Granty i smoki - Łukasz Kucharczyk - ebook + audiobook

Granty i smoki ebook i audiobook

Łukasz Kucharczyk

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Walczyliście kiedyś z olbrzymem o zaświadczenie do stypendium uniwersyteckiego? Przemierzaliście pustynię, by zorganizować konferencję naukową? Spędziliście noc w nawiedzonym akademiku? Dla Cilgerana, młodego teoretyka bohaterstwa, doktoranta metodologii nauk barbarzyńskich, przygotowującego rozprawę na Wydziale Nauk Barbarzyńskich w Katedrze Literatury Hybryjskiej, to chleb powszedni. Chyba że akurat musi dłużej posiedzieć w bibliotece.

„Granty i smoki” są satyrą na środowisko akademickie, nawiązującą do wielu znanych legend, podań i baśni. Jeśli polubiliście wysokie wieże Niewidocznego Uniwersytetu ze „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta, niegościnne i szalone mury Uniwersytetu Wielkobohaterskiego im. Kelta Niezwyciężonego również powinny wam przypaść do gustu.

Autorem opowiadań jest Łukasz Kucharczyk, doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Polskiej Literatury Współczesnej i Krytyki Literackiej UKSW. Autor monografii naukowych o Stanisławie Lemie, Jacku Dukaju oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych i krytycznoliterackich traktujących o polskiej literaturze współczesnej. Laureat Chrysalis Award Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecujących debiutów, nominowany do Śląkfy 2023 w kategorii Twórcy Roku i Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza Zajdla 2023.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 18 min

Oceny
4,0 (51 ocen)
20
15
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nudny_piotr

Nie oderwiesz się od lektury

Jako osoba związana poniekąd z akademią faktycznie umierałam ze śmiechu i biegałam czytać co lepsze fragmenty mojej siostrze. Nie wiem, czy tak samo spodoba się komuś, kto nie bardzo wie, jak funkcjonuje uniwersytet na tym "wyższym progu wtajemniczenia" (bo książka wcale nie jest o studentach i studenckim humorze, raczej o doktorantach i pracownikach naukowych). Niektóre odniesienia do kultury też mogą być mało zrozumiałe, ale inne są za to ewidentne - do Tolkiena czy Pratchetta - i te będą bawić wszystkich.
00
nikawoj24

Dobrze spędzony czas

Spędziłam świetny czas przy tej książce !
00
ZajacMarcowy

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja zdecydowanie warta poświęcenia czasu na zły humor i handre na chęć udziału w przygodzie z odrobiną ironii i niedorzeczności. POLECAM
00
patsong

Nie oderwiesz się od lektury

Autoironia, świetnie przedstawiony świat uczelni i połączony z fantastyką. Zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie miałam okazję przeczytać
00
AgataWezyk

Dobrze spędzony czas

Ubawiłam się choć przez łzy, bo absurdy akademickie świata w rzeczywistości wcale nie odróżniają się od tego, co opisał Kucharczyk. Donra opcja na wakacje, no i Kowalik jak zwykle świetny jako lektor.
00

Popularność




Ty­tuł: Granty i smoki

Co­py­ri­ght © Łu­kasz Ku­char­czyk, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Ilu­stra­cje: Vivi Ekhart

Pro­jekt gra­ficzny: Jan Giemza

Okładka: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Da­wid Wik­tor­ski

Ko­rekta: We­ro­nika Rychta

ISBN 978-91-8076-272-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Kla­syczny sche­mat mi­to­lo­gicz­nej wy­prawy bo­ha­tera jest po­więk­sze­niem wzoru spo­ty­ka­nego w ob­rzę­dach przej­ścia: od­dzie­le­nie – ini­cja­cja – po­wrót, który można na­zwać ją­drem mo­no­mitu. Bo­ha­ter ry­zy­kuje wy­prawę ze świata po­wsze­dnio­ści do kra­iny nad­na­tu­ral­nych dzi­wów; spo­tyka tam fan­ta­styczne siły i od­nosi roz­strzy­ga­jące zwy­cię­stwo, po czym po­wraca z tej ta­jem­ni­czej wy­prawy ob­da­rzony mocą czy­nie­nia do­bra ku po­żyt­kowi swych bliź­nich1.

Jo­seph Camp­bell, Bo­ha­ter o ty­siącu twa­rzy

Lecz na mi­łość i na­dzieję moją za­kli­nam cię, bra­cie: nie wy­rzu­caj bo­ha­tera z twej du­szy! Dzier­żyj świę­cie twą naj­wyż­szą na­dzieję2!

Frie­drich Nie­tz­sche, Tako rze­cze Za­ra­tu­stra

Where have all the good men gone

And where are all the gods?

Where’s the stre­etwise Her­cu­les

To fi­ght the ri­sing odds?

Isn’t there a white kni­ght upon a fiery steed?

Late at ni­ght I toss and I turn and I dream of what I need

I need a hero

I’m hol­ding out for a hero ’til the end of the ni­ght

He’s gotta be strong

And he’s gotta be fast

And he’s gotta be fresh from the fi­ght

I need a hero

I’m hol­ding out for a hero ’til the mor­ning li­ght

He’s gotta be sure

And it’s gotta be soon

And he’s gotta be lar­ger than life, lar­ger than life

Bon­nie Ty­ler, Hol­ding out for a hero

1 – J. Camp­bell, Bo­ha­ter o ty­siącu twa­rzy, tłum. A. Jan­kow­ski, Kra­ków 2013, s. 27.

2 – F. Nie­tz­sche, Tako rze­cze Za­ra­tu­stra, tłum. W. Be­rent, wol­ne­lek­tury.pl, s. 20.

Sty­pen­dia i ol­brzymy

Koło po­łu­dnia Jaś za­czął wspi­nać się po pę­dzie fa­soli w górę. Wspi­nał się, wspi­nał i był już tak wy­soko, że aż do­sta­wał za­wrotu głowy. Wtem, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, ude­rzył głową o skle­pie­nie nieba3.

Jo­seph Ja­cobs4, Jaś i ma­giczna fa­sola

Dzie­ciaki, chce­cie po­słu­chać ba­jek? No, to zrób­cie dziad­kowi miej­sce!

Lucca z Ku­cha­rii5, Klechdy i ba­ja­nia pió­rem uczniów spi­sane

Póź­niej, gdy wspo­mi­nano całe zaj­ście, miesz­kańcy nie po­tra­fili so­bie przy­po­mnieć, skąd do­kład­nie na­de­szli wę­drowcy. Od­po­wiedź jed­nak nie mo­gła być zbyt trudna – do Wiel­kich Lip pro­wa­dziła tylko jedna wy­słu­żona drew­niana brama.

Ewen­tu­al­nie można było pró­bo­wać prze­do­stać się od strony lasu, gro­ziło to jed­nak bli­skim spo­tka­niem z wil­kami, niedź­wie­dziami, ko­to­ła­kami i Gildą – żoną soł­tysa, prze­szu­ku­jącą krzewy w tro­sce o cnotę wiel­ko­lip­skiej mło­dzieży, rów­nie opie­kuń­czą, co srogą i skorą do uży­wa­nia ró­zgi.

Przyj­mijmy więc roz­wią­za­nie bez­piecz­niej­sze, pierw­sze, we­dle któ­rego opo­wieść roz­po­częła się tuż za wie­ko­wymi, za­wsze otwar­tymi i ni­gdy nie pil­no­wa­nymi wro­tami, wraz ze stu­ko­tem ko­pyt na wiej­skiej dro­dze.

Zdu­mieni miesz­kańcy od­ry­wali się od cięż­kiej pracy przy pługu, od tra­dy­cyj­nego tar­go­wa­nia się nad stra­ga­nami peł­nymi mięsa i wa­rzyw, od po­pi­ja­nia po­krze­pia­ją­cego sa­mo­gonu. Go­ście tra­fiali się w wio­sce rzadko, tym bar­dziej tak oso­bliwi. Dzie­ląca ich róż­nica wzro­stu była chyba tym, co dzi­wiło naj­mniej. Przy­by­sze za­trzy­mali się przy cha­cie z łu­pa­nym gon­tem – ta­kiej, o któ­rej mó­wił list trzy­many przez tego wyż­szego. Jako że wszyst­kie inne po­kryte były sło­mianą strze­chą, o po­myłce nie mo­gło być mowy. Na scho­dach sie­dział czło­wiek wy­glą­da­jący na go­spo­da­rza, wy­raź­nie zmar­twiony.

– Prze­pra­szam, czy mam przy­jem­ność z… Wo­ta­nem, sy­nem… Bol­tana? – za­py­tał przy­bysz, wpa­tru­jąc się w list.

– Tak. A wy, pa­nie, to… – bąk­nął chłop.

– Bo­ha­ter! – od­parł dum­nie za­py­tany, pod­no­sząc głowę znad per­ga­minu.

Nie było to pierw­sze okre­śle­nie, które przy­cho­dziło Wo­ta­nowi na myśl, gdy pa­trzył na mło­dzieńca. Bo roz­mówca był młody – nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Był też nie­sa­mo­wi­cie szczu­pły, wręcz wy­chu­dzony. No­szony przez niego (sta­now­czo za duży) hełm z wiel­kimi ro­gami biesa z pew­no­ścią za­kryłby mu całą twarz, gdyby nie złą­czone dru­tem, po­więk­sza­jące oczy szkła, roz­pacz­li­wie pod­trzy­mu­jące go na po­zio­mie czoła.

Zbyt ob­szerna kol­czuga przy­po­mi­nała bar­dziej prze­ście­ra­dło ze sta­lo­wej ple­cionki, które ktoś zło­śli­wie za­rzu­cił mu na ra­miona. W do­datku chłop za­wsze uwa­żał, że le­gen­darni he­rosi z opo­wie­ści, któ­rych słu­chał z wy­pie­kami na twa­rzy jako dziecko, po­winni mieć bujne brody – przy­naj­mniej tak so­bie ich wy­obra­żał. Twarz chło­paka, a i ow­szem, była buj­nie po­kryta, lecz nie brodą, a licz­nymi kro­stami – ko­lej­nym ob­ja­wem nie­doj­rza­ło­ści.

– Wy­bacz­cie, pa­nie… – pod­jął nie­pew­nie – ale nie bar­dzo ro­zu­miem…

– Przy­by­wam z Uni­wer­sy­tetu Wiel­ko­bo­ha­ter­skiego imie­nia Kelta Nie­zwy­cię­żo­nego, do­kład­nie z Wy­działu Nauk Bar­ba­rzyń­skich, Ka­te­dra Li­te­ra­tury Hy­bryj­skiej – oświad­czył chło­pak i po­ma­chał Wo­ta­nowi przed twa­rzą li­stem. – Wy­sła­li­ście do nas gońca z prośbą o po­moc, prawda? Ma­cie tu ja­kieś pro­blemy, które może roz­wią­zać tylko bo­ha­ter?

– No ta, ta, ale my­śmy my­śleli bar­dziej o…

– Prośba o po­moc była, co prawda, ad­re­so­wana do Ulryka Męż­nego – kon­ty­nu­ował mło­dzie­niec – ale pro­fe­sor pro­wa­dzi obec­nie kwe­rendę ar­chi­wów w Ga­le­onii, od­de­le­go­wał więc swo­jego naj­lep­szego dok­to­ranta. Czyli mnie – do­dał szybko na wy­pa­dek, gdyby chłop miał wąt­pli­wo­ści, o kim mowa.

– Ulryk Mężny? To on na­prawdę ist­nieje?! – wy­krzyk­nął męż­czy­zna, gdy od­żyły w nim dzie­cięce wspo­mnie­nia. – A Foba Bett?! Col­len Ła­sica?! Ge­ra­int z Ma­lory?!

– No… Pro­fe­sor Bett wła­śnie koń­czy swoją mo­no­gra­fię o Dun­sta­nie Ośmio­pal­cym, pro­fe­sor Ła­sica prze­niósł się na inny uni­wer­sy­tet, a pro­fe­sor Ge­ra­int jest za­an­ga­żo­wany w duży grant. Prawdę mó­wiąc, to nie wiem do­kład­nie, o co w nim cho­dzi, ale zdaje się, że dużą rolę od­gry­wają w nim Szczu­ro­łapy z Hu­xle­bury. Poza tym te­raz jest se­zon urlo­powy, na wy­dziale zo­sta­łem tylko ja. – Odro­binę się za­czer­wie­nił, gdy wy­po­wia­dał ostat­nie zda­nie. – Poza stu­diami dok­to­ranc­kimi pra­cuję też w an­ty­kwa­ria­cie na te­re­nie kam­pusu, więc za­wsze je­stem pod ręką.

– Ale po­wiedz­cie, pa­nie, sko­ro­ście uczniem ta­kich sław, to wy też mu­si­cie być po­tęż­nym wo­jem, bo­ha­ty­rem, bar­ba­rzyńcą? Do­brze ga­dam, a?

Ru­mie­niec na twa­rzy chło­paka za­ognił się ni­czym wschód słońca nad da­le­kimi pu­sty­niami Wiecz­nego Księ­stwa.

– W za­sa­dzie nie je­stem jesz­cze ani wo­jow­ni­kiem, ani bar­ba­rzyńcą – za­kło­po­tał się. – Do­piero pra­cuję nad dy­ser­ta­cją dok­tor­ską. Do­kład­niej rzecz uj­mu­jąc, pi­szę pracę z za­kresu teo­rii wo­jo­wa­nia, te­mat brzmi: Od „Ar­ghhh!” do „Po­sma­kuj tego, dra­niu!”. Se­man­tyka okrzy­ków bi­tew­nych na przy­kła­dzie współ­cze­snych walk. To ozna­cza, że będę więc nie tyle prak­ty­kiem, co me­to­do­lo­giem. Ale znam całą li­te­ra­turę przed­miotu! – za­koń­czył dziar­sko.

Chłop prze­chy­lił lekko głowę i zmarsz­czył brwi.

– Nie ro­zu­mie, pa­nie. To wy­ście nie uczyli się pa­lić, rą­bać i siec? Ubi­jać smoki, wy­swa­ba­dzać dziewki, skarby dawno za­gi­nione od­naj­dy­wać?

Cil­ge­rana obu­rzyły tego typu sko­ja­rze­nia.

– No tłu­ma­czę prze­cież, że nie! To już czasy słusz­nie mi­nione, mamy wszak trzy­na­sty wiek! Na­uka po­dzie­liła się na wiele dys­cy­plin i sub­dy­scy­plin, ist­nieje wiele róż­no­rod­nych ośrod­ków ba­daw­czych, na­wet pry­watne sek­tory fi­nan­so­wa­nia na­uki, każdy z nich re­pre­zen­tuje od­mienną szkołę wnio­sko­wa­nia, de­fi­nio­wa­nia po­ję­cia prawdy, a do prze­pro­wa­dze­nia lo­gicz­nego wy­wodu, utrzy­ma­nia pro­cesu po­znaw­czego w ry­zach ba­daw­czego obiek­ty­wi­zmu nie­zbędny jest od­po­wiedni apa­rat na­ukowy, stąd ko­niecz­ność po­ja­wie­nia się ba­dań o na­tu­rze me­to­do­lo­gicz­nej. Nie można ot tak so­bie być bar­ba­rzyńcą, je­śli nie po­siada się ku temu od­po­wied­niego warsz­tatu teo­re­tycz­nego. Tym wła­śnie zaj­mu­jemy się w na­szej ka­te­drze – wy­tłu­ma­czył to­nem su­ge­ru­ją­cym, że mówi o rze­czach zu­peł­nie oczy­wi­stych. Osta­tecz­nie jego głos prze­szedł w rzę­że­nie, gdyż męż­czy­zna pra­wie udu­sił się z braku tchu.

Po chwili ci­szy, pod­czas któ­rej, gdzieś da­leko, zdą­żyły po­wstać i upaść cy­wi­li­za­cje, Wo­tan po­sta­no­wił za­re­pli­ko­wać:

– Hę?

– Ech, nie­ważne. Cóż to więc za pro­blem, o któ­rym pi­sze­cie w li­ście?

– Mo­ment… Po­wie­dzie­cie jesz­cze, pa­nie, jak was zwą i czy do­ko­na­li­ście już ja­kichś wiel… ja­kich­kol­wiek zu­chwa­łych czy­nów?

– Mam na imię Cil­ge­ran. Na uni­wer­sy­te­cie ko­le­dzy czę­sto wo­łali na mnie Tyczka, ale po praw­dzie to nie wiem czemu. Czyny… Raz, na dru­gim roku, mu­sia­łem po­pra­wiać ko­lo­kwium z geo­gra­fii Kam­brii, nie chcia­łem czwórki w in­dek­sie, ro­dzice by­liby nie­za­do­wo­leni. Czy to się li­czy? – za­py­tał z na­dzieją, jed­nak osłu­piały chłop mil­czał. – O, jesz­cze ura­to­wa­li­śmy damę w opa­łach, gdy zmie­rza­li­śmy do wio­ski!

– Po­waż­nie wąt­pię, czy rze­czona ko­bieta była damą, na pewno zaś nie była w opa­łach. – Drugi wę­dro­wiec ode­zwał się po raz pierw­szy. Był to ni­zio­łek i speł­niał wszel­kie wy­obra­że­nie o tym, jak ni­zio­łek wy­glą­dać po­wi­nien.

Ni­ski, kor­pu­lentny, odziany w ja­sno­zie­lony sur­dut, żółtą ka­mi­zelkę i brą­zowe spodnie. Obu­wia oczy­wi­ście nie po­sia­dał, a jego duże stopy po­kry­wała bujna szcze­cina. W wy­ra­zie jego twa­rzy było jed­nak coś, co od­róż­niało go od po­bra­tym­ców, wiecz­nie ra­do­snych i sze­roko uśmiech­nię­tych. Oczy tego tu­taj zda­wały się mó­wić, że wi­działy już wszystko, co świat ma do za­ofe­ro­wa­nia, na­to­miast wy­krzy­wione w gry­ma­sie usta świad­czyły o tym, że ich wła­ści­ciel dałby wiele za moż­li­wość by­cia w tym mo­men­cie gdzie­kol­wiek in­dziej.

– Wska­zy­wa­łoby na to – kon­ty­nu­ował – że do­mnie­many na­past­nik oka­zał się jej mę­żem, jej krzyki roz­pa­czy wcale nie były roz­pacz­liwe, w do­datku zgod­nie po­szczuli nas psami, krzy­cząc coś o za­kłó­ca­niu miru do­mo­wego. Więc chyba jed­nak się nie li­czy – skwi­to­wał roz­draż­nio­nym to­nem.

– Ra­cja, ale, jak ma­wia pro­fe­sor Do­ver, bez me­tody prób i błę­dów ni­gdy nie doj­dziemy do fi­nal­nego kształtu rze­czy­wi­sto­ści! – ob­ru­szył się Cil­ge­ran. – To jest pan Rorty Prag­ma­tic­buck – do­dał, za­uwa­żyw­szy py­ta­jące spoj­rze­nie chłopa.

– Czy to, pa­nie, wasz wierny gier­mek, druh na szlaku? A może to wasz ma­giczny cho­wa­niec, przy­wo­łany mocą ja­kie­goś dziwu czar­no­księ­skiego? – za­py­tał Wo­tan, wciąż tląc w so­bie resztkę na­dziei, że zi­ści się choć część dzie­cię­cych wy­obra­żeń o po­staci he­rosa.

– Eee… Nie, pro­wa­dzę jedną grupę na stu­diach za­ocz­nych w ra­mach prak­tyk. Pan Rorty, aby za­li­czyć ćwi­cze­nia, musi od­ro­bić nie­obec­no­ści na dy­żu­rach. Nie­stety z po­wodu mo­jego wy­jazdu to­wa­rzy­sze­nie mi w mi­sji jest je­dyną moż­liwą formą za­li­cze­nia, a za­leży mu na cza­sie, bo we wrze­śniu broni li­cen­cjat.

Chłop zro­zu­miał, że każde ko­lejne py­ta­nie bę­dzie tylko roz­bu­do­wy­wało fun­da­menty pa­łacu ab­surdu, który bły­ska­wicz­nie wzra­stał na jego oczach. O wierz­chowce, na któ­rych przy­byli wę­drowcy, nie mu­siał py­tać. Były to muły, moż­liwe do wy­na­ję­cia w każ­dej stajni na trak­cie.

– To ja już może po­wiem wasz­mo­ściom, o co się roz­cho­dzi. Zresztą naj­le­piej bę­dzie od razu po­ka­zać. Chodź­cie za mną – za­pro­po­no­wał zre­zy­gno­wany.

Za­pro­wa­dził przy­by­szów na śro­dek pola. Było to cał­kiem zwy­czajne pole, na któ­rym rzę­dami zie­le­niły się ka­pu­sta i ogórki, słońce od­bi­jało się od do­rod­nych po­mi­do­rów, równo usy­pane grządki mar­chwi i bu­ra­ków wzbi­jały swe na­cie ku niebu. I tylko je­den ele­ment bu­rzył ten spo­kojny pej­zaż: ogromny, zie­lony pień, rów­nie wielki, co długi, gdyż jego końca nie można było do­strzec – prze­sła­niały go chmury.

Do­piero po dłu­żej chwili młody teo­re­tyk bar­ba­rzyń­stwa stwier­dził, że to nie pień, a ło­dyga ogrom­nej fa­soli, z któ­rej wy­ra­stały po­tężne li­ście i strąki wiel­kie ni­czym głazy. Po­my­ślał, że ni­gdy w ży­ciu nie wi­dział cze­goś ta­kiego, po czym rzekł:

– Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś ta­kiego.

– Ach, pa­nie, daj­cie spo­kój! Wszystko to wina mo­jego Janka. Co ten mój ju­niec so­bie umy­ślił! Przed­staw­cie so­bie, pa­nie, że mu ta­chlo­wać li­stow­nie się za­chciało!

– Co mu się za­chciało? – za­py­tali jed­no­cze­śnie wę­drowcy.

– No, zna­czy się… wy­mie­niać. Zo­ba­czył, nie­cnota jedna, na pło­cie ogło­sze­nie, że ktoś fa­soli tyle sprze­daje, że po­noć jesz­cze dla przy­szłych po­ko­leń star­czy. I sprzeda wszystko, co ma, za jedną krowę tylko, za­strzega jed­nak, że sprze­daż ino za po­śred­nic­twem goń­ców, li­stow­nie. Py­tam się, jakże to tak, bez lit­kup­ni­ków, bez oglę­dzin to­waru? Ale że plony u nas rok temu mało bo­gate były, zima ciężka, ja­dła po­trze­bo­wa­li­śmy, to za­wie­rzy­łem ju­no­chowi nie­po­czci­wemu! Ostat­nią kra­sulę wy­sła­li­śmy! Ła­ciata jej było, pięk­nuchna krowa, niech sko­nam! I co nam w za­mian przy­słali? Ziarnko fa­soli, wy­for­muj­cie so­bie pa­nie! Jakby dia­boł we mnie wstą­pił, puz­derko z fa­solą prze­klętą przez okno wy­rzu­ci­łem, a tego roz­pust­nika Janka na kwa­śne jabłko żem sprał! Bo ani krowy nie było, ani ja­dła. A jak to cho­ler­stwo uro­sło, to już sami pa­nie wi­dzi­cie.

– Uroki sprze­daży wy­sył­ko­wej – stwier­dził smutno Cil­ge­ran. – Też pa­dłem jej ofiarą. Za­mó­wi­łem Ostrze Wiecz­nego Mrozu z ogło­sze­nia. Przy­słali mi zwy­kły MMM.

– A cóż to jest ten MMM, pa­nie?

– Młot Mowy Mo­ty­wa­cyj­nej – wy­ja­śnił, a chłop do­piero te­raz za­uwa­żył, że mło­dzian ma przy­pięty do pasa sta­lowy młot. Tym sa­mym roz­wią­zała się za­gadka jego wieczne drżą­cych ko­lan. Do­tych­czas Wo­tan oskar­żał o to stres. Cil­ge­ran uniósł broń nad głowę i na­gle ze­wsząd roz­legł się sta­lowy, ale też cie­pły i przy­ja­zny głos:

– Pa­mię­taj, by za­wsze ro­bić tro­chę wię­cej, niż je­steś w sta­nie! Tylko od cie­bie za­leży, którą wer­sję sa­mego sie­bie wy­bie­rzesz!

– I to by było na tyle – prych­nął i przy­cze­pił młot z po­wro­tem do pasa. – Ale czego mo­głem się spo­dzie­wać za trzy ta­lary? W su­mie mo­gło być go­rzej, mo­gli przy­słać Ko­zik Czer­stwych Dow­ci­pów. No, ale wra­ca­jąc do wa­szej hi­sto­rii… Fa­sola rze­czy­wi­ście strasz­nie się roz­ro­sła, ale to chyba nie po­wód do hi­ste­rii? Wy­daje mi się, że żad­nych szkód nie robi.

– Ona nie – wark­nął Wo­tan – ale ol­brzym robi, i to ogromne!

– Ol­brzym?! Prze­cież ol­brzymy to bajki, le­gendy, zmy­ślone hi­sto­rie! – żach­nął się Rorty.

– Też tak so­bie my­śli­li­śmy, pa­nie, aż je­den nie zszedł z tej dia­bel­nej ło­dygi, uwa­lił że­la­zny zad na polu i po­szedł w szkodę, że hej! Plony w tym roku są z ko­lei dia­blo do­bre, a ten kurwi syn prze­trze­pał ku­ku­ry­dzę, ze­rwał wszyst­kie po­rzeczki i ma­liny, pie­truszkę już całą wy­zbie­rał, na­wet jed­nego ba­kła­żana nie zo­sta­wił! I żeby to raz! Ale gdzie tam, złazi zło­du­piec co dwa, trzy dni i krad­nie, co tylko się da! A wy­cho­dzi ze swo­jego le­go­wi­ska przez otwór w nie­bie, tak przy­naj­mniej lu­dzie ga­dają.

– A jak… Jak mniej wię­cej wy­gląda ten ol­brzym? – Słowa za­głu­szało gło­śne szczę­ka­nie zę­bów dok­to­ranta.

– Wielki jest, więk­szy niż naj­więk­sza cha­łupa w wio­sce, zę­bi­ska ma ostre jak kaj­man jaki, oczy podłe i czer­wone, z ryja bu­cha mu para, uszami smoła żrąca ciek­nie. Okrutne to by­dlę, oj, okrutne, pa­nie!

– Czy ata­ko­wał też lu­dzi?

– No wła­śnie nie! Wi­dać naj­pierw ja­rzyn chce się na­żreć, a jak te się skoń­czą, do­piero czas na nas, nie­bo­ra­ków, przyj­dzie! Póki co tylko na plony się za­sa­dza. Na­wet się be­styja przed­sta­wiła. Jak­że­śmy ze szwa­grem aku­rat w polu byli, złazł z ku­rew­skiej fa­soli i po­wie­dział, że jemu jest Gog­ma­gog Strasz­liwy, że ino se wa­rzyw na­zbiera i go nie ma. Nie dość, że po­twór ob­le­śny, to jesz­cze bez­czelny, przed­staw­cie so­bie, pa­nie! Nie ma rady: albo on, albo my. Jak tak da­lej pój­dzie, to w zimę co do garnca nie bę­dzie wło­żyć. To jak, po­mo­że­cie? – za­py­tał nie­pew­nie chłop.

Cil­ge­ran sta­rał się prze­nik­nąć wzro­kiem chmury osnu­wa­jące szczyt fa­soli. Nie­stety było to nie­moż­liwe – i to na­wet bez tak du­żej wady wzroku. Po­my­ślał o strasz­nym Gog­ma­gogu, a zimny dreszcz prze­szedł mu po ple­cach. Po­tem jed­nak przy­po­mniał so­bie uczel­nię i pro­fe­sora Ulryka, który ob­da­rzył go za­ufa­niem. Nie było in­nego wyj­ścia niż wspi­naczka aż do kresu nieba. Nie dla niego – dok­to­ranta, który za­wsze wy­wią­zy­wał się ze swych obo­wiąz­ków.

Przed wy­ru­sze­niem w drogę na­leży ze­brać… Nie, wróć, po­sta­no­wił za­py­tać o jesz­cze jedną sprawę, ale taką naj­wyż­szej wagi:

– A co z za­płatą?

– Nie mamy wiele, pa­nie – zmie­szał się Wo­tan – ale co mam, to za­pła­cimy, parę ta­la­rów się znaj­dzie. A i soł­tys pewno coś do­rzuci!

– Ta­la­rów? – zdzi­wił się młody ba­dacz. – Ja nie chcę ta­la­rów.

– Jak to, pa­nie? A co chce­cie? Prze­cie to tra­dy­cja, że bo­ha­tyr za po­ko­na­nie be­styi żąda na­grody – bąk­nął zbity z tropu chłop, pe­łen obaw, czy przy­pad­kiem Cil­ge­ran nie za­żąda, cze­goś, co ten za­sta­nie w domu, a czego się nie spo­dziewa. Lu­dzie po­wia­dali, że ta­kie rosz­cze­nia stały się ostat­nio modne na sku­tek co­raz więk­szej bez­czel­no­ści łow­ców po­two­rów.

– Chcę za­świad­cze­nie do sty­pen­dium.

– Za­świad… co? – zdzi­wił się Wo­tan, pewny, że cho­dzi o ja­kieś czar­no­ma­giczne in­gre­dien­cja.

Cil­ge­ran wes­tchnął. Przy­zwy­czaił się, że ar­kana ży­cia aka­de­mic­kiego dla wielu lu­dzi, na czele z sa­mymi aka­de­mi­kami, są kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe i dzi­waczne.

– To do­ku­ment stwier­dza­jący mój udział w za­da­niu. Bo­ha­ter­ska wy­prawa za­li­cza się do puli „dzia­łań or­ga­ni­za­cyj­nych”, a w tym roku mia­łem ich tro­chę mało, bar­dziej sku­pi­łem się na pu­bli­ka­cjach na­uko­wych, po­pu­lar­no­nau­ko­wych i pracy w sa­mo­rzą­dzie dok­to­ranc­kim. Nie chciał­bym, aby za­bra­kło mi punk­tów do sty­pen­dium. Do­stają je tylko trzy naj­lep­sze osoby na roku. Naj­le­piej by było, gdyby za­świad­cze­nie pod­pi­sał dy­rek­tor in­sty­tu­cji. A, no i pro­sił­bym o pie­czątkę, pie­czątki są bar­dzo ważne.

Chłop ode­tchnął z ulgą. Jego pie­nią­dze ni­g­dzie się nie wy­bie­rały.

– Soł­tys pió­rem ma­chać umi, on wam pi­sa­nie przy­go­tuje – obie­cał.

– Świet­nie. Aha, ostat­nia rzecz. Mam na­dzieję, że w ra­zie po­wo­dze­nia nie za­mier­za­cie od­dać mi ręki swo­jej córki?

– Ni mom córki, pa­nie…

Młody bo­ha­ter uśmiech­nął się sze­roko.

– Do­sko­nale. Sty­pen­dium dok­to­ranc­kie nie jest zbyt wy­so­kie, a randki po­chła­niają mnó­stwo pie­nię­dzy. Poza tym dziew­czyny od­cią­gają od pracy na­uko­wej, a na to nie mogę so­bie po­zwo­lić. Pa­nie Rorty, wy­ru­szamy!

Wo­tan pa­trzył, jak przy­by­sze wdra­pują się po ol­brzy­miej ło­dy­dze. Ich syl­wetki sta­wały się co­raz mniej­sze i mniej­sze, aż w końcu cał­kiem zni­kły, gdy prze­sło­nił je blask po­łu­dnio­wego słońca. Chłop jed­nak długo jesz­cze stał i wga­piał się w niebo. Wszel­kie wąt­pli­wo­ści go opu­ściły: miał do czy­nie­nia z wa­ria­tami.

Zdjął słom­kowy ka­pe­lusz i po­chy­lił głowę, bę­dąc pew­nym, że wię­cej już nie uj­rzy tej nie­co­dzien­nej pary.

We wspi­naczce wy­dat­nie po­ma­gały im gę­sto ro­snące li­ście i strąki. Sta­no­wiły punkt za­cze­pie­nia dla co­raz bar­dziej zbo­la­łych rąk i nóg. Dawno już prze­stali roz­róż­niać kształty na ziemi, wszystko zlało się w nie­wy­raźną masę. Nie­stety, żad­nego otworu w nie­bie wciąż nie było wi­dać. Od­dy­chało się co­raz cię­żej, po­wie­trze stało się roz­rze­dzone do gra­nic moż­li­wo­ści. Gdy my­śleli, że już wy­żej nie da­dzą rady się wspiąć, ręka Cil­ge­rana na­tra­fiła na ka­mień. Tuż nad ich gło­wami uno­siło się coś w ro­dzaju ka­mien­nej wy­spy. Mło­dzie­niec pod­cią­gnął się, na­stęp­nie po­mógł wejść Prag­ma­tic­buc­kowi.

Ich oczom uka­zał się ogród. Był to cał­kiem zwy­czajny ogród, z tą róż­nicą, że wszystko było o wiele więk­sze niż na ziemi. By roz­po­znać ro­dzaj kwiatu, mu­sieli wy­soko za­dzie­rać głowy. W dali do­strze­gli ule wiel­kie ni­czym chłop­skie chaty, a wo­kół nich la­ta­jące psz­czoły o roz­mia­rach do­rod­nych świń. Ci­le­ge­ran zdjął ple­cak i po­czął cze­goś za­wzię­cie szu­kać. Rorty ode­rwał wzrok od wiel­kich owa­dów i par­sk­nął:

– Dziura w nie­bie! Ech, chłopi i te ich ba­ja­nia, psia­krew… Co pan wła­ści­wie robi?

– Szu­kam no­ta­tek. Mo­jej trzy­let­niej pracy nad róż­nymi ro­dza­jami okrzy­ków bi­tew­nych.

– W jaki spo­sób ma nam to po­móc? – za­py­tał z po­li­to­wa­niem ni­zio­łek.

– Źró­dła hi­sto­ryczne czę­sto mó­wią o wro­gach, któ­rzy wy­co­fali się na sam dźwięk wo­jen­nego za­wo­ła­nia. Niech pan mi za­ufa, je­stem eks­per­tem. O, jest! – krzyk­nął i wy­cią­gnął z ple­caka po­kaźny zbiór per­ga­mi­nów po­wią­zany byle jak sznur­kiem. Prze­glą­dał kartki, w końcu od­chrząk­nął i za­in­to­no­wał: – CZAS OCZY­ŚCIĆ TO SIE­DLISZ­CZE!

Z gar­dła dok­to­ranta, po­mimo szcze­rych chęci, wy­do­był się tylko prze­cią­gły, pi­skliwy jęk. W ni­czym nie przy­po­mi­nał on ni­skich i groź­nych gło­sów le­gen­dar­nych wo­jów. Od­po­wie­działa im głu­cha ci­sza, od czasu do czasu prze­ry­wana brzę­cze­niem psz­czół. Ni­zio­łek ukrył twarz w dło­niach. Jed­nak po chwili ro­zej­rzał się do­okoła i za­wo­łał roz­en­tu­zja­zmo­wany:

– Niech pan pa­trzy! Tam da­lej jest ja­kiś dom!

Rze­czy­wi­ście, za ulami stał dom, ogromny ni­czym kró­lew­ski za­mek. Roz­miar był je­dy­nym, co go wy­róż­niało, w ni­czym in­nym nie od­stę­po­wał normą od ty­po­wych do­mów miesz­kań­ców kan­de­la­bryj­skich miast. Sta­nęli przed grubo cio­sa­nymi drzwiami. Cil­ge­ran po­now­nie za­czął prze­glą­dać per­ga­miny, po czym wrza­snął:

– ZA­GRAM NA TWO­ICH ZA­SA­DACH, BAN­DYTO! NOO, CHODŹ! GO­TUJ SIĘ NA ŚMIERĆ! PRZY­GO­TUJ SIĘ NA SPO­TKA­NIE Z PRZE­ZNA­CZE­NIEM!

– Tu jest coś na­pi­sane, pro­szę pana – prze­rwał mu Rorty, wska­zu­jąc pal­cem na wbitą w zie­mię ta­blicę.

– To pew­nie za­gadka za­pi­sana sta­ro­żyt­nymi ru­nami. By wejść do środka, mu­simy ją roz­wią­zać – stwier­dził Cil­ge­ran, przy­po­mniaw­szy so­bie za­ję­cia z hi­sto­rii gli­fów. – Może za­cznijmy od naj­bar­dziej po­spo­li­tych od­po­wie­dzi, ta­kich jak „przy­ja­ciel” czy „cztery je­dynki”?

– Tu jest na­pi­sane „pro­szę pu­kać” – wy­ja­śnił ni­zio­łek, wy­krzy­wia­jąc usta w drwią­cym uśmie­chu.

I tak też zro­bili. Usły­szeli cięż­kie kroki, drzwi otwo­rzyły się i spoj­rzeli w ob­li­cze Gog­ma­goga Strasz­li­wego. Jed­nak na ta­kiego strasz­li­wego to on znowu nie wy­glą­dał. Rze­czy­wi­ście, wzro­stem do­rów­ny­wał wieży, ale nie do­strze­gli ani czer­wo­nych ślepi, ani ostrych jak brzy­twa kłów. Ol­brzym był dość pu­cu­ło­waty i schlud­nie ubrany. Po­pa­trzył na nich, uśmie­cha­jąc się ser­decz­nie.

– Tak? Mogę w czymś pa­nom po­móc?

Cil­ge­ran kart­ko­wał no­tatki drżą­cymi rę­koma.

– ZA HORDĘ! Nie, to nie to… Za­raz, mo­ment… WIĘ­CEJ MANY! Nie, to też nie, pro­szę chwilkę po­cze­kać… ZA MAŁO MI­NE­RA­ŁÓW… Ojej, to też nie… – wy­du­kał chło­pak. Był bli­ski za­ła­ma­nia ner­wo­wego. Upu­ścił no­tatki, a te roz­pierz­chły się po ca­łym ogro­dzie.

Ol­brzym w zdu­mie­niu ob­ser­wo­wał całe przed­sta­wie­nie, aż w końcu rzekł:

– Prze­pra­szam, ale je­śli są pa­no­wie akwi­zy­to­rami, to z góry mó­wię, że ani ja, ani żona ni­czego nie ku­pimy. To­wary na­by­wamy je­dy­nie u spraw­dzo­nych do­staw­ców.

Cil­ge­ran spoj­rzał na ni­ziołka, lecz ten tylko bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. Po­sta­no­wił po­wie­dzieć prawdę.

– Nie zaj­mu­jemy się sprze­dażą. Przy­sy­łają nas tu miesz­kańcy wio­ski. Cho­dzi o wa­rzywa, które pan re­gu­lar­nie pod­biera.

Gog­ma­gog na­gle się zmie­szał.

– No tak… To może wejdź­cie, po­roz­ma­wiamy przy her­ba­cie – bąk­nął i ge­stem za­pro­sił ich do środka.

Chwilę po­tem sie­dzieli na drew­nia­nych krze­słach, na które wejść można było do­piero po so­lid­nej wspi­naczce, i usi­ło­wali na­pić się her­baty z kub­ków wiel­ko­ści ba­lii. Opo­wie­dzieli, kim są, i uświa­do­mili mu skalę pro­blemu, ja­kim dla chło­pów były ubytki w plo­nach. Ol­brzym upił łyk na­poju i za­czął mó­wić, wy­raź­nie za­wsty­dzony, krę­cąc pal­cami młynka:

– Wiem, że to nie­ładne za­cho­wa­nie z mo­jej strony. Jest mi szcze­rze wstyd, chłopcy. Ale nie mam wyj­ścia, tu u nas nie chcą ro­snąć żadne wa­rzywa, ho­du­jemy tylko kwiaty i psz­czoły, a miodu w kółko jeść nie można. Moja żona, Gen­do­lina, cały czas ciosa mi kołki na gło­wie, bym zszedł na dół, zro­bił w wio­sce pie­kło, na­bił kilku wie­śnia­ków na pal i ugo­to­wał. Co dzień sły­szę: „Co z cie­bie za ol­brzym, po­krako?!”. Ale pro­blem w tym, że ja je­stem pa­cy­fi­stą, na­wet w szkole ni­gdy się nie bi­łem. I nie lu­bię mięsa, je­stem we­ge­ta­ria­ni­nem. Go­tuję mo­jej Gen­dońce różne po­trawy, żeby ją tro­chę udo­bru­chać, ale śred­nio mi to wy­cho­dzi, cały czas jest nie­za­do­wo­lona. Mówi, że ją mdli od tych mo­ich wy­na­laz­ków – rzekł i spu­ścił ze smut­kiem głowę. – W ca­łej sy­tu­acji nie po­maga jej też ta nie­szczę­sna harfa.

– Harfa? – za­py­tali chó­rem wę­drowcy.

– Ano harfa, taka ze szcze­rego złota, ga­da­jąca. Moja żonka nosi ją za­wsze przy so­bie, a ta tylko ją pod­kręca, że żad­nego po­żytku ze mnie nie ma, że je­stem nie­udacz­nik, że może ja tak na­prawdę nie je­stem ol­brzy­mem, tylko udaję. Ona we wszyst­kim jej słu­cha. Naj­chęt­niej bym to ba­ra­chło przez okno wy­rzu­cił, ale wtedy do­piero by było! – Skwi­to­wał mach­nię­ciem ręki i upił nieco her­baty.

– Czy aby na pewno nic nie da się zro­bić? – za­py­tał prze­jęty Cil­ge­ran, który wciąż szu­kał spo­sobu na pod­nie­sie­nie kubka. – Ci chłopi w zimę ze­mrą z głodu!

Gog­ma­gog mil­czał przez chwilę, wpa­trzony we wła­sne dło­nie.

– Jest je­den spo­sób… Wie­cie, chłopcy, ja od dawna chcia­łem wy­pro­wa­dzić się z tej wy­spy, zejść na zie­mię, zwie­dzić nieco świata. Du­szę się tu, bo co niby ro­bić na tej wy­sepce? Tyle co so­bie na chmurki po­pa­trzę i uli do­glądnę… Wia­domo jed­nak, że sam nie pójdę, Gen­do­lina musi wy­ra­zić zgodę. Tak so­bie my­ślę, że gdy­bym jej przy­go­to­wał da­nie nad da­niami, to ob­ła­ska­wił­bym ją tro­chę i może by mnie wy­słu­chała! Ach, gdy­bym tylko miał Ga­stro­no­mi­con…

Wi­dząc ich nie­ska­żone wie­dzą spoj­rze­nia, ol­brzym za­brał się do wy­ja­śnień:

– Ga­stro­no­mi­con jest sta­ro­żytną księgą ku­li­narną, spi­saną przed wie­kami. Za­wiera prze­pisy to­talne, osta­teczne, do­pro­wa­dza­jące ku­beczki sma­kowe do po­nadna­tu­ral­nej bło­go­ści. Pra­dawni Mę­drcy zgro­ma­dzili w niej prze­pisy dla wszyst­kich ras zna­nego nam świata. Musi być w niej coś, co po­zwo­li­łoby mi udo­bru­chać żo­nuchnę! Wtedy może do­ce­ni­łaby mnie, wy­pro­wa­dzi­li­by­śmy się stąd i wszy­scy by­liby za­do­wo­leni! – za­koń­czył roz­ma­rzony i kla­snął w dło­nie.

– Ale gdzie szu­kać tej księgi? Skoro jest tak pra­dawna, to może wcale nie ist­nieje, a jest tylko le­gendą? – za­uwa­żył trzeźwo Rorty.

– Po­wia­dają, że prze­cho­wuje ją ostatni ży­jący uczeń Pra­daw­nych Mę­dr­ców. Nikt nie wie, jak na­prawdę ma na imię, ale zwą go Wiel­kim Nad­kuchtą. Mieszka po­noć za sied­mioma la­sami, za sied­mioma gó­rami, na szczy­cie Szkla­nej Góry.

Ni­zio­łek pra­wie opluł się her­batą.

– Za­raz, za­raz… Ale ta góra chyba tak na­prawdę nie jest ze szkła?

– Tak mó­wią le­gendy. To co, mamy umowę?

Młody bar­ba­rzyńca miał jesz­cze jedną wąt­pli­wość:

– A co, je­śli w tej księ­dze nie bę­dzie prze­pi­sów we­ge­ta­riań­skich?

– To Ga­stro­no­mi­con, księga nad księ­gami. W niej jest wszystko, je­stem o tym prze­ko­nany. To jak?

Zgod­nie przy­tak­nęli.

– Wła­ści­wie czemu mó­wią na pana strasz­liwy? – za­py­tał Cil­ge­ran. – Bez urazy, ale to ra­czej ostatni epi­tet, ja­kiego bym użył.

– Z na­zwi­skiem jak z ro­dziną, nie wy­bie­rasz. – Ol­brzym wzru­szył ra­mio­nami.

– A dziura w nie­bie? Chłopi mó­wili, że do­stać się tu można tylko przez dziurę w nie­bie! Żad­nej nie było! – wtrą­cił Rorty.

Gog­ma­gog za­śmiał się per­li­ście.

– A to do­bre! Dziura w nie­bie! Czego was tam jesz­cze uczą na dole? Że ma­gia nie ist­nieje? Albo że mie­cze nie mó­wią?

Roz­mowę prze­rwało prze­raź­liwe dud­nie­nie. Uśmiech mo­men­tal­nie spełzł z twa­rzy ol­brzyma, oczy roz­sze­rzyły mu się z prze­ra­że­nia.

– Gen­do­lina wraca! Szybko, ucie­kaj­cie przez okno! – za­wył bła­gal­nie.

W kilku su­sach po­ko­nali od­le­głość dzie­lącą ich od okna. Bę­dąc już na po­dwó­rzu, usły­szeli mro­żące krew w ży­łach wrza­ski:

– CO TO MA BYĆ?! CHWILĘ MNIE NIE MA, A TY SPRA­SZASZ KO­LESI?! TY NIE­RO­BIE, TY WAŁ­KO­NIU!

Nie­sieni na skrzy­dłach strasz­li­wego krzyku, bły­ska­wicz­nie wró­cili na dół, do wio­ski.

Po­krótce zdali Wo­ta­nowi re­la­cję z po­bytu u ol­brzyma. Chłop nie był do końca prze­ko­nany, czy fak­tycz­nie do­tarli na szczyt fa­soli, czy tylko po­sta­no­wili na­prędce wy­my­ślić ta­nią hi­sto­ryjkę i się ulot­nić. Do­wie­dzieli się od niego, że Szklana Góra wcale nie znaj­duje się za sied­mioma gó­rami i sied­mioma la­sami, a jest naj­wyż­szym szczy­tem Gór Szkar­łat­nych, trzy dni drogi od wio­ski.

Wy­ru­szyli czym prę­dzej, ile tylko sił w mu­ło­wych ko­py­tach. Po dro­dze Cil­ge­ran z prze­ję­ciem wer­to­wał ja­kąś księgę.

– Wy­prawa na szczyt góry, pra­dawny mistrz po­sia­da­jący mi­styczny ar­te­fakt! Nie­sa­mo­wite to wszystko, nie­zwy­kłe, zu­peł­nie jak w Mor­fo­lo­gii rze­czy­wi­sto­ści Prop­pe­usza, niech pan tylko po­słu­cha, pa­nie Rorty – po­wie­dział roz­en­tu­zja­zmo­wany i prze­czy­tał na głos: –„Rze­czy­wi­stość wpro­wa­dza nową po­stać. Można ją na­zwać do­na­to­rem lub do­star­czy­cie­lem. Ob­da­rza on bo­ha­tera pew­nym środ­kiem (za­zwy­czaj ma­gicz­nym), który po­zwala na­stęp­nie bo­ha­te­rowi na li­kwi­da­cję nie­szczę­ścia”. To o nas! – po­wie­dział ura­do­wany. – Zdo­bę­dziemy księgę i ura­tu­jemy Wiel­kie Lipy! I da­lej też! „Bo­ha­ter jest pod­da­wany pró­bie, w na­stęp­stwie czego zo­staje ob­da­ro­wany ma­gicz­nym środ­kiem lub cu­dow­nym po­moc­ni­kiem – jest to pierw­sza funk­cja do­na­tora” – za­koń­czył i za­mknął książkę. – Cu­dow­nego po­moc­nika już mam – stwier­dził i po­ufale po­kle­pał stu­denta po ra­mie­niu. Ni­zio­łek skrzy­wił się. – Za­tem nie­chyb­nie znaj­dziemy ma­giczny śro­dek, czyli Ga­stro­no­mi­con. Cie­kawi mnie tylko, ja­kiej zo­sta­niemy pod­dani pró­bie.

– I gdzie znaj­dziemy bo­ha­tera? – mruk­nął Rorty.

Młody bar­ba­rzyńca nie usły­szał przy­tyku, wpa­trzony w bo­gato zdo­bioną ob­wo­lutę aka­de­mic­kiego pod­ręcz­nika.

Z od­dali Szkar­łatne Góry zda­wały się ką­pać w bla­skach ja­snego świa­tła. W końcu za­trzy­mali wierz­chowce u stóp naj­wyż­szego szczytu i od­kryli, co jest tego po­wo­dem. Szklana Góra nie skła­dała się z li­tego szkła – wbrew temu, co twier­dził ol­brzym – lecz i tak w pełni za­słu­gi­wała na swoją na­zwę. Wszę­dzie, nie­mal na każ­dym skrawku ścieżki, każ­dym ka­mie­niu, każ­dej kępce trawy, wa­lały się odłamki po­roz­bi­ja­nych bu­te­lek. Nie­mal nie­moż­li­wo­ścią było po­sta­wie­nie stopy bez na­ra­że­nia się na bo­le­sne ukłu­cie.

– Lu­dzie w dzi­siej­szych cza­sach nie mają żad­nego sza­cunku dla przy­rody – stwier­dził kwa­śno Rorty, ob­ra­ca­jąc w pal­cach okruch szkła.

– To prawda, nie­stety. Ale pro­szę pa­mię­tać, że nasz cel to szczyt tego śmiet­ni­ska, nie ma in­nej drogi. Ja za nic­nie­ro­bie­nie nie do­stanę za­świad­cze­nia, a pan nie od­robi nie­obec­no­ści.

Cil­ge­ran za­czął ostroż­nie sta­wiać kroki, la­wi­ro­wał po­mię­dzy ostrymi od­pry­skami. Ni­zio­łek wciąż nie zsiadł z muła.

– Pa­nie Rorty, nad czym się pan za­sta­na­wia?

– Nad wzię­ciem wa­runku – burk­nął.

Po chwili na­my­słu do­łą­czył do wy­kła­dowcy. Wę­drówka trwała długo. Każdy ko­lejny krok wy­ma­gał sku­pie­nia. Wy­glą­dali jak dzieci gra­jące w po­pu­larną grę „pod­łoga to smo­cza lawa”. Naj­więk­sze trud­no­ści przy­szły, gdy ścieżka skoń­czyła się i mu­sieli roz­po­cząć wspi­naczkę po ka­mie­niach, na któ­rych szkła było rów­nie wiele, co na ścieżce. Po­ma­gali so­bie liną, którą ni­zio­łek za­brał z ju­ków. Na­gle ich oczom uka­zał się straszny wi­dok: na skale le­żało ludz­kie ciało, nie­mal w ca­ło­ści po­prze­bi­jane ka­wał­kami szkła. Za­schła krew po­kry­wała po­roz­ry­wane odzie­nie. Cil­ge­ran wal­czył ze sobą, aby nie pu­ścić pa­wia.

– Co mu się stało? – za­py­tał ci­cho.

– Za­truty, prze­cież wi­dać – wark­nął ni­zio­łek.

Wtem usły­szeli nad gło­wami ni­skie głosy:

– Ejże, Bert! Chyba coś ci się po­my­liło! Te­raz moja ko­lej, łach­myto! – po­wie­dział pierw­szy głos.

– Jak twoja, jak moja?! Dość już wy­żło­pa­łeś, Wil­liam, ty opoju! – od­po­wie­dział drugi.

– Ueee… – za­uwa­żył trzeci głos.

Unie­śli głowy. Na skal­nej półce, od­da­lo­nej od nich o kilka me­trów, sie­działy na ka­mien­nej ła­weczce trzy gór­skie trolle. Bo, że były to gór­skie trolle, nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Stwory wy­glą­dały, jakby wy­cio­sane były byle jak i na szybko, jak gdyby ich stwórca od­kła­dał pro­jekt na ostat­nią chwilę i w końcu siadł do niego w noc przed sa­mym za­li­cze­niem. Miały małe wredne oczka i ogromne pasz­cze, pełne ka­mien­nych kłów. Za ła­weczką stał cały za­pas peł­nych bu­te­lek i stos pu­stych.

– Coś słaba ta si­wu­cha. Trzeba znowu na­pi­sać do władz re… tego, no… re­zer­watu, zu­peł­nie nie dbają o tu­tej­szą faunę. Ej, za­raz, co to tam ni­żej?! – wy­krzyk­nął troll na­zwany Ber­tem.

– Lu­dziki! No po­pa­trz­cie, pa­no­wie, le­dwo pół wieku mi­nęło i znowu ktoś idzie! Ech, szybko czas leci przy do­brej za­ba­wie! – stwier­dził me­lan­cho­lij­nie drugi, Wil­liam.

– Jy­aju­sh­ne­mo­ge­hyba…. – włą­czył się w roz­mowę trzeci.

– U, pa­trzta, chło­paki, je­den ludź i je­den ni­zioł! – ucie­szył się Bert. – Tego w heł­mie tra­fię za pierw­szym ra­zem, o co się za­kła­damy?

– O go­rzałkę, a niby o co in­nego?! – usły­szał lo­giczną od­po­wiedź.

Le­dwo uchy­lili się przed pierw­szą le­cącą bu­telką. Po chwili pa­dał już na nich cały szklany deszcz. Wy­ko­nu­jąc uniki, wy­glą­dali, jakby po­grą­żeni byli w oso­bli­wym, sza­mań­skim tańcu. W końcu Cil­ge­ra­nowi udało się do­być młota, roz­legł się pro­mienny głos:

– Pa­mię­taj­cie: ten, kto boi się po­rażki, już prze­grał!

Za­cie­ka­wione trolle na mo­ment prze­rwały bom­bar­do­wa­nie. Wi­dząc jed­nak, że broń, poza za­chę­ca­niem do wło­że­nia wię­cej pracy w rzu­ca­nie, nic im nie zrobi, chwy­ciły za ko­lejne bu­telki.

– Pew­nie, pew­nie, za­ga­damy ich na śmierć! Co ty so­bie my­ślisz?! W nogi! – wy­darł się w nie­bo­głosy Prag­ma­tic­buck i po­cią­gnął chło­paka za rę­kaw. Prze­ska­ki­wali na ko­lejne ka­mie­nie, nie zwa­ża­jąc na ry­zyko upadku. Bu­telki wciąż tłu­kły im się tuż za pię­tami.

– Pa­nie Rorty, ro­zu­miem, że sy­tu­acja jest wy­jąt­kowa, ale przy­po­mi­nam o sa­voir vi­vre aka­de­mic­kim, stu­dent i wy­kła­dowca nie mogą do sie­bie mó­wić per „ty”… – wy­dy­szał dok­to­rant.

– Daj mi spo­kój, czło­wieku! Je­stem od cie­bie star­szy, mam żonę i małe dziecko! Po­sze­dłem na te stu­dia, bo mu­szę mieć pa­pier, by da­lej pra­co­wać w szkole! – krzy­czał ni­zio­łek, gdy ko­lejna bu­telka prze­la­ty­wała mu koło ucha.

W końcu bom­bar­do­wa­nie ustało, prze­stali też sły­szeć prze­kleń­stwa trolli. Usie­dli na naj­bliż­szym ka­mie­niu, od­dy­cha­jąc ciężko.

– Chyba nam ta cała afera po­mo­gła, niech pan po­pa­trzy! – Cil­ge­ran wska­zał na ja­ski­nię, któ­rej otwór ział za ich ple­cami. Oczy­wi­ście rów­nie do­brze mo­gła to być ja­ski­nia go­bli­nów lub ko­lej­nych skal­nych trolli. Jed­nak nie z każ­dej ja­skini czuć było miło draż­niący noz­drza za­pach przy­praw i nie z każ­dej do­cho­dziło ra­do­sne skwier­cze­nie sma­żo­nego na pa­telni mięsa. To mu­siała być ja­ski­nia Wiel­kiego Nad­kuchty.

Ko­ry­ta­rze prze­mie­rzali wie­dzeni no­sem, a do­kład­niej za­pa­chem ziem­niacz­ków i ko­tle­tów. Do­tarli do naj­więk­szej pie­czary. Na jej środku stał ka­mienny stół, pe­łen garn­ków, pa­telni i wsze­la­kiego ro­dzaju ja­dła. Mała, ubrana w płaszcz i kap­tur po­stać krzą­tała się przy ron­dlach, sie­ka­jąc wa­rzywa, do­pra­wia­jąc zupę, mie­sza­jąc różne skład­niki. Do­strze­gła ich do­piero, gdy sta­nęli w świe­tle pa­le­ni­ska, ja­kie bu­chało spod naj­więk­szego ko­tła.

– Wi­taj­cie, stru­dzeni wę­drowcy – prze­mó­wiła. – Zwą mnie…

– Do­na­to­rem lub do­star­czy­cie­lem. Pod­dasz nas pró­bie, po któ­rej wej­dziemy w po­sia­da­nie ma­gicz­nego przed­miotu. Wszystko już wiemy! – wtrą­cił Cil­ge­ran, po­kle­pu­jąc dzieło Prop­pe­usza po okładce.

Za­kap­tu­rzona po­stać gło­śno prych­nęła.

– Co za bez­czel­ność! Zwą mnie Wiel­kim Nad­kuchtą! Strzegę prze­pi­sów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Jak mnie­mam, je­ste­ście tu­ry­stami, któ­rzy ma­rzą o skosz­to­wa­niu spe­cja­łów z epok, dla któ­rych obecny świat był li czymś na kształt bły­sku wnuka w oku dziadka?!

– Nie, tak wła­ści­wie… – za­czął chło­pak, lecz Wielki Nad­kuchta nie dał so­bie prze­rwać.

– Na pewno za­sta­na­wia­li­ście się, skąd po­cho­dzą te spe­cjały. – Wska­zał ręką na naj­więk­szy ta­lerz, na któ­rym pię­trzyła się bli­żej nie­okre­ślona breja. – Otóż są to de­li­cje z po­łu­dnio­wej Me­za­bii, kra­iny, którą Ce­sar­stwo Aga­thu, w cza­sach swej świet­no­ści, na­zy­wało Me­th­ber­giem. Jed­na­ko­woż, pro­szę so­bie wy­obra­zić, aż do dziś w me­za­biń­skiej kuchni za­cho­wała się spe­cy­ficzna nutka aga­thej­skiego po­czu­cia tego, czym jest ostrość smaku. Na ta­le­rzu mamy na pół prze­cię­tego po­mi­dora, dwa sma­żone jaja, pół­krwi­sty stek i… pro­szę zwró­cić uwagę, jak pięk­nie się ru­mieni… króla tego ta­le­rza, czyli ka­la­fior. Te­raz, co na­stę­puje, nie­zwy­kle istotne jest, w ja­kiej ko­lej­no­ści roz­pocz­niemy ucztę. A roz­po­czy­namy ją od lek­kiego na­cię­cia ka­la­fiora, w któ­rego śro­dek wkła­damy po­mi­dor. Za­sta­na­wia­cie się pew­nie, mili pań­stwo, jak wiele ka­lo­rii za­wiera owo da­nie? Śpie­szę z od­po­wie­dzią: całe mnó­stwo! Po ta­kim śnia­da­niu me­za­bij­scy gó­rale mieli siłę, aby cały dzień ha­sać po naj­wyż­szych szczy­tach! Choć, jak ma­wiał książę Heth, ostrze­gam, że pa­no­wie mogą nie wy­trzy­mać ze śmie­chu, nie­ko­niecz­nie mu­siało cho­dzić o góry. Ale wra­ca­jąc, że się tak wy­rażę, na ta­lerz…

Pierw­szy z transu wy­bu­dził się Rorty.

– Przy­kro nam, ale nie upra­wiamy tu­ry­styki ku­li­nar­nej. Przy­by­li­śmy tu po Ga­stro­no­mi­con.

Wielki Nad­kuchta na dźwięk ostat­niego słowa upu­ścił wi­de­lec, na który za­mie­rzał na­bić ka­la­fior. Już ni­gdy nie mieli się do­wie­dzieć, w ja­kim celu me­za­bij­scy gó­rale wkła­dali w niego po­łówkę po­mi­dora. Po­pa­trzył na nich jak na wa­ria­tów, któ­rzy wła­śnie za­ko­mu­ni­ko­wali mu, że ka­ni­bale z Gór Sta­lo­wych to w grun­cie rze­czy sym­pa­tyczni lu­dzie o eks­cen­trycz­nych gu­stach ku­li­nar­nych, i krzyk­nął:

– Ga­stro­no­mi­con?! Ale… to nie­moż­liwe! To Księga Oj­ców Za­ło­ży­cieli Gil­dii Kuch­mi­strzów! Czy wie­cie, na co się pi­sze­cie?! By ją zdo­być, mu­si­cie pod­dać się Pró­bie Mi­strza Kuchni!

– Mó­wi­łem, że bę­dzie próba! – ucie­szył się Cil­ge­ran. – Na czym ona po­lega?

Wielki Nad­kuchta oparł dło­nie na bio­drach, wy­piął dum­nie pierś i groź­nie zmarsz­czył brwi.

– Mu­si­cie przy­rzą­dzić da­nie, które mnie za­chwyci!

Dłuż­szą chwilę mil­czeli, pa­trząc obo­jęt­nie na Mi­strza. Dra­ma­tyczną ci­szę prze­rwał ni­zio­łek, który wzru­szył ra­mio­nami i rzekł:

– Mo­gło być go­rzej.

– Nie­ła­two mnie za­chwy­cić! – od­po­wie­dział pew­nie Wielki Nad­kuchta i skrzy­żo­wał ra­miona. – Mo­że­cie ko­rzy­stać z mo­jej spi­żarni, śmiało!

Stwier­dzili, że pierw­szy spró­buje Prag­ma­tic­buck. Jak każdy ni­zio­łek uwiel­biał do­brze zjeść i miał wro­dzone pre­dys­po­zy­cje do go­to­wa­nia. Cil­ge­ran przy­siadł pod ścianą i pa­trzył, jak jego stu­dent ska­cze od garnka do garnka, mie­sza cho­chlą w ko­tle, za­cie­kle kroi pie­czarki i tłu­cze kur­częcą pierś. Wszystko to ni­zio­łek ro­bił z wiel­kim na­masz­cze­niem. Zgod­nie ze wska­zów­kami Babci Ale­go­rii do­dał nieco sza­franu, pół ły­żeczki wod­ni­ko­wej soli oraz szczyptę ogon­ków to­piel­nych ki­ja­nek.

Trudy po­dróży dały o so­bie znać – młody niby-bar­ba­rzyńca za­snął. Obu­dził go do­piero sma­ko­wity za­pach do­cho­dzący ze stołu. Rorty po­sta­wił przy­go­to­wane da­nie przed Wiel­kim Nad­kuchtą. Usły­szał, jak ten po­ciąga no­sem zza kap­tura.

– Co my tu mamy?

– Po­sta­wi­łem na tra­dy­cję. Oto zupa bu­ra­kowa i pierś kur­czaka sma­żona na pie­czar­kach. I nieco el­fiego chlebka. Tak dla smaku.

Mistrz na­brał nieco zupy na łyżkę i skosz­to­wał, ukroił ka­wa­łek piersi i długo żuł ją w ustach. Pod­czas pró­bo­wa­nia wy­da­wał z sie­bie dziwne chrząk­nię­cia i po­mruki. Krę­cił no­sem, przy­my­kał oczy, roz­drab­niał w pal­cach po­szcze­gólne skład­niki. W końcu orzekł:

– Do zupy do­da­łeś za dużo śmie­tany. Pierś na­to­miast sma­żyła się za krótko o całe pół se­kundy, poza tym do pie­cza­rek bar­dziej niż elfi chle­bek pa­sują kra­sno­ludz­kie su­chary, któ­rych tu aku­rat nie ma, ale każdy młody ku­charz to wie. Nie­stety, ale mu­sisz opu­ścić… To zna­czy… nie do­sta­niesz Ga­stro­no­mi­conu. Czy twój ko­lega chce spró­bo­wać?

Nie mieli in­nego wyj­ścia. Pro­blem po­le­gał na tym, że Cil­ge­ran nie miał po­ję­cia o go­to­wa­niu. Garnki i pa­tel­nie w ni­czym nie przy­po­mi­nały ksią­żek. Po­szpe­rał chwilę w ple­caku i wy­cią­gnął mały wo­re­czek.

– Po­trze­buję tro­chę prze­go­to­wa­nej wody.

– Mam cały gar­niec – rzekł Wielki Nad­kuchta, z za­cie­ka­wie­niem pa­trząc na to, co robi chło­pak.

A ten wy­sy­pał za­war­tość wo­reczka do kubka i cho­chlą na­lał do niego wody. Po­sta­wił na­czy­nie przed Mi­strzem.

– To zupka aka­de­micka. Ży­wi­łem się nią całe stu­dia. Wła­ści­wie na­dal to ro­bię.

– Hmm… Ni­gdy o tym nie sły­sza­łem… – Wielki Nad­kuchta nie­uf­nie wpa­try­wał się w ku­bek. – Z czego to się składa?

– Tego za­pewne nie wie nikt. Zresztą… le­piej zbyt­nio nie wni­kać – wtrą­cił pan Rorty.

Mistrz na­brał nieco zupki na łyżkę i spró­bo­wał, gło­śno sior­biąc. Na­gle całą pie­czarę wy­peł­niło nie­ludz­kie rzę­że­nie. Trzy­ma­jąc się za gar­dło upadł na pod­łogę.

– Skry­to­bójcy, tru­ci­ciele! Mor­dercy! To jest po­tworne! Sma­kuje jak szlam i po­piół jed­no­cze­śnie!– ję­czał.

– Ale to bar­dzo po­wszechna zupa u nas na uni­werku! Nic panu nie bę­dzie, słowo… – uspra­wie­dli­wiał się chło­pak, nie­zwy­kle zmie­szany.

Do Mi­strza nie tra­fiały jed­nak żadne tłu­ma­cze­nia. Wił się na ziemi, krzy­cząc na całe gar­dło:

– Da­ruj­cie mi ży­cie! Och, jak pali, jak strasz­li­wie pali!

– A Ga­stro­no­mi­con? My na­prawdę mu­simy…

– Łeee!!!

– Pro­szę, tu mam coś, co ukróci męki Mi­strza – rzekł Rorty, wy­cią­ga­jąc ku zbo­la­łemu Nad­kuch­cie szklankę z wodą. Gdy ten wy­cią­gnął drżącą dłoń ku na­czy­niu, ni­zio­łek ostrze­gaw­czo po­ma­chał pal­cem.

– O nie, nie, nic z tych rze­czy! Naj­pierw księga, po­tem woda! – rzekł, a twarz Mi­strza wy­krzy­wiła się, tym ra­zem nie z bólu, lecz z wście­kło­ści.

Wy­jął zza pa­zu­chy ob­ło­żoną w czarną skórę ksią­żeczkę i ci­snął nią w Cil­ge­rana. Czym prę­dzej wy­bie­gli z ja­skini.

Fakt, wy­szło nieco nie­zręcz­nie, ale naj­waż­niej­sze są efekty, jak w każ­dym ba­da­niu! – po­cie­szał się w du­chu chło­pak. Roz­po­częli mo­zolną po­dróż w dół, uważ­nie roz­glą­da­jąc się, czy aby gdzieś w po­bliżu nie ma ko­lej­nej ła­weczki trolli.

– My­śli pan, że do­trzyma słowa? – za­py­tał Rorty, gdy sta­nęli przed drzwiami ol­brzyma.

– Wy­glą­dał na uczci­wego – od­parł Cil­ge­ran i za­pu­kał.

Gog­ma­gog nie po­sia­dał się ze zdzi­wie­nia. Był tak pod­eks­cy­to­wany wi­do­kiem książki, że za­po­mniał za­pro­po­no­wać im her­baty. Z na­masz­cze­niem prze­glą­dał ko­lejne stro­nice.

– Nie­sa­mo­wite! Tu na­prawdę jest wszystko! Roz­działy po­dzie­lone po­dług prze­pi­sów dla kon­kret­nej rasy. Zo­ba­czymy… Hmm… Jest! Prze­pis osta­teczny dla ol­brzy­mów. „Nie jest wcale pysz­nym to, w czym prze­sa­dzisz z przy­pra­wami. Na­wet naj­lep­sze da­nie się psuje, gdy po­kpisz sprawę z ter­mi­nami”. – Urwał i za­głę­bił się w dal­szą treść prze­pisu. Mru­czał pod no­sem: – Bu­raki mam, dwie ki­ście wi­no­gron też, po­mi­dory… Tro­chę jesz­cze zo­stało, po­winno wy­star­czyć… – Na­gle za­marł i wy­trzesz­czył oczy. – Błę­kitna ce­bula lub dwie głowy el­fów… W tym re­gio­nie nie ro­sną błę­kitne ce­bule! – Z gro­bową miną spoj­rzał na dok­to­ranta i stu­denta, po czym wstał ciężko.

– Nie, po­cze­kaj! Co chcesz zro­bić, Gog­ma­gogu?! – za­wył Cil­ge­ran i wbił się mocno w opar­cie fo­tela.

– Przy­kro mi, chłopcy… Na­prawdę chcę się stąd wy­rwać i udo­bru­chać żonę… Nie ma in­nego wyj­ścia.

– Ale my nie je­ste­śmy el­fami! Ja je­stem czło­wie­kiem! – za­ję­czał dok­to­rant.

– A ja ni­zioł­kiem! – wy­stę­kał Prag­ma­tic­buck.

– Nikt nie jest do­sko­nały – od­parł ci­cho Gog­ma­gog.

Ucie­kli pod ścianę, w naj­dal­szy kąt. Ol­brzym zbli­żał się do nich z wy­cią­gnię­tymi rę­kami. Trząsł się, po twa­rzy spły­wały mu kro­ko­dyle łzy. Cil­ge­ran za­mknął oczy i uniósł nad głowę młot. I w tym mo­men­cie wy­da­rzyło się kilka rze­czy jed­no­cze­śnie.

Ogromne drzwi otwo­rzyły się z hu­kiem i do po­koju wpa­dła ol­brzymka. Po­mi­ja­jąc suk­nie i dłu­gie włosy, wy­glą­dała (za­pewne je­dy­nie dla ludz­kiego oka) zu­peł­nie jak jej mąż. Pod pa­chą trzy­mała złotą harfę.

– CO ZNOWU WY­RA­BIASZ?! ZA­BA­WIASZ SIĘ W JA­KIEŚ GŁU­PIE GRY Z KO­LEŻ­KAMI, A OBIAD TO SIĘ SAM ZROBI, TAK?! KOGO JA SO­BIE WZIĘ­ŁAM ZA MĘŻA?! NIE­UDACZ­NIKA, OT CO!!! WRZODA NA ZDRO­WYM OR­GA­NI­ZMIE MŁO­DEJ, PEŁ­NEJ WI­GORU NIE­WIA­STY!!! PRZY­BŁĘDĘ BEZ PRZY­SZŁO­ŚCI!!! NIE­DO­RAJDĘ O UMY­ŚLE OPÓŹ­NIO­NEJ W ROZ­WOJU AMEBY!!!

– Wła­śnie, wła­śnie! – za­brzę­czała harfa. – Już dawno ci mó­wi­łam, że po­win­naś dać so­bie z nim spo­kój, z tym nie­ro­bem i du­żym dziec­kiem!

Gog­ma­gog pa­trzył na mał­żonkę czer­wo­nymi od łez oczami. Ręce drżały mu co­raz bar­dziej. I wtedy usły­szeli dźwięczny i spo­kojny głos:

– Ty sam kie­ru­jesz swoim lo­sem. Je­steś od­po­wie­dzialny za to, co zro­bisz, ale też za to, czego nie zro­bisz. Mu­sisz wziąć się w garść i de­cy­do­wać o so­bie. Nie po­zwól, aby inni de­cy­do­wali za cie­bie. Pa­mię­taj: je­steś wy­jąt­kowy i nie daj so­bie wmó­wić, że jest ina­czej!

Ol­brzym wpa­try­wał się w młot. Ka­mień z wy­ry­tym sen­sem tych słów długo le­ciał przez stud­nię umy­słu Gog­ma­goga. Gdy w końcu z plu­skiem roz­bił się o ta­flę wody, ol­brzym ob­ró­cił się w stronę żony i rzekł:

– Przy­kro mi, Gen­do­lino, ale od­cho­dzę. Dość już mam tego upo­ka­rza­nia. Chcę się roz­wi­jać, zwie­dzić świat, pójść na kurs go­to­wa­nia – po­wie­dział sta­now­czo i ru­szył w stronę wyj­ścia. – Aha, i jesz­cze jedno. Uwa­żam, że ta harfa ma na cie­bie zły wpływ – rzu­cił przez ra­mię.

– Znamy cał­kiem do­brego ku­cha­rza… – wy­mam­ro­tał Rorty, lecz nikt go nie słu­chał.

Usły­szeli trzask za­my­ka­nych drzwi. Gen­do­lina stała onie­miała.

– On ni­gdy się tak nie za­cho­wy­wał… Go­gu­siu, cze­kaj, opa­nuj się! Nie zo­sta­wię cię sa­mego, idę z tobą! – wy­krzyk­nęła, rzu­ciła harfę na pod­łogę i po­gnała za mę­żem.

Chło­pak i ni­zio­łek jesz­cze długo sie­dzieli w ką­cie, dy­sząc ciężko.

– Jed­nak sprze­daż wy­sył­kowa to nie taka zła rzecz… – szep­nął Cil­ge­ran, wpa­trzony w Młot Mowy Mo­ty­wa­cyj­nej.

Na dole przy­wi­tały ich grom­kie brawa miesz­kań­ców wio­ski. Nikt nie wie­dział, co do­kład­nie się wy­da­rzyło, za to wszy­scy wi­dzieli dwójkę ucie­ka­ją­cych ol­brzy­mów.

Wy­pra­wiono wielką ucztę na cześć he­ro­sów, a dok­to­rant otrzy­mał swoje za­świad­cze­nie, z pięk­nym pod­pi­sem i pie­czątką od sa­mego soł­tysa. Nie mo­gli wie­dzieć, że mgły hi­sto­rii, wiele wie­ków póź­niej, za­trą pa­mięć o Cil­ge­ra­nie Tyczce i jego wier­nym druhu, że głów­nym bo­ha­te­rem opo­wie­ści zo­sta­nie Ja­nek, sprawca ca­łego am­ba­rasu, a ja­kiś ry­mo­pis doda do opo­wie­ści nie­do­rzeczną kurę zno­szącą złote jaja. Póki co cie­szyli się ze wszyst­kimi, ba­wili i wino pili… To zna­czy ni­zio­łek pił, Cil­ge­ran uni­kał al­ko­holu, po­nie­waż ten tę­pił zmy­sły i nie po­zwa­lał od­po­wied­nio sku­pić się na lek­tu­rze.

– To co, pro­szę pana, za­li­czy­łem? – Rorty uśmiech­nął się do wy­kła­dowcy.

Cil­ge­ran po­grze­bał w ple­caku i wy­cią­gnął gruby dzien­nik. Po­pra­wił oku­lary i długo wer­to­wał stro­nice.

– Ćwi­cze­nia jak naj­bar­dziej, ale zo­stał jesz­cze eg­za­min z przy­go­do­znaw­stwa współ­cze­snego – stwier­dził uprzej­mie.

Jęk roz­pa­czy ni­ziołka uto­nął w ra­do­snym gwa­rze tłumu.

3 – Zob. http://na­sze-bajki.pl/pl/Baj­ka­Pod­glad.aspx?baj­kaid=2240 [do­stęp: 21.07.2021]

4 – Jo­seph Ja­cobs – po­wszech­nie znany i sza­nowny pi­sarz oraz ba­dacz, o któ­rym tak na­prawdę nikt o nim nie sły­szał.

5 – Lucca z Ku­cha­rii – po­wszech­nie nie­znany i nie­sza­no­wany ba­jarz oraz dziad pro­szalny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki