Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Walczyliście kiedyś z olbrzymem o zaświadczenie do stypendium uniwersyteckiego? Przemierzaliście pustynię, by zorganizować konferencję naukową? Spędziliście noc w nawiedzonym akademiku? Dla Cilgerana, młodego teoretyka bohaterstwa, doktoranta metodologii nauk barbarzyńskich, przygotowującego rozprawę na Wydziale Nauk Barbarzyńskich w Katedrze Literatury Hybryjskiej, to chleb powszedni. Chyba że akurat musi dłużej posiedzieć w bibliotece.
„Granty i smoki” są satyrą na środowisko akademickie, nawiązującą do wielu znanych legend, podań i baśni. Jeśli polubiliście wysokie wieże Niewidocznego Uniwersytetu ze „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta, niegościnne i szalone mury Uniwersytetu Wielkobohaterskiego im. Kelta Niezwyciężonego również powinny wam przypaść do gustu.
Autorem opowiadań jest Łukasz Kucharczyk, doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Polskiej Literatury Współczesnej i Krytyki Literackiej UKSW. Autor monografii naukowych o Stanisławie Lemie, Jacku Dukaju oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych i krytycznoliterackich traktujących o polskiej literaturze współczesnej. Laureat Chrysalis Award Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecujących debiutów, nominowany do Śląkfy 2023 w kategorii Twórcy Roku i Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza Zajdla 2023.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 4 godz. 18 min
Tytuł: Granty i smoki
Copyright © Łukasz Kucharczyk, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Ilustracje: Vivi Ekhart
Projekt graficzny: Jan Giemza
Okładka: Marcin Słociński
Redakcja: Dawid Wiktorski
Korekta: Weronika Rychta
ISBN 978-91-8076-272-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Klasyczny schemat mitologicznej wyprawy bohatera jest powiększeniem wzoru spotykanego w obrzędach przejścia: oddzielenie – inicjacja – powrót, który można nazwać jądrem monomitu. Bohater ryzykuje wyprawę ze świata powszedniości do krainy nadnaturalnych dziwów; spotyka tam fantastyczne siły i odnosi rozstrzygające zwycięstwo, po czym powraca z tej tajemniczej wyprawy obdarzony mocą czynienia dobra ku pożytkowi swych bliźnich1.
Joseph Campbell, Bohater o tysiącu twarzy
Lecz na miłość i nadzieję moją zaklinam cię, bracie: nie wyrzucaj bohatera z twej duszy! Dzierżyj święcie twą najwyższą nadzieję2!
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra
Where have all the good men gone
And where are all the gods?
Where’s the streetwise Hercules
To fight the rising odds?
Isn’t there a white knight upon a fiery steed?
Late at night I toss and I turn and I dream of what I need
I need a hero
I’m holding out for a hero ’til the end of the night
He’s gotta be strong
And he’s gotta be fast
And he’s gotta be fresh from the fight
I need a hero
I’m holding out for a hero ’til the morning light
He’s gotta be sure
And it’s gotta be soon
And he’s gotta be larger than life, larger than life
Bonnie Tyler, Holding out for a hero
1 – J. Campbell, Bohater o tysiącu twarzy, tłum. A. Jankowski, Kraków 2013, s. 27.
2 – F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, tłum. W. Berent, wolnelektury.pl, s. 20.
Stypendia i olbrzymy
Koło południa Jaś zaczął wspinać się po pędzie fasoli w górę. Wspinał się, wspinał i był już tak wysoko, że aż dostawał zawrotu głowy. Wtem, zupełnie nieoczekiwanie, uderzył głową o sklepienie nieba3.
Joseph Jacobs4, Jaś i magiczna fasola
Dzieciaki, chcecie posłuchać bajek? No, to zróbcie dziadkowi miejsce!
Lucca z Kucharii5, Klechdy i bajania piórem uczniów spisane
Później, gdy wspominano całe zajście, mieszkańcy nie potrafili sobie przypomnieć, skąd dokładnie nadeszli wędrowcy. Odpowiedź jednak nie mogła być zbyt trudna – do Wielkich Lip prowadziła tylko jedna wysłużona drewniana brama.
Ewentualnie można było próbować przedostać się od strony lasu, groziło to jednak bliskim spotkaniem z wilkami, niedźwiedziami, kotołakami i Gildą – żoną sołtysa, przeszukującą krzewy w trosce o cnotę wielkolipskiej młodzieży, równie opiekuńczą, co srogą i skorą do używania rózgi.
Przyjmijmy więc rozwiązanie bezpieczniejsze, pierwsze, wedle którego opowieść rozpoczęła się tuż za wiekowymi, zawsze otwartymi i nigdy nie pilnowanymi wrotami, wraz ze stukotem kopyt na wiejskiej drodze.
Zdumieni mieszkańcy odrywali się od ciężkiej pracy przy pługu, od tradycyjnego targowania się nad straganami pełnymi mięsa i warzyw, od popijania pokrzepiającego samogonu. Goście trafiali się w wiosce rzadko, tym bardziej tak osobliwi. Dzieląca ich różnica wzrostu była chyba tym, co dziwiło najmniej. Przybysze zatrzymali się przy chacie z łupanym gontem – takiej, o której mówił list trzymany przez tego wyższego. Jako że wszystkie inne pokryte były słomianą strzechą, o pomyłce nie mogło być mowy. Na schodach siedział człowiek wyglądający na gospodarza, wyraźnie zmartwiony.
– Przepraszam, czy mam przyjemność z… Wotanem, synem… Boltana? – zapytał przybysz, wpatrując się w list.
– Tak. A wy, panie, to… – bąknął chłop.
– Bohater! – odparł dumnie zapytany, podnosząc głowę znad pergaminu.
Nie było to pierwsze określenie, które przychodziło Wotanowi na myśl, gdy patrzył na młodzieńca. Bo rozmówca był młody – nie ulegało wątpliwości. Był też niesamowicie szczupły, wręcz wychudzony. Noszony przez niego (stanowczo za duży) hełm z wielkimi rogami biesa z pewnością zakryłby mu całą twarz, gdyby nie złączone drutem, powiększające oczy szkła, rozpaczliwie podtrzymujące go na poziomie czoła.
Zbyt obszerna kolczuga przypominała bardziej prześcieradło ze stalowej plecionki, które ktoś złośliwie zarzucił mu na ramiona. W dodatku chłop zawsze uważał, że legendarni herosi z opowieści, których słuchał z wypiekami na twarzy jako dziecko, powinni mieć bujne brody – przynajmniej tak sobie ich wyobrażał. Twarz chłopaka, a i owszem, była bujnie pokryta, lecz nie brodą, a licznymi krostami – kolejnym objawem niedojrzałości.
– Wybaczcie, panie… – podjął niepewnie – ale nie bardzo rozumiem…
– Przybywam z Uniwersytetu Wielkobohaterskiego imienia Kelta Niezwyciężonego, dokładnie z Wydziału Nauk Barbarzyńskich, Katedra Literatury Hybryjskiej – oświadczył chłopak i pomachał Wotanowi przed twarzą listem. – Wysłaliście do nas gońca z prośbą o pomoc, prawda? Macie tu jakieś problemy, które może rozwiązać tylko bohater?
– No ta, ta, ale myśmy myśleli bardziej o…
– Prośba o pomoc była, co prawda, adresowana do Ulryka Mężnego – kontynuował młodzieniec – ale profesor prowadzi obecnie kwerendę archiwów w Galeonii, oddelegował więc swojego najlepszego doktoranta. Czyli mnie – dodał szybko na wypadek, gdyby chłop miał wątpliwości, o kim mowa.
– Ulryk Mężny? To on naprawdę istnieje?! – wykrzyknął mężczyzna, gdy odżyły w nim dziecięce wspomnienia. – A Foba Bett?! Collen Łasica?! Geraint z Malory?!
– No… Profesor Bett właśnie kończy swoją monografię o Dunstanie Ośmiopalcym, profesor Łasica przeniósł się na inny uniwersytet, a profesor Geraint jest zaangażowany w duży grant. Prawdę mówiąc, to nie wiem dokładnie, o co w nim chodzi, ale zdaje się, że dużą rolę odgrywają w nim Szczurołapy z Huxlebury. Poza tym teraz jest sezon urlopowy, na wydziale zostałem tylko ja. – Odrobinę się zaczerwienił, gdy wypowiadał ostatnie zdanie. – Poza studiami doktoranckimi pracuję też w antykwariacie na terenie kampusu, więc zawsze jestem pod ręką.
– Ale powiedzcie, panie, skoroście uczniem takich sław, to wy też musicie być potężnym wojem, bohatyrem, barbarzyńcą? Dobrze gadam, a?
Rumieniec na twarzy chłopaka zaognił się niczym wschód słońca nad dalekimi pustyniami Wiecznego Księstwa.
– W zasadzie nie jestem jeszcze ani wojownikiem, ani barbarzyńcą – zakłopotał się. – Dopiero pracuję nad dysertacją doktorską. Dokładniej rzecz ujmując, piszę pracę z zakresu teorii wojowania, temat brzmi: Od „Arghhh!” do „Posmakuj tego, draniu!”. Semantyka okrzyków bitewnych na przykładzie współczesnych walk. To oznacza, że będę więc nie tyle praktykiem, co metodologiem. Ale znam całą literaturę przedmiotu! – zakończył dziarsko.
Chłop przechylił lekko głowę i zmarszczył brwi.
– Nie rozumie, panie. To wyście nie uczyli się palić, rąbać i siec? Ubijać smoki, wyswabadzać dziewki, skarby dawno zaginione odnajdywać?
Cilgerana oburzyły tego typu skojarzenia.
– No tłumaczę przecież, że nie! To już czasy słusznie minione, mamy wszak trzynasty wiek! Nauka podzieliła się na wiele dyscyplin i subdyscyplin, istnieje wiele różnorodnych ośrodków badawczych, nawet prywatne sektory finansowania nauki, każdy z nich reprezentuje odmienną szkołę wnioskowania, definiowania pojęcia prawdy, a do przeprowadzenia logicznego wywodu, utrzymania procesu poznawczego w ryzach badawczego obiektywizmu niezbędny jest odpowiedni aparat naukowy, stąd konieczność pojawienia się badań o naturze metodologicznej. Nie można ot tak sobie być barbarzyńcą, jeśli nie posiada się ku temu odpowiedniego warsztatu teoretycznego. Tym właśnie zajmujemy się w naszej katedrze – wytłumaczył tonem sugerującym, że mówi o rzeczach zupełnie oczywistych. Ostatecznie jego głos przeszedł w rzężenie, gdyż mężczyzna prawie udusił się z braku tchu.
Po chwili ciszy, podczas której, gdzieś daleko, zdążyły powstać i upaść cywilizacje, Wotan postanowił zareplikować:
– Hę?
– Ech, nieważne. Cóż to więc za problem, o którym piszecie w liście?
– Moment… Powiedziecie jeszcze, panie, jak was zwą i czy dokonaliście już jakichś wiel… jakichkolwiek zuchwałych czynów?
– Mam na imię Cilgeran. Na uniwersytecie koledzy często wołali na mnie Tyczka, ale po prawdzie to nie wiem czemu. Czyny… Raz, na drugim roku, musiałem poprawiać kolokwium z geografii Kambrii, nie chciałem czwórki w indeksie, rodzice byliby niezadowoleni. Czy to się liczy? – zapytał z nadzieją, jednak osłupiały chłop milczał. – O, jeszcze uratowaliśmy damę w opałach, gdy zmierzaliśmy do wioski!
– Poważnie wątpię, czy rzeczona kobieta była damą, na pewno zaś nie była w opałach. – Drugi wędrowiec odezwał się po raz pierwszy. Był to niziołek i spełniał wszelkie wyobrażenie o tym, jak niziołek wyglądać powinien.
Niski, korpulentny, odziany w jasnozielony surdut, żółtą kamizelkę i brązowe spodnie. Obuwia oczywiście nie posiadał, a jego duże stopy pokrywała bujna szczecina. W wyrazie jego twarzy było jednak coś, co odróżniało go od pobratymców, wiecznie radosnych i szeroko uśmiechniętych. Oczy tego tutaj zdawały się mówić, że widziały już wszystko, co świat ma do zaoferowania, natomiast wykrzywione w grymasie usta świadczyły o tym, że ich właściciel dałby wiele za możliwość bycia w tym momencie gdziekolwiek indziej.
– Wskazywałoby na to – kontynuował – że domniemany napastnik okazał się jej mężem, jej krzyki rozpaczy wcale nie były rozpaczliwe, w dodatku zgodnie poszczuli nas psami, krzycząc coś o zakłócaniu miru domowego. Więc chyba jednak się nie liczy – skwitował rozdrażnionym tonem.
– Racja, ale, jak mawia profesor Dover, bez metody prób i błędów nigdy nie dojdziemy do finalnego kształtu rzeczywistości! – obruszył się Cilgeran. – To jest pan Rorty Pragmaticbuck – dodał, zauważywszy pytające spojrzenie chłopa.
– Czy to, panie, wasz wierny giermek, druh na szlaku? A może to wasz magiczny chowaniec, przywołany mocą jakiegoś dziwu czarnoksięskiego? – zapytał Wotan, wciąż tląc w sobie resztkę nadziei, że ziści się choć część dziecięcych wyobrażeń o postaci herosa.
– Eee… Nie, prowadzę jedną grupę na studiach zaocznych w ramach praktyk. Pan Rorty, aby zaliczyć ćwiczenia, musi odrobić nieobecności na dyżurach. Niestety z powodu mojego wyjazdu towarzyszenie mi w misji jest jedyną możliwą formą zaliczenia, a zależy mu na czasie, bo we wrześniu broni licencjat.
Chłop zrozumiał, że każde kolejne pytanie będzie tylko rozbudowywało fundamenty pałacu absurdu, który błyskawicznie wzrastał na jego oczach. O wierzchowce, na których przybyli wędrowcy, nie musiał pytać. Były to muły, możliwe do wynajęcia w każdej stajni na trakcie.
– To ja już może powiem waszmościom, o co się rozchodzi. Zresztą najlepiej będzie od razu pokazać. Chodźcie za mną – zaproponował zrezygnowany.
Zaprowadził przybyszów na środek pola. Było to całkiem zwyczajne pole, na którym rzędami zieleniły się kapusta i ogórki, słońce odbijało się od dorodnych pomidorów, równo usypane grządki marchwi i buraków wzbijały swe nacie ku niebu. I tylko jeden element burzył ten spokojny pejzaż: ogromny, zielony pień, równie wielki, co długi, gdyż jego końca nie można było dostrzec – przesłaniały go chmury.
Dopiero po dłużej chwili młody teoretyk barbarzyństwa stwierdził, że to nie pień, a łodyga ogromnej fasoli, z której wyrastały potężne liście i strąki wielkie niczym głazy. Pomyślał, że nigdy w życiu nie widział czegoś takiego, po czym rzekł:
– Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego.
– Ach, panie, dajcie spokój! Wszystko to wina mojego Janka. Co ten mój juniec sobie umyślił! Przedstawcie sobie, panie, że mu tachlować listownie się zachciało!
– Co mu się zachciało? – zapytali jednocześnie wędrowcy.
– No, znaczy się… wymieniać. Zobaczył, niecnota jedna, na płocie ogłoszenie, że ktoś fasoli tyle sprzedaje, że ponoć jeszcze dla przyszłych pokoleń starczy. I sprzeda wszystko, co ma, za jedną krowę tylko, zastrzega jednak, że sprzedaż ino za pośrednictwem gońców, listownie. Pytam się, jakże to tak, bez litkupników, bez oględzin towaru? Ale że plony u nas rok temu mało bogate były, zima ciężka, jadła potrzebowaliśmy, to zawierzyłem junochowi niepoczciwemu! Ostatnią krasulę wysłaliśmy! Łaciata jej było, pięknuchna krowa, niech skonam! I co nam w zamian przysłali? Ziarnko fasoli, wyformujcie sobie panie! Jakby diaboł we mnie wstąpił, puzderko z fasolą przeklętą przez okno wyrzuciłem, a tego rozpustnika Janka na kwaśne jabłko żem sprał! Bo ani krowy nie było, ani jadła. A jak to cholerstwo urosło, to już sami panie widzicie.
– Uroki sprzedaży wysyłkowej – stwierdził smutno Cilgeran. – Też padłem jej ofiarą. Zamówiłem Ostrze Wiecznego Mrozu z ogłoszenia. Przysłali mi zwykły MMM.
– A cóż to jest ten MMM, panie?
– Młot Mowy Motywacyjnej – wyjaśnił, a chłop dopiero teraz zauważył, że młodzian ma przypięty do pasa stalowy młot. Tym samym rozwiązała się zagadka jego wieczne drżących kolan. Dotychczas Wotan oskarżał o to stres. Cilgeran uniósł broń nad głowę i nagle zewsząd rozległ się stalowy, ale też ciepły i przyjazny głos:
– Pamiętaj, by zawsze robić trochę więcej, niż jesteś w stanie! Tylko od ciebie zależy, którą wersję samego siebie wybierzesz!
– I to by było na tyle – prychnął i przyczepił młot z powrotem do pasa. – Ale czego mogłem się spodziewać za trzy talary? W sumie mogło być gorzej, mogli przysłać Kozik Czerstwych Dowcipów. No, ale wracając do waszej historii… Fasola rzeczywiście strasznie się rozrosła, ale to chyba nie powód do histerii? Wydaje mi się, że żadnych szkód nie robi.
– Ona nie – warknął Wotan – ale olbrzym robi, i to ogromne!
– Olbrzym?! Przecież olbrzymy to bajki, legendy, zmyślone historie! – żachnął się Rorty.
– Też tak sobie myśliliśmy, panie, aż jeden nie zszedł z tej diabelnej łodygi, uwalił żelazny zad na polu i poszedł w szkodę, że hej! Plony w tym roku są z kolei diablo dobre, a ten kurwi syn przetrzepał kukurydzę, zerwał wszystkie porzeczki i maliny, pietruszkę już całą wyzbierał, nawet jednego bakłażana nie zostawił! I żeby to raz! Ale gdzie tam, złazi złodupiec co dwa, trzy dni i kradnie, co tylko się da! A wychodzi ze swojego legowiska przez otwór w niebie, tak przynajmniej ludzie gadają.
– A jak… Jak mniej więcej wygląda ten olbrzym? – Słowa zagłuszało głośne szczękanie zębów doktoranta.
– Wielki jest, większy niż największa chałupa w wiosce, zębiska ma ostre jak kajman jaki, oczy podłe i czerwone, z ryja bucha mu para, uszami smoła żrąca cieknie. Okrutne to bydlę, oj, okrutne, panie!
– Czy atakował też ludzi?
– No właśnie nie! Widać najpierw jarzyn chce się nażreć, a jak te się skończą, dopiero czas na nas, nieboraków, przyjdzie! Póki co tylko na plony się zasadza. Nawet się bestyja przedstawiła. Jakżeśmy ze szwagrem akurat w polu byli, złazł z kurewskiej fasoli i powiedział, że jemu jest Gogmagog Straszliwy, że ino se warzyw nazbiera i go nie ma. Nie dość, że potwór obleśny, to jeszcze bezczelny, przedstawcie sobie, panie! Nie ma rady: albo on, albo my. Jak tak dalej pójdzie, to w zimę co do garnca nie będzie włożyć. To jak, pomożecie? – zapytał niepewnie chłop.
Cilgeran starał się przeniknąć wzrokiem chmury osnuwające szczyt fasoli. Niestety było to niemożliwe – i to nawet bez tak dużej wady wzroku. Pomyślał o strasznym Gogmagogu, a zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Potem jednak przypomniał sobie uczelnię i profesora Ulryka, który obdarzył go zaufaniem. Nie było innego wyjścia niż wspinaczka aż do kresu nieba. Nie dla niego – doktoranta, który zawsze wywiązywał się ze swych obowiązków.
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać… Nie, wróć, postanowił zapytać o jeszcze jedną sprawę, ale taką najwyższej wagi:
– A co z zapłatą?
– Nie mamy wiele, panie – zmieszał się Wotan – ale co mam, to zapłacimy, parę talarów się znajdzie. A i sołtys pewno coś dorzuci!
– Talarów? – zdziwił się młody badacz. – Ja nie chcę talarów.
– Jak to, panie? A co chcecie? Przecie to tradycja, że bohatyr za pokonanie bestyi żąda nagrody – bąknął zbity z tropu chłop, pełen obaw, czy przypadkiem Cilgeran nie zażąda, czegoś, co ten zastanie w domu, a czego się nie spodziewa. Ludzie powiadali, że takie roszczenia stały się ostatnio modne na skutek coraz większej bezczelności łowców potworów.
– Chcę zaświadczenie do stypendium.
– Zaświad… co? – zdziwił się Wotan, pewny, że chodzi o jakieś czarnomagiczne ingrediencja.
Cilgeran westchnął. Przyzwyczaił się, że arkana życia akademickiego dla wielu ludzi, na czele z samymi akademikami, są kompletnie niezrozumiałe i dziwaczne.
– To dokument stwierdzający mój udział w zadaniu. Bohaterska wyprawa zalicza się do puli „działań organizacyjnych”, a w tym roku miałem ich trochę mało, bardziej skupiłem się na publikacjach naukowych, popularnonaukowych i pracy w samorządzie doktoranckim. Nie chciałbym, aby zabrakło mi punktów do stypendium. Dostają je tylko trzy najlepsze osoby na roku. Najlepiej by było, gdyby zaświadczenie podpisał dyrektor instytucji. A, no i prosiłbym o pieczątkę, pieczątki są bardzo ważne.
Chłop odetchnął z ulgą. Jego pieniądze nigdzie się nie wybierały.
– Sołtys piórem machać umi, on wam pisanie przygotuje – obiecał.
– Świetnie. Aha, ostatnia rzecz. Mam nadzieję, że w razie powodzenia nie zamierzacie oddać mi ręki swojej córki?
– Ni mom córki, panie…
Młody bohater uśmiechnął się szeroko.
– Doskonale. Stypendium doktoranckie nie jest zbyt wysokie, a randki pochłaniają mnóstwo pieniędzy. Poza tym dziewczyny odciągają od pracy naukowej, a na to nie mogę sobie pozwolić. Panie Rorty, wyruszamy!
Wotan patrzył, jak przybysze wdrapują się po olbrzymiej łodydze. Ich sylwetki stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu całkiem znikły, gdy przesłonił je blask południowego słońca. Chłop jednak długo jeszcze stał i wgapiał się w niebo. Wszelkie wątpliwości go opuściły: miał do czynienia z wariatami.
Zdjął słomkowy kapelusz i pochylił głowę, będąc pewnym, że więcej już nie ujrzy tej niecodziennej pary.
We wspinaczce wydatnie pomagały im gęsto rosnące liście i strąki. Stanowiły punkt zaczepienia dla coraz bardziej zbolałych rąk i nóg. Dawno już przestali rozróżniać kształty na ziemi, wszystko zlało się w niewyraźną masę. Niestety, żadnego otworu w niebie wciąż nie było widać. Oddychało się coraz ciężej, powietrze stało się rozrzedzone do granic możliwości. Gdy myśleli, że już wyżej nie dadzą rady się wspiąć, ręka Cilgerana natrafiła na kamień. Tuż nad ich głowami unosiło się coś w rodzaju kamiennej wyspy. Młodzieniec podciągnął się, następnie pomógł wejść Pragmaticbuckowi.
Ich oczom ukazał się ogród. Był to całkiem zwyczajny ogród, z tą różnicą, że wszystko było o wiele większe niż na ziemi. By rozpoznać rodzaj kwiatu, musieli wysoko zadzierać głowy. W dali dostrzegli ule wielkie niczym chłopskie chaty, a wokół nich latające pszczoły o rozmiarach dorodnych świń. Cilegeran zdjął plecak i począł czegoś zawzięcie szukać. Rorty oderwał wzrok od wielkich owadów i parsknął:
– Dziura w niebie! Ech, chłopi i te ich bajania, psiakrew… Co pan właściwie robi?
– Szukam notatek. Mojej trzyletniej pracy nad różnymi rodzajami okrzyków bitewnych.
– W jaki sposób ma nam to pomóc? – zapytał z politowaniem niziołek.
– Źródła historyczne często mówią o wrogach, którzy wycofali się na sam dźwięk wojennego zawołania. Niech pan mi zaufa, jestem ekspertem. O, jest! – krzyknął i wyciągnął z plecaka pokaźny zbiór pergaminów powiązany byle jak sznurkiem. Przeglądał kartki, w końcu odchrząknął i zaintonował: – CZAS OCZYŚCIĆ TO SIEDLISZCZE!
Z gardła doktoranta, pomimo szczerych chęci, wydobył się tylko przeciągły, piskliwy jęk. W niczym nie przypominał on niskich i groźnych głosów legendarnych wojów. Odpowiedziała im głucha cisza, od czasu do czasu przerywana brzęczeniem pszczół. Niziołek ukrył twarz w dłoniach. Jednak po chwili rozejrzał się dookoła i zawołał rozentuzjazmowany:
– Niech pan patrzy! Tam dalej jest jakiś dom!
Rzeczywiście, za ulami stał dom, ogromny niczym królewski zamek. Rozmiar był jedynym, co go wyróżniało, w niczym innym nie odstępował normą od typowych domów mieszkańców kandelabryjskich miast. Stanęli przed grubo ciosanymi drzwiami. Cilgeran ponownie zaczął przeglądać pergaminy, po czym wrzasnął:
– ZAGRAM NA TWOICH ZASADACH, BANDYTO! NOO, CHODŹ! GOTUJ SIĘ NA ŚMIERĆ! PRZYGOTUJ SIĘ NA SPOTKANIE Z PRZEZNACZENIEM!
– Tu jest coś napisane, proszę pana – przerwał mu Rorty, wskazując palcem na wbitą w ziemię tablicę.
– To pewnie zagadka zapisana starożytnymi runami. By wejść do środka, musimy ją rozwiązać – stwierdził Cilgeran, przypomniawszy sobie zajęcia z historii glifów. – Może zacznijmy od najbardziej pospolitych odpowiedzi, takich jak „przyjaciel” czy „cztery jedynki”?
– Tu jest napisane „proszę pukać” – wyjaśnił niziołek, wykrzywiając usta w drwiącym uśmiechu.
I tak też zrobili. Usłyszeli ciężkie kroki, drzwi otworzyły się i spojrzeli w oblicze Gogmagoga Straszliwego. Jednak na takiego straszliwego to on znowu nie wyglądał. Rzeczywiście, wzrostem dorównywał wieży, ale nie dostrzegli ani czerwonych ślepi, ani ostrych jak brzytwa kłów. Olbrzym był dość pucułowaty i schludnie ubrany. Popatrzył na nich, uśmiechając się serdecznie.
– Tak? Mogę w czymś panom pomóc?
Cilgeran kartkował notatki drżącymi rękoma.
– ZA HORDĘ! Nie, to nie to… Zaraz, moment… WIĘCEJ MANY! Nie, to też nie, proszę chwilkę poczekać… ZA MAŁO MINERAŁÓW… Ojej, to też nie… – wydukał chłopak. Był bliski załamania nerwowego. Upuścił notatki, a te rozpierzchły się po całym ogrodzie.
Olbrzym w zdumieniu obserwował całe przedstawienie, aż w końcu rzekł:
– Przepraszam, ale jeśli są panowie akwizytorami, to z góry mówię, że ani ja, ani żona niczego nie kupimy. Towary nabywamy jedynie u sprawdzonych dostawców.
Cilgeran spojrzał na niziołka, lecz ten tylko bezradnie rozłożył ręce. Postanowił powiedzieć prawdę.
– Nie zajmujemy się sprzedażą. Przysyłają nas tu mieszkańcy wioski. Chodzi o warzywa, które pan regularnie podbiera.
Gogmagog nagle się zmieszał.
– No tak… To może wejdźcie, porozmawiamy przy herbacie – bąknął i gestem zaprosił ich do środka.
Chwilę potem siedzieli na drewnianych krzesłach, na które wejść można było dopiero po solidnej wspinaczce, i usiłowali napić się herbaty z kubków wielkości balii. Opowiedzieli, kim są, i uświadomili mu skalę problemu, jakim dla chłopów były ubytki w plonach. Olbrzym upił łyk napoju i zaczął mówić, wyraźnie zawstydzony, kręcąc palcami młynka:
– Wiem, że to nieładne zachowanie z mojej strony. Jest mi szczerze wstyd, chłopcy. Ale nie mam wyjścia, tu u nas nie chcą rosnąć żadne warzywa, hodujemy tylko kwiaty i pszczoły, a miodu w kółko jeść nie można. Moja żona, Gendolina, cały czas ciosa mi kołki na głowie, bym zszedł na dół, zrobił w wiosce piekło, nabił kilku wieśniaków na pal i ugotował. Co dzień słyszę: „Co z ciebie za olbrzym, pokrako?!”. Ale problem w tym, że ja jestem pacyfistą, nawet w szkole nigdy się nie biłem. I nie lubię mięsa, jestem wegetarianinem. Gotuję mojej Gendońce różne potrawy, żeby ją trochę udobruchać, ale średnio mi to wychodzi, cały czas jest niezadowolona. Mówi, że ją mdli od tych moich wynalazków – rzekł i spuścił ze smutkiem głowę. – W całej sytuacji nie pomaga jej też ta nieszczęsna harfa.
– Harfa? – zapytali chórem wędrowcy.
– Ano harfa, taka ze szczerego złota, gadająca. Moja żonka nosi ją zawsze przy sobie, a ta tylko ją podkręca, że żadnego pożytku ze mnie nie ma, że jestem nieudacznik, że może ja tak naprawdę nie jestem olbrzymem, tylko udaję. Ona we wszystkim jej słucha. Najchętniej bym to barachło przez okno wyrzucił, ale wtedy dopiero by było! – Skwitował machnięciem ręki i upił nieco herbaty.
– Czy aby na pewno nic nie da się zrobić? – zapytał przejęty Cilgeran, który wciąż szukał sposobu na podniesienie kubka. – Ci chłopi w zimę zemrą z głodu!
Gogmagog milczał przez chwilę, wpatrzony we własne dłonie.
– Jest jeden sposób… Wiecie, chłopcy, ja od dawna chciałem wyprowadzić się z tej wyspy, zejść na ziemię, zwiedzić nieco świata. Duszę się tu, bo co niby robić na tej wysepce? Tyle co sobie na chmurki popatrzę i uli doglądnę… Wiadomo jednak, że sam nie pójdę, Gendolina musi wyrazić zgodę. Tak sobie myślę, że gdybym jej przygotował danie nad daniami, to obłaskawiłbym ją trochę i może by mnie wysłuchała! Ach, gdybym tylko miał Gastronomicon…
Widząc ich nieskażone wiedzą spojrzenia, olbrzym zabrał się do wyjaśnień:
– Gastronomicon jest starożytną księgą kulinarną, spisaną przed wiekami. Zawiera przepisy totalne, ostateczne, doprowadzające kubeczki smakowe do ponadnaturalnej błogości. Pradawni Mędrcy zgromadzili w niej przepisy dla wszystkich ras znanego nam świata. Musi być w niej coś, co pozwoliłoby mi udobruchać żonuchnę! Wtedy może doceniłaby mnie, wyprowadzilibyśmy się stąd i wszyscy byliby zadowoleni! – zakończył rozmarzony i klasnął w dłonie.
– Ale gdzie szukać tej księgi? Skoro jest tak pradawna, to może wcale nie istnieje, a jest tylko legendą? – zauważył trzeźwo Rorty.
– Powiadają, że przechowuje ją ostatni żyjący uczeń Pradawnych Mędrców. Nikt nie wie, jak naprawdę ma na imię, ale zwą go Wielkim Nadkuchtą. Mieszka ponoć za siedmioma lasami, za siedmioma górami, na szczycie Szklanej Góry.
Niziołek prawie opluł się herbatą.
– Zaraz, zaraz… Ale ta góra chyba tak naprawdę nie jest ze szkła?
– Tak mówią legendy. To co, mamy umowę?
Młody barbarzyńca miał jeszcze jedną wątpliwość:
– A co, jeśli w tej księdze nie będzie przepisów wegetariańskich?
– To Gastronomicon, księga nad księgami. W niej jest wszystko, jestem o tym przekonany. To jak?
Zgodnie przytaknęli.
– Właściwie czemu mówią na pana straszliwy? – zapytał Cilgeran. – Bez urazy, ale to raczej ostatni epitet, jakiego bym użył.
– Z nazwiskiem jak z rodziną, nie wybierasz. – Olbrzym wzruszył ramionami.
– A dziura w niebie? Chłopi mówili, że dostać się tu można tylko przez dziurę w niebie! Żadnej nie było! – wtrącił Rorty.
Gogmagog zaśmiał się perliście.
– A to dobre! Dziura w niebie! Czego was tam jeszcze uczą na dole? Że magia nie istnieje? Albo że miecze nie mówią?
Rozmowę przerwało przeraźliwe dudnienie. Uśmiech momentalnie spełzł z twarzy olbrzyma, oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.
– Gendolina wraca! Szybko, uciekajcie przez okno! – zawył błagalnie.
W kilku susach pokonali odległość dzielącą ich od okna. Będąc już na podwórzu, usłyszeli mrożące krew w żyłach wrzaski:
– CO TO MA BYĆ?! CHWILĘ MNIE NIE MA, A TY SPRASZASZ KOLESI?! TY NIEROBIE, TY WAŁKONIU!
Niesieni na skrzydłach straszliwego krzyku, błyskawicznie wrócili na dół, do wioski.
Pokrótce zdali Wotanowi relację z pobytu u olbrzyma. Chłop nie był do końca przekonany, czy faktycznie dotarli na szczyt fasoli, czy tylko postanowili naprędce wymyślić tanią historyjkę i się ulotnić. Dowiedzieli się od niego, że Szklana Góra wcale nie znajduje się za siedmioma górami i siedmioma lasami, a jest najwyższym szczytem Gór Szkarłatnych, trzy dni drogi od wioski.
Wyruszyli czym prędzej, ile tylko sił w mułowych kopytach. Po drodze Cilgeran z przejęciem wertował jakąś księgę.
– Wyprawa na szczyt góry, pradawny mistrz posiadający mistyczny artefakt! Niesamowite to wszystko, niezwykłe, zupełnie jak w Morfologii rzeczywistości Proppeusza, niech pan tylko posłucha, panie Rorty – powiedział rozentuzjazmowany i przeczytał na głos: –„Rzeczywistość wprowadza nową postać. Można ją nazwać donatorem lub dostarczycielem. Obdarza on bohatera pewnym środkiem (zazwyczaj magicznym), który pozwala następnie bohaterowi na likwidację nieszczęścia”. To o nas! – powiedział uradowany. – Zdobędziemy księgę i uratujemy Wielkie Lipy! I dalej też! „Bohater jest poddawany próbie, w następstwie czego zostaje obdarowany magicznym środkiem lub cudownym pomocnikiem – jest to pierwsza funkcja donatora” – zakończył i zamknął książkę. – Cudownego pomocnika już mam – stwierdził i poufale poklepał studenta po ramieniu. Niziołek skrzywił się. – Zatem niechybnie znajdziemy magiczny środek, czyli Gastronomicon. Ciekawi mnie tylko, jakiej zostaniemy poddani próbie.
– I gdzie znajdziemy bohatera? – mruknął Rorty.
Młody barbarzyńca nie usłyszał przytyku, wpatrzony w bogato zdobioną obwolutę akademickiego podręcznika.
Z oddali Szkarłatne Góry zdawały się kąpać w blaskach jasnego światła. W końcu zatrzymali wierzchowce u stóp najwyższego szczytu i odkryli, co jest tego powodem. Szklana Góra nie składała się z litego szkła – wbrew temu, co twierdził olbrzym – lecz i tak w pełni zasługiwała na swoją nazwę. Wszędzie, niemal na każdym skrawku ścieżki, każdym kamieniu, każdej kępce trawy, walały się odłamki porozbijanych butelek. Niemal niemożliwością było postawienie stopy bez narażenia się na bolesne ukłucie.
– Ludzie w dzisiejszych czasach nie mają żadnego szacunku dla przyrody – stwierdził kwaśno Rorty, obracając w palcach okruch szkła.
– To prawda, niestety. Ale proszę pamiętać, że nasz cel to szczyt tego śmietniska, nie ma innej drogi. Ja za nicnierobienie nie dostanę zaświadczenia, a pan nie odrobi nieobecności.
Cilgeran zaczął ostrożnie stawiać kroki, lawirował pomiędzy ostrymi odpryskami. Niziołek wciąż nie zsiadł z muła.
– Panie Rorty, nad czym się pan zastanawia?
– Nad wzięciem warunku – burknął.
Po chwili namysłu dołączył do wykładowcy. Wędrówka trwała długo. Każdy kolejny krok wymagał skupienia. Wyglądali jak dzieci grające w popularną grę „podłoga to smocza lawa”. Największe trudności przyszły, gdy ścieżka skończyła się i musieli rozpocząć wspinaczkę po kamieniach, na których szkła było równie wiele, co na ścieżce. Pomagali sobie liną, którą niziołek zabrał z juków. Nagle ich oczom ukazał się straszny widok: na skale leżało ludzkie ciało, niemal w całości poprzebijane kawałkami szkła. Zaschła krew pokrywała porozrywane odzienie. Cilgeran walczył ze sobą, aby nie puścić pawia.
– Co mu się stało? – zapytał cicho.
– Zatruty, przecież widać – warknął niziołek.
Wtem usłyszeli nad głowami niskie głosy:
– Ejże, Bert! Chyba coś ci się pomyliło! Teraz moja kolej, łachmyto! – powiedział pierwszy głos.
– Jak twoja, jak moja?! Dość już wyżłopałeś, William, ty opoju! – odpowiedział drugi.
– Ueee… – zauważył trzeci głos.
Unieśli głowy. Na skalnej półce, oddalonej od nich o kilka metrów, siedziały na kamiennej ławeczce trzy górskie trolle. Bo, że były to górskie trolle, nie ulegało wątpliwości. Stwory wyglądały, jakby wyciosane były byle jak i na szybko, jak gdyby ich stwórca odkładał projekt na ostatnią chwilę i w końcu siadł do niego w noc przed samym zaliczeniem. Miały małe wredne oczka i ogromne paszcze, pełne kamiennych kłów. Za ławeczką stał cały zapas pełnych butelek i stos pustych.
– Coś słaba ta siwucha. Trzeba znowu napisać do władz re… tego, no… rezerwatu, zupełnie nie dbają o tutejszą faunę. Ej, zaraz, co to tam niżej?! – wykrzyknął troll nazwany Bertem.
– Ludziki! No popatrzcie, panowie, ledwo pół wieku minęło i znowu ktoś idzie! Ech, szybko czas leci przy dobrej zabawie! – stwierdził melancholijnie drugi, William.
– Jyajushnemogehyba…. – włączył się w rozmowę trzeci.
– U, patrzta, chłopaki, jeden ludź i jeden nizioł! – ucieszył się Bert. – Tego w hełmie trafię za pierwszym razem, o co się zakładamy?
– O gorzałkę, a niby o co innego?! – usłyszał logiczną odpowiedź.
Ledwo uchylili się przed pierwszą lecącą butelką. Po chwili padał już na nich cały szklany deszcz. Wykonując uniki, wyglądali, jakby pogrążeni byli w osobliwym, szamańskim tańcu. W końcu Cilgeranowi udało się dobyć młota, rozległ się promienny głos:
– Pamiętajcie: ten, kto boi się porażki, już przegrał!
Zaciekawione trolle na moment przerwały bombardowanie. Widząc jednak, że broń, poza zachęcaniem do włożenia więcej pracy w rzucanie, nic im nie zrobi, chwyciły za kolejne butelki.
– Pewnie, pewnie, zagadamy ich na śmierć! Co ty sobie myślisz?! W nogi! – wydarł się w niebogłosy Pragmaticbuck i pociągnął chłopaka za rękaw. Przeskakiwali na kolejne kamienie, nie zważając na ryzyko upadku. Butelki wciąż tłukły im się tuż za piętami.
– Panie Rorty, rozumiem, że sytuacja jest wyjątkowa, ale przypominam o savoir vivre akademickim, student i wykładowca nie mogą do siebie mówić per „ty”… – wydyszał doktorant.
– Daj mi spokój, człowieku! Jestem od ciebie starszy, mam żonę i małe dziecko! Poszedłem na te studia, bo muszę mieć papier, by dalej pracować w szkole! – krzyczał niziołek, gdy kolejna butelka przelatywała mu koło ucha.
W końcu bombardowanie ustało, przestali też słyszeć przekleństwa trolli. Usiedli na najbliższym kamieniu, oddychając ciężko.
– Chyba nam ta cała afera pomogła, niech pan popatrzy! – Cilgeran wskazał na jaskinię, której otwór ział za ich plecami. Oczywiście równie dobrze mogła to być jaskinia goblinów lub kolejnych skalnych trolli. Jednak nie z każdej jaskini czuć było miło drażniący nozdrza zapach przypraw i nie z każdej dochodziło radosne skwierczenie smażonego na patelni mięsa. To musiała być jaskinia Wielkiego Nadkuchty.
Korytarze przemierzali wiedzeni nosem, a dokładniej zapachem ziemniaczków i kotletów. Dotarli do największej pieczary. Na jej środku stał kamienny stół, pełen garnków, patelni i wszelakiego rodzaju jadła. Mała, ubrana w płaszcz i kaptur postać krzątała się przy rondlach, siekając warzywa, doprawiając zupę, mieszając różne składniki. Dostrzegła ich dopiero, gdy stanęli w świetle paleniska, jakie buchało spod największego kotła.
– Witajcie, strudzeni wędrowcy – przemówiła. – Zwą mnie…
– Donatorem lub dostarczycielem. Poddasz nas próbie, po której wejdziemy w posiadanie magicznego przedmiotu. Wszystko już wiemy! – wtrącił Cilgeran, poklepując dzieło Proppeusza po okładce.
Zakapturzona postać głośno prychnęła.
– Co za bezczelność! Zwą mnie Wielkim Nadkuchtą! Strzegę przepisów przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jak mniemam, jesteście turystami, którzy marzą o skosztowaniu specjałów z epok, dla których obecny świat był li czymś na kształt błysku wnuka w oku dziadka?!
– Nie, tak właściwie… – zaczął chłopak, lecz Wielki Nadkuchta nie dał sobie przerwać.
– Na pewno zastanawialiście się, skąd pochodzą te specjały. – Wskazał ręką na największy talerz, na którym piętrzyła się bliżej nieokreślona breja. – Otóż są to delicje z południowej Mezabii, krainy, którą Cesarstwo Agathu, w czasach swej świetności, nazywało Methbergiem. Jednakowoż, proszę sobie wyobrazić, aż do dziś w mezabińskiej kuchni zachowała się specyficzna nutka agathejskiego poczucia tego, czym jest ostrość smaku. Na talerzu mamy na pół przeciętego pomidora, dwa smażone jaja, półkrwisty stek i… proszę zwrócić uwagę, jak pięknie się rumieni… króla tego talerza, czyli kalafior. Teraz, co następuje, niezwykle istotne jest, w jakiej kolejności rozpoczniemy ucztę. A rozpoczynamy ją od lekkiego nacięcia kalafiora, w którego środek wkładamy pomidor. Zastanawiacie się pewnie, mili państwo, jak wiele kalorii zawiera owo danie? Śpieszę z odpowiedzią: całe mnóstwo! Po takim śniadaniu mezabijscy górale mieli siłę, aby cały dzień hasać po najwyższych szczytach! Choć, jak mawiał książę Heth, ostrzegam, że panowie mogą nie wytrzymać ze śmiechu, niekoniecznie musiało chodzić o góry. Ale wracając, że się tak wyrażę, na talerz…
Pierwszy z transu wybudził się Rorty.
– Przykro nam, ale nie uprawiamy turystyki kulinarnej. Przybyliśmy tu po Gastronomicon.
Wielki Nadkuchta na dźwięk ostatniego słowa upuścił widelec, na który zamierzał nabić kalafior. Już nigdy nie mieli się dowiedzieć, w jakim celu mezabijscy górale wkładali w niego połówkę pomidora. Popatrzył na nich jak na wariatów, którzy właśnie zakomunikowali mu, że kanibale z Gór Stalowych to w gruncie rzeczy sympatyczni ludzie o ekscentrycznych gustach kulinarnych, i krzyknął:
– Gastronomicon?! Ale… to niemożliwe! To Księga Ojców Założycieli Gildii Kuchmistrzów! Czy wiecie, na co się piszecie?! By ją zdobyć, musicie poddać się Próbie Mistrza Kuchni!
– Mówiłem, że będzie próba! – ucieszył się Cilgeran. – Na czym ona polega?
Wielki Nadkuchta oparł dłonie na biodrach, wypiął dumnie pierś i groźnie zmarszczył brwi.
– Musicie przyrządzić danie, które mnie zachwyci!
Dłuższą chwilę milczeli, patrząc obojętnie na Mistrza. Dramatyczną ciszę przerwał niziołek, który wzruszył ramionami i rzekł:
– Mogło być gorzej.
– Niełatwo mnie zachwycić! – odpowiedział pewnie Wielki Nadkuchta i skrzyżował ramiona. – Możecie korzystać z mojej spiżarni, śmiało!
Stwierdzili, że pierwszy spróbuje Pragmaticbuck. Jak każdy niziołek uwielbiał dobrze zjeść i miał wrodzone predyspozycje do gotowania. Cilgeran przysiadł pod ścianą i patrzył, jak jego student skacze od garnka do garnka, miesza chochlą w kotle, zaciekle kroi pieczarki i tłucze kurczęcą pierś. Wszystko to niziołek robił z wielkim namaszczeniem. Zgodnie ze wskazówkami Babci Alegorii dodał nieco szafranu, pół łyżeczki wodnikowej soli oraz szczyptę ogonków topielnych kijanek.
Trudy podróży dały o sobie znać – młody niby-barbarzyńca zasnął. Obudził go dopiero smakowity zapach dochodzący ze stołu. Rorty postawił przygotowane danie przed Wielkim Nadkuchtą. Usłyszał, jak ten pociąga nosem zza kaptura.
– Co my tu mamy?
– Postawiłem na tradycję. Oto zupa burakowa i pierś kurczaka smażona na pieczarkach. I nieco elfiego chlebka. Tak dla smaku.
Mistrz nabrał nieco zupy na łyżkę i skosztował, ukroił kawałek piersi i długo żuł ją w ustach. Podczas próbowania wydawał z siebie dziwne chrząknięcia i pomruki. Kręcił nosem, przymykał oczy, rozdrabniał w palcach poszczególne składniki. W końcu orzekł:
– Do zupy dodałeś za dużo śmietany. Pierś natomiast smażyła się za krótko o całe pół sekundy, poza tym do pieczarek bardziej niż elfi chlebek pasują krasnoludzkie suchary, których tu akurat nie ma, ale każdy młody kucharz to wie. Niestety, ale musisz opuścić… To znaczy… nie dostaniesz Gastronomiconu. Czy twój kolega chce spróbować?
Nie mieli innego wyjścia. Problem polegał na tym, że Cilgeran nie miał pojęcia o gotowaniu. Garnki i patelnie w niczym nie przypominały książek. Poszperał chwilę w plecaku i wyciągnął mały woreczek.
– Potrzebuję trochę przegotowanej wody.
– Mam cały garniec – rzekł Wielki Nadkuchta, z zaciekawieniem patrząc na to, co robi chłopak.
A ten wysypał zawartość woreczka do kubka i chochlą nalał do niego wody. Postawił naczynie przed Mistrzem.
– To zupka akademicka. Żywiłem się nią całe studia. Właściwie nadal to robię.
– Hmm… Nigdy o tym nie słyszałem… – Wielki Nadkuchta nieufnie wpatrywał się w kubek. – Z czego to się składa?
– Tego zapewne nie wie nikt. Zresztą… lepiej zbytnio nie wnikać – wtrącił pan Rorty.
Mistrz nabrał nieco zupki na łyżkę i spróbował, głośno siorbiąc. Nagle całą pieczarę wypełniło nieludzkie rzężenie. Trzymając się za gardło upadł na podłogę.
– Skrytobójcy, truciciele! Mordercy! To jest potworne! Smakuje jak szlam i popiół jednocześnie!– jęczał.
– Ale to bardzo powszechna zupa u nas na uniwerku! Nic panu nie będzie, słowo… – usprawiedliwiał się chłopak, niezwykle zmieszany.
Do Mistrza nie trafiały jednak żadne tłumaczenia. Wił się na ziemi, krzycząc na całe gardło:
– Darujcie mi życie! Och, jak pali, jak straszliwie pali!
– A Gastronomicon? My naprawdę musimy…
– Łeee!!!
– Proszę, tu mam coś, co ukróci męki Mistrza – rzekł Rorty, wyciągając ku zbolałemu Nadkuchcie szklankę z wodą. Gdy ten wyciągnął drżącą dłoń ku naczyniu, niziołek ostrzegawczo pomachał palcem.
– O nie, nie, nic z tych rzeczy! Najpierw księga, potem woda! – rzekł, a twarz Mistrza wykrzywiła się, tym razem nie z bólu, lecz z wściekłości.
Wyjął zza pazuchy obłożoną w czarną skórę książeczkę i cisnął nią w Cilgerana. Czym prędzej wybiegli z jaskini.
Fakt, wyszło nieco niezręcznie, ale najważniejsze są efekty, jak w każdym badaniu! – pocieszał się w duchu chłopak. Rozpoczęli mozolną podróż w dół, uważnie rozglądając się, czy aby gdzieś w pobliżu nie ma kolejnej ławeczki trolli.
– Myśli pan, że dotrzyma słowa? – zapytał Rorty, gdy stanęli przed drzwiami olbrzyma.
– Wyglądał na uczciwego – odparł Cilgeran i zapukał.
Gogmagog nie posiadał się ze zdziwienia. Był tak podekscytowany widokiem książki, że zapomniał zaproponować im herbaty. Z namaszczeniem przeglądał kolejne stronice.
– Niesamowite! Tu naprawdę jest wszystko! Rozdziały podzielone podług przepisów dla konkretnej rasy. Zobaczymy… Hmm… Jest! Przepis ostateczny dla olbrzymów. „Nie jest wcale pysznym to, w czym przesadzisz z przyprawami. Nawet najlepsze danie się psuje, gdy pokpisz sprawę z terminami”. – Urwał i zagłębił się w dalszą treść przepisu. Mruczał pod nosem: – Buraki mam, dwie kiście winogron też, pomidory… Trochę jeszcze zostało, powinno wystarczyć… – Nagle zamarł i wytrzeszczył oczy. – Błękitna cebula lub dwie głowy elfów… W tym regionie nie rosną błękitne cebule! – Z grobową miną spojrzał na doktoranta i studenta, po czym wstał ciężko.
– Nie, poczekaj! Co chcesz zrobić, Gogmagogu?! – zawył Cilgeran i wbił się mocno w oparcie fotela.
– Przykro mi, chłopcy… Naprawdę chcę się stąd wyrwać i udobruchać żonę… Nie ma innego wyjścia.
– Ale my nie jesteśmy elfami! Ja jestem człowiekiem! – zajęczał doktorant.
– A ja niziołkiem! – wystękał Pragmaticbuck.
– Nikt nie jest doskonały – odparł cicho Gogmagog.
Uciekli pod ścianę, w najdalszy kąt. Olbrzym zbliżał się do nich z wyciągniętymi rękami. Trząsł się, po twarzy spływały mu krokodyle łzy. Cilgeran zamknął oczy i uniósł nad głowę młot. I w tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Ogromne drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła olbrzymka. Pomijając suknie i długie włosy, wyglądała (zapewne jedynie dla ludzkiego oka) zupełnie jak jej mąż. Pod pachą trzymała złotą harfę.
– CO ZNOWU WYRABIASZ?! ZABAWIASZ SIĘ W JAKIEŚ GŁUPIE GRY Z KOLEŻKAMI, A OBIAD TO SIĘ SAM ZROBI, TAK?! KOGO JA SOBIE WZIĘŁAM ZA MĘŻA?! NIEUDACZNIKA, OT CO!!! WRZODA NA ZDROWYM ORGANIZMIE MŁODEJ, PEŁNEJ WIGORU NIEWIASTY!!! PRZYBŁĘDĘ BEZ PRZYSZŁOŚCI!!! NIEDORAJDĘ O UMYŚLE OPÓŹNIONEJ W ROZWOJU AMEBY!!!
– Właśnie, właśnie! – zabrzęczała harfa. – Już dawno ci mówiłam, że powinnaś dać sobie z nim spokój, z tym nierobem i dużym dzieckiem!
Gogmagog patrzył na małżonkę czerwonymi od łez oczami. Ręce drżały mu coraz bardziej. I wtedy usłyszeli dźwięczny i spokojny głos:
– Ty sam kierujesz swoim losem. Jesteś odpowiedzialny za to, co zrobisz, ale też za to, czego nie zrobisz. Musisz wziąć się w garść i decydować o sobie. Nie pozwól, aby inni decydowali za ciebie. Pamiętaj: jesteś wyjątkowy i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej!
Olbrzym wpatrywał się w młot. Kamień z wyrytym sensem tych słów długo leciał przez studnię umysłu Gogmagoga. Gdy w końcu z pluskiem rozbił się o taflę wody, olbrzym obrócił się w stronę żony i rzekł:
– Przykro mi, Gendolino, ale odchodzę. Dość już mam tego upokarzania. Chcę się rozwijać, zwiedzić świat, pójść na kurs gotowania – powiedział stanowczo i ruszył w stronę wyjścia. – Aha, i jeszcze jedno. Uważam, że ta harfa ma na ciebie zły wpływ – rzucił przez ramię.
– Znamy całkiem dobrego kucharza… – wymamrotał Rorty, lecz nikt go nie słuchał.
Usłyszeli trzask zamykanych drzwi. Gendolina stała oniemiała.
– On nigdy się tak nie zachowywał… Gogusiu, czekaj, opanuj się! Nie zostawię cię samego, idę z tobą! – wykrzyknęła, rzuciła harfę na podłogę i pognała za mężem.
Chłopak i niziołek jeszcze długo siedzieli w kącie, dysząc ciężko.
– Jednak sprzedaż wysyłkowa to nie taka zła rzecz… – szepnął Cilgeran, wpatrzony w Młot Mowy Motywacyjnej.
Na dole przywitały ich gromkie brawa mieszkańców wioski. Nikt nie wiedział, co dokładnie się wydarzyło, za to wszyscy widzieli dwójkę uciekających olbrzymów.
Wyprawiono wielką ucztę na cześć herosów, a doktorant otrzymał swoje zaświadczenie, z pięknym podpisem i pieczątką od samego sołtysa. Nie mogli wiedzieć, że mgły historii, wiele wieków później, zatrą pamięć o Cilgeranie Tyczce i jego wiernym druhu, że głównym bohaterem opowieści zostanie Janek, sprawca całego ambarasu, a jakiś rymopis doda do opowieści niedorzeczną kurę znoszącą złote jaja. Póki co cieszyli się ze wszystkimi, bawili i wino pili… To znaczy niziołek pił, Cilgeran unikał alkoholu, ponieważ ten tępił zmysły i nie pozwalał odpowiednio skupić się na lekturze.
– To co, proszę pana, zaliczyłem? – Rorty uśmiechnął się do wykładowcy.
Cilgeran pogrzebał w plecaku i wyciągnął gruby dziennik. Poprawił okulary i długo wertował stronice.
– Ćwiczenia jak najbardziej, ale został jeszcze egzamin z przygodoznawstwa współczesnego – stwierdził uprzejmie.
Jęk rozpaczy niziołka utonął w radosnym gwarze tłumu.
3 – Zob. http://nasze-bajki.pl/pl/BajkaPodglad.aspx?bajkaid=2240 [dostęp: 21.07.2021]
4 – Joseph Jacobs – powszechnie znany i szanowny pisarz oraz badacz, o którym tak naprawdę nikt o nim nie słyszał.
5 – Lucca z Kucharii – powszechnie nieznany i nieszanowany bajarz oraz dziad proszalny.