wiedzieć, co czuła Peg, gdy skoczyła… – powiedziałam cicho. Czułam niezwykły spokój przy tej kobiecie.

– Żal, przede wszystkim do samej siebie. Nienawidziła swojego życia. Czuła się obdarta z godności, ale tamtego dnia poczuła się panią własnego życia. Pierwszy raz mogła zadecydować o sobie.

– Skąd pani to wie?

– Przypatrujesz mi się czujnie i nadal nie poznajesz. Nic dziwnego. Nie miałyśmy okazji się poznać. – Kobieta uśmiecha się spokojnie, a ja wytrzeszczam oczy.

– Ty… wcale nie umarłaś? Czyje to było ciało?

– Ohhh umarłam i ty też umrzesz. – Macha ręką na odczepnego. – Ale powiedz, chcesz, by to choroba decydowała za ciebie, czy chcesz sama temu zaradzić?

– Jak? To znaczy… Jak to możliwe, że tu jesteś? Jesteś aniołem? – Jestem pewna, że choroba jest bardziej zaawansowana, niż myślałam. Mam zwidy. Przecieram twarz.

– Jeżeli tak chcesz myśleć, to tak, jestem twoim aniołem. – Mruży oczy, ale po chwili nachyla się do mnie i otwiera je szeroko. – Chodź do środka, weź broń męża… Zostań panią swego życia. Nie pozwól, by twoi bliscy patrzyli, jak umierasz. Przysporzy im to znacznie więcej cierpienia niż twoja nagła śmierć. Przecież już się pożegnałaś z rodzicami… – Spogląda na mnie pytająco, a ja potwierdzam kiwnięciem głowy.

– A Scott?

– Oh Scott… dupczy sekretarkę. – Wywraca oczami. – Za często cię nie ma, a on potrzebuje kobiety, i tak by wam nie wyszło. Poradzi sobie. – Wskazuje ręką na szufladę, gdzie mój mąż trzyma broń, a ja podchodzę do niej i otwieram. Wyciągam mały rewolwer i przez chwilę ważę go w rękach.

– Boję się, Peg… – mówię, chociaż nie jestem pewna, że to ona. Chciałabym wierzyć, że jest ktoś, kto rozumie moją decyzję.

– Nie bój się. Jestem z tobą. – Przykłada mi dłoń do ramienia, czuję chłód, ale nie dotyk. – Jestem tu z tobą. Po to przyszłam, Daisy. – Przymyka oczy, a ja kieruję broń na swoją skroń.

– Daisy. Musisz wierzyć, że istnieje lepszy świat. Tu nie czeka cię nic poza bólem i cierpieniem. Uwolnij się od tego, Daisy… – mruczy mi do ucha, a ja zamykam oczy, pozwalając łzom płynąć.

Marację.

Nic na mnie tu nieczeka.

Podświadomie wiem, że ma rację. Scott mnie zdradza, rodzice mają swoje problemy, nie mogę im przysparzać własnych. To najlepsze rozwiązanie.

– Daisy… – Ponownie słyszę przy swoim uchu i naciskam spust. Huk wystrzału eksploduje w mojej głowie i nagle zapada cisza. Nie czuję nic. Jestem wolna.

Cięcie!

Akt IIIBrian

1991r.

Targa mną uciążliwy kaszel. Nie mogę przestać. Duszę się. Cholerne plwociny pomieszane z krwią lądują na białej chusteczce w mojej dłoni, plamiąc ją bezpowrotnie. Próbuję złapać głębszy oddech między kaszlnięciami. Jest źle, a pogorszyło mi się od śmierci Daisy. Nie chcieliśmy jej mówić, że choruję. Była taka szczęśliwa. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, co stało się tamtego felernego dnia, gdy moja córka zdecydowała odebrać sobie życie. Krzątam się po domu bez celu. Żona wyjechała do syna, nie mogła znieść pustki po śmierci Daisy. Ja też nie potrafię tego znieść. Wychodzę do ogrodu i siadam na leżaku, patrząc na basen. Nie powiedziałem jej jeszcze, że niedługo stracimy też dom w Malibu i wszystkie udogodnienia. Nie stać nas również na moje leczenie, a ja nie miałem już siły, by grać. Nie miałem… Niczego.

Dzwonek do drzwi w głębi domu zmusza mnie do podniesieniasię.

Ciągle jest mi zimno. Nie potrafię się ogrzać nawet w tak upalne dni jakdziś.

Powoli człapię przez posiadłość i otwieram drzwi.

– Dzień Dobry. Pan Brian Keith? Nazywam się Amanda Jones, jestem pracownikiem banku… – mówi piękna blondynka, która w promieniach skrzącego się słońca wydaje się być zjawą. Więc proces już się zaczął. Zostanie nam tydzień na spakowanie się od momentu, gdy znajdzie się kupiec. Kiwam głową, by nie przedłużać. Nie mam już siły na walkę. Wpuszczam ją do środka i zapraszam do salonu.

– Marnie pan wygląda, panie Keith… – wzdycha, a ja mrużę oczy.

– Przypomina mi pani Peg Entwistle – stwierdzam zaskoczony, gdy udaje mi się jej przypatrzeć.

– Przepraszam, kogo? – Uśmiecha się zupełnie jak moja macocha, ale może już jej nie pamiętam tak dobrze, jak mi się wydawało.

– Moją macochę, była aktorką.

Blondynka z zakłopotaniem kręci głową i sięga po teczkę z dokumentami.

– Przepraszam, ale nie wiem, o kim pan mówi… – Wzrusza ramionami.

A ja robię dokładnie to samo. Jestem stary i schorowany, a ludzie bywają do siebie podobni.

– Była aktorką, jak ja. Popełniła samobójstwo… – milknę, bo nie wiem, dlaczego jej to mówię. Może dlatego, że wciąż boli mnie sprawa z Daisy? Przecież byłem jej ojcem. To nigdy nie przestanie boleć.

Pocieram klatkę piersiową, by upchnąć żal głęboko w sobie.

– Dlaczego? – Słyszę pytanie i unoszę głowę.

– Nie wiem. Nikt nie wie… Pewnego dnia znaleźli ją pod znakiem Hollywood, to wszystko. Zostawiła list pożegnalny. Kariera niezbyt jej się układała. Hollywood, ono jest bezlitosne. – Znów przed oczami stanęła mi moja Daisy. Piękna, kariera stała przed nią otworem. Dlaczego się zastrzeliła? Wznoszę oczy do sufitu i kontynuuję: – Ale Peg miałaby szansę na wspaniałą rolę, jednak nie dożyła tej okazji…

– Naprawdę? – Blondynka zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie ze stoickim spokojem, jakby w ogóle jej nie interesowało to, co mówię. Być może czuła, że nie chcę rozmawiać o przejęciu domu przez bank.

– Tak, niedługo po jej śmierci do domu jej wuja, z którym mieszkała po rozwodzie z ojcem, wpłynął list. Propozycja świetnej roli. O ironio, jej bohaterka miała popełnić samobójstwo… – Wzdycham ciężko, czując nadchodzący napad kaszlu. Na nic, i tak mnie dopada. Krztuszę się, a chłodna dłoń kobiety spoczywa na moim karku. W pierwszej chwili myślę, że ma okropnie lodowate ręce, ale dają mi ukojenie, więc nie protestuję i pozwalam, by w uspokajającym geście gładziła mnie po nim.

– Czy wszystko w porządku, panie Keith? Niedługo bank przejmie pański dom, ale chcę wiedzieć, że pańska rodzina jest zabezpieczona… – urywa, gdy w końcu udaje mi się zapanować nad kaszlem i na powrót zajmuje miejsce na kanapie.

– Nie, droga pani… – Patrzę na nią, usiłując sobie przypomnieć jej nazwisko.

– Jones – kończy za mnie, a ja kiwam głową.

– Nie jesteśmy w żaden sposób zabezpieczeni, a ja choruję na raka i rozedmę płuc. Zejdę z tego świata niedługo, zostawiając żonę z niczym… – Pocieram zawilgotniałe oczy, bo jest mi cholernie przykro.

– Rzeczywiście, śmierć z powodu choroby nie zwróci żonie nic z ubezpieczenia – mówi smutno. – Nieszczęśliwy wypadek, tragedia… To co innego. – Zamyśla się i spogląda na szklany stolik, gdzie spoczywa moja broń, którą czyściłem rankiem. Wiodę za nią wzrokiem.

– Co pani mi sugeruje? – pytam drżącym głosem. I nagle ta myśl nie wydaje się już taka straszna. Moje dziecko zdobyło się na odwagę, by odebrać sobie życie, a nie miało żadnych, konkretnych powodów.

– Broń boże, panie Keith! – oburza się. – Nic nie sugeruję. Jedynie wiem, w jakich przypadkach mógłby pan zabezpieczyć żonę, ale póki co muszę pana zapoznać z tymi opcjami, które w obecnej chwili pan ma…

– Myśli pani, że samobójcy… – Głos mi się trzęsie, gdy to mówię. – Że oni wiedzą, dlaczego to robią?

– Cóż, panie Keith… myślę, że tak im się wydaje. W gruncie rzeczy nie wiedzą jednak, czy wybrali najlepszą z opcji… – wyjaśnia cicho. – Wiem, że pańska córka popełniła samobójstwo. Przepraszam, że zasugerowałam coś tak głupiego… – Spuszcza wzrok na ziemię, a ja spoglądam przez szybę, wychodząca na taras.

Choroba daje mi się we znaki, bo wydaje mi się, że widzę Daisy. Siedzi na brzegu basenu, wesoła i radosna, przeczesuje włosy palcami i wystawia twarz do słońca, by wreszcie spojrzeć na mnie.

– Przepraszam panią na chwilę – mówię i wstaję z fotela. Wychodzę na zewnątrz, a Daisy macha mi ręką.

– Cześć, tatku! – woła, a ja słyszę ją tak wyraźnie, jakby faktycznie tu była.

– Daisy? – Głos więźnie mi w gardle. – Przecieżty…

– Nie żyję? – Daisy unosi brew, a ja kiwam głową. Wtedy ona wybucha śmiechem.

– To prawda, tatku, ale muszę ci przyznać, że dużo bardziej odpowiada mi ten stan. Jestem żywa, jak nigdy dotąd. No i mam przyjaciółkę! Poznałeś już Peg?

– Peg? – Nie wierzę w to, co słyszę. Obracam się i dostrzegam, jak owa blondynka, która podała się za Amandę Jones, teraz stoi oparta o framugę tarasowych drzwi.

– Czy ja śnię? – pytam, bo może zdrzemnąłem się na leżaku, gdy wyszedłem na zewnątrz.

– Jeżeli tak chcesz myśleć, Brianie – mówi Peg. – To tak, śnisz. Widzisz swoją córkę? Daisy jest szczęśliwa. Chciałeś wiedzieć, dlaczego podjęła taką, a nie inną decyzję i zdecydowała się zakończyć swoje życie. Zapytaj jej teraz, póki śnisz… – sugeruje, a ja wyraźnie rozpoznaję jej głos. Należący do mojej macochy. Słyszę, jak śpiewa w łazience, gdy szykuje się na przesłuchanie. Lubiłem ją, ale ona mnie nienawidziła.

– Dlaczego mnie nienawidziłaś? – pytam nagle, dziecinnie jak ten zraniony chłopiec, którym byłem.

– Nie nienawidziłam cię, Brianie. Nienawidziłam siebie, a to jest różnica. – Wzdycha. – Czy gdyby tak było, to ściągnęłabym ją do tego snu? – Wskazuje mi podbródkiem Daisy, a ja się uspokajam. Zostawiam ją w tyle i podchodzę do mego ukochanego dziecka.

– Daisy, dlaczego nam to zrobiłaś? – pytam, padając na kolana.

– Tatku. – Chwyta mnie za dłoń. Jest równie zimna, co Peg, ale się nie wzdrygam. Cieszę się na ten ulotny dotyk, który nie do końca jest dotykiem. Nie czuję jej w pełni, jednak to wystarcza, bo jej szeroki uśmiech wynagradza mi każdą wylaną łzę. – Dowiedziałam się, że mam raka mózgu. Nie umiałabym z tym żyć… – urywa, a ja otwieram szeroko oczy ze zdumienia.

– Moje dziecko… – łkam, ale ona przykłada mi dłoń do policzka.

– Nie płacz, tatku. Wiem, że ty również jesteś chory, do tego bankrutujesz, a matka straci dom. – Wykrzywia usta w grymasie. – Chodź do środka, Peg ci opowie jak można to rozegrać. – Uśmiecha się do mnie, a ja posłusznie idę za nią.

Mój wzrok znów przyciąga broń na stoliku.

– Jeżeli byś zginął i zostanie to uznane za nieszczęśliwy wypadek, twoja żona dostanie wszystko – wyjaśnia Peg, a ja kiwam głową.

– Nie pożegnałem się z nią. Nie chciałbym tak odchodzić.

– Nie musisz. Masz jeszcze czas…

– Będę na ciebie czekać, tatku – mówi Daisy i zaczyna znikać. – Ale muszę już iść… – Mruga do mnie, a jej postać rozmywa się wraz z wpadającym do domu podmuchem wiatru.

– Daisy… – szepczę i spoglądam na Peg, która nie odrywa wzroku od broni. – Peg?

– Brian… może spróbuj potraktować to jak próbę generalną? – proponuje mi, a ja sięgam po broń.

– Nie umrę, prawda? Jeszcze nie… – upewniam się, a ona kiwa głową.

– Przecież śpisz, Brianie, tak? Sam to powiedziałeś. – Spogląda na mnie jak na głupka, a ja jej wierzę.

Kiwam głową i celuję lufą w środek czoła. Między oczami widzę wylot kuli. Naciskam spust i czuję ból. Spadam. Nigdy więcej się nie budzę. Próba generalna kończy przedstawienie, jakim było moje życie.

Akt IVCzterech turystów

1993r.

Peg

Niewiele można robić po śmierci. Szczególnie gdy zemsta, która cię napędza, dobiegła końca, a ty nadal tu jesteś. W dalszym ciągu nie udało mi się odnaleźć drogi na drugą stronę. Byłam pewna, że kiedy zemsta na rodzinie Keith dobiegnie końca, będę mogła spokojnie opuścić ziemski padół. Nadal tu jestem. Co wieczór przychodzę na miejsce swojej śmierci i przysiadam pod znakiem Hollywood, próbując rozgryźć tajemnicę mojej egzystencji. Myślałam, że Daisy albo Brian zostaną ze mną, ale oni odeszli na drugą stronę. Szczęśliwi. Pozbawieni bólu i cierpienia dokończyli swoje niezałatwione sprawy i odeszli, a ja nadal trwałam. Wtedy byłam tchórzem i dzisiaj też. Może nie było mi dane przejście na drugą stronę. Po co więc tu jestem? By zostać gwiazdą? Legendą?

Westchnęłam, chociaż od dawna nie czułam powietrza w moich płucach. Większość czynności ludzkich wykonywałam odruchowo, nawet jak nie były mi potrzebne. Tak, to prawda. Po wielu latach udało mi się stawać bardziej materialną. Nie pytajcie mnie jak. Sama nie potrafię tego zrozumieć. Niekiedy wychodziło to lepiej, innym razem moja projekcja znikała tak szybko, jak się pojawiała. Miałam wtedy ubaw, strasząc ludzi, a może nie o zabawę tu chodziło? A jedynie o bliskość drugiego człowieka, której nie doświadczyłam przez całe swoje życie?

Udręczona zobaczyłam z daleka, jak czteroosobowa grupa zbliża się do mnie. Wstałam i otrzepałam sukienkę, chociaż nie była brudna. Powoli zaczęłam się od nich oddalać. Nie chciało mi się ich straszyć, usilnie próbowałam się dostać na drugą stronę. Moja ciekawska część mnie dała za wygraną i zaczęłam przysłuchiwać się ich rozmowie. Jedyna dziewczyna w towarzystwie pragnęła zostać gwiazdą filmową. Prychnęłam pod nosem. Dzieci. Nie wiedzą jeszcze, jak ten świat jest zepsuty i niewdzięczny. Zazdrościłam jej jednak. Wystarczyło jedno spojrzenie na nią, by stwierdzić, że ma wszystko, co wymagane jest od gwiazdy. Urodę, wdzięk, wewnętrzny blask i może trochę inteligencji. Obok niej chłopak z ciemnymi włosami i skośnymi oczami uśmiechał się wesoło.

– Ja będę kiedyś tak sławny jak Bruce Lee. – Zaśmiał się i wskazał na ogrodzenie. – Przechodzimy?

– Co ty, Al! Złapią nas! – zawołała dziewczyna ze śmiechem.

– Pomożemy ci, Tina, nic się nie martw! – odpowiedział blondyn, który już wspinał się jak małpa po siatce zabezpieczającej.

Młodzi, niesforni, z głowami pełnymi marzeń. Lata temu napis na górze Mount Lee ogrodzono i zakazano zbliżania się do znaków. Myślę, że mój przypadek się do tego przyczynił, ale nie był jedyny. Wiem o tym, bo towarzyszyłam wielu samobójcom podczas ich ostatniej drogi. Żadne z nich jednak ze mną nie zostało. Spoglądałam więc na czwórkę turystów lub mieszkańców Los Angeles z uśmiechem. Gdybym mogła, to zaczęłabym płakać. Żal rozdzierał moją klatkę piersiową. Być może pewnego dnia uda im się spełnić swoje marzenia, a jeżeli nie to z