Wszystkie drogi prowadzą - Łukasz Kucharczyk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wszystkie drogi prowadzą ebook i audiobook

Łukasz Kucharczyk

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Cilgeran jest doktorantem teorii bohaterstwa na Wydziale Nauk Barbarzyńskich. O szeroko rozumianym życiu wie mniej więcej tyle, co ogry o zachowaniu dobrych manier przy stole. Gdy jego rozprawa doktorska zostaje skradziona, będzie musiał opuścić bezpieczne mury Uniwersytetu im. Kelta Niezwyciężonego i wyruszyć w drogę. Podczas podróży będą mu towarzyszyć wiecznie narzekający niziołek, niepotrafiąca czarować wiedźma i żywy szkielet – prywatnie wielki miłośnik wszelkich teorii spiskowych i adopcji zwierząt.

"Wszystkie drogi prowadzą" to komediowa fantastyka, satyra nie tylko wymierzona w szkolnictwo, ale również w dobrze znane schematy fantasy. Miłośnicy Terry’ego Pratchetta mogą doszukać się w książce inspiracji twórczością autora "Świata Dysku". 

Łukasz Kucharczyk to doktor nauk humanistycznych i adiunkt w Katedrze Polskiej Literatury Współczesnej i Krytyki Literackiej UKSW. Autor monografii naukowych o Stanisławie Lemie oraz Jacku Dukaju, a także kilkudziesięciu artykułów naukowych i krytycznoliterackich traktujących o polskiej literaturze współczesnej. Laureat Chrysalis Award Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecujących debiutów, nominowany do Śląkfy 2023 w kategorii Twórcy Roku i Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza Zajdla 2023.

Witajcie w naszej bajce, w której będziecie świetnie się bawić, jeśli tęsknicie za Światem Dysku Terry’ego Pratchetta i lubicie przygody Kociołka z książek Marcina Mortki. Oczywiście pod warunkiem, że niestraszne wam stopy goblina.

Radek Rak

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł: Wszyst­kie drogi pro­wa­dzą

Co­py­ri­ght © Łu­kasz Ku­char­czyk, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt okładki: Piotr So­ko­łow­ski

Re­dak­cja: Marta Kładź-Ko­cot

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-333-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Witajcie w naszej bajce, w której będziecie świetnie się bawić, jeśli tęsknicie za Światem Dysku Terry’ego Pratchetta i lubicie przygody Kociołka z książek Marcina Mortki. Oczywiście pod warunkiem, że niestraszne wam stopy goblina.

Radek Rak

Ka­pliczka zbu­do­wana ku czci boga Gruna skryta była za gę­stymi ga­łę­ziami so­sny. W tę część Lasu Ko­łoc­kiego nikt od dawna się nie za­pusz­czał. Pa­ję­czyny roz­cią­gały się od ko­naru do ko­naru, wśród mchów tań­czyły ro­ze­śmiane cho­chliki, małe le­szątka ba­wiły się w cie­niu zmur­sza­łych drzew. Gdzieś w od­dali tlił się za­rys po­tęż­nej syl­wetki ojca do­glą­da­ją­cego po­ciech. Las żył nie­spiesz­nym ży­ciem. Trwał poza cza­sem. Z dala od ludz­kich oczu, które chcia­łyby za­gar­nąć wszystko, co tylko znaj­dzie się w za­sięgu wzroku. Jed­nak Do­bro­cho­czy wy­czu­wał zmianę. Po­wie­dział mu o niej wiatr, wy­szep­tała ją zie­mia, ostrzegł przed nią szum li­ści. Zbli­żał się obcy. Do­bro­cho­czy wie­dział, że ta chwila w końcu na­dej­dzie. Czę­sto o niej my­ślał i długo się przy­go­to­wy­wał. Kroki roz­le­gały się co­raz bli­żej. Straż­nik ka­pliczki sku­pił się. Po­wie­trze wo­kół stę­żało. Oto­czył go wir li­ści, traw i ga­łą­zek. Gdy opadł, zdzi­wio­nym miesz­kań­com lasu uka­zał się wy­soki i bar­czy­sty bro­dacz. Sie­kiera w jego dłoni lśniła bla­dym bla­skiem. Tym­cza­sem ktoś wy­szedł zza za­ro­śli. Do­bro­cho­czy sta­nął sze­roko, oparł się o to­po­rzy­sko i rzekł po­sęp­nie:

– Ty, któ­ryś przy­był tu ze świata lu­dzi, ze stalą, ogniem i złą wolą. To jest las i twoje prawa tu nie się­gają. Precz!

Od­po­wie­dział mu cienki, prze­stra­szony gło­sik:

– W… w za­sa­dzie to nie mam żad­nej z wy­mie­nio­nych przez pana rze­czy. Tylko upo­waż­nie­nie wy­dane przez uni­wer­sy­tet, o tu… tu jest… pro­szę…

Do­bro­cho­czy zgłu­piał. Przez lata zdą­żył przy­go­to­wać so­bie wiele róż­nych od­po­wie­dzi i za­wo­łań. Nie­raz wi­zu­ali­zo­wał so­bie pierw­sze wy­pro­wa­dzone ude­rze­nie. Po­cząt­kową obronę czy od­skok. Ale usły­szane słowa spra­wiły, że stra­cił re­zon. Coś jesz­cze się nie zga­dzało. Wy­cze­ki­wał po­tęż­nego woja, ry­ce­rza w lśnią­cej z dala zbroi. Ale przed sobą wi­dział je­dy­nie drzewa. Spoj­rzał więc w dół.

Sto­jący przed bro­da­czem chło­pak się­gał mu co naj­wy­żej do ko­lan. Był chudy ni­czym tyka, prysz­czaty jak prze­cho­dząca ospę wietrzną ro­pu­cha. Miał na so­bie sta­now­czo za dużą, luźno zwi­sa­jącą kol­czugę. Na ja­jo­wa­tej gło­wie błysz­czał hełm za­koń­czony ro­gami biesa. Wy­glą­dał, jak gdyby zo­stał ku­piony z dru­giej, może na­wet trze­ciej ręki. Dwa po­łą­czone dru­ci­kami szkiełka na no­sie spra­wiały, że mło­dzie­niec przy­po­mi­nał za­gło­dzoną mu­chę. W drżą­cych rę­kach ści­skał wy­mięty per­ga­min. Do­bro­cho­czy wiele sły­szał od in­nych straż­ni­ków ka­pli­czek i miał ogólne po­ję­cie o tym, jak wy­glą­dają ci, któ­rzy przy­by­wają je znisz­czyć. Apa­ry­cja chło­paka ani tro­chę nie wpi­sy­wała się w za­sły­szane opo­wie­ści.

– Więc nie wy­słała cię Świą­ty­nia Cira? Nie przy­by­łeś, by znisz­czyć ostat­nią ka­pliczkę Gruna? – za­py­tał w końcu zdzi­wiony Straż­nik.

– Ależ skąd, nic z tych rze­czy! – za­pew­nił żar­li­wie przy­bysz i do­dał: – Ja, prawdę mó­wiąc, je­stem jak naj­dal­szy od an­ga­żo­wa­nia się w re­li­gijne spory. W ża­den spo­sób nie można ich zwe­ry­fi­ko­wać na­ukowo. No, ale ro­zu­miem, że lu­dziom jest to ja­koś po­trzebne do ży­cia – za­kończył, wbi­ja­jąc wzrok w zie­mię.

Do­bro­cho­czy wiele w swym dłu­gim ży­ciu już wi­dział, ale z ta­kim cu­da­kiem ze­tknął się po raz pierw­szy. Prze­krzy­wił głowę i za­py­tał:

– Coś ty za je­den?

Chło­pak ze świ­stem wcią­gnął po­wie­trze, usi­łu­jąc nie oka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia.

– Mam na imię Cil­ge­ran, je­stem dok­to­ran­tem teo­rii bo­ha­ter­stwa na Wy­dziale Nauk Bar­ba­rzyń­skich Uni­wer­sy­tetu imie­nia Kelta Nie­zwy­cię­żo­nego w Mą­dro­bo­rzy. Koń­czę wła­śnie swoją roz­prawę dok­tor­ską o okrzy­kach uży­wa­nych pod­czas walk i mu­szę wy­ko­nać ostat­nie ba­da­nie te­re­nowe. Oczy­wi­ście mam tu po­trzebne ze­zwo­le­nie, pod­pi­sane przez sa­mego dzie­kana. – Za­ma­chał wy­mię­tym per­ga­mi­nem, na któ­rym istot­nie lśniła wielka czer­wona pie­częć.

Straż­nik ka­pliczki po­my­ślał, że dzień nie mógł skrę­cić w bar­dziej nie­do­rzeczną stronę. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła nad my­ślą o szyb­kim mach­nię­ciu sie­kierą.

– Ale ja­kie ba­da­nie? I dla­czego tu­taj?

– W Biu­le­ty­nie Uni­wer­sy­tec­kim na­pi­sali, że dziś przy­bę­dzie tu Gnie­wosz z Zie­lo­nych Pól. Ro­zu­mie pan, że nie mo­głem prze­pu­ścić ta­kiej oka­zji. Co­raz trud­niej zo­ba­czyć do­brą walkę, ka­pli­czek po­pu­lar­nych nie­gdyś bóstw jest co­raz mniej… – chciał za­koń­czyć, lecz wi­dząc groź­nie marsz­czące się, krza­cza­ste brwi Straż­nika, szybko do­dał – …nad czym, co oczy­wi­ste, ubo­le­wam! Nic tak ożyw­czo nie wpływa na funk­cjo­no­wa­nie spo­łe­czeń­stwa jak wie­lo­wy­zna­nio­wość, za­wsze to po­wta­rzam!

Wtem roz­mówcy usły­szeli trzask ga­łęzi. Zza gę­stwiny wy­ło­nił się męż­czy­zna okuty od stóp do głów w stal. Na jego tar­czy i ki­ry­sie stra­szył wy­ma­lo­wany ba­zy­li­szek o wście­kle czer­wo­nych śle­piach. Za­mknięty hełm su­ge­ro­wał, że oto nie kro­czy w ich stronę czło­wiek, lecz zro­dzony z że­laza stwór. Przy­były wbił w zie­mię za­koń­czony zdo­bioną dro­gimi ka­mie­niami gło­wicą miecz i wy­krzyk­nął:

– Nie­cny stwo­rze! Czci­cielu fał­szy­wych boż­ków! Gnę­bi­cielu je­dy­nej wiary! Ja, Gnie­wosz z Zie­lo­nych Pól, Sługa Cira Wszech­ojca, Obrońca prawdy, ko­biet i dzieci, wy­zy­wam cię na po­je­dy­nek na śmierć i ży­cie! Tu­taj, na udep­ta­nej ziemi, splu­ga­wio­nej przez two­jego pana, psiego syna, czarta obrzy­dłego!

Do­bro­cho­czy uniósł wy­żej to­pór. Pa­trzył długo na ry­ce­rza, po czym rzekł spo­koj­nie:

– To las, ry­ce­rzu. Nie ma w nim in­nej nie­na­wi­ści poza tą, którą no­sisz w so­bie. Odejdź, a ni­czyja krew nie zo­sta­nie dziś prze­lana.

Gnie­wosz z Zie­lo­nych Pól bły­ska­wicz­nym ru­chem wy­rwał miecz z ziemi. Trzy­krot­nie ude­rzył opan­ce­rzoną pię­ścią w ki­rys, w sam śro­dek ba­zy­lisz­ko­wego łba. Po le­sie po­niósł się ciężki huk. Zza sta­lo­wej za­słony po­pły­nął krzyk:

– Nie ma boga po­nad Cira! Ale dla cie­bie, po­czwaro, jest tylko mrok za­po­mnie­nia! Nie uj­rzysz wrót do Kró­le­stwa Ty­siąca Świa­teł!

I ru­szył z chrzę­stem do walki. Bro­dacz usko­czył przed cio­sem. Za­mach­nął się cięż­kim to­po­rzy­skiem, lecz broń od­biła się od unie­sio­nej tar­czy. W na­stęp­nej se­kun­dzie ry­cerz ude­rzył nią ciężko o czoło prze­ciw­nika i pchnął mie­czem. Wiel­ko­lud, po­mimo swej masy, był jed­nak zwinny – ostrze prze­szło tuż pod jego pa­chą. Za­ci­snął na nim umię­śnione przed­ra­mię i za­mie­rzył się sie­kierą. Byłby to ko­niec po­je­dynku, gdyby Gnie­wosz nie pu­ścił rę­ko­je­ści i nie wy­co­fał się ku oka­la­ją­cym po­lanę drze­wom. Pa­trzyli na sie­bie przez chwilę. Straż­nik mi­nio­nych cza­sów i bo­jow­nik o to, co wła­śnie na­de­szło. Ich cięż­kie od­de­chy uno­siły się po­nad sta­rym la­sem. Na­gle wdarł się po­mię­dzy nie odro­binę zmie­szany głos:

– Eee… ja prze­pra­szam, że prze­szka­dzam w tak waż­nym mo­men­cie, ale wszystko zda­rzyło się tak szybko, że za­po­mnia­łem za­py­tać, czy mo­gliby mi pa­no­wie wy­peł­nić krótką an­kietę? To bar­dzo istotny ele­ment tak zwa­nej ob­ser­wa­cji uczest­ni­czą­cej. Naj­le­piej by­łoby, gdy­bym mógł tro­chę z wami po­być, po­roz­ma­wiać, po­znać wa­sze co­dzienne ży­cie, ale na to chyba nie ma szans, więc an­kieta musi wy­star­czyć. Nie chcia­łem cze­kać do za­koń­cze­nia po­je­dynku, bo po­dej­rze­wam, że… eee… mógł­bym mieć już wtedy pro­blem z uchwy­ce­niem obu per­spek­tyw.

Cil­ge­ran wy­cią­gnął ze skó­rza­nej torby za­pi­sane zie­lo­nym atra­men­tem pa­piery. Nie­pew­nie pod­su­nął je­den Gnie­wo­szowi. Ry­cerz na­wet nie spoj­rzał na dok­to­ranta.

– Przecz mi z oczu, kmio­cie! – wy­krzyk­nął i ude­rzył Cil­ge­rana z otwar­tej dłoni. Mru­gnię­cie okiem póź­niej śmi­gnął w kie­runku za­sko­czo­nego Do­bro­cho­czego i wy­szar­pał za­brane ostrze.

Spo­tka­nie sta­lo­wej rę­ka­wicy z prysz­cza­tym po­licz­kiem spra­wiło, że chło­pak po­szy­bo­wał hen, w krzaki. Roz­cie­ra­jąc obo­lałą twarz, po­my­ślał, że nie po­wi­nien już na sa­mym po­czątku an­kiety za­da­wać py­ta­nia o to, czy prze­py­ty­wany nie od­czuwa wo­bec prze­ciw­nika uprze­dzeń ga­tun­ko­wych. Tak, to miało prawo zi­ry­to­wać. Tym­cza­sem walka roz­go­rzała na nowo i Cil­ge­ran, po­mimo pul­su­ją­cego bólu, po­wró­cił do pil­nego no­to­wa­nia.

Szybko za­pi­sy­wał, jak ry­cerz opiera gło­wicę mie­cza o tors i szar­żuje na Straż­nika, jak gdyby dzier­żył ko­pię. Ze zdzi­wie­niem za­pi­sał, że Do­bro­cho­czy je­dy­nie stoi i pa­trzy, wy­glą­da­jąc, jakby nie za­mie­rzał się bro­nić. I wtedy stało się coś, przez co Gnie­wosz gwał­to­wa­nie wy­ha­mo­wał, a pióro ukry­tego w za­ro­ślach Cil­ge­rana za­marło w bez­ru­chu nad per­ga­mi­nem. Jego usta za­mie­niły się w po­kaź­nych roz­mia­rów, do­sko­nale okrą­głe O. Bo oto bro­da­cza oto­czył wi­cher, w środku któ­rego tań­czyły li­ście, źdźbła traw, mchy i ga­łę­zie. Zło­żone nie­mal z sa­mych mię­śni wiel­kie ciel­sko zda­wało się roz­pły­wać, skóra ni­kła w kłę­bach uno­szą­cej się pary. Ale Cil­ge­ran nie zo­ba­czył pod nią mięsa czy ko­ści. Była tylko zie­mia wy­le­wa­jąca się spod pa­ru­ją­cego ciała. Mgnie­nie oka póź­niej po po­tęż­nym bro­da­czu nie było śladu. Ry­cerz i Cil­ge­ran pa­trzyli na usy­paną z ziemi górę, która za­trzę­sła się, ufor­mo­wała w coś na kształt ol­brzy­miego ludz­kiego ciała i, choć nie po­sia­dała ust, huk­nęła po­sęp­nie:

– Był las, nie było was… bę­dzie las, nie bę­dzie was!

Stwór roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Na­gle Gnie­wo­sza oto­czył błot­ni­sty wir, który go uniósł i ci­snął o naj­bliż­szy świerk. Spo­mię­dzy dziko sze­lesz­czą­cych ga­łęzi wy­fru­nęły spło­szone ptaki. Wir na po­wrót stał się ziem­nym po­two­rem. Do­padł do ry­ce­rza i ob­jął wiel­kimi ła­pami jego hełm. Za­czął go miaż­dżyć, a zza wi­zury roz­legł się zbo­lały jęk. Ręka Cil­ge­rana le­dwo na­dą­żała za bły­ska­wicz­nymi zwro­tami ak­cji. Gdy wy­da­wało się, że ry­cerz lada mo­ment wyda ostat­nie tchnie­nie, ten uniósł do góry rę­ko­jeść i przy­sta­wił tuż przed twarz Do­bro­cho­czego. Gło­wica wy­bu­chła bia­łym świa­tłem. Straż­nik ka­pliczki pu­ścił Gnie­wo­sza i za­sło­nił łap­skami twarz, wrzesz­cząc opę­tań­czo. Blask zda­wał się ośle­piać i ra­nić, po­mimo że stwór nie miał prze­cież oczu. Upadł na ko­lana, a zie­mia, z któ­rej zo­stał stwo­rzony, za­częła tward­nieć i kru­szyć się. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem Gnie­wo­sza, dzier­żą­cego pło­nącą czy­stym świa­tłem gło­wicę, Do­bro­cho­czy sta­wał się mniej­szy i mniej­szy, roz­sy­py­wał się. Ry­cer­ską twarz za­sła­niał hełm, lecz w gło­sie wy­raź­nie roz­brzmie­wał triumf:

– Ko­wal, który wy­ko­nał ten miecz, za­kuł w jego gło­wicy drza­zgę z ło­dzi Cira Stwo­rzy­ciela. To z jej po­kładu Ten, Który Jest, stwo­rzył świat. Praw­dziwy świat, stwo­rze, nasz świat. Nie ma w nim miej­sca dla po­mio­tów ta­kich jak ty. Nie mo­żesz znieść świa­tła czy­stego ży­cia. Roz­płyń się w wiecz­nym ja­śnie­niu, wra­caj do ni­co­ści. Nie ma mroku, który prze­zwy­cięży ten blask, nie ma próżni, która po­chło­nie tę świę­tość.

Cil­ge­ran po szkol­nemu długo trzy­mał rękę unie­sioną w górę. Jako że nikt nie zwra­cał na niego uwagi, nie wy­trzy­mał i krzyk­nął:

– Prze­pra­szam, ale jak brzmiało to ostat­nie zda­nie? Co tam było? „Nie na próżno po­chło­nie mnie ten gość”? Niech mi pan wy­ba­czy, ale ca­łość brzmiała tak pięk­nie, że mu­szę ko­niecz­nie to umie­ścić w swo­jej roz­pra­wie!

Za­sko­czony Gnie­wosz od­wró­cił się ku Cil­ge­ra­nowi i mi­mo­wol­nie mruk­nął:

– Co…

Nie do­koń­czył, bo w tym mo­men­cie na­de­szła śmierć.

Uwol­niony spod bla­sku Gnie­wo­szo­wego mie­cza po­twór na po­wrót urósł. Na­parł ciel­skiem na tors ry­ce­rza i prze­bił go na wy­lot wielką pię­ścią. Stwo­rzone z le­śnej ziemi ra­mię zmie­szało się z krwią. Gnie­wosz z Zie­lo­nych Pól, obrońca wiary, gło­si­ciel prawdy, straż­nik wszel­kich cnót, po­kor­nie wzniósł oczy ku niebu i wy­szep­tał:

– Ty kurwi synu…

Cil­ge­ran za­wa­hał się. Nie był pewny, czy osta­nie słowa ry­ce­rza na­le­żało za­kla­sy­fi­ko­wać jako po­że­gnalny bi­tewny okrzyk, czy ra­czej jako per­so­nalną uwagę, skie­ro­waną w stronę pro­wa­dzą­cego ob­ser­wa­cję. W dru­gim wy­padku nie było po­wodu do no­to­wa­nia, po­nie­waż wy­cho­dzi­łoby to poza ramy tak ce­nio­nego przez Cil­ge­rana na­uko­wego obiek­ty­wi­zmu. Za­wsze mo­gło też cho­dzić o roz­cza­ro­wa­nie tym, co ry­cerz zna­lazł na końcu przy­sło­wio­wego świa­tła w tu­nelu. Tego typu kwe­stie dok­to­rant wo­lał jed­nak po­zo­sta­wić teo­lo­gom.

Tym­cza­sem Do­bro­cho­czy stał chwilę nad tru­pem Gnie­wo­sza, po czym pod­szedł do za­ro­śli, w któ­rych skry­wał się chło­pak. Ten uśmiech­nął się nie­pew­nie i po­wie­dział:

– Ser­decz­nie panu gra­tu­luję. To zna­czy jako wy­ko­nu­jący ba­da­nie te­re­nowe oczy­wi­ście nie mo­głem ni­komu ki­bi­co­wać, ale jak to u nas mó­wią, wy­gra­nym le­piej nie pod­pa­dać. No­tatki z wa­szego po­je­dynku na pewno bar­dzo, ale to bar­dzo wzbo­gacą moją roz­prawę! – za­koń­czył, sta­ra­jąc się, by słowa za­brzmiały dziar­sko. Ukło­nił się i spró­bo­wał przejść obok Do­bro­cho­czego. Po­twór za­sto­po­wał go po­tęż­nym łap­skiem.

– Co zda­rzyło się w le­sie, zo­staje w le­sie… – wark­nął i uniósł pięść.

Cil­ge­ran zbladł i wy­beł­ko­tał:

– A-ale j-ja j-już m-mó­wi­łem, ż-że m-mam u-upo­waż­nie­nie z-z u-uczelni…

Znów wy­jął z torby po­gnie­ciony do­ku­ment. Za­ma­chał nim przed po­two­rem drżącą ręką. Ale Do­bro­cho­czy miał już dość lu­dzi na dziś. Wy­mie­rzył cięż­kiego pra­wego sierpa pro­sto w twarz mło­dzieńca.

Pięść od­biła się od nie­wi­dzial­nej ściany. Do­bro­cho­czy za­chwiał się i upadł z hu­kiem na plecy.

Stru­chlały Cil­ge­ran wpa­try­wał się z nie­do­wie­rza­niem w upo­waż­nie­nie, które po­bły­ski­wało te­raz de­li­kat­nym nie­bie­skim świa­tłem.

– No tak – wy­szep­tał, gdy so­bie uzmy­sło­wił, co się wła­śnie stało. – Upo­waż­nie­nie mu­siało zo­stać po­sy­pane solą i świeżą rutą. To spraw­dzony spo­sób na le­śne de­mony. Ko­chane pa­nie z dzie­ka­natu! – Nie­mal za­śpie­wał z ra­do­ści.

Nie­stety, ćwierć od­de­chu póź­niej do­ku­ment roz­sy­pał się w proch. Pani Bo­żen­n­ka­wen z Dzie­ka­natu Wy­działu Nauk Bar­ba­rzyń­skich rów­nie su­mien­nie wy­ko­ny­wała swoje obo­wiązki, co dbała o wy­dzia­łowe fi­nanse. Dla­tego przy wy­da­wa­niu upo­waż­nień do ba­dań te­re­no­wych dla stu­den­tów i dok­to­ran­tów uży­wała naj­tań­szej wa­rzo­nej soli oraz su­szo­nej i dawno zwie­trza­łej ruty. W tym cza­sie Do­bro­cho­czy zdą­żył wstać. Twarz stwora wy­glą­dała, jakby nie­po­rad­nie ule­piło ją z gliny dziecko, nie po­sia­dała oczu ani ust. Po­mimo to Cil­ge­ran mógł przy­siąc, że de­mon pa­trzy zło­śli­wie na roz­pro­szony wśród traw pył i uśmie­cha się po­gar­dli­wie.

Dok­to­rant od­wró­cił się i za­czął biec, ile tylko sił w pa­ty­ko­wa­tych no­gach. Sły­szał tuż za ple­cami cięż­kie kroki straż­nika ka­pliczki. Duszne le­śne po­wie­trze co­raz głę­biej za­le­gało w nie­przy­zwy­cza­jo­nych do wy­siłku płu­cach Cil­ge­rana. Zie­mia pod sto­pami za­czy­nała przy­po­mi­nać ka­mień. Le­śne ostępy miały więc zo­stać jego gro­bem – taka myśl roz­sia­dła się w pierw­szym wa­go­niku ko­lejki stra­chu, pę­dzą­cej przez tory umy­słu chło­paka. Nie­stety do­piero w ostat­nim usia­dła ta przy­po­mi­na­jąca o pa­trze­niu pod nogi. Cil­ge­ran za­ha­czył bu­tem o zmur­szały ko­rzeń i wy­rżnął jak długi. Wy­słu­żony hełm po­tur­lał się gdzieś w krzaki, ka­wałki szkła z roz­bi­tych oku­la­rów po­ra­niły twarz dok­to­ranta, ze­rwana z pa­ska torba po­szy­bo­wała w górę, wy­plu­wa­jąc z prze­past­nego wnę­trza liczne no­tatki, do­ku­menty, pióro i bu­te­leczkę atra­mentu.

Nad Cil­ge­ra­nem wy­rósł gi­gan­tyczny cień. Do­bro­cho­czy pod­niósł przy­po­mi­na­jącą ko­pyto nogę. Chło­pak że­gnał się w my­ślach ze wszyst­kim, co ko­chał. Z ro­dzin­nym mia­stecz­kiem, bab­cią, uczel­nią, pro­fe­so­rami, ko­le­gami ze stu­diów, bi­blio­tecz­nymi ka­rami. No, z tym ostat­nim to tak na­prawdę nie, ale z głę­bin pod­świa­do­mo­ści wy­pły­nęło wspo­mnie­nie nie­od­da­nych ksią­żek. Cóż, spad­ko­biercy będą mu­sieli ja­koś so­bie z tym po­ra­dzić. Cil­ge­ran przy­mknął oczy w ocze­ki­wa­niu na cios.

Ura­to­wał go wiatr.

Tań­czące w po­wie­trzu kartki wy­ko­ny­wały wła­śnie tę część układu cho­re­ogra­ficz­nego, w któ­rej jedna z nich odłą­cza się od reszty i lą­duje na py­sku de­mona. Prze­wrotny los chciał, że była to ta za­wie­ra­jąca an­kietę. Zdez­o­rien­to­wany Do­bro­cho­czy war­czał, prze­wra­ca­jąc łbem na lewo i prawo. Za­pewne za­raz zro­zu­miałby, dla­czego prze­stał co­kol­wiek wi­dzieć, gdyby nie bu­te­leczka tu­szu, roz­bi­ja­jąca się na środku jego czoła. Stwór za­wył, jakby go pa­lono żyw­cem. Do­piero po cza­sie Cil­ge­ran zro­zu­miał, że waż­nym skład­ni­kiem atra­mentu jest sa­dza z drzew igla­stych. Do­bro­cho­czy mu­siał czuć się jak czło­wiek, któ­rego ob­rzu­cili zwę­glo­nymi zwło­kami po­bra­tym­ców. Te­raz jed­nak chło­pak my­ślał o bar­dziej na­glą­cych spra­wach. Od­czoł­gał się, wstał chwiej­nie i sko­czył w za­ro­śla. Ale nie było za nimi bez­piecz­nego gruntu, je­dy­nie stroma skarpa. Cil­ge­ran długo ko­zioł­ko­wał, bez­wład­nie spa­dał, zdzie­ra­jąc na ka­mie­niach ogniwa i tak zu­ży­tej już kol­czugi. Zde­rzył się z ma­syw­nym pniem i jego świa­do­mość roz­pro­szyła się w nocy.

Gdy od­zy­skał zmy­sły, ciem­ność pa­no­wała już nad tym dru­gim, ze­wnętrz­nym świa­tem. Ro­zej­rzał się wo­kół. Zna­lazł się na ścieżce. Z obu jej stron usta­wione zo­stały ka­mie­nie, a wy­ryte na nich glify pul­so­wały zie­lo­nym świa­tłem wśród mroku. Dla­tego ni­g­dzie nie wi­dział Straż­nika. De­mony nie mo­gły wyjść poza las. Cil­ge­ran po­pa­trzył w gwiazdy, przy­po­mi­na­jąc so­bie ostat­nie wy­da­rze­nia.

– Tak – szep­nął z sa­tys­fak­cją – za­wsze warto przy­go­to­wać an­kietę.

Co prawda no­tatki po­zo­stały w le­śnej głu­szy, ale Cil­ge­ran za­wsze miał przy so­bie za­pa­sowy no­tat­nik. Wła­sną pa­mięć. Za­czął po­woli iść w stronę Mą­dro­bo­rzy. Plecy owie­wał mu de­li­katny wiatr, uno­szący li­ście i igły.

***

Rzę­si­sty deszcz bły­ska­wicz­nie wy­ga­sił ogni­sko. Cięż­kie kro­ple roz­bi­jały się o li­ście i ga­łę­zie drzew, ich dro­binki kon­ty­nu­owały lot pro­sto ku ple­dowi, w który opa­tu­lony był wę­dro­wiec. Koń, czarny jak ota­cza­jąca ich noc, par­skał raz za ra­zem. Z noz­drzy zwie­rzę­cia bu­chały kłęby pary. Męż­czy­zna uspo­ka­ja­jąco gła­dził wierz­chowca po mo­krej grzy­wie. Dbał o swego naj­lep­szego i je­dy­nego przy­ja­ciela. Czuł się sa­motny. Ni­gdy nie po­znał swo­jej ro­dziny. Miał trudną i bo­le­sną prze­szłość. Był ma­ło­mówny i po­nury. I nie­szczę­śli­wie za­ko­chany. Wszę­dzie obcy, ni­g­dzie nie za­znał ak­cep­ta­cji. In­nymi słowy: sta­no­wił wręcz mo­de­lo­wego bo­ha­tera do wy­na­ję­cia, do­sko­nale wpi­su­ją­cego się w obecne trendy. Pro­blem po­le­gał na tym, że to, co było modne, sta­wało się rów­nież po­wszechne, a to, co po­wszechne, szybko staje się nudne. Ry­nek się psuje i na­stę­puje prze­syt.

Za­sta­na­wiał się, czy nie po­wi­nien po­szu­kać ja­kiejś sie­roty, którą mógłby chro­nić – ten sto­sun­kowo świeży trend miałby szansę przy­cią­gnąć no­wych po­ten­cjal­nych klien­tów. Spoj­rzał na roz­cią­ga­jące się po­nad la­sem mury Mą­dro­bo­rzy – całe mia­sto spało, ulewa zgo­niła z ulic rze­zi­miesz­ków, włó­czę­gów, że­bra­ków, usłu­go­daw­ców i usłu­go­bior­ców po­tęż­nej kor­po­ra­cji Nie­rządu. Trwa­jący dziel­nie na mu­rach straż­nicy zda­wali się sen­nie ki­wać, otwie­rali sze­roko oczy, do­piero gdy współ­to­wa­rzysz wy­mie­rzył im ostrze­gaw­czego kuk­sańca. Świa­tła we wszyst­kich oknach już dawno zga­sły… Za­raz, mo­ment, jedno na­dal ma­ja­czyło w od­dali. Wę­dro­wiec do­strzegł drobne świa­tełko, tlące się słabo w jed­nej z okien­nic uni­wer­sy­tec­kiej wieży. Więc nie tylko straż­nicy nie spali – to pew­nie ja­kiś sta­ra­jący się nad­go­nić ca­ło­roczną wie­dzę stu­dent sie­dział nad spi­sa­nymi przed wie­kami per­ga­mi­nami albo stary pro­fe­sor koń­czył two­rze­nie ar­ty­kułu tuż przed upły­wem ter­minu.

Mą­dro­bo­rza. Nie­któ­rzy zwali ją Do­ctis, czyli Mia­sto-Uni­wer­sy­tet. Pełne ja­jo­gło­wych i wy­su­szo­nych, nie­do­tle­nio­nych, śla­ma­zar­nych na­ukow­ców. Męż­czy­zna jed­nego był pe­wien – tu nie znaj­dzie oka­zji do za­robku. We­dle le­gend dawni bo­go­wie ry­wa­li­zo­wali o pa­tro­nat nad Ma­dro­bo­rzą, w cza­sach gdy ta była jesz­cze nie­wielką osadą. Bóg Yrva za­ofe­ro­wał miesz­kań­com Nie­złomny Cha­rak­ter i Pło­nące Ostrze, ale dar ten nie spo­tkał się z apro­batą. Za to bo­gini Mida tra­fiła w dzie­siątkę – osad­nicy z en­tu­zja­zmem przy­jęli Święty Spo­kój, Zimne Piwo i Do­brą Lek­turę.

Nie, tu z pew­no­ścią nie wy­da­rzy się nic war­tego uwagi. Obcy po­my­ślał, że czas ru­szać, po­szu­kać ja­kie­goś dziecka do ochrony, a także wy­my­ślić nowe chwy­tliwe ha­sło re­kla­mowe. I znik­nął w le­śnej gę­stwi­nie wraz z ko­niem pro­wa­dzo­nym za uzdę. A deszcz wciąż na­pie­rał…

***

…na okra­to­wane okien­nice. Cil­ge­ran z tru­dem zmu­szał po­wieki do utrzy­my­wa­nia się w sta­nie otwar­cia. Po spo­tka­niu z Do­bro­cho­czym całe ciało na­dal pul­so­wało mu bó­lem, choć uni­wer­sy­tecka hi­gie­nistka zro­biła, co tylko po­tra­fiła. Chło­pak nie miał jed­nakże czasu na na­rze­ka­nie, ważny dzień zbli­żał się wiel­kimi kro­kami.

Świeca na biurku w skryp­to­rium już pra­wie się wy­pa­liła. Jesz­cze raz po­sta­no­wił spraw­dzić, czy wszystko jest przy­go­to­wane. Tak, dzień obrony jego roz­prawy dok­tor­skiej miał wkrótce na­dejść. Te­mat pracy brzmiał Od „Ar­ghhh!” do „Po­sma­kuj tego, dra­niu!”. Se­man­tyka okrzy­ków bi­tew­nych na przy­kła­dzie współ­cze­snych walk i obej­mo­wał naj­now­sze usta­le­nia klu­czo­wych teo­rii bo­ha­ter­stwa. Cil­ge­ran zdo­by­wał szlify w Ka­te­drze Li­te­ra­tury Hy­bryj­skiej, która sły­nęła z wy­pusz­cza­nia w świat teo­re­ty­ków po­tra­fią­cych do każ­dej walki, wojny czy ba­ta­lii o losy świata do­brać od­po­wied­nie na­rzę­dzia ba­daw­cze, sub­tel­nie zin­ter­pre­to­wać po­szcze­gólne frag­menty boju, okre­ślić sensy za­warte w okrzy­kach dziel­nych bo­ha­te­rów, a także zna­cze­nia wy­ni­ka­jące z uży­wa­nia na polu bi­twy róż­nych, czę­sto zna­nych je­dy­nie z le­gend stwo­rów. Go­rzej było, gdy w trak­cie po­stę­po­wa­nia ba­daw­czego jed­nego ze słyn­nych na­ukow­ców tra­fiła zbłą­kana strzała lub przy­wo­łany przez ne­kro­mantę de­mon zma­te­ria­li­zo­wał się aku­rat w miej­scu, gdzie ba­dacz przy­siadł z pió­rem i per­ga­mi­nem. Na to wy­bitni aka­de­micy nie mieli już rady – przy­go­to­wa­nie teo­re­tyczne po­chła­niało w za­sa­dzie całe ży­cie i nie zo­sta­wało z niego już nic na odro­binę tre­ningu prak­tycz­nego. Ale ci, któ­rym szczę­śli­wie udało się prze­żyć, z re­guły do­cho­dzili do wy­so­kich sta­no­wisk uczel­nia­nych i byli pu­bli­ko­wani w wy­soko punk­to­wa­nych cza­so­pi­smach. Coś za coś.

Myli się ten, kto uważa, że obrona pracy dok­tor­skiej po­le­gała je­dy­nie na przed­sta­wie­niu naj­waż­niej­szych za­ło­żeń swo­jej roz­prawy, usto­sun­ko­wa­niu się do za­strze­żeń re­cen­zen­tów, od­po­wie­dzi na ewen­tu­alne py­ta­nia pa­da­jące z sali i wy­gło­sze­niu prze­mowy koń­co­wej. O nie, obrona dok­tor­ska na Uni­wer­sy­te­cie Wiel­ko­bo­ha­ter­skim imie­nia Kelta Nie­zwy­cię­żo­nego to nie były rurki z kre­mem, moi dro­dzy.

Na­leży za­cząć od tego, że zgod­nie z nie­pi­saną pro­ce­durą po czę­ści ofi­cjal­nej na­stę­po­wał uświę­cony la­tami tra­dy­cji obiad. Za­py­ta­cie: co w tym nie­zwy­kłego? Ano, co nieco było, zwa­żyw­szy, że ob­ra­du­jąca ko­mi­sja skła­dała się nie tylko z lu­dzi, lecz rów­nież z kra­sno­lu­dów, el­fów, ni­zioł­ków, le­śnych trolli, ru­sa­łek i jed­nej strzygi1. Już samo ob­sa­dze­nie stołu sta­wało się skom­pli­ko­wane. Elfy, jak po­wszech­nie wia­domo, nie po­winny sia­dać w bli­skim są­siedz­twie kra­sno­lu­dów, ina­czej nie­winna gadka szmatka bar­dzo szybko prze­ro­dzi się w kłót­nie o prze­wi­nie­nia i wza­jemne krzywdy, ma­jące źró­dła przed ty­sią­cami lat. Gro­ziło to znacz­nym za­ostrze­niem dys­ku­sji, i to w sen­sie jak naj­bar­dziej do­słow­nym. Le­śnie trolle z ko­lei nie po­winny być sa­dzane zbyt bli­sko lu­dzi, po­nie­waż za­cho­dziło duże praw­do­po­do­bień­stwo, że ci dru­dzy zo­staną po­my­leni ze scha­bo­wym. Ni­ziołki na­le­żało od­izo­lo­wać od ru­sa­łek – były szcze­gól­nie po­datne na ich urok, co fi­nal­nie gro­ziło uto­pie­niem w uni­wer­sy­tec­kiej to­a­le­cie. Pa­ra­dok­sal­nie naj­mniej pro­ble­mów spra­wiała pro­fe­sor Miaż­dżec – na strzygę wy­star­czał zwy­kle so­lidny łań­cuch ze sre­bra. Był oczy­wi­ście kosz­towny, ale czego się nie robi dla zre­ali­zo­wa­nia wa­run­ków umowy o współ­pracę z Uni­wer­sy­te­tem w Per­syl­wa­nii.

Osobny pro­blem sta­no­wił ja­dło­spis. Tak zróż­ni­co­wane menu ge­ne­ro­wało ogromne wy­datki – sama woda z Przed­wiecz­nych Źró­deł dla wy­kła­dow­ców bę­dą­cych el­fami kosz­to­wała wię­cej, niż wy­no­siło mie­sięczne sty­pen­dium dok­to­ranc­kie. Nie wspo­mi­na­jąc na­wet o kra­sno­ludz­kich pie­ro­gach z ka­mie­niami, spro­wa­dza­nych spe­cjal­nie ze Szkar­łat­nych Gór, czy księ­ży­co­wych ciast­kach dla ru­sa­łek. Wła­ści­ciel uni­wer­sy­tec­kiej sto­łówki, pan Glanc2, sta­now­czo od­mó­wił do­star­cze­nia wą­troby mło­dego ry­ce­rza dla pro­fe­sor Miaż­dżec. Cil­ge­ran miał głę­boką na­dzieję, że za­gra­niczna ba­daczka za­do­woli się żel­kami – w per­syl­wań­skiej książce ku­char­skiej wy­czy­tał, ja­koby pod­czas bar­dzo szyb­kiego ciam­ka­nia można było mo­men­tami od­nieść wra­że­nie, że sma­kują nieco po­dob­nie do ludz­kiej wą­troby.

Ko­lejną trud­ność spra­wiały dok­to­ran­towi pre­zenty dla ko­mi­sji. Cil­ge­ran czuł się nie do końca kom­for­towo, trzy­ma­jąc w po­koju szty­let Ka­pi­tana Nerfa, szcze­gól­nie od czasu, gdy w nocy ostrze za­częło mu wy­gra­żać po­ćwiar­to­wa­niem i wiecz­nym po­tę­pie­niem du­szy. Ale cóż było ro­bić, pro­fe­sor Bi­niu był wiel­kim fa­nem an­ty­ków. Dok­to­rant miał już też przy­go­to­wany strój na obronę – nowa kol­czuga wy­glą­dała ni­czym wy­kuta dla kra­sno­ludz­kiego księ­cia. Cho­ciaż tra­dy­cyj­nie była zbyt ob­szerna – żadna ni­gdy nie pa­so­wała na ra­chi­tyczne ciało Cil­ge­rana. Za to hełm z dwoma ostrymi kłami try­tona ide­al­nie ko­re­spon­do­wał z okrą­głymi oku­la­rami. Dok­to­rant po raz ostatni rzu­cił okiem na li­stę– chyba wszystko za­ła­twił. Mógł wra­cać na stan­cję i spa­ko­wać się, ju­tro z sa­mego rana je­chał od­wie­dzić dawno nie­wi­dzianą bab­cię.

Po­zo­sta­wało jesz­cze tylko wy­ło­żyć roz­prawę w bi­blio­tece uni­wer­sy­tec­kiej, ale tym obie­cał się za­jąć pan Rorty Prag­ma­tic­buck. Czy­sta for­mal­ność. Cil­ge­ran po­gła­dził blat stołu. Nie po­tra­fił zli­czyć go­dzin, dni, mie­sięcy, lat, które przy nim spę­dził. Wes­tchnął ciężko – bę­dzie mu go bra­ko­wało. Spoj­rzał w okno. Roz­cią­gał się za nim świat wy­peł­niony nocą, desz­czem, po­hu­ki­wa­niem i wy­ciem miesz­kań­ców po­bli­skiego lasu. Kryła się tam rów­nież ta­jem­nica nie­zna­nego. A to, co nie­znane, ko­ja­rzyło się Cil­ge­ra­nowi ze stra­chem. Nie­na­wi­dził zmian, uni­kał ich jak ognia. Na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy naj­bez­piecz­niej czują się za so­lid­nymi i za­ry­glo­wa­nymi drzwiami tego, co już po­znane. Ide­ali­zo­wał prze­szłość, na­wet je­śli mia­łaby ona ozna­czać wy­da­rze­nia sprzed ostat­nich pię­ciu mi­nut. Na nowe do­świad­cze­nia był otwarty mniej wię­cej tak jak kura na ką­piel w ja­cuzzi wy­peł­nio­nym ro­so­łem. Nie zno­sił wy­rzu­ca­nia, po­nie­waż każdy przed­miot bu­dził w nim ja­kieś wspo­mnie­nie.

Zdmuch­nął świecę i wy­szedł na prze­pastny, roz­świe­tlony po­chod­niami ko­ry­tarz, który w ciągu dnia za­pełni się stu­den­tami i wy­kła­dow­cami. Gwar ich roz­mów był je­dy­nym ha­ła­sem, który to­le­ro­wał. Być może na­wet go po­lu­bił. Pod­szedł do pię­trzą­cych się uni­wer­sy­tec­kich sza­fek i otwo­rzył swoją skrytkę. Na we­wnętrz­nej stro­nie drzwi­czek Cil­ge­ran zor­ga­ni­zo­wał coś na kształt mapy pa­mięci, która skła­dała się z jego naj­waż­niej­szych uczel­nia­nych osią­gnięć. Znaj­do­wał się tam dy­plom za pierw­sze miej­sce w kon­kur­sie na esej o naj­bar­dziej kre­atyw­nych spo­so­bach za­bi­cia ba­zy­liszka. Tuż nad nim za­wie­szony zo­stał me­dal za pierw­sze miej­sce w olim­pia­dzie skrza­to­znaw­czej. Obok me­dalu wid­niała Na­groda Rek­tora, przy­znana Cil­ge­ra­nowi za opu­bli­ko­wa­nie słow­niczka naj­bar­dziej ka­no­nicz­nych okrzy­ków bo­jo­wych. Na sa­mym szczy­cie zaś pysz­niło się dum­nie zwol­nie­nie z wy­cho­wa­nia fi­zycz­nego, prze­dłu­żane rok w rok, ku iry­ta­cji kie­row­nika Stu­dium Kul­tury Fi­zycz­nej. Tak, Cil­ge­ran mógł mieć po­wody do sa­mo­za­do­wo­le­nia. Uśmiech­nął się do wła­snych wspo­mnień, scho­wał per­ga­miny wraz z pió­rem i za­trza­snął drzwiczki. Mu­siał się choć tro­chę prze­spać, a noc po­woli ustę­po­wała miej­sca świ­towi.

***

Po­ło­żony nie­opo­dal Uni­wer­sy­tetu stra­ga­nik pani Wro­no­wej sły­nął z do­brej i nie­dro­giej her­baty, do któ­rej sta­ruszka do­da­wała cia­steczka do­mo­wej ro­boty. Były do­sko­nałe – o ile ktoś za­mie­rzał aku­rat po­peł­nić mor­der­stwo z uży­ciem nie­bez­piecz­nego i cięż­kiego na­rzę­dzia. Sie­dzący przy sto­liku Cil­ge­ran do­strzegł zbli­ża­jącą się kor­pu­lentną syl­wetkę pana Rorty’ego. Uśmiech­nął się do sie­bie na wspo­mnie­nie wspól­nych przy­gód. Dok­to­rant pro­wa­dził na stu­diach za­ocz­nych kon­wer­sa­to­rium, na któ­rym pan Rorty był wy­jąt­kowo rzad­kim go­ściem. Od­ra­bia­nie nie­obec­no­ści zwy­kle wią­zało się z wy­ru­sze­niem w po­dróż, pod­czas któ­rej stu­dent od­by­wał ba­da­nia te­re­nowe albo za­stę­po­wał ma­ją­cych waż­niej­sze sprawy na gło­wie pro­fe­so­rów. Ni­zio­łek z cza­sem stał się nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem wy­praw dok­to­ranta. Byli zu­peł­nie różni: Rorty wi­dział ży­cie ta­kim, ja­kim ono jest, Cil­ge­ran na­to­miast – ta­kim, ja­kim we­dług niego być po­winno. Nie zda­wał so­bie rów­nież sprawy z tego, że nie cały świat to Uni­wer­sy­tet – in­nego ży­cia nie znał i cią­gle usi­ło­wał po­wkła­dać do­brze so­bie znane aka­de­mic­kie klocki w nie­wła­ściwe, cza­sem na­wet śmier­tel­nie groźne dziurki, wy­drą­żone w wiel­kim pu­dełku ży­cia.

Cil­ge­ran i Rorty ra­zem prze­żyli już nie­jedno. Wdra­pali się na znaj­du­jącą się wśród chmur wy­spę za­miesz­kałą przez Gog­ma­goga, ol­brzyma-we­ge­ta­ria­nina, który chciał ocza­ro­wać swoją mię­so­żerną żonę wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wa­nym da­niem. Cier­piały na tym pola oko­licz­nych wie­śnia­ków, które gi­gant nie­ustan­nie ogra­biał. Cil­ge­ran i Rorty pra­wie przy­pła­cili całą przy­godę ży­ciem i skoń­cze­niem w Gog­ma­go­go­wym ko­tle, lecz fi­nal­nie pro­blem udało się roz­wią­zać, a ol­brzymy prze­pę­dzić. Wła­ści­wie to same so­bie po­szły, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chunku li­czy się to, jak coś przed­sta­wiają w swych pie­śniach min­strele, czyż nie?

Spły­wa­jące na plac słońce przy­po­mniało dok­to­ran­towi o wy­pra­wie na pu­sty­nię da­le­kiej Agra­bii – wśród mor­der­czych pia­sków po­szu­ki­wali ostat­niego na świe­cie la­ta­ją­cego dy­wanu, bez któ­rego pa­nie nad­zo­ru­jące uni­wer­sy­tecki Dział Go­spo­dar­czy nie wy­da­łyby ze­zwo­le­nia na or­ga­ni­za­cję kon­fe­ren­cji na­uko­wej. Nim zdo­byli upra­gnioną ma­giczną wy­kła­dzinę, tra­fili w ręce czter­dzie­stu pla­gia­to­rów, spo­tkali Dżinna z prze­ter­mi­no­wa­nej lampy i pra­wie zgi­nęli w pa­łacu suł­tana Szu­ru­bu­ru­ba­chu. Ale opła­ciło się, or­ga­ni­zo­wa­nie kon­fe­ren­cji było bar­dzo wy­soko punk­to­wane w re­gu­la­mi­nie wnio­sku sty­pen­dial­nego.

Ko­lejne przy­gody wy­świe­tlały się co­raz szyb­ciej na pro­jek­to­rze pa­mięci Cil­ge­rana. Spa­nie w na­wie­dzo­nym aka­de­miku. Próba zre­ali­zo­wana grantu na za­bi­cie smoka, choć te dawno wy­gi­nęły. Wy­gna­nie z uni­wer­sy­tec­kich mu­rów Za­konu De­frag­men­ty­stów. Na­prawdę mieli co wspo­mi­nać, choć każdy z nich owo wspo­mi­na­nie ro­zu­miał ina­czej. Pan Rorty czę­sto bu­dził się w nocy zlany po­tem i darł się wnie­bo­głosy, Cil­ge­ran zaś prze­cią­gał się zre­lak­so­wany, świę­cie wie­rząc, że szczę­śliwe za­koń­cze­nie wy­ni­kało z jego wszech­stron­nego oczy­ta­nia, a nie z dzieła przy­padku, ma­ją­cego wy­jąt­kowo oso­bliwy hu­mor. Zdol­no­ści bo­jowe dok­to­ranta można było okre­ślić jako przy­po­mi­na­jące gniew dwu­dzie­sto­let­niego jam­nika po­zba­wio­nego zę­bów, za to z wy­raźną nad­wagą i za­ćmą. Siłę jego ciosu zaś jako równą roz­sza­la­łej gą­sie­nicy, zmie­rza­ją­cej na star­cie czo­łowe z li­ściem ka­pu­sty. Za to wiarą w sys­tem edu­ka­cji mógł ob­dzie­lić wszyst­kich wa­ga­ro­wi­czów świata. Po­ma­chał ra­do­śnie ku ni­zioł­kowi i od­su­nął dla niego krze­sło.

– Pani Wro­nowa wciąż dba o re­pu­ta­cję swo­ich cia­ste­czek – stwier­dził na po­wi­ta­nie pan Rorty i upu­ścił jedno na chod­nik. Gło­śne TRZASK! można było uznać za zwia­stun do­dat­ko­wej pracy dla służb go­spo­darki ko­mu­nal­nej.

– Bez prze­sady, wi­dzia­łem nie­dawno pro­fe­sora Chri­sto, ra­dził so­bie z nim cał­kiem nie­źle – od­po­wie­dział Cil­ge­ran, mie­sza­jąc her­batę.

– Ow­szem, bo jest ogrem i ma zęby ze stali. A w przy­padku tej rasy na­leży to trak­to­wać cał­ko­wi­cie do­słow­nie – orzekł pan Rorty z kwa­śną miną.

– W każ­dym ra­zie je­stem panu bar­dzo wdzięczny, pa­nie Rorty. – Cil­ge­ran po­ło­żył na sto­liku swoją pracę dok­tor­ską. – Sam nie mogę jej za­nieść, je­dyny wóz do Cho­chli­ko­wic od­jeż­dża przed otwar­ciem bi­blio­teki. A jak pan wie, że­la­zne wy­mogi Ko­mi­sji ds. Pro­ce­dur i Ogól­nego Utrud­nia­nia Ży­cia Wszyst­kim Do­okoła zo­stały wy­kute w ogniu dys­cy­pliny.

– No tak, pa­mię­tam, jak kie­dyś dok­tor Gorl nie do­star­czył im na czas wy­kazu swo­ich pu­bli­ka­cji z ostat­niego roku. W końcu ja­koś się do­ga­dali, ale bie­dak zo­stał za­kuty w dyby na uni­wer­sy­tec­kim dzie­dzińcu. Do dziś pa­mię­tam tych okrut­nych stu­den­tów, rzu­ca­ją­cych w niego po­mi­do­rami.

– O ile ko­ja­rzę, był pan w pierw­szym sze­regu rzu­ca­ją­cych – za­uwa­żył Cil­ge­ran.

– No, stam­tąd mia­łem naj­lep­szy wi­dok i dla­tego tak do­kład­nie to pa­mię­tam – od­parł ni­zio­łek i płyn­nie zmie­nił te­mat. – No więc… obrona! Wielka chwila, cze­kał pan na to długo, co?

– Oj tak, te wszyst­kie lata pi­sa­nia, kon­fe­ren­cji, zbie­ra­nia punk­tów do sty­pen­dium, próby za­cho­wa­nia ży­cia… Cie­szę się, że to już nie­długo do­bie­gnie końca.

Pan Prag­ma­tic­buck przez chwilę wa­hał się, czy za­dać to py­ta­nie, lecz osta­tecz­nie za­ry­zy­ko­wał:

– A jak z za­trud­nie­niem? Są na to ja­kieś per­spek­tywy?

Uśmiech na twa­rzy Cil­ge­rana nieco przy­bladł.

– Nie­stety, dzie­kan po­wie­dział, że po­mimo mo­ich świet­nych wy­ni­ków nie ma na to na ra­zie żad­nych wi­do­ków. Wszyst­kie etaty są za­jęte. Przez mo­ment po­ja­wiła się szansa, że pro­fe­sor Ern przej­dzie na eme­ry­turę, ale w końcu zna­lazł Fon­tannę Wiecz­nej Mło­do­ści i nic z tego. Cho­dzą słu­chy, że Za­kon Ubez­pie­czeń Spo­łecz­nych ma te­raz z nim nie­mały pro­blem.

– My­ślał pan już o tym, co bę­dzie ro­bił poza uczel­nią?

Nad sto­li­kiem roz­po­starła się ci­sza. Wi­zja, któ­rej roz­to­cze­nia wy­ma­gało za­dane przez ni­ziołka py­ta­nie, le­żała poza ko­smo­sem wy­obraźni Cil­ge­rana.

– Jak to… poza uczel­nią? – po­wtó­rzył ci­cho i nie­pew­nie dok­to­rant.

Rorty uznał, że po­now­nie na­leży zmie­nić te­mat.

– Nie­po­ko­jąco brzmią ostat­nie wie­ści o woj­skach Dun­holmu, sto­ją­cych tuż na gra­nicy Pusz­czy Birn – za­gaił.

– Ach, czy­ta­łem te do­nie­sie­nia. Ale mo­żemy być spo­kojni, Na­czel­nik Dun­holmu nie od­waży się wy­wo­łać wojny.

– Skąd ta pew­ność?

– Prze­cież mamy rok ty­siąc dwie­ście sześć­dzie­siąty drugi, pa­nie Rorty. Kró­lo­wie Ma­chii uchwa­lili go ro­kiem Mo­kryta Nie­sta­łego.

Mo­kryt Nie­stały był fi­lo­zo­fem, któ­rego teo­ria zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wała ob­raz na­uki. Wy­snuł hi­po­tezę, we­dle któ­rej ma­te­ria mia­łaby być stwo­rzona nie z po­łą­cze­nia wody, po­wie­trza, ognia i ziemi, lecz z nie­do­strze­gal­nych ma­łych ka­mycz­ków, które nie­ustan­nie po­ru­szają się w próżni. Do­wody na to fi­lo­zof miał od­na­leźć we wła­snym pę­che­rzu. Usta­le­nia Mo­kryta z całą pew­no­ścią po­pchnęły na­ukę ku no­wej erze, lecz pan Prag­ma­tic­buck wciąż nie mógł do­szu­kać się związku przy­czy­nowo-skut­ko­wego mię­dzy nimi a ru­chami dun­holm­skich wojsk.

– Ekhm… A wy­ja­śni mi pan tę za­leż­ność bar­dziej pre­cy­zyj­nie? – za­py­tał nie­win­nie, przy­zwy­cza­jony do ob­cho­dze­nia się z Cil­ge­ra­nem jak z nie­groź­nym wa­ria­tem.

– To prze­cież oczy­wi­ste, że Dun­hol­mia­nie nie od­ważą się wy­wo­łać wojny w roku, któ­rego pa­tro­nem jest oj­ciec ca­łej współ­cze­snej na­uki. Tam też mu­szą mieć uni­wer­sy­tety.

Rorty za­mie­rzał od­po­wie­dzieć, że tak na­prawdę świa­tem nie rzą­dzą Aka­de­mia i na­uka, lecz pie­nią­dze, wpływy i siła. Zre­zy­gno­wał, bo zbyt wy­raź­nie wi­dział twarz dok­to­ranta, szczerą i prze­peł­nioną ślepą wiarą w abs­trak­cyjne idee.

– Poza tym do­brze całą sprawę opi­sała moja ba­bu­nia w ostat­nim li­ście: prze­żyła Mo­rowe Le­giony, pa­no­wa­nie Wiecz­nej Nocy, prze­marsz wojsk Mrocz­nego Władcy i męża al­ko­ho­lika, więc ja­kiś tam Dun­holm jej nie­straszny.

Sa­dząc po tym, co pan Prag­ma­tic­buck sły­szał o babci dok­to­ranta, sta­ruszka prze­ży­łaby na­wet apo­ka­lipsę spro­wa­dzoną na świat przez be­stię o sied­miu gło­wach i dzie­się­ciu ro­gach.

– Tylko bła­gam, pa­nie Rorty, niech pan nie za­po­mni za­nieść tej roz­prawy – przy­po­mniał Cil­ge­ran.

– Tak, tak. Dziś mu­szę biec na lek­cje z mo­imi dzie­cia­kami, ale ju­tro zro­bię to za­raz po Kier­ma­szu Za­jęć.

– Kier­masz Za­jęć? To on jesz­cze funk­cjo­nuje? – zdzi­wił się Cil­ge­ran. – My­śla­łem, że po wy­padku z pro­fe­so­rem Te­lem i jego sy­nem wła­dze uni­wer­sy­tetu za­wie­siły tę ini­cja­tywę.

– Wie pan, jak to jest: lu­dzie szybko za­po­mi­nają. A trzeba przy­znać, że kier­masz to do­bry spo­sób na re­klamę fa­kul­te­tów. Poza tym z sy­nem pro­fe­sora osta­tecz­nie nie wy­szło tak źle, do ak­cji wkro­czyli wy­kwa­li­fi­ko­wani ne­kro­manci.

– Sły­sza­łem o tym. Cho­ciaż pro­fe­sor po­dobno na­rzeka, że jego sto­sunki z pier­wo­rod­nym stały się od­tąd odro­binę chłodne.

– Ano, tak to jest, jak bie­rze się za małe jabłko i za duży bełt. Chyba dawno pan nie był w ro­dzin­nych stro­nach, mam ra­cję? – spy­tał ni­zio­łek, spo­glą­da­jąc na sto­jącą tuż obok sto­lika po­dróżną torbę dok­to­ranta.

– Oj, tak, nie mogę się do­cze­kać uj­rze­nia ba­buni. Ko­chana sta­ro­winka co ty­dzień wy­syła mi paczki z upo­min­kami!

– Ma pan na my­śli te fiolki z róż­nymi tru­ci­znami, pod­pi­sane „Na wro­gów mo­jego wnu­czu­sia”, szty­lety z do­łą­czo­nymi kar­tecz­kami o tre­ści: „Na pan­nice, które chcia­łyby się do­brać do cnoty Cil­ge­ranka” i mor­gensz­tern z wy­ry­tym na sty­li­sku na­pi­sem: „Gdyby ktoś wąt­pił w do­bre ser­duszko Cil­gu­sia”?

– Ech, ta ba­bu­nia… Dru­giej ta­kiej nie ma na ca­łym kon­ty­nen­cie – od­parł sen­ty­men­tal­nie dok­to­rant.

– O, na­wet nie śmiem w to wąt­pić.

Nie­ba­wem miał nad­je­chać wóz do Cho­chli­ko­wic, a pan Rorty spie­szył się do pracy w szkole. Scho­wał roz­prawę do torby i po­że­gnał się z dok­to­ran­tem. Po chwili wró­cił, by za­brać kilka cia­ste­czek pani Wro­no­wej. Ostat­nio mie­wał pod­czas lek­cji pro­blemy wy­cho­waw­cze z grupką nadak­tyw­nych ogrzą­tek i po­trze­bo­wał cze­goś do obrony. Cil­ge­ran pa­trzył, jak ni­zio­łek znika w tłu­mie.

– Poza uczel­nią – po­wie­dział ci­cho sam do sie­bie. Za­pa­trzył się w ja­sny ho­ry­zont i wes­tchnął.

***

Bar Pod Za­my­ślo­nym Gar­gul­cem był w wie­czor­nych go­dzi­nach prze­peł­niony. Gwar roz­mów, brzdę­ka­nie ku­fli, spo­tka­nia pierw­szego stop­nia czy­jejś pię­ści z czy­jąś twa­rzą wy­peł­niały karczmę aż po sam su­fit. Pół­ogr Stary Tolo w sku­pie­niu po­le­ro­wał do czy­sta szkla­nice, które na­stęp­nie ma­czał w mi­sce z bło­tem – by­walcy Gar­gulca dbali o hi­gienę, ale lu­bili też po­czuć od­po­wiedni kli­mat. W rogu Sali, po­chy­leni przy ma­łym stole, dys­ku­to­wali trzej męż­czyźni – Pirs, Jano i Ga­fon, nie­stru­dzeni i cza­sem nie­ustra­szeni człon­ko­wie Pa­trolu Uni­wer­sy­tec­kiego3. Wpa­dli do ulu­bio­nej knajpy zre­lak­so­wać się po cięż­kim dniu. Ko­men­dant Pirs wy­chy­lił jed­nym hau­stem pra­wie całą za­war­tość ku­fla, prze­tarł bujną brodę, wdzięcz­nie bek­nął i rzekł:

– Nie­we­soło to wy­gląda, chłopcy. Na­prawdę nie jest do­brze.

– Co ra­cja, to ra­cja, sze­fie. Ja bym w ten spo­sób ra­czej nie za­ga­dy­wał do żony Krzy­wo­no­giego Walta – od­parł star­szy do­wódca zmiany Jano, ob­ser­wu­jąc, jak Ka­zek „Każda jest moja, tylko nie każda już o tym wie” Prze­kręt wie­sza się na ra­mie­niu pani Krzy­wo­no­giej i ła­ska­wie oznaj­mia, że ta ewen­tu­al­nie się na­daje. Jano nie zo­ba­czył, co było da­lej, po­nie­waż ko­men­dant wy­ma­chi­wał mu przed no­sem naj­now­szym wy­da­niem „Ba­ja­rza Co­dzien­nego”.

– Nie mó­wię o tym, mó­wię O TYM! – Ko­men­dant wska­zał na ty­tuł, który brzmiał: „Woj­ska Dun­holmu na gra­nicy Birnu. Czy wejdą? TYLKO U NAS!”. – Po­my­śleć, że po tylu la­tach spo­koju ten by­dlak my­śli, że może so­bie ro­bić, co tylko przyj­dzie mu do tej cho­rej głowy!

– Bez prze­sady, pa­nie ko­men­dan­cie, Su­chy Dżil za­dał temu kra­sno­lu­dowi tylko ostrze­gaw­czy cios w tył głowy, nic wiel­kiego. Z tymi la­tami spo­koju też bym nie prze­sa­dzał, za­le­d­wie wczo­raj Ni­ska Jolka… – za­czął młod­szy war­tow­nik Ga­fon, który był zbyt za­jęty ob­ser­wo­wa­niem ak­cji w głębi sali i nie sły­szał pierw­szych słów Pirsa.

– Ech, Ga­fonku, Ga­fonku… – Star­szy do­wódca zmiany Jano, który po­sia­dał roz­le­głe wy­kształ­ce­nie w dzie­dzi­nie sze­roko po­ję­tego ży­cia, przy­brał oj­cow­ski ton. Ukoń­czył ko­re­spon­den­cyjny kurs „Ja tam bym to wziął na chłop­ski ro­zum”, stu­dia po­dy­plo­mowe „No prze­cież lu­dzie na mie­ście tak ga­dają”, szkołę let­nią „Moja prawda jest naj­moj­sza, zresztą ro­zej­rzyj się, tak wła­śnie wy­gląda świat i ko­niec te­matu” oraz za­oczne se­mi­na­rium za­ty­tu­ło­wane: „Gdy wół pier­dzi, to cie­lęta słu­chają. Je­stem star­szy, więc wiem le­piej”. – Panu Ko­men­dan­towi cho­dzi o Ner­dona, Na­czel­nika Dun­holmu. Ro­zu­miesz: geo­po­li­tyka. – Spe­cjal­nie roz­strze­lił ostat­nie słowo, by nadać wy­po­wie­dzi od­po­wiedni efekt. Chwilę trwało, nim Ga­fon zło­żył li­terki do kupy, po­dra­pał się po gło­wie i stwier­dził nie­pew­nie:

– Chyba ni­gdy tego nie mia­łem. Choć, z dru­giej strony, je­śli moja in­tu­icja jest słuszna i cho­dzi o te rze­czy, to kie­dyś strasz­nie swę­działo mnie w…

– Ga­fonku – Jano nie po­zwo­lił, by barwna opo­wieść młod­szego war­tow­nika roz­wi­nęła skrzy­dła – geo­po­li­tyka jest wtedy, kiedy, no… Kiedy ja i pan ko­men­dant roz­ma­wiamy o spra­wach waż­nych i trud­nych – co, jak pew­nie za­uwa­ży­łeś, zda­rza się czę­sto – to wtedy wła­śnie jest geo­po­li­tyka – za­koń­czył sta­now­czo i upił łyk zło­ci­stego nek­taru.

– Aha – bąk­nął świeżo oświe­cony Ga­fon. Do tej pory nie miał po­ję­cia, że za­kup no­wego czaj­nika do her­baty to żadne tam uzu­peł­nia­nie mie­nia za­kładu pracy, a geo­po­li­tyka. Warto jed­nak było słu­chać star­szego do­wódcy zmiany, nikt inny nie po­tra­fił tak traf­nie i zwięźle wy­ja­śniać za­wi­ło­ści świata.

Ko­men­dant Pirs wpa­try­wał się po­chmur­nie w ar­ty­kuł. Bar­dziej do sie­bie niż do to­wa­rzy­szy po­wie­dział:

– To się nie mie­ści w gło­wie. Prze­cież Dun­holm od wie­ków był ma­chij­ską sto­licą otwar­to­ści, wy­miany kul­tu­ro­wej, po­koju. Na­wet nie mieli tam żad­nego króla, wład­ców za­wsze na­zy­wali „Pierw­szymi z Rów­nych”. Do­piero ten Ner­don, kiedy się­gnął po wła­dzę, mia­no­wał się Na­czel­ni­kiem. Oni wcze­śniej na­wet nie mieli żad­nej ar­mii! Po­dobno to ja­kiś ob­co­kra­jo­wiec z da­le­kich stron, jak wi­dać Dun­holm­czycy stali się aż zbyt otwarci. Pusz­cza Birnu od za­wsze sta­no­wiła wolną zie­mię, ni­gdy nie na­le­żała do ni­kogo. Ten cały Na­czel­nik za­czyna od niej, bo gra­ni­czy z Dun­hol­mem, i uważa, że pusz­cza na­leży hi­sto­rycz­nie do nich, ale nie za­trzyma się na niej, na pewno nie. Po­dobno opo­wiada miesz­kań­com bred­nie o daw­nych cza­sach, gdy Dun­holm sta­no­wił niby ogromne im­pe­rium.

– To ta pusz­cza Liść­ców? Tych, które je­dzą za­błą­kane dzieci? – za­py­tał Ga­fon, nie mo­gąc się do­cze­kać, kiedy w tej hi­sto­rii wresz­cie po­ja­wią się nowe rze­czy do za­mó­wie­nia w Dziale Go­spo­dar­czym. W końcu roz­ma­wiali o geo­po­li­tyce.

– Nie je­dzą za­gu­bio­nych dzieci, Ga­fo­nie, ale za to roz­ry­wają je i użyź­niają nimi glebę w pusz­czy – od­parł star­szy do­wódca zmiany, za­wsze chętny do edu­ko­wa­nia nie­oby­tej w świe­cie mło­dzieży.

– To le­gendy, któ­rymi stare pia­stunki stra­szą dzieci. Nie ist­nieją żadni Liśćce, w tej pusz­czy są je­dy­nie zwy­kłe stare drzewa i nic wię­cej – mruk­nął znad ga­zety ko­men­dant.

Jano, dla któ­rego opo­wie­ści pia­stunki sta­no­wiły ważną część roz­le­głej wie­dzy o ży­ciu, nie dał się tak ła­two zbić z tropu:

– No tak, ale za­łóżmy, że jed­nak ist­nieją. Po­dobno te drze­wo­idy w ogóle nie po­trze­bują snu, do ży­cia wy­star­czy im tro­chę wody i słońca. Co by było, gdyby so­bie tu ot tak przy­szły i po­za­bie­rały nam pracę? Kogo by za­trud­nili do wy­da­wa­nia klu­czy na uni­wer­sy­te­cie? Ga­fona czy ta­kiego drze­wo­ida, któ­remu pew­nie na­wet nie trzeba pła­cić w ta­la­rach, bo do szczę­ścia wy­star­czy mu ko­newka? Trzeba za­wsze my­śleć per­spek­ty­wicz­nie – za­koń­czył dum­nie Jano, po­trzą­sa­jąc swo­imi trzema pod­bród­kami.

– No tak, każdy ma swoje miej­sce. – Ga­fon po­ki­wał głową z po­dzi­wem dla sa­mego sie­bie, gdy ta kon­klu­zja wy­ro­sła w jego umy­śle niby piękna róża na placu peł­nym po­krzyw.

– Otóż to – po­chwa­lił go star­szy do­wódca zmiany i do­dał: – Mą­dro­bo­rza dla Mą­dro­bo­rzan, od za­wsze to po­wta­rzam.

Jedna mała wąt­pli­wość tliła się gdzieś na dnie studni umy­słu Ga­fona. Po­sta­no­wił o niej wspo­mnieć:

– Ale w su­mie wielu od nas wy­jeż­dża pra­co­wać przy­kła­dowo na Wy­spy Ka­ko­foń­skie. To co z nimi?

Jano od­cze­kał chwilę dla lep­szego efektu, po­pu­kał ser­del­ko­wa­tymi pal­cami w blat, upił kilka ły­ków i od­po­wie­dział po­woli, ła­god­nie, jakby prze­ma­wiał do nie­win­nego nie­mow­lę­cia:

– A, to zu­peł­nie co in­nego. Ja, drogi Ga­fo­nie, po­wie­dzia­łem, że Mą­dro­bo­rza jest dla Mą­dro­bo­rzan. Na­to­miast po­wszech­nie wia­domo, że Wy­spy Ka­ko­foń­skie są dla Ka­ko­foń­czy­ków i Mą­dro­bo­rzan – rzekł i po­now­nie uniósł ku­fel, a Ga­fon miał wra­że­nie, że nie spo­gląda już na star­szego do­wódcę zmiany, lecz na nad­czło­wieka za­har­to­wa­nego w ogniu czy­stej lo­giki. Nie każdy był ta­kim szczę­ścia­rzem, by co wie­czór móc wchła­niać tak po­tężne por­cje roz­le­głej wie­dzy. Jak rów­nież piwa. Ga­fon na­wet nie za­uwa­żył, że tuż pod no­sem jego umy­słu za­czął ro­snąć de­li­katny, jesz­cze mło­dzień­czy wąs.

Ta część wy­kładu omi­nęła ko­men­danta, bo na­stępny ar­ty­kuł trak­to­wał o hi­sto­rii – trud­nej i bo­le­snej, o któ­rej oczy­wi­ście trzeba było pa­mię­tać, ale któ­rej kartą aku­rat w tym mo­men­cie nie­ko­niecz­nie na­le­żało grać. Au­tor tek­stu przy­po­mi­nał o cza­sach, gdy przez Ma­chię prze­ta­czał się Ho­men Mo­ro­wego Króla. Był to or­szak zjaw, ko­ścio­tru­pów i du­chów, po­dą­ża­jący za swoim pa­nem, który prze­wo­dził ze swo­jego pło­ną­cego czar­nego wozu. Gdzie­kol­wiek się nie udali, po­zo­sta­wiali za sobą za­trutą zie­mię, spa­lone mia­sta i lu­dzi umie­ra­ją­cych w mę­czar­niach na za­razę. Ci, któ­rych za­brała cho­roba, nie za­zna­wali jed­nak spo­koju. Po­wra­cali jako żoł­nie­rze Mo­ro­wego Króla, bez­wolni, na­pę­dzani jego złą wolą. Była to wojna to­talna, wy­nisz­cza­jąca i dra­ma­tyczna, po­nie­waż nie­raz brat pod­no­sił w niej miecz na brata. W końcu umę­czony kon­ty­nent obro­nili pro­fe­so­ro­wie sztuk bo­ha­ter­skich oraz cza­ro­dzieje. Za­go­nili Mo­ro­wego Króla do jego wa­rowni na Skwa­szo­nych Zie­miach i tam prze­ła­mali Złą Wolę czar­no­księż­nika. Ma­chia i jej miesz­kańcy jesz­cze długo le­czyli rany, do dziś wiele miast i osad nie zo­stało od­bu­do­wa­nych. I te­raz, po pra­wie stu la­tach po­koju, lu­dzie bali się no­wej wojny, co sta­no­wiło do­sko­nałą po­żywkę dla pi­sma­ków. Po­wstały na­wet teo­rie, że Ner­don to tak na­prawdę nowe wcie­le­nie od­ro­dzo­nego Mo­ro­wego Króla. Ko­men­dant nie wie­rzył w ta­kie rze­czy. Wie­dział jed­nak, że za­ję­cie Birnu bę­dzie rów­no­znaczne ze zła­ma­niem obo­wią­zu­ją­cych w Ma­chii trak­ta­tów. To, że dun­holm­skie woj­ska na­dal stały na jej gra­nicy, od­czy­ty­wał jako pro­wo­ka­cję, ocze­ki­wa­nie na to, jak ten ruch od­biorą władcy ma­chij­skich kró­lestw, księstw, miast i gro­dów.

Z za­my­śle­nia wy­rwał Pirsa na­gły huk wy­wró­co­nego stołu i brzęk tłu­czo­nych szkla­nic. Uj­rzał oku­ta­nego w prze­tartą opoń­czę sta­ruszka, który za­ska­ku­jąco żwawo jak na swój wiek wziął Gimę Szkar­łata, jed­nego ze sta­łych by­wal­ców karczmy, w do­siad, i z szyb­ko­ścią, która za­wsty­dzić by mo­gła nie­jed­nego mło­dzie­niaszka, spusz­czał na jego twarz ko­lejne ciosy pro­ste, raz za ra­zem. Sta­rzec spoj­rzał na całą trójkę i uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– O, wi­tam, pa­nie pro­fe­so­rze! – po­wie­dział ra­do­śnie Jano, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. – Ga­fo­nie, to pro­fe­sor Lobi. Pa­mię­taj, żeby za­wsze da­wać mu klu­cze do trzy ty­siące dwie­ście piątki. Wiesz, to ta sala z ło­żem spra­wie­dli­wo­ści, że­la­zną dzie­wicą, zgnia­ta­czem głów i wa­ha­dłem.

Ga­fon po­pa­trzył cie­ka­wie na sta­ruszka. Sły­szał już o pro­fe­so­rze Lo­bim, dy­rek­to­rze In­sty­tutu Ło­trzy­ko­znaw­stwa, ale jesz­cze ni­gdy nie miał oka­zji ob­ser­wo­wać go w ak­cji.

– Co pana tu­taj spro­wa­dza, pro­fe­so­rze?

– A wi­tam, wi­tam, chłopcy – od­rzekł ser­decz­nie sta­ru­szek pod­czas wy­mie­rza­nia sier­po­wego pro­sto w wargi Gimy, które pę­kły jak doj­rzałe wi­śnie. – Wie­cie, koń­czymy taki mały gran­cik i bra­kuje nam tro­chę ak­tyw­no­ści, żeby wy­peł­nić opis ba­dań te­re­no­wych. Nic wiel­kiego! – za­koń­czył skrom­nie i za­ło­żył Szkar­ła­towi pre­cy­zyjną dźwi­gnię. Męż­czy­zna, wy­jąc z bólu, od­kle­pał, ale naj­wi­docz­niej pro­fe­sor grał we­dług wła­snych za­sad.

– Wi­dzia­łem, że ja­kaś obrona się znowu u nas szy­kuje. Przed dzie­ka­na­tem pla­katy po­wie­sili – za­gaił Jano, który za­wsze lu­bił ob­ser­wo­wać na­ukow­ców przy pracy.

Na od­po­wiedź mu­sieli chwilę za­cze­kać – pro­fe­sor Lobi wła­śnie prze­cho­dził do du­sze­nia zza ple­ców.

– A tak, je­stem na­wet w ko­mi­sji, jak mu tam… Kilby? Kil­be­ran?

– Cil­ge­ran! – po­wie­dział Ga­fon, który dok­to­ranta znał, bo ten pra­wie za­wsze wy­cho­dził z uczelni ostatni, w nocy, i czę­sto uci­nał so­bie z nim po­ga­wędki w kan­torku.

– A, to ko­ja­rzę, taki szczu­pły, wręcz wy­chu­dzony – rzekł ko­men­dant.

– Tak, do­kład­nie, w wiel­kich oku­la­rach – uzu­peł­nił opis Jano.

– Bhła­gam… juf dofć…– do­dał Gima Szkar­łat.

– No, to w końcu teo­re­tyk, to jak ma wy­glą­dać – pod­su­mo­wał pro­fe­sor, wy­cią­ga­jąc port­fel z kie­szeni cze­goś, co w bar­dzo ogól­nych za­ry­sach mo­gło ucho­dzić za przed­sta­wi­ciela rasy ludz­kiej, je­śli po­mi­nąć fakt, że woda, z któ­rej w znacz­nej mie­rze skła­dają się lu­dzie, po­winna ra­czej prze­by­wać we­wnątrz nich, a nie do­okoła.

– A o czym on pi­sał? – za­py­tał Ga­fon.

– Coś o okrzy­kach wo­jen­nych… Bar­dzo panu dzię­kuję, pa­nie Gima, i prze­pra­szam za kło­pot. O, gdyby pan mógł tu mi się jesz­cze pod­pi­sać. Wie pan, te baby z Działu Roz­li­czeń nie dają po­tem czło­wie­kowi spo­koju, jak gdzieś pod­pisu czy stem­pelka za­brak­nie… Na­prawdę dzię­kuję, je­stem bar­dzo zo­bo­wią­zany. Tak, o okrzy­kach, ale co on tam może o tym wie­dzieć, pew­nie żad­nego ni­gdy w ży­ciu nie sły­szał, a je­dy­nie prze­czy­tał w książ­kach. Ech, no ale tacy też są u nas po­trzebni. Trzy­maj­cie się, chło­paki! – Pro­fe­sor ukło­nił się dziar­sko, prze­szedł przez to, co zo­stało z Gimy, i wy­szedł.

– Pło­szem bau­dzo… – od­rzekł uprzej­mie Gima tym, co po­zo­stało z jego ust, i po­zwo­lił wy­czer­pa­nej świa­do­mo­ści udać się na za­słu­żony od­po­czy­nek.

Dla trójki pa­tro­lu­ją­cych rów­nież nad­szedł czas po­wrotu. Noc była chłodna, a niebo całe po­pla­mione gwiaz­dami. Wtem roz­legł się pie­kielny wrzask. Do­cho­dził gdzieś z uczel­nia­nych mu­rów. Star­szy do­wódca zmiany Jano przy­sta­nął i po­dra­pał się po wy­dat­nych pod­bród­kach:

– Ga­fonku, czy przed ostat­nim ob­cho­dem spraw­dza­łeś wszyst­kie sale? Szcze­gól­nie tę, gdzie za­ję­cia ma pro­fe­sor Miaż­dżec? Pa­mię­tasz, wno­si­li­śmy do niej taki spe­cjal­nie spro­wa­dzany z za­gra­nicy gro­bo­wiec, by miała gdzie od­po­czy­wać. Czy ta sala zo­stała za­mknięta?

– Przy­znaję, pa­nie do­wódco, że mo­gło mi to umknąć – od­rzekł Ga­fon, sta­jąc nagi wo­bec na­giej prawdy.

– No wła­śnie, a coś nie­ja­sno ko­ja­rzę, że pro­fe­sor Klinnf miał dziś w nocy ze­bra­nie swo­jego kółka te­atral­nego. Pla­no­wali wy­sta­wiać ja­kiś spek­takl, Noc Du­chów czy coś ta­kiego…

Ko­lejny wrzask, przy­wo­dzący na myśl jęk po­tę­pio­nych dusz, za­kłó­cił noc.

– Spraw­dzimy to rano. Sztuka nie lubi, by jej prze­szka­dzano, wy­maga sku­pie­nia – za­wy­ro­ko­wał ko­men­dant i do­dał: – No i wtedy pro­fe­sor Miaż­dżec bę­dzie już od­sy­piać za­rwaną noc.

Po­krze­pieni tą my­ślą, za­do­wo­leni z sie­bie bo­ha­ter­scy pa­tro­lu­jący po­wró­cili do do­mów. Gdyby to był film krę­cony w na­szej rze­czy­wi­sto­ści, za ich ple­cami roz­le­głoby się Now We Are Free Hansa Zim­mera. Ale nic z tego.

***

Kier­masz Za­jęć na Uni­wer­sy­te­cie Wiel­ko­bo­ha­ter­skim za­wsze cie­szył się du­żym za­in­te­re­so­wa­niem. Kie­dyś po­le­gał po pro­stu na roz­da­wa­niu ulo­tek z opi­sem po­szcze­gól­nych przed­mio­tów, które stu­denci róż­nych wy­dzia­łów mo­gli wy­brać, by uzu­peł­nić okre­śloną liczbę punk­tów, nie­zbędną do ukoń­cze­nia stu­diów. Wy­kła­dowcy spo­strze­gli, że tak skrom­nie za­kro­jona stra­te­gia mar­ke­tin­gowa nie skut­kuje wy­ma­ganą fre­kwen­cją i grupy ni­gdy nie osią­gają wy­ma­ga­nej mi­ni­mal­nej liczby stu­den­tów. Dzi­siej­sza mło­dzież po­trze­bo­wała emo­cji, bodź­ców, i te ka­dra dy­dak­tyczna sta­rała się za­pew­nić.

Pan Rorty Prag­ma­tic­buck prze­cha­dzał się po­mię­dzy sto­iskami i po­dzi­wiał przy­go­to­wane przez wy­kła­dow­ców pre­zen­ta­cje. Czę­sto nie miały one nic wspól­nego z me­ry­to­ryczną tre­ścią za­jęć, cho­dziło głów­nie o przy­cią­gnię­cie uwagi. W dzi­siej­szych cza­sach li­czył się przede wszyst­kim show. I tak dok­tor Gam­risz żon­glo­wał wła­sną głową, w czym wy­dat­nie po­ma­gał mu fakt, że przy­na­le­żał do rasy nie­umar­łych. Pro­fe­sor Hold pre­zen­to­wał na swoim asy­sten­cie nie­ogra­ni­czone wręcz moż­li­wo­ści krze­sła pod­łą­czo­nego pod młode ży­wio­łaki bu­rzy4. Ogrom­nym po­wo­dze­niem mógł się po­chwa­lić dok­tor Balla – le­śny troll, który wy­gry­wał na har­fie Sto­cattę Ni­co­lausa Zom­bi­lety. Sama me­lo­dia, po­mimo że do­sko­nale znana, nie wzbu­dzi­łaby może prze­sad­nego za­in­te­re­so­wa­nia, ale to, że każdy pa­lec dok­tora Balli był wiel­ko­ści trzech ta­kich in­stru­men­tów, mu­siało już bu­dzić po­dziw dla jego ma­nu­al­nych zdol­no­ści. Przy­naj­mniej do mo­mentu, kiedy je­den ze stu­den­tów nie od­krył, że za ladą sto­iska chowa się ma­gi­ster Pili, ni­zio­łek, i trzyma iden­tyczną harfę – przy współ­pro­wa­dzo­nych kon­wer­sa­to­riach na­le­żało uwa­żać z kre­atyw­no­ścią. Od­wie­dza­jący Kier­masz Za­jęć byli bar­dzo uważni i nie da­wali się ła­two oszu­kać.

Spora grupa zgro­ma­dziła się wo­kół stra­ganu pro­fe­sora For­lana – mało kto się spo­dzie­wał, że wy­su­szony sta­ru­szek bę­dzie w sta­nie wy­ko­ny­wać ekwi­li­bry­styczne fi­gury ta­neczne w rytm wy­gry­wa­nej przez wy­na­ję­tego gnoma mu­zyki klop, naj­now­szego trendu, tra­fia­ją­cego w gu­sta wszyst­kich mło­dych. Jakby tego było mało, sza­no­wany przez wszyst­kie moż­liwe, a na­wet te nie­moż­liwe gre­mia pro­fe­sor nie tylko za­koń­czył po­kaz za­pre­zen­to­wa­niem peł­nego szpa­gatu, lecz także zdo­łał się jesz­cze po­ca­ło­wać we wła­sny ty­łek. Pu­blicz­ność osza­lała, gromki aplauz za­lał całą halę. Pan Rorty za­cmo­kał z uzna­niem, lecz ru­szył da­lej. Szu­kał jed­nak cze­goś bar­dziej za­nu­rzo­nego w tra­dy­cji. Na usta­wio­nym w da­le­kim ką­cie sto­liku do­strzegł ulotkę kon­wer­sa­to­rium mi­to­kry­tycz­nego. Był na niej za­cy­to­wany frag­ment Księgi Cira. Za­czął czy­tać:

Gdy świat cały był tylko wodą, Cir pły­nął ło­dzią5. Za­du­mał się Cir, pa­trząc w zie­lon­kawą nie­skoń­czo­ność, aż od tej za­dumy wio­sło wy­śli­znęło mu się z dłoni i znik­nęło w mor­skiej głę­bi­nie. Zmar­twił się Ten, Który Był Pierw­szy, bo był sam wo­bec wod­nej toni. Na­gle z jej mro­ków po­czął wy­nu­rzać się kształt – wpierw po­ja­wiła się ma­towa bela, z niej wy­strze­liły ga­łę­zie, z któ­rych z ko­lei drobne zie­lone ogniki po­częły roz­kie­li­szać się w li­ście. I oto oczom Cira uka­zało się Drzewo – było ide­alne, bo było Pierw­sze6. W sa­mej jego ko­ro­nie sie­działa kura, dumna i piękna, mie­niąca się zło­ci­ście. I Pierw­szy Ptak7 zło­żył jajo – miało do­sko­nały kształt, do­kład­nie wy­peł­niony ja­jecz­nym sen­sem, było pełne god­no­ści i szla­chetne. I spa­dło Pierw­sze Jajo, i roz­biło się o wodną ta­flę. Przy­kro było Ci­rowi pa­trzeć na po­na­zna­czaną reszt­kami sko­rupki żółtą maź, którą szybko po­chło­nął ży­wioł. Aż na­gle wody za­pie­niły się, buch­nęły parą, tuż przed Tym, Który Był Pierw­szy po­wstała ogromna dziura, a z niej wyj­rzała Ma­chia. I za­częła ro­snąć, ob­ra­stać trawą, kwia­tami i drze­wami, aż stała się tak wielka, że Cir nie do­strze­gał jej kresu. I zszedł Cir na kon­ty­nent…

„Bo­go­wie, ja­kie to nudne. Komu to dzi­siaj po­trzebne?! Nikt się już ta­kimi rze­czami nie in­te­re­suje” – mruk­nął pod no­sem znie­sma­czony pan Rorty, który był wiel­kim prze­ciw­ni­kiem do­kład­nego świa­to­twór­stwa, i wy­rzu­cił ulotkę do ko­sza. Był rów­nież stu­den­tem nie­sta­cjo­nar­nych stu­diów z wo­jo­wa­nia teo­re­tycz­nego, które po wpro­wa­dze­niu no­wych za­rzą­dzeń przez Mi­ni­ster­stwo Szkol­nic­twa Śred­niego i Wyż­szego Sztuk Wo­jow­ni­czych i Cza­ro­dziej­skich mu­siał ukoń­czyć, by móc da­lej pra­co­wać w szkole na sta­no­wi­sku wo­jo­grafa. Ukoń­czone dawno temu stu­dia z pe­da­go­giki ogól­nej już nie wy­star­czały. Nie było to ła­twe za­da­nie – Rorty poza by­ciem na­uczy­cie­lem i stu­den­tem był rów­nież mę­żem groź­nej, pięk­nej i de­li­kat­nej ni­czym stor­czyk Ro­za­lindy oraz oj­cem trójki ni­zio­lę­tek, tak roz­kosz­nych, jak wieczne głod­nych, w związku z czym poza szkołą udzie­lał wielu ko­re­pe­ty­cji. Po­wie­dzieć, że Rorty Prag­ma­tic­buck wi­dział wszystko w ciem­nych bar­wach, to jak po­wie­dzieć, że lis lubi so­bie po­pa­trzeć z da­leka na kur­nik, bo bar­dzo od­po­wiada mu spo­sób, w jaki ten wkom­po­no­wuje się w kra­jo­braz. Mimo to sam ni­zio­łek nie na­zy­wał się pe­sy­mi­stą – za­wsze ma­wiał, że jest opty­mi­stą, tylko po pro­stu ta­kim do­brze po­in­for­mo­wa­nym. Gdy inni po­cie­szali się, mó­wiąc: „Ja­koś to bę­dzie”, Rorty od­po­wia­dał zdro­wo­roz­sąd­kowo: „Ja­koś to jest za­wsze”. Gdy ktoś twier­dził, że po nocy za­wsze wstaje ko­lejny dzień, pan Prag­ma­tic­buck do­po­wia­dał: „Taa, i wtedy, na­wet po ta­kiej prze­spa­nej, może bo­leć jesz­cze bar­dziej”. Kiedy jego małżonka za­chwy­cała się śnie­giem otu­la­ją­cym ga­łę­zie so­sny, kwi­to­wał, że ten wy­gląda jak pleśń. Taki wła­śnie był ten nasz pan Rorty. Poza tym na­prawdę po­rządny był z niego ni­zio­łek. Lata pracy w han­dlu, zresztą bez suk­ce­sów, i przy­kre przy­gody z sze­roko ro­zu­mia­nym szkol­nic­twem spra­wiły, że w jego du­szy pa­no­wała wieczna je­sień. Taka głę­boka, gdy wszyst­kie li­ście opadną z drzew i czło­wiek w ciem­nym miesz­ka­niu czeka już tylko na pierw­sze płatki śniegu.

Po wyj­ściu z Kier­ma­szu prze­ci­skał się przez tłum w stronę przy­stanku wo­zo­wego przy ulicy Na­wią­za­nio­wej. Wo­kół jego uszu wi­ro­wały strzępki roz­mów:

– A w su­mie co nas to ob­cho­dzi, prze­cież do tej pusz­czy i tak nikt nie wy­pra­wiał się już od lat. Może cho­dzi im o zwięk­sze­nie za­so­bów i nic wię­cej.

– Ja ci mó­wię, że Mo­rowy Król po­wró­cił! Tyle że te­raz jest mą­drzej­szy, prze­brał się i ko­rzy­sta z lu­dzi, nie z tru­po­szów!

– Dzia­dek mi opo­wia­dał, że tak samo wy­glą­dał po­czą­tek wojny z Mo­rem. Ho­men długo stał przed pierw­szą wio­ską, cze­ka­jąc, co zro­bią lu­dzie. A że nie zro­bili nic, to wszedł i wy­rżnął wszyst­kich w pień, i roz­po­czął marsz.

– Ma­mu­siu, a to prawda, że jak bę­dzie wojna, to nie bę­dziemy mieli co jeść? Dzieci w szkole tak dziś mó­wiły….

Pan Rorty wes­tchnął smutno. Wsa­dził ręce w kie­sze­nie sur­duta, wło­chatą stopą kop­nął przed sie­bie ka­myk. Nie­pew­ność miała to do sie­bie, że lu­biła roz­ra­stać się w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Po­sępne prze­wi­dy­wa­nia prze­rwał po­wóz nu­mer dwa­na­ście, który wła­śnie nad­je­chał.

***

Ani pan Rorty, ani nikt inny na Uni­wer­sy­te­cie Wiel­ko­bo­ha­ter­skim imie­nia Kelta Nie­zwy­cię­żo­nego nie zwró­cił uwagi na to, że cień, jaki rzu­cała lewa ko­lumna pod­trzy­mu­jąca skle­pie­nie nad głów­nym wej­ściem, po­ru­sza się nie­spo­koj­nie. Tym sa­mym nikt nie za­uwa­żył tego, że a) cień jest zdolny do po­ru­sza­nia się, b) na pod­sta­wie tychże ru­chów można okre­ślić jego stan emo­cjo­nalny. Cień cze­kał już długo, ale kam­pus po­woli pu­sto­szał, a słońce opa­dało co­raz ni­żej. Nie­cier­pli­wił się, lecz mógł jesz­cze tro­chę po­cze­kać. Cel był tego warty.

***

„Dom twój tam, gdzie kap­cie twoje” – zwykł ma­wiać pan Rorty Prag­ma­tic­buck. To zna­czy na pewno by tak mó­wił, gdyby no­sił kap­cie. W każ­dym ra­zie bar­dzo lu­bił prze­by­wać w domu i na pewno miał ja­kieś zwią­zane z tym ulu­bione po­wie­dzonko. Ko­mi­nek we­soło strze­lał ogni­stymi ję­zy­kami, gdy ni­zio­łek pił swoje ulu­bione mleko z mio­dem. Ro­za­linda w po­koju obok sta­rała się do­szo­ro­wać wy­ry­wa­ją­cego się z bali Pinta – je­dyny syn Rorty’ego był wiel­kim mi­ło­śni­kiem ogro­wego fut­bolu, na czym wy­dat­nie cier­piało dzienne zu­ży­cie my­dła w domu Prag­ma­tic­buc­ków. Obie córki, sze­ścio­let­nia Zuza i ma­jąca nie­cały ro­czek Ror­cia, ba­wiły się tuż przy fo­telu dum­nego ojca. Do­piero po opróż­nie­niu ca­łego kubka mleka Rorty spo­strzegł, że star­sza z có­rek ła­mie drobne, jesz­cze zie­lone ga­łązki i wrzuca je w ogień przy aplau­zie młod­szej. Ni­zio­łek ze­rwał się z fo­tela, pod­parł pod boki i za­py­tał sta­now­czo:

– Co to za za­bawa? Co wy ro­bi­cie?

– Nooo… boo… – roz­po­częła bar­dzo nie­pew­nie Zuza – dziś, gdy ba­wi­li­śmy się koło Mo­ty­wicz­nej, to tam byli tacy chło­pacy i oni roz­pa­lili ta­kie duże, duże ogni­sko, ta­tu­siu, i wrzu­cali do niego ta­kie duże, duże, du­ża­ste ga­łę­zie…

– Gu­gugu! – Ror­cia skwa­pli­wie po­twier­dziła każde słowo sio­stry.

– Ale dla­czego niby uzna­ły­ście, że to do­bra za­bawa?!

– No… Oni mó­wili, że tak bę­dzie z Pusz­czą Birnu i że Mór po­wró­cił, i znowu bę­dzie wojna – od­po­wie­działa roz­trzę­siona ni­ziołka.

– Blu­blu – do­okre­śliła ca­łość opo­wie­ści młod­sza dziew­czynka.

Prag­ma­tic­bucka za­mu­ro­wało. Dzieci nie są złe. Gdyby tak było, to le­piej, by świat w ogóle prze­stał ist­nieć. Dzieci co naj­wy­żej na­śla­dują zło, ale z pew­no­ścią go nie ro­zu­mieją. One ufają naj­gor­szemu ga­tun­kowi na ziemi, czyli do­ro­słym. A po­tem, w za­leż­no­ści od tego, na ja­kich przed­sta­wi­cieli tego ga­tunku tra­fią, albo stają się kimś, kto wi­dzi świat w ca­łej pa­le­cie róż­nych barw i ich syn­tez, albo przez całe ży­cie do­strze­gają tylko dwie, któ­rych zo­stały na­uczone raz na za­wsze na sa­mym po­czątku – czarną i białą.

– Du­dudu. – W ten dys­kretny spo­sób Ror­cia po­pro­siła ojca o kon­den­sa­cję na­my­słu.

Już miał od­po­wie­dzieć, gdy za­uwa­żył le­żący tuż przy fo­telu to­bo­łek. Za­po­mniał. Za­po­mniał na śmierć. Nie wy­ło­żył roz­prawy Cil­ge­rana w bi­blio­tece. Do­cho­dziła pół­noc, ju­tro z sa­mego rana Ko­mi­sja ds. Pro­ce­dur i Ogól­nego Utrud­nia­nia Ży­cia Wszyst­kim Do­okoła bę­dzie spraw­dzać wszyst­kie for­mal­no­ści zwią­zane z obroną dok­to­ratu. Rów­nież to, czy praca w re­gu­la­mi­no­wym cza­sie zo­stała wy­sta­wiona do pu­blicz­nego wglądu. Roz­mowa z dziećmi mu­siała po­cze­kać. Gdy szy­ko­wał się do wyj­ścia, nie­za­do­wo­lona żona za­py­tała go, dla­czego wła­ści­wie po­maga temu „nud­nemu chu­der­la­kowi”. Rorty ze zdzi­wie­niem i nie bez oporu od­krył, że po­lu­bił tego dzi­wo­ląga w za du­żym heł­mie i za du­żych oku­la­rach – czego, co oczy­wi­ste, ni­gdy mu nie dał do zro­zu­mie­nia, wręcz prze­ciw­nie. Jed­nakże wspól­nie prze­żyte przy­gody spra­wiły, że po­mimo ga­lak­tycz­nych róż­nic cha­rak­te­rów od­czu­wał wo­bec Cil­ge­rana coś, co czuje omlet w sto­sunku do bułki z ma­słem. Bli­skość wy­wo­łaną wspól­nym lo­sem na śnia­da­nio­wym ta­le­rzu. Poza tym wy­ru­sza­nie na ba­da­nie te­re­nowe w ra­mach od­ra­bia­nia nie­obec­no­ści było nie­złym pre­tek­stem do wy­rwa­nia się z domu. Gdy udało się z nich po­wró­cić, ni­zio­łek bar­dziej do­ce­niał, że ma do­kąd wra­cać. A Ro­za­lin­dzie od­po­wie­dział tak:

– E tam, za­ła­twię to i w końcu się ten ja­jo­głowy od­wali.

Gdy był już w drzwiach, pod­bie­gły dzieci. Pint, wcho­dzący po­woli w okres buntu, je­dy­nie po­ma­chał ręką. Zuza po­wie­działa:

– Do wi­dze­nia, ta­tu­siu!

– Enia, usiu! – roz­le­gło się ni­czym grom z ja­snego nieba po­wtó­rze­nie Rorci.

Wszy­scy wpa­try­wali się w dziew­czynkę z za­sty­głym na twa­rzy nie­do­wie­rza­niem. Nikt wcze­śniej ani póź­niej w dzie­jach wszyst­kich moż­li­wych świa­tów nie ssał kciuka z taką szla­chet­no­ścią i wiel­ko­pań­ską dumą.

***

Ga­fon peł­nił wartę. Służba w Pa­trolu Uni­wer­sy­tec­kim to nie był ła­twy ka­wa­łek chleba. Ozna­czał on ta­kie nie­wy­gody jak nie do końca cie­pła her­bata, ka­napki za­miast po­rząd­nego po­siłku i brak piwa. No i od pod­łogi w kan­torku tro­chę za­wie­wało. I do to­a­lety było da­leko. I cza­sem mu­siał przy­cho­dzić do pracy aku­rat wtedy, gdy mu się nie chciało. Wła­ści­wie to za­zwy­czaj. Ale re­pre­zen­to­wa­nie Dumy Mą­dro­bo­rzy, by­cie jej awan­gardą, naj­waż­niej­szym ba­stio­nem bro­nią­cym tego przed­wiecz­nego Przy­bytku Wie­dzy i Mą­dro­ści mu­siało mieć prze­cież swoją cenę. Za­sta­na­wiał się wła­śnie, czy nie po­ru­szyć ju­tro z Ko­men­dan­tem za­gad­nień na­tury geo­po­li­tycz­nej, po­nie­waż krze­sło, na któ­rym peł­nił wartę, było dość nie­wy­godne i przy­da­łoby się za­mó­wić nowe, z mięk­szym obi­ciem, gdy ktoś za­ło­mo­tał we wrota. Młod­szy war­tow­nik aż pod­sko­czył na sie­dzi­sku.

Zda­rzało się, że pra­cow­nicy dy­dak­tyczni wy­cho­dzili z uni­wer­sy­tetu na­wet i nad ra­nem, po nocy spę­dzo­nej nad uczo­nymi księ­gami, na stu­dio­wa­niu zar­chi­wi­zo­wa­nych ro­dza­jów broni z daw­nych epok, opra­co­wy­wa­niu no­wych cza­rów czy też spi­sko­wa­niu w celu wy­na­le­zie­nia naj­lep­szych spo­so­bów po­zby­cia się nie­lu­bia­nych ko­le­gów8. Jed­nak, przy­naj­mniej w krót­kiej ka­rie­rze war­tow­ni­czej Ga­fona, ni­gdy się nie zda­rzyło, by w nocy ktoś do aka­de­mii chciał wejść.

Chło­pak nie­pew­nie wy­szedł z iz­debki. Po­czła­pał do ogrom­nych he­blo­wa­nych drzwi, uchy­lił klapę i wyj­rzał przez otwór. Ko­ja­rzył tego ni­ziołka – tych oczu, które wy­glą­dały tak, jakby wi­działy już wszystko, co świat ma do za­ofe­ro­wa­nia, nie dało się ła­two za­po­mnieć. No i czę­sto krę­cił się po uni­wer­sy­te­cie ra­zem z Cil­ge­ra­nem. War­tow­nik po­szedł po klucz nu­mer sto dwa­dzie­ścia sześć. Otwo­rzył drzwi. Lało jak z ce­bra i Prag­ma­tic­buck, wta­cza­jąc się przez wej­ście, wy­glą­dał ni­czym weł­niane majtki, które ktoś za­po­mniał wy­cią­gnąć z pra­nia. Otrze­pał się, fun­du­jąc przy oka­zji Ga­fo­nowi dar­mowy i nie­ko­niecz­nie chciany prysz­nic, po czym sta­nął z jako taką god­no­ścią i rzekł:

– Ekhm, wiem, że już dość późno, ale zo­sta­łem zo­bo­wią­zany przez ma­gi­stra Cil­ge­rana do do­star­cze­nia jego pracy dok­tor­skiej do bi­blio­teki, bo ju­tro z sa­mego rana ko­mi­sja…

Ale Ga­fon nie do­wie­dział się już, co ju­tro z sa­mego rana bę­dzie ro­bić ko­mi­sja. Nie usły­szał też, o jaki ro­dzaj gre­mium do­kład­nie cho­dzi. Prze­ko­nał się za to, że jego do­tych­cza­sowy świa­to­po­gląd był mylny, przy­naj­mniej w dwóch za­sad­ni­czych aspek­tach. Za je­den z nich mógł uznać to, że star­szy do­wódca zmiany Jano na­prawdę miał ra­cję, twier­dząc, że ob­chód jest rze­czą ko­nieczną i na­leży go ro­bić cho­ciażby po to, by spraw­dzić, czy ktoś przy­pad­kiem nie do­sy­pał środ­ków na­sen­nych do karmy war­tow­ni­czych oga­rów lub do mi­se­czek wszyst­kich wi­dzia­deł9 roz­lo­ko­wa­nych po uni­wer­sy­te­cie. Młod­szy war­tow­nik mu­siał także prze­for­mu­ło­wać swoje wy­obra­że­nie co do płci prze­ciw­nej. Wie­dział o jej ist­nie­niu i na­wet co nieco wi­dział i sły­szał. Na przy­kład to, że ko­biety no­szą zbroje. Uświa­do­miły mu to szczo­drze pod­rzu­cane przez Jana ilu­stro­wane cza­so­pi­sma. Jed­nakże na za­miesz­czo­nych w nich ilu­stra­cjach zbroja za­wsze sta­no­wiła dla ko­biety skromny do­da­tek, le­d­wie za­kry­wa­jący biust oraz pod­brzu­sze. Cza­sem miały jesz­cze buty, za­zwy­czaj były to okute że­la­zem szpilki. Tym­cza­sem ko­bieta, która wy­bie­gła zza rogu i z im­pe­tem wpa­dła w Rorty’ego, odziana była co prawda w zbroję, lecz taką ja­kąś, z punktu wi­dze­nia Ga­fona, nie­prak­tyczną. Bo na co tu niby czło­wiek miał spoj­rzeć, gdy wszystko za­krywa skó­rzany ka­ftan, w do­datku po­kryty me­ta­lo­wymi łu­skami? Jakby tego było mało, nie miała ona na­wet naj­mniej­szego wy­brzu­sze­nia. Pod za­rzu­co­nym na ra­miona płasz­czem wy­raź­nie za­ry­so­wy­wały się na­ra­mien­niki, twarz nie­mal ni­kła w cie­niu kap­tura i je­dy­nie są­czące się na nią skąpo przez okno świa­tło księ­życa po­zwa­lało się do­my­ślać płci nie­ocze­ki­wa­nego go­ścia.

Gdyby tylko w po­bliżu ucho­wało się ja­kieś jedno nie­ogłu­szone wi­dzia­dło, mo­głoby ran­kiem opo­wie­dzieć, jak biedny pan Rorty od­bija się, z wy­ry­so­wa­nym na twa­rzy szo­kiem, od oku­tego w że­lazo kor­pusu. Pew­nie po­wie­dzia­łoby rów­nież, jak wy­trą­cona z rów­no­wagi wła­my­waczka śli­zga się na do­piero co wy­pa­sto­wa­nej przez Ga­fona pod­ło­dze i jak oboje ciężko upa­dają na zie­mię. In­te­re­su­ją­cym wąt­kiem do­peł­nia­ją­cym scenę by­łoby w tej opo­wie­ści za­pewne rów­nież to, że trzy­mana przez nie­znaną ko­bietę pod pa­chą księgą zo­staje wy­rzu­cona w po­wie­trze, po­dob­nie jak wy­pusz­czona z rąk ni­ziołka praca dok­tor­ska Cil­ge­rana. Gdyby to był film, być może uj­rze­li­by­śmy te­raz ob­raz w zwol­nio­nym tem­pie, które za­zwy­czaj fil­mowcy sto­sują w celu pod­kre­śle­nia wagi chwili. Naj­istot­niej­szym mo­men­tem se­kwen­cji byłby ten, w któ­rym obie książki do­stoj­nie suną w po­wie­trzu i mi­jają się w lo­cie. Po­tem czas znów by przy­spie­szył i wi­dzo­wie otrzy­ma­liby zbli­że­nia ko­lejno na bo­ha­tera i bo­ha­terkę tej sceny – tuż obok ich rąk upadłby tom dzier­żony do­tych­czas przez osobę z na­prze­ciwka. Ale to nie był film – przez setki lat nikt w Ma­chii nie miał jesz­cze po­znać tego słowa, a żadne wi­dzia­dło nie od­zy­skało przy­tom­no­ści, by móc opo­wie­dzieć o tym wszyst­kim rek­to­rowi, gdy już wsta­nie słońce.

Za to na miej­scu był prze­cież Ga­fon, przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o ciało, po­nie­waż jego duch, nie­obyty z za­gro­że­niami więk­szymi niż my­szy w uni­wer­sy­tec­kich pod­zie­miach, stwier­dził, że wyj­dzie na chwilę do sklepu po mleko. Neu­rony w nie­lu­bią­cym się nadto po­pi­sy­wać mó­zgu Ga­fona po­woli wy­twa­rzały klu­czowe in­for­ma­cje. In­truz. Za­gro­że­nie. Wła­ma­nie. Ni­gdy jed­nak stra­piony war­tow­ni­czy umysł nie miał oka­zji wgrać w sie­bie pro­to­kołu, jak na owe in­for­ma­cje na­leży re­ago­wać. Mieli co prawda na wy­po­sa­że­niu mie­cze, ale słu­żyły one ra­czej do zdra­py­wa­nia rdzy z wie­ko­wych bram i do otwie­ra­nia bu­te­lek z pi­wem. Młod­szy war­tow­nik wie­dział za to sporo o klu­czach. Tak, klu­cze to był jego ży­wioł. Z za­mknię­tymi oczami mógłby wy­da­wać je wy­kła­dow­com pę­dzą­cym do sal, peł­nych cze­ka­ją­cych na nich stu­den­tów. Przy­kła­dowo Aula imie­nia Utta z He­ideg­ger­waldu za­my­kana była na klucz nu­mer trzy­dzie­ści je­den – był on w do­tyku ni­czym pu­chowa po­ściel po cięż­kim i desz­czo­wym dniu, przy­naj­mniej tak tłu­ma­czył to so­bie Ga­fon. Klucz do sali nu­mer sto dwa­na­ście, gdzie na­uczano ję­zyka wspól­nego jako ob­cego, był po­dłużny i nieco chro­po­waty. Nic dziw­nego, pew­nie nie­raz lą­do­wał w trze­wiach nie­któ­rych za­gra­nicz­nych stu­den­tów. W końcu nie tak dawno pod­czas wi­zyty grupki lo­do­wych tro­lii w ra­mach pro­gramu wy­miany stu­denc­kiej Ga­fon mu­siał do­kład­nie umyć całe po­miesz­cze­nie z po­zo­sta­ło­ści po dok­to­rze Gen­ryku10.

Te­raz jed­nak klucz miał po­słu­żyć do cze­goś in­nego niż otwie­ra­nie drzwi. Chło­pak ze­brał się w so­bie – przy­na­le­żał w końcu do Pa­trolu Uni­wer­sy­tec­kiego, mu­siał więc wal­czyć. Wciąż ści­skał w dłoni ten do bramy wej­ścio­wej, o nu­me­rze sto dwa­dzie­ścia sześć. Jak to mó­wią: klucz sil­niej­szy jest od mie­cza. Albo ja­koś tak… Ga­fon na­prę­żył się, wy­pro­sto­wał rękę z „bro­nią” ni­czym szer­mierz i za­pisz­czał:

– Ani kroku da­lej, bo ten klucz za­śpiewa arię!

Była to z całą pew­no­ścią pierw­sza dzie­siątka naj­bar­dziej ża­ło­śnie brzmią­cych gróźb. Ko­bieta otwo­rzyła sze­rzej oczy i z wy­ry­so­wa­nym na twa­rzy nie­do­wie­rza­niem prze­krę­ciła głowę. Pan Rorty, nim wstał, po­zwo­lił so­bie jesz­cze na klep­nię­cie się w czoło w ra­mach za­de­mon­stro­wa­nia po­czu­cia że­nady. Po­dźwi­gnię­cie się było jed­nak sła­bym po­my­słem – in­truzka bły­ska­wicz­nie wy­ko­nała cyr­kiel, od­wra­ca­jąc się w stronę ni­zołka, i za­pre­zen­to­wała na jego no­sie pro­fe­sjo­nalny, długi, wy­pusz­czony na skrę­co­nym bio­drze z wy­soko unie­sio­nym łok­ciem lewy sier­powy. Rze­czony nos Prag­ma­tic­bucka wy­buchł ni­czym po­mi­dor rzu­cony pro­sto w głowę nie­śmiesz­nego mima i nie­przy­tomny ni­zio­łek po­now­nie wy­lą­do­wał na pod­ło­dze. Ko­bieta wy­bie­gła przez wciąż otwartą bramę i znik­nęła za ścianą le­ją­cego desz­czu.

Ga­fon od­zy­ski­wał kon­trolę nad sa­mym sobą. Obo­lała rze­czy­wi­stość po­woli, choć uty­ka­jąc i ci­chutko ję­cząc, po­wra­cała na wła­ściwy szlak. Te­raz już wie­dział, co na­leży ro­bić. Do tego był stwo­rzony. Po­drep­tał w stronę bramy i za­mknął ją, do­kład­nie, z pie­ty­zmem, aż klucz w zamku gło­śno za­chro­bo­tał. Młod­szy war­tow­nik z czu­ło­ścią po­gła­skał bramę. Do­piero po­tem po­szedł ocu­cić pana Rorty’ego.

***

Cięż­kie desz­czowe kro­ple spa­dają na skó­rzaną ob­wo­lutę roz­prawy dok­tor­skiej za­ty­tu­ło­wa­nej Od „Ar­ghhh!” do „Po­sma­kuj tego, dra­niu!”. Se­man­tyka okrzy­ków bi­tew­nych na przy­kła­dzie współ­cze­snych walk. Nio­sąca księgę wła­my­waczka ni­gdy nie po­zna jed­nak tego ty­tułu – mu­sia­łaby ją otwo­rzyć, po­nie­waż karty opa­tu­lone są grubą, chro­po­watą skórą. Poza tym nie in­te­re­suje jej to i nie wcho­dzi w za­kres jej obo­wiąz­ków. W do­datku ist­nieje re­alne za­gro­że­nie, że ulewa roz­maże tekst, co pew­nie nie ucie­szy zle­ce­nio­dawcy. Obej­rzała księgę już raz, w uni­wer­sy­tec­kiej bi­blio­tece, gdy spraw­dzała zgod­ność ty­tułu z tym za­pi­sa­nym w otrzy­ma­nej od klienta no­tatce. Za kilka dni prze­kona się, jak duży błąd po­peł­niła w tym mo­men­cie. Książki są nudne, za­wie­rają w so­bie głów­nie prze­szłość, my­śli spi­sane przez nie­bosz­czy­ków. A ją ob­cho­dziła przede wszyst­kim obecna chwila, ruch, dzia­ła­nie – ży­cie w swej naj­czyst­szej for­mie. Bo to ono przy­nosi eks­cy­ta­cję i zysk. O obu tych ostat­nich rze­czach Frail Dir wie nie­mal wszystko. To ona pod­ło­żyła ogień pod słynny Co­gi­ti­zjon, bi­blio­tekę, która we­dług le­gend zo­stała wznie­siona przez sa­mych bo­gów. I ona wy­nio­sła z niej Krysz­ta­łowy Ka­ta­log – ma­rze­nie każ­dego bi­blio­te­ka­rza, idée fixe wszyst­kich moli książ­ko­wych. We­dle le­gend Krysz­ta­łowy Ka­ta­log sam, za­pewne za sprawą mocy, któ­rymi ob­da­rzyli go bo­go­wie, nada­wał każ­dej książce wła­ściwą sy­gna­turę, a także spo­rzą­dzał jej do­kładny opis bi­blio­gra­ficzny. Kar­tel Bi­blio­te­kar­ski za­pła­cił jej za to zle­ce­nie jak za ścię­cie sa­mego króla i na­wet do­ło­żył w bo­nu­sie pi­semną zgodę na wno­sze­nie je­dze­nia i pi­cia do wszyst­kich bi­blio­tek Ma­chii. Ni­gdy z niego nie sko­rzy­stała. Ta wła­śnie zło­dziejka wy­kra­dła ulicę Bla­skową z Mia­sta Ty­siąca Ka­łuż. Po­dobno wy­nie­sie­nie zło­tej kostki bru­ko­wej, sztuka po sztuce, za­jęło jej tre­so­wa­nej ar­mii szczu­rów równo rok. Na­wet po­mimo na­ję­cia ko­tów-na­ga­nia­czy. Po­wia­dają też, że to Frail Dir we wła­snej oso­bie wła­mała się do umy­słu Mo­no­fema, wiecz­nie śpią­cego cy­klopa z Ró­ża­nej Wy­spy, i pod­pro­wa­dziła stam­tąd jego ma­rze­nie senne o końcu świata. Zwa­żyw­szy na to, że ten w dal­szym ciągu nie na­stał, można w ja­kiś tam spo­sób wy­bro­nić tę hi­sto­rię. Poza tym wielu lu­dzi do dziś opo­wiada o mro­żą­cym krew w ży­łach ryku, jaki pew­nej nocy roz­legł się na wy­spie. Dla­tego dzi­siej­sze zle­ce­nie było jak za­bra­nie dziecku cu­kierka, jak ko­lejny nudny dzień w biu­rze. Nie prze­wi­działa tylko jed­nego – tego prze­klę­tego ni­ziołka, który spra­wił, że le­niwy war­tow­nik wy­szedł ze stró­żówki. Po­winna była ich za­bić, ale sze­roko otwarta brama oka­zała się zbyt dużą po­kusą. Zresztą to szcze­gół, który w osta­tecz­nym roz­ra­chunku ni­czego by nie zmie­nił – my­ślała, idąc przez Śmier­cisz­cze.

Śmier­cisz­cze – trzeba przejść się tą dziel­nicą, by to w pełni zro­zu­mieć. Albo wy­obra­zić so­bie ostatni krąg pie­kła, za­miesz­kały przez akwi­zy­to­rów, księ­go­wych, klien­tów wcho­dzą­cych na pięć mi­nut przed za­mknię­ciem i tego jed­nego ko­legę z pracy, który za­wsze chce się spo­tkać, a wy ni­gdy nie ma­cie ochoty. Po­tem po­mno­żyć to wszystko razy ty­siąc. Bo Śmier­cisz­cze to kosz­mar na ja­wie. Jest groźny, wchła­nia i rzadko kiedy po­zwala z sie­bie wy­cho­dzić. Jego miesz­kańcy żyją w myśl za­sady „naj­pierw za­bi­jaj, a po­tem po­skacz jesz­cze po zwło­kach i kop­nij głowę trupa na do wi­dze­nia”. W Śmier­cisz­czu my­śliwi po­lują na in­nych my­śli­wych, cała zwie­rzyna już dawno zo­stała prze­trze­biona. Może dzi­wić fakt, że w ta­kim sły­ną­cym z na­uki mie­ście jak Mą­dro­bo­rza po­ja­wiła się owiana tak złą sławą dziel­nica. Ale mia­sta, szcze­gól­nie u swego za­ra­nia, po­trze­bo­wały wszel­kiej ma­ści miesz­kań­ców. Dla­tego władcy czę­sto wy­da­wali edykt, w myśl któ­rego za prze­stęp­stwa po­peł­nione poza ob­rę­bem mia­sta nikt no­wych miesz­kań­ców nie bę­dzie ści­gał i ka­rał. Wszyst­kich cze­kać bę­dzie spra­wie­dliwy sąd, je­śli tylko się na nim sta­wią. Oczy­wi­ście nikt ni­gdy tego nie zro­bił.

Na­dal leje jak z ce­bra, ale mimo to Frail Dir czuje na so­bie le­giony spoj­rzeń po­ukry­wa­nych gdzieś w mroku, przy­cza­jo­nych. Do­cho­dzi do drzwi ta­werny Ostat­nie Pchnię­cie – na­zwa nie wzięła się zni­kąd, do ty­tu­ło­wego pchnię­cia bar­dzo czę­sto do­cho­dzi wła­śnie tu­taj. Wi­dzi­cie tego pół­elfa po­chy­la­ją­cego się nad czło­wie­kiem, któ­remu oczy za­raz wyjdą z or­bit? Nie? To ma­cie szczę­ście. Auć! To na pewno mu­siało bo­leć. Ojej, to z pew­no­ścią też. Ulala, to ta­kie coś w ogóle jest moż­liwe?!

Ale wra­cajmy do me­ri­tum: puka w wiel­kie, zmur­szałe drzwi dło­nią odzianą w ciężką, skó­rzaną i na­bitą ćwie­kami rę­ka­wicę. Od­zywa się zza nich tu­balny głos:

– Ha­sło?

– Przy­syła mnie Jo­nah.

Drzwi uchy­lają się i od­sła­niają po­tężną syl­wetkę ogra w po­dar­tym fraku. Wpa­truje się w nią ciężko, tępo. Śro­do­wi­skiem na­tu­ral­nym dla wła­my­wa­cza jest noc, dla­tego musi on po­sia­dać do­sko­nale wy­szko­lone zmyły, które za­stą­pią wzrok. Ogra ota­cza kwa­śna chmura potu, nie­my­tego od wielu dni ciała i czę­ściowo prze­tra­wio­nego al­ko­holu. Wiel­ko­lud prze­pusz­cza ją. Wła­my­waczka wcho­dzi na salę. Wy­peł­nia­jący po­miesz­cze­nie dym jest rów­nie gę­sty co ciecz, którą bar­man na­lewa do ku­fla sie­dzą­cego przy ba­rze czło­wieka o wil­czych oczach. Męż­czy­zna wy­szcze­rza dziu­rawe zęby, czy może ra­czej kły, unosi szkla­nicę, wo­dzi nad nią ha­czy­ko­wa­tym no­sem.

– De­na­tu­rat, ry­cyna i jad kieł­ba­siany. Zga­dłem? – pyta, z uzna­niem ki­wa­jąc głową.

– Ta – od­po­wiada bar­man, czło­wiek przy­po­mi­na­jący ogromny kciuk, do­da­jąc po za­sta­no­wie­niu – i tro­chę mi­ło­ści. Mi­łość to za­wsze naj­waż­niej­szy skład­nik – do­po­wiada rze­czo­wym to­nem, szo­ru­jąc blat brudną szmatą. Wszak wszy­scy wie­dzą, że od­po­wiedni na­strój sam się nie zrobi, każdy ele­ment aran­ża­cji wnę­trza jest rów­nie istotny.

– Za­graj to jesz­cze raz, Sam, a wy­szar­pię ci flaki – char­czy ja­kiś głos z ciem­nego kąta do bla­dego, chu­dego for­te­pia­ni­sty z wiel­kimi cie­niami pod po­wie­kami. Chu­dzie­lec ner­wowo prze­wraca strony par­ty­tury i roz­po­czyna od nowa. Jego pa­ją­ko­wate dło­nie drżą. Tym ra­zem z ciem­no­ści do­bywa się po­mruk za­do­wo­le­nia.

– No i wcho­dzę do środka, a ten grzyb mówi mi, że księż­niczka jest w in­nym zamku – mówi sku­lony nad pi­wem gość do swego wą­sa­tego to­wa­rzy­sza.

– I co zro­bi­łeś?

– Wsze­dłem na naj­wyż­szą wie­życzkę i strze­li­łem mu z ku­szy w na­kra­piany łeb. Ko­muś się to spodo­bało, dali mi or­der Ja­śnie­ją­cego Kwiatu i za­częli za­pra­szać na kon­kursy sko­ków. Jego tam nikt nie lu­bił.

– A księż­niczka?

– Mó­wi­łem już, bra­ciszku. Nie roz­ma­wiam o tej suce.

Frail Dir la­wi­ruje mię­dzy sto­łami, wy­pa­tru­jąc tego wła­ści­wego. Oto on, przy któ­rym otu­lona sza­ro­burą opoń­czą po­stać trzyma w drob­nych dło­niach bu­kiet czar­nych lo­to­sów. Ko­bieta przy­siada się i po­woli wy­po­wiada umó­wioną for­mułę:

– Kto szuka, ten naj­czę­ściej coś znaj­duje, nie­stety cza­sem zgoła nie to, czego mu po­trzeba.

– Czasy są cięż­kie dla wszyst­kich – od­po­wiada czło­wie­czek, zgod­nie z usta­le­niami.

Przez chwilę pa­trzą so­bie w oczy. Szare i zimne, na­le­żące do zło­dziejki, i małe, zło­śliwe, wy­glą­da­jące zza fałd tka­niny. Ob­ser­wują, jak książka su­nie po stole ku oku­ta­nym w szmaty dło­niom. Obie po­sta­cie sie­dzą w mil­cze­niu, bar­man przy­nosi spie­nione ku­fle. Po paru ły­kach opa­tu­lony je­go­mość wstaje i z książką pod pa­chą zmie­rza ku drzwiom. Na bla­cie zo­staje czarny lo­tos. Frail Dir, wpa­trzona w ścianę, są­czy po­woli tru­nek. Po­tem od­suwa krze­sło i roz­pra­sza się w mroku, poza świa­tłami opo­wie­ści.

***

Ed­gar Przy­lepa lubi desz­czowe noce. Wtedy chrzęst wy­try­cha gi­nie w sym­fo­nii ulewy, nie sły­chać aż tak okna wyj­mo­wa­nego z ram, na­wet port­fele i sa­kiewki ja­koś ła­twiej wy­ska­kują z kie­szeni prze­chod­niów. Cóż, sporo po­maga też fakt by­cia gno­mem. Nikt cię nie za­uważa, wszy­scy trak­tują cię w za­sa­dzie jak jesz­cze je­den re­kwi­zyt w miej­skiej sce­ne­rii. Ale gdy gnom się­gnie do kie­szeni czy to­rebki, zej­dzie do piw­nicy albo spraw­dzi kasę pan­cerną – wtedy jest już za późno. Nie bez po­wodu zy­skał swój przy­do­mek – opla­ta­jące dło­nie szmaty na­są­czone ży­wicą wy­dat­nie po­ma­gają w za­bie­ra­niu tego, co cu­dze. Wy­star­czy szybko wsu­nąć rękę do pu­dełka ni­czego nie­spo­dzie­wa­ją­cego się stra­ga­nia­rza, mach­nąć w po­bliżu że­bra­czej mi­ski na jał­mużnę i cyk, za­ła­twione. Te­raz kle­ista maź wy­dat­nie po­maga w tasz­cze­niu cięż­kiej księgi. Za­bawne, że ko­muś chciało się pła­cić za tak ba­nalne zle­ce­nie, ale tym le­piej dla gnoma. Co nie ozna­cza na­tu­ral­nie, że na tym koń­czy się jego nocna zmiana. O nie, Ed­gar Przy­lepa lubi brać nad­go­dziny. A oka­zji do nich na Śmier­cisz­czu nie bra­kuje.