Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cilgeran jest doktorantem teorii bohaterstwa na Wydziale Nauk Barbarzyńskich. O szeroko rozumianym życiu wie mniej więcej tyle, co ogry o zachowaniu dobrych manier przy stole. Gdy jego rozprawa doktorska zostaje skradziona, będzie musiał opuścić bezpieczne mury Uniwersytetu im. Kelta Niezwyciężonego i wyruszyć w drogę. Podczas podróży będą mu towarzyszyć wiecznie narzekający niziołek, niepotrafiąca czarować wiedźma i żywy szkielet – prywatnie wielki miłośnik wszelkich teorii spiskowych i adopcji zwierząt.
"Wszystkie drogi prowadzą" to komediowa fantastyka, satyra nie tylko wymierzona w szkolnictwo, ale również w dobrze znane schematy fantasy. Miłośnicy Terry’ego Pratchetta mogą doszukać się w książce inspiracji twórczością autora "Świata Dysku".
Łukasz Kucharczyk to doktor nauk humanistycznych i adiunkt w Katedrze Polskiej Literatury Współczesnej i Krytyki Literackiej UKSW. Autor monografii naukowych o Stanisławie Lemie oraz Jacku Dukaju, a także kilkudziesięciu artykułów naukowych i krytycznoliterackich traktujących o polskiej literaturze współczesnej. Laureat Chrysalis Award Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecujących debiutów, nominowany do Śląkfy 2023 w kategorii Twórcy Roku i Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza Zajdla 2023.
Witajcie w naszej bajce, w której będziecie świetnie się bawić, jeśli tęsknicie za Światem Dysku Terry’ego Pratchetta i lubicie przygody Kociołka z książek Marcina Mortki. Oczywiście pod warunkiem, że niestraszne wam stopy goblina.
Radek Rak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Wszystkie drogi prowadzą
Copyright © Łukasz Kucharczyk, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt okładki: Piotr Sokołowski
Redakcja: Marta Kładź-Kocot
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8076-333-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Witajcie w naszej bajce, w której będziecie świetnie się bawić, jeśli tęsknicie za Światem Dysku Terry’ego Pratchetta i lubicie przygody Kociołka z książek Marcina Mortki. Oczywiście pod warunkiem, że niestraszne wam stopy goblina.
Radek Rak
Kapliczka zbudowana ku czci boga Gruna skryta była za gęstymi gałęziami sosny. W tę część Lasu Kołockiego nikt od dawna się nie zapuszczał. Pajęczyny rozciągały się od konaru do konaru, wśród mchów tańczyły roześmiane chochliki, małe leszątka bawiły się w cieniu zmurszałych drzew. Gdzieś w oddali tlił się zarys potężnej sylwetki ojca doglądającego pociech. Las żył niespiesznym życiem. Trwał poza czasem. Z dala od ludzkich oczu, które chciałyby zagarnąć wszystko, co tylko znajdzie się w zasięgu wzroku. Jednak Dobrochoczy wyczuwał zmianę. Powiedział mu o niej wiatr, wyszeptała ją ziemia, ostrzegł przed nią szum liści. Zbliżał się obcy. Dobrochoczy wiedział, że ta chwila w końcu nadejdzie. Często o niej myślał i długo się przygotowywał. Kroki rozlegały się coraz bliżej. Strażnik kapliczki skupił się. Powietrze wokół stężało. Otoczył go wir liści, traw i gałązek. Gdy opadł, zdziwionym mieszkańcom lasu ukazał się wysoki i barczysty brodacz. Siekiera w jego dłoni lśniła bladym blaskiem. Tymczasem ktoś wyszedł zza zarośli. Dobrochoczy stanął szeroko, oparł się o toporzysko i rzekł posępnie:
– Ty, któryś przybył tu ze świata ludzi, ze stalą, ogniem i złą wolą. To jest las i twoje prawa tu nie sięgają. Precz!
Odpowiedział mu cienki, przestraszony głosik:
– W… w zasadzie to nie mam żadnej z wymienionych przez pana rzeczy. Tylko upoważnienie wydane przez uniwersytet, o tu… tu jest… proszę…
Dobrochoczy zgłupiał. Przez lata zdążył przygotować sobie wiele różnych odpowiedzi i zawołań. Nieraz wizualizował sobie pierwsze wyprowadzone uderzenie. Początkową obronę czy odskok. Ale usłyszane słowa sprawiły, że stracił rezon. Coś jeszcze się nie zgadzało. Wyczekiwał potężnego woja, rycerza w lśniącej z dala zbroi. Ale przed sobą widział jedynie drzewa. Spojrzał więc w dół.
Stojący przed brodaczem chłopak sięgał mu co najwyżej do kolan. Był chudy niczym tyka, pryszczaty jak przechodząca ospę wietrzną ropucha. Miał na sobie stanowczo za dużą, luźno zwisającą kolczugę. Na jajowatej głowie błyszczał hełm zakończony rogami biesa. Wyglądał, jak gdyby został kupiony z drugiej, może nawet trzeciej ręki. Dwa połączone drucikami szkiełka na nosie sprawiały, że młodzieniec przypominał zagłodzoną muchę. W drżących rękach ściskał wymięty pergamin. Dobrochoczy wiele słyszał od innych strażników kapliczek i miał ogólne pojęcie o tym, jak wyglądają ci, którzy przybywają je zniszczyć. Aparycja chłopaka ani trochę nie wpisywała się w zasłyszane opowieści.
– Więc nie wysłała cię Świątynia Cira? Nie przybyłeś, by zniszczyć ostatnią kapliczkę Gruna? – zapytał w końcu zdziwiony Strażnik.
– Ależ skąd, nic z tych rzeczy! – zapewnił żarliwie przybysz i dodał: – Ja, prawdę mówiąc, jestem jak najdalszy od angażowania się w religijne spory. W żaden sposób nie można ich zweryfikować naukowo. No, ale rozumiem, że ludziom jest to jakoś potrzebne do życia – zakończył, wbijając wzrok w ziemię.
Dobrochoczy wiele w swym długim życiu już widział, ale z takim cudakiem zetknął się po raz pierwszy. Przekrzywił głowę i zapytał:
– Coś ty za jeden?
Chłopak ze świstem wciągnął powietrze, usiłując nie okazywać zdenerwowania.
– Mam na imię Cilgeran, jestem doktorantem teorii bohaterstwa na Wydziale Nauk Barbarzyńskich Uniwersytetu imienia Kelta Niezwyciężonego w Mądroborzy. Kończę właśnie swoją rozprawę doktorską o okrzykach używanych podczas walk i muszę wykonać ostatnie badanie terenowe. Oczywiście mam tu potrzebne zezwolenie, podpisane przez samego dziekana. – Zamachał wymiętym pergaminem, na którym istotnie lśniła wielka czerwona pieczęć.
Strażnik kapliczki pomyślał, że dzień nie mógł skręcić w bardziej niedorzeczną stronę. Ciekawość zwyciężyła nad myślą o szybkim machnięciu siekierą.
– Ale jakie badanie? I dlaczego tutaj?
– W Biuletynie Uniwersyteckim napisali, że dziś przybędzie tu Gniewosz z Zielonych Pól. Rozumie pan, że nie mogłem przepuścić takiej okazji. Coraz trudniej zobaczyć dobrą walkę, kapliczek popularnych niegdyś bóstw jest coraz mniej… – chciał zakończyć, lecz widząc groźnie marszczące się, krzaczaste brwi Strażnika, szybko dodał – …nad czym, co oczywiste, ubolewam! Nic tak ożywczo nie wpływa na funkcjonowanie społeczeństwa jak wielowyznaniowość, zawsze to powtarzam!
Wtem rozmówcy usłyszeli trzask gałęzi. Zza gęstwiny wyłonił się mężczyzna okuty od stóp do głów w stal. Na jego tarczy i kirysie straszył wymalowany bazyliszek o wściekle czerwonych ślepiach. Zamknięty hełm sugerował, że oto nie kroczy w ich stronę człowiek, lecz zrodzony z żelaza stwór. Przybyły wbił w ziemię zakończony zdobioną drogimi kamieniami głowicą miecz i wykrzyknął:
– Niecny stworze! Czcicielu fałszywych bożków! Gnębicielu jedynej wiary! Ja, Gniewosz z Zielonych Pól, Sługa Cira Wszechojca, Obrońca prawdy, kobiet i dzieci, wyzywam cię na pojedynek na śmierć i życie! Tutaj, na udeptanej ziemi, splugawionej przez twojego pana, psiego syna, czarta obrzydłego!
Dobrochoczy uniósł wyżej topór. Patrzył długo na rycerza, po czym rzekł spokojnie:
– To las, rycerzu. Nie ma w nim innej nienawiści poza tą, którą nosisz w sobie. Odejdź, a niczyja krew nie zostanie dziś przelana.
Gniewosz z Zielonych Pól błyskawicznym ruchem wyrwał miecz z ziemi. Trzykrotnie uderzył opancerzoną pięścią w kirys, w sam środek bazyliszkowego łba. Po lesie poniósł się ciężki huk. Zza stalowej zasłony popłynął krzyk:
– Nie ma boga ponad Cira! Ale dla ciebie, poczwaro, jest tylko mrok zapomnienia! Nie ujrzysz wrót do Królestwa Tysiąca Świateł!
I ruszył z chrzęstem do walki. Brodacz uskoczył przed ciosem. Zamachnął się ciężkim toporzyskiem, lecz broń odbiła się od uniesionej tarczy. W następnej sekundzie rycerz uderzył nią ciężko o czoło przeciwnika i pchnął mieczem. Wielkolud, pomimo swej masy, był jednak zwinny – ostrze przeszło tuż pod jego pachą. Zacisnął na nim umięśnione przedramię i zamierzył się siekierą. Byłby to koniec pojedynku, gdyby Gniewosz nie puścił rękojeści i nie wycofał się ku okalającym polanę drzewom. Patrzyli na siebie przez chwilę. Strażnik minionych czasów i bojownik o to, co właśnie nadeszło. Ich ciężkie oddechy unosiły się ponad starym lasem. Nagle wdarł się pomiędzy nie odrobinę zmieszany głos:
– Eee… ja przepraszam, że przeszkadzam w tak ważnym momencie, ale wszystko zdarzyło się tak szybko, że zapomniałem zapytać, czy mogliby mi panowie wypełnić krótką ankietę? To bardzo istotny element tak zwanej obserwacji uczestniczącej. Najlepiej byłoby, gdybym mógł trochę z wami pobyć, porozmawiać, poznać wasze codzienne życie, ale na to chyba nie ma szans, więc ankieta musi wystarczyć. Nie chciałem czekać do zakończenia pojedynku, bo podejrzewam, że… eee… mógłbym mieć już wtedy problem z uchwyceniem obu perspektyw.
Cilgeran wyciągnął ze skórzanej torby zapisane zielonym atramentem papiery. Niepewnie podsunął jeden Gniewoszowi. Rycerz nawet nie spojrzał na doktoranta.
– Przecz mi z oczu, kmiocie! – wykrzyknął i uderzył Cilgerana z otwartej dłoni. Mrugnięcie okiem później śmignął w kierunku zaskoczonego Dobrochoczego i wyszarpał zabrane ostrze.
Spotkanie stalowej rękawicy z pryszczatym policzkiem sprawiło, że chłopak poszybował hen, w krzaki. Rozcierając obolałą twarz, pomyślał, że nie powinien już na samym początku ankiety zadawać pytania o to, czy przepytywany nie odczuwa wobec przeciwnika uprzedzeń gatunkowych. Tak, to miało prawo zirytować. Tymczasem walka rozgorzała na nowo i Cilgeran, pomimo pulsującego bólu, powrócił do pilnego notowania.
Szybko zapisywał, jak rycerz opiera głowicę miecza o tors i szarżuje na Strażnika, jak gdyby dzierżył kopię. Ze zdziwieniem zapisał, że Dobrochoczy jedynie stoi i patrzy, wyglądając, jakby nie zamierzał się bronić. I wtedy stało się coś, przez co Gniewosz gwałtowanie wyhamował, a pióro ukrytego w zaroślach Cilgerana zamarło w bezruchu nad pergaminem. Jego usta zamieniły się w pokaźnych rozmiarów, doskonale okrągłe O. Bo oto brodacza otoczył wicher, w środku którego tańczyły liście, źdźbła traw, mchy i gałęzie. Złożone niemal z samych mięśni wielkie cielsko zdawało się rozpływać, skóra nikła w kłębach unoszącej się pary. Ale Cilgeran nie zobaczył pod nią mięsa czy kości. Była tylko ziemia wylewająca się spod parującego ciała. Mgnienie oka później po potężnym brodaczu nie było śladu. Rycerz i Cilgeran patrzyli na usypaną z ziemi górę, która zatrzęsła się, uformowała w coś na kształt olbrzymiego ludzkiego ciała i, choć nie posiadała ust, huknęła posępnie:
– Był las, nie było was… będzie las, nie będzie was!
Stwór rozpłynął się w powietrzu. Nagle Gniewosza otoczył błotnisty wir, który go uniósł i cisnął o najbliższy świerk. Spomiędzy dziko szeleszczących gałęzi wyfrunęły spłoszone ptaki. Wir na powrót stał się ziemnym potworem. Dopadł do rycerza i objął wielkimi łapami jego hełm. Zaczął go miażdżyć, a zza wizury rozległ się zbolały jęk. Ręka Cilgerana ledwo nadążała za błyskawicznymi zwrotami akcji. Gdy wydawało się, że rycerz lada moment wyda ostatnie tchnienie, ten uniósł do góry rękojeść i przystawił tuż przed twarz Dobrochoczego. Głowica wybuchła białym światłem. Strażnik kapliczki puścił Gniewosza i zasłonił łapskami twarz, wrzeszcząc opętańczo. Blask zdawał się oślepiać i ranić, pomimo że stwór nie miał przecież oczu. Upadł na kolana, a ziemia, z której został stworzony, zaczęła twardnieć i kruszyć się. Z każdym kolejnym krokiem Gniewosza, dzierżącego płonącą czystym światłem głowicę, Dobrochoczy stawał się mniejszy i mniejszy, rozsypywał się. Rycerską twarz zasłaniał hełm, lecz w głosie wyraźnie rozbrzmiewał triumf:
– Kowal, który wykonał ten miecz, zakuł w jego głowicy drzazgę z łodzi Cira Stworzyciela. To z jej pokładu Ten, Który Jest, stworzył świat. Prawdziwy świat, stworze, nasz świat. Nie ma w nim miejsca dla pomiotów takich jak ty. Nie możesz znieść światła czystego życia. Rozpłyń się w wiecznym jaśnieniu, wracaj do nicości. Nie ma mroku, który przezwycięży ten blask, nie ma próżni, która pochłonie tę świętość.
Cilgeran po szkolnemu długo trzymał rękę uniesioną w górę. Jako że nikt nie zwracał na niego uwagi, nie wytrzymał i krzyknął:
– Przepraszam, ale jak brzmiało to ostatnie zdanie? Co tam było? „Nie na próżno pochłonie mnie ten gość”? Niech mi pan wybaczy, ale całość brzmiała tak pięknie, że muszę koniecznie to umieścić w swojej rozprawie!
Zaskoczony Gniewosz odwrócił się ku Cilgeranowi i mimowolnie mruknął:
– Co…
Nie dokończył, bo w tym momencie nadeszła śmierć.
Uwolniony spod blasku Gniewoszowego miecza potwór na powrót urósł. Naparł cielskiem na tors rycerza i przebił go na wylot wielką pięścią. Stworzone z leśnej ziemi ramię zmieszało się z krwią. Gniewosz z Zielonych Pól, obrońca wiary, głosiciel prawdy, strażnik wszelkich cnót, pokornie wzniósł oczy ku niebu i wyszeptał:
– Ty kurwi synu…
Cilgeran zawahał się. Nie był pewny, czy ostanie słowa rycerza należało zaklasyfikować jako pożegnalny bitewny okrzyk, czy raczej jako personalną uwagę, skierowaną w stronę prowadzącego obserwację. W drugim wypadku nie było powodu do notowania, ponieważ wychodziłoby to poza ramy tak cenionego przez Cilgerana naukowego obiektywizmu. Zawsze mogło też chodzić o rozczarowanie tym, co rycerz znalazł na końcu przysłowiowego światła w tunelu. Tego typu kwestie doktorant wolał jednak pozostawić teologom.
Tymczasem Dobrochoczy stał chwilę nad trupem Gniewosza, po czym podszedł do zarośli, w których skrywał się chłopak. Ten uśmiechnął się niepewnie i powiedział:
– Serdecznie panu gratuluję. To znaczy jako wykonujący badanie terenowe oczywiście nie mogłem nikomu kibicować, ale jak to u nas mówią, wygranym lepiej nie podpadać. Notatki z waszego pojedynku na pewno bardzo, ale to bardzo wzbogacą moją rozprawę! – zakończył, starając się, by słowa zabrzmiały dziarsko. Ukłonił się i spróbował przejść obok Dobrochoczego. Potwór zastopował go potężnym łapskiem.
– Co zdarzyło się w lesie, zostaje w lesie… – warknął i uniósł pięść.
Cilgeran zbladł i wybełkotał:
– A-ale j-ja j-już m-mówiłem, ż-że m-mam u-upoważnienie z-z u-uczelni…
Znów wyjął z torby pognieciony dokument. Zamachał nim przed potworem drżącą ręką. Ale Dobrochoczy miał już dość ludzi na dziś. Wymierzył ciężkiego prawego sierpa prosto w twarz młodzieńca.
Pięść odbiła się od niewidzialnej ściany. Dobrochoczy zachwiał się i upadł z hukiem na plecy.
Struchlały Cilgeran wpatrywał się z niedowierzaniem w upoważnienie, które pobłyskiwało teraz delikatnym niebieskim światłem.
– No tak – wyszeptał, gdy sobie uzmysłowił, co się właśnie stało. – Upoważnienie musiało zostać posypane solą i świeżą rutą. To sprawdzony sposób na leśne demony. Kochane panie z dziekanatu! – Niemal zaśpiewał z radości.
Niestety, ćwierć oddechu później dokument rozsypał się w proch. Pani Bożennkawen z Dziekanatu Wydziału Nauk Barbarzyńskich równie sumiennie wykonywała swoje obowiązki, co dbała o wydziałowe finanse. Dlatego przy wydawaniu upoważnień do badań terenowych dla studentów i doktorantów używała najtańszej warzonej soli oraz suszonej i dawno zwietrzałej ruty. W tym czasie Dobrochoczy zdążył wstać. Twarz stwora wyglądała, jakby nieporadnie ulepiło ją z gliny dziecko, nie posiadała oczu ani ust. Pomimo to Cilgeran mógł przysiąc, że demon patrzy złośliwie na rozproszony wśród traw pył i uśmiecha się pogardliwie.
Doktorant odwrócił się i zaczął biec, ile tylko sił w patykowatych nogach. Słyszał tuż za plecami ciężkie kroki strażnika kapliczki. Duszne leśne powietrze coraz głębiej zalegało w nieprzyzwyczajonych do wysiłku płucach Cilgerana. Ziemia pod stopami zaczynała przypominać kamień. Leśne ostępy miały więc zostać jego grobem – taka myśl rozsiadła się w pierwszym wagoniku kolejki strachu, pędzącej przez tory umysłu chłopaka. Niestety dopiero w ostatnim usiadła ta przypominająca o patrzeniu pod nogi. Cilgeran zahaczył butem o zmurszały korzeń i wyrżnął jak długi. Wysłużony hełm poturlał się gdzieś w krzaki, kawałki szkła z rozbitych okularów poraniły twarz doktoranta, zerwana z paska torba poszybowała w górę, wypluwając z przepastnego wnętrza liczne notatki, dokumenty, pióro i buteleczkę atramentu.
Nad Cilgeranem wyrósł gigantyczny cień. Dobrochoczy podniósł przypominającą kopyto nogę. Chłopak żegnał się w myślach ze wszystkim, co kochał. Z rodzinnym miasteczkiem, babcią, uczelnią, profesorami, kolegami ze studiów, bibliotecznymi karami. No, z tym ostatnim to tak naprawdę nie, ale z głębin podświadomości wypłynęło wspomnienie nieoddanych książek. Cóż, spadkobiercy będą musieli jakoś sobie z tym poradzić. Cilgeran przymknął oczy w oczekiwaniu na cios.
Uratował go wiatr.
Tańczące w powietrzu kartki wykonywały właśnie tę część układu choreograficznego, w której jedna z nich odłącza się od reszty i ląduje na pysku demona. Przewrotny los chciał, że była to ta zawierająca ankietę. Zdezorientowany Dobrochoczy warczał, przewracając łbem na lewo i prawo. Zapewne zaraz zrozumiałby, dlaczego przestał cokolwiek widzieć, gdyby nie buteleczka tuszu, rozbijająca się na środku jego czoła. Stwór zawył, jakby go palono żywcem. Dopiero po czasie Cilgeran zrozumiał, że ważnym składnikiem atramentu jest sadza z drzew iglastych. Dobrochoczy musiał czuć się jak człowiek, którego obrzucili zwęglonymi zwłokami pobratymców. Teraz jednak chłopak myślał o bardziej naglących sprawach. Odczołgał się, wstał chwiejnie i skoczył w zarośla. Ale nie było za nimi bezpiecznego gruntu, jedynie stroma skarpa. Cilgeran długo koziołkował, bezwładnie spadał, zdzierając na kamieniach ogniwa i tak zużytej już kolczugi. Zderzył się z masywnym pniem i jego świadomość rozproszyła się w nocy.
Gdy odzyskał zmysły, ciemność panowała już nad tym drugim, zewnętrznym światem. Rozejrzał się wokół. Znalazł się na ścieżce. Z obu jej stron ustawione zostały kamienie, a wyryte na nich glify pulsowały zielonym światłem wśród mroku. Dlatego nigdzie nie widział Strażnika. Demony nie mogły wyjść poza las. Cilgeran popatrzył w gwiazdy, przypominając sobie ostatnie wydarzenia.
– Tak – szepnął z satysfakcją – zawsze warto przygotować ankietę.
Co prawda notatki pozostały w leśnej głuszy, ale Cilgeran zawsze miał przy sobie zapasowy notatnik. Własną pamięć. Zaczął powoli iść w stronę Mądroborzy. Plecy owiewał mu delikatny wiatr, unoszący liście i igły.
***
Rzęsisty deszcz błyskawicznie wygasił ognisko. Ciężkie krople rozbijały się o liście i gałęzie drzew, ich drobinki kontynuowały lot prosto ku pledowi, w który opatulony był wędrowiec. Koń, czarny jak otaczająca ich noc, parskał raz za razem. Z nozdrzy zwierzęcia buchały kłęby pary. Mężczyzna uspokajająco gładził wierzchowca po mokrej grzywie. Dbał o swego najlepszego i jedynego przyjaciela. Czuł się samotny. Nigdy nie poznał swojej rodziny. Miał trudną i bolesną przeszłość. Był małomówny i ponury. I nieszczęśliwie zakochany. Wszędzie obcy, nigdzie nie zaznał akceptacji. Innymi słowy: stanowił wręcz modelowego bohatera do wynajęcia, doskonale wpisującego się w obecne trendy. Problem polegał na tym, że to, co było modne, stawało się również powszechne, a to, co powszechne, szybko staje się nudne. Rynek się psuje i następuje przesyt.
Zastanawiał się, czy nie powinien poszukać jakiejś sieroty, którą mógłby chronić – ten stosunkowo świeży trend miałby szansę przyciągnąć nowych potencjalnych klientów. Spojrzał na rozciągające się ponad lasem mury Mądroborzy – całe miasto spało, ulewa zgoniła z ulic rzezimieszków, włóczęgów, żebraków, usługodawców i usługobiorców potężnej korporacji Nierządu. Trwający dzielnie na murach strażnicy zdawali się sennie kiwać, otwierali szeroko oczy, dopiero gdy współtowarzysz wymierzył im ostrzegawczego kuksańca. Światła we wszystkich oknach już dawno zgasły… Zaraz, moment, jedno nadal majaczyło w oddali. Wędrowiec dostrzegł drobne światełko, tlące się słabo w jednej z okiennic uniwersyteckiej wieży. Więc nie tylko strażnicy nie spali – to pewnie jakiś starający się nadgonić całoroczną wiedzę student siedział nad spisanymi przed wiekami pergaminami albo stary profesor kończył tworzenie artykułu tuż przed upływem terminu.
Mądroborza. Niektórzy zwali ją Doctis, czyli Miasto-Uniwersytet. Pełne jajogłowych i wysuszonych, niedotlenionych, ślamazarnych naukowców. Mężczyzna jednego był pewien – tu nie znajdzie okazji do zarobku. Wedle legend dawni bogowie rywalizowali o patronat nad Madroborzą, w czasach gdy ta była jeszcze niewielką osadą. Bóg Yrva zaoferował mieszkańcom Niezłomny Charakter i Płonące Ostrze, ale dar ten nie spotkał się z aprobatą. Za to bogini Mida trafiła w dziesiątkę – osadnicy z entuzjazmem przyjęli Święty Spokój, Zimne Piwo i Dobrą Lekturę.
Nie, tu z pewnością nie wydarzy się nic wartego uwagi. Obcy pomyślał, że czas ruszać, poszukać jakiegoś dziecka do ochrony, a także wymyślić nowe chwytliwe hasło reklamowe. I zniknął w leśnej gęstwinie wraz z koniem prowadzonym za uzdę. A deszcz wciąż napierał…
***
…na okratowane okiennice. Cilgeran z trudem zmuszał powieki do utrzymywania się w stanie otwarcia. Po spotkaniu z Dobrochoczym całe ciało nadal pulsowało mu bólem, choć uniwersytecka higienistka zrobiła, co tylko potrafiła. Chłopak nie miał jednakże czasu na narzekanie, ważny dzień zbliżał się wielkimi krokami.
Świeca na biurku w skryptorium już prawie się wypaliła. Jeszcze raz postanowił sprawdzić, czy wszystko jest przygotowane. Tak, dzień obrony jego rozprawy doktorskiej miał wkrótce nadejść. Temat pracy brzmiał Od „Arghhh!” do „Posmakuj tego, draniu!”. Semantyka okrzyków bitewnych na przykładzie współczesnych walk i obejmował najnowsze ustalenia kluczowych teorii bohaterstwa. Cilgeran zdobywał szlify w Katedrze Literatury Hybryjskiej, która słynęła z wypuszczania w świat teoretyków potrafiących do każdej walki, wojny czy batalii o losy świata dobrać odpowiednie narzędzia badawcze, subtelnie zinterpretować poszczególne fragmenty boju, określić sensy zawarte w okrzykach dzielnych bohaterów, a także znaczenia wynikające z używania na polu bitwy różnych, często znanych jedynie z legend stworów. Gorzej było, gdy w trakcie postępowania badawczego jednego ze słynnych naukowców trafiła zbłąkana strzała lub przywołany przez nekromantę demon zmaterializował się akurat w miejscu, gdzie badacz przysiadł z piórem i pergaminem. Na to wybitni akademicy nie mieli już rady – przygotowanie teoretyczne pochłaniało w zasadzie całe życie i nie zostawało z niego już nic na odrobinę treningu praktycznego. Ale ci, którym szczęśliwie udało się przeżyć, z reguły dochodzili do wysokich stanowisk uczelnianych i byli publikowani w wysoko punktowanych czasopismach. Coś za coś.
Myli się ten, kto uważa, że obrona pracy doktorskiej polegała jedynie na przedstawieniu najważniejszych założeń swojej rozprawy, ustosunkowaniu się do zastrzeżeń recenzentów, odpowiedzi na ewentualne pytania padające z sali i wygłoszeniu przemowy końcowej. O nie, obrona doktorska na Uniwersytecie Wielkobohaterskim imienia Kelta Niezwyciężonego to nie były rurki z kremem, moi drodzy.
Należy zacząć od tego, że zgodnie z niepisaną procedurą po części oficjalnej następował uświęcony latami tradycji obiad. Zapytacie: co w tym niezwykłego? Ano, co nieco było, zważywszy, że obradująca komisja składała się nie tylko z ludzi, lecz również z krasnoludów, elfów, niziołków, leśnych trolli, rusałek i jednej strzygi1. Już samo obsadzenie stołu stawało się skomplikowane. Elfy, jak powszechnie wiadomo, nie powinny siadać w bliskim sąsiedztwie krasnoludów, inaczej niewinna gadka szmatka bardzo szybko przerodzi się w kłótnie o przewinienia i wzajemne krzywdy, mające źródła przed tysiącami lat. Groziło to znacznym zaostrzeniem dyskusji, i to w sensie jak najbardziej dosłownym. Leśnie trolle z kolei nie powinny być sadzane zbyt blisko ludzi, ponieważ zachodziło duże prawdopodobieństwo, że ci drudzy zostaną pomyleni ze schabowym. Niziołki należało odizolować od rusałek – były szczególnie podatne na ich urok, co finalnie groziło utopieniem w uniwersyteckiej toalecie. Paradoksalnie najmniej problemów sprawiała profesor Miażdżec – na strzygę wystarczał zwykle solidny łańcuch ze srebra. Był oczywiście kosztowny, ale czego się nie robi dla zrealizowania warunków umowy o współpracę z Uniwersytetem w Persylwanii.
Osobny problem stanowił jadłospis. Tak zróżnicowane menu generowało ogromne wydatki – sama woda z Przedwiecznych Źródeł dla wykładowców będących elfami kosztowała więcej, niż wynosiło miesięczne stypendium doktoranckie. Nie wspominając nawet o krasnoludzkich pierogach z kamieniami, sprowadzanych specjalnie ze Szkarłatnych Gór, czy księżycowych ciastkach dla rusałek. Właściciel uniwersyteckiej stołówki, pan Glanc2, stanowczo odmówił dostarczenia wątroby młodego rycerza dla profesor Miażdżec. Cilgeran miał głęboką nadzieję, że zagraniczna badaczka zadowoli się żelkami – w persylwańskiej książce kucharskiej wyczytał, jakoby podczas bardzo szybkiego ciamkania można było momentami odnieść wrażenie, że smakują nieco podobnie do ludzkiej wątroby.
Kolejną trudność sprawiały doktorantowi prezenty dla komisji. Cilgeran czuł się nie do końca komfortowo, trzymając w pokoju sztylet Kapitana Nerfa, szczególnie od czasu, gdy w nocy ostrze zaczęło mu wygrażać poćwiartowaniem i wiecznym potępieniem duszy. Ale cóż było robić, profesor Biniu był wielkim fanem antyków. Doktorant miał już też przygotowany strój na obronę – nowa kolczuga wyglądała niczym wykuta dla krasnoludzkiego księcia. Chociaż tradycyjnie była zbyt obszerna – żadna nigdy nie pasowała na rachityczne ciało Cilgerana. Za to hełm z dwoma ostrymi kłami trytona idealnie korespondował z okrągłymi okularami. Doktorant po raz ostatni rzucił okiem na listę– chyba wszystko załatwił. Mógł wracać na stancję i spakować się, jutro z samego rana jechał odwiedzić dawno niewidzianą babcię.
Pozostawało jeszcze tylko wyłożyć rozprawę w bibliotece uniwersyteckiej, ale tym obiecał się zająć pan Rorty Pragmaticbuck. Czysta formalność. Cilgeran pogładził blat stołu. Nie potrafił zliczyć godzin, dni, miesięcy, lat, które przy nim spędził. Westchnął ciężko – będzie mu go brakowało. Spojrzał w okno. Rozciągał się za nim świat wypełniony nocą, deszczem, pohukiwaniem i wyciem mieszkańców pobliskiego lasu. Kryła się tam również tajemnica nieznanego. A to, co nieznane, kojarzyło się Cilgeranowi ze strachem. Nienawidził zmian, unikał ich jak ognia. Należał do ludzi, którzy najbezpieczniej czują się za solidnymi i zaryglowanymi drzwiami tego, co już poznane. Idealizował przeszłość, nawet jeśli miałaby ona oznaczać wydarzenia sprzed ostatnich pięciu minut. Na nowe doświadczenia był otwarty mniej więcej tak jak kura na kąpiel w jacuzzi wypełnionym rosołem. Nie znosił wyrzucania, ponieważ każdy przedmiot budził w nim jakieś wspomnienie.
Zdmuchnął świecę i wyszedł na przepastny, rozświetlony pochodniami korytarz, który w ciągu dnia zapełni się studentami i wykładowcami. Gwar ich rozmów był jedynym hałasem, który tolerował. Być może nawet go polubił. Podszedł do piętrzących się uniwersyteckich szafek i otworzył swoją skrytkę. Na wewnętrznej stronie drzwiczek Cilgeran zorganizował coś na kształt mapy pamięci, która składała się z jego najważniejszych uczelnianych osiągnięć. Znajdował się tam dyplom za pierwsze miejsce w konkursie na esej o najbardziej kreatywnych sposobach zabicia bazyliszka. Tuż nad nim zawieszony został medal za pierwsze miejsce w olimpiadzie skrzatoznawczej. Obok medalu widniała Nagroda Rektora, przyznana Cilgeranowi za opublikowanie słowniczka najbardziej kanonicznych okrzyków bojowych. Na samym szczycie zaś pyszniło się dumnie zwolnienie z wychowania fizycznego, przedłużane rok w rok, ku irytacji kierownika Studium Kultury Fizycznej. Tak, Cilgeran mógł mieć powody do samozadowolenia. Uśmiechnął się do własnych wspomnień, schował pergaminy wraz z piórem i zatrzasnął drzwiczki. Musiał się choć trochę przespać, a noc powoli ustępowała miejsca świtowi.
***
Położony nieopodal Uniwersytetu straganik pani Wronowej słynął z dobrej i niedrogiej herbaty, do której staruszka dodawała ciasteczka domowej roboty. Były doskonałe – o ile ktoś zamierzał akurat popełnić morderstwo z użyciem niebezpiecznego i ciężkiego narzędzia. Siedzący przy stoliku Cilgeran dostrzegł zbliżającą się korpulentną sylwetkę pana Rorty’ego. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie wspólnych przygód. Doktorant prowadził na studiach zaocznych konwersatorium, na którym pan Rorty był wyjątkowo rzadkim gościem. Odrabianie nieobecności zwykle wiązało się z wyruszeniem w podróż, podczas której student odbywał badania terenowe albo zastępował mających ważniejsze sprawy na głowie profesorów. Niziołek z czasem stał się nieodłącznym towarzyszem wypraw doktoranta. Byli zupełnie różni: Rorty widział życie takim, jakim ono jest, Cilgeran natomiast – takim, jakim według niego być powinno. Nie zdawał sobie również sprawy z tego, że nie cały świat to Uniwersytet – innego życia nie znał i ciągle usiłował powkładać dobrze sobie znane akademickie klocki w niewłaściwe, czasem nawet śmiertelnie groźne dziurki, wydrążone w wielkim pudełku życia.
Cilgeran i Rorty razem przeżyli już niejedno. Wdrapali się na znajdującą się wśród chmur wyspę zamieszkałą przez Gogmagoga, olbrzyma-wegetarianina, który chciał oczarować swoją mięsożerną żonę własnoręcznie przygotowanym daniem. Cierpiały na tym pola okolicznych wieśniaków, które gigant nieustannie ograbiał. Cilgeran i Rorty prawie przypłacili całą przygodę życiem i skończeniem w Gogmagogowym kotle, lecz finalnie problem udało się rozwiązać, a olbrzymy przepędzić. Właściwie to same sobie poszły, ale w ostatecznym rozrachunku liczy się to, jak coś przedstawiają w swych pieśniach minstrele, czyż nie?
Spływające na plac słońce przypomniało doktorantowi o wyprawie na pustynię dalekiej Agrabii – wśród morderczych piasków poszukiwali ostatniego na świecie latającego dywanu, bez którego panie nadzorujące uniwersytecki Dział Gospodarczy nie wydałyby zezwolenia na organizację konferencji naukowej. Nim zdobyli upragnioną magiczną wykładzinę, trafili w ręce czterdziestu plagiatorów, spotkali Dżinna z przeterminowanej lampy i prawie zginęli w pałacu sułtana Szuruburubachu. Ale opłaciło się, organizowanie konferencji było bardzo wysoko punktowane w regulaminie wniosku stypendialnego.
Kolejne przygody wyświetlały się coraz szybciej na projektorze pamięci Cilgerana. Spanie w nawiedzonym akademiku. Próba zrealizowana grantu na zabicie smoka, choć te dawno wyginęły. Wygnanie z uniwersyteckich murów Zakonu Defragmentystów. Naprawdę mieli co wspominać, choć każdy z nich owo wspominanie rozumiał inaczej. Pan Rorty często budził się w nocy zlany potem i darł się wniebogłosy, Cilgeran zaś przeciągał się zrelaksowany, święcie wierząc, że szczęśliwe zakończenie wynikało z jego wszechstronnego oczytania, a nie z dzieła przypadku, mającego wyjątkowo osobliwy humor. Zdolności bojowe doktoranta można było określić jako przypominające gniew dwudziestoletniego jamnika pozbawionego zębów, za to z wyraźną nadwagą i zaćmą. Siłę jego ciosu zaś jako równą rozszalałej gąsienicy, zmierzającej na starcie czołowe z liściem kapusty. Za to wiarą w system edukacji mógł obdzielić wszystkich wagarowiczów świata. Pomachał radośnie ku niziołkowi i odsunął dla niego krzesło.
– Pani Wronowa wciąż dba o reputację swoich ciasteczek – stwierdził na powitanie pan Rorty i upuścił jedno na chodnik. Głośne TRZASK! można było uznać za zwiastun dodatkowej pracy dla służb gospodarki komunalnej.
– Bez przesady, widziałem niedawno profesora Christo, radził sobie z nim całkiem nieźle – odpowiedział Cilgeran, mieszając herbatę.
– Owszem, bo jest ogrem i ma zęby ze stali. A w przypadku tej rasy należy to traktować całkowicie dosłownie – orzekł pan Rorty z kwaśną miną.
– W każdym razie jestem panu bardzo wdzięczny, panie Rorty. – Cilgeran położył na stoliku swoją pracę doktorską. – Sam nie mogę jej zanieść, jedyny wóz do Chochlikowic odjeżdża przed otwarciem biblioteki. A jak pan wie, żelazne wymogi Komisji ds. Procedur i Ogólnego Utrudniania Życia Wszystkim Dookoła zostały wykute w ogniu dyscypliny.
– No tak, pamiętam, jak kiedyś doktor Gorl nie dostarczył im na czas wykazu swoich publikacji z ostatniego roku. W końcu jakoś się dogadali, ale biedak został zakuty w dyby na uniwersyteckim dziedzińcu. Do dziś pamiętam tych okrutnych studentów, rzucających w niego pomidorami.
– O ile kojarzę, był pan w pierwszym szeregu rzucających – zauważył Cilgeran.
– No, stamtąd miałem najlepszy widok i dlatego tak dokładnie to pamiętam – odparł niziołek i płynnie zmienił temat. – No więc… obrona! Wielka chwila, czekał pan na to długo, co?
– Oj tak, te wszystkie lata pisania, konferencji, zbierania punktów do stypendium, próby zachowania życia… Cieszę się, że to już niedługo dobiegnie końca.
Pan Pragmaticbuck przez chwilę wahał się, czy zadać to pytanie, lecz ostatecznie zaryzykował:
– A jak z zatrudnieniem? Są na to jakieś perspektywy?
Uśmiech na twarzy Cilgerana nieco przybladł.
– Niestety, dziekan powiedział, że pomimo moich świetnych wyników nie ma na to na razie żadnych widoków. Wszystkie etaty są zajęte. Przez moment pojawiła się szansa, że profesor Ern przejdzie na emeryturę, ale w końcu znalazł Fontannę Wiecznej Młodości i nic z tego. Chodzą słuchy, że Zakon Ubezpieczeń Społecznych ma teraz z nim niemały problem.
– Myślał pan już o tym, co będzie robił poza uczelnią?
Nad stolikiem rozpostarła się cisza. Wizja, której roztoczenia wymagało zadane przez niziołka pytanie, leżała poza kosmosem wyobraźni Cilgerana.
– Jak to… poza uczelnią? – powtórzył cicho i niepewnie doktorant.
Rorty uznał, że ponownie należy zmienić temat.
– Niepokojąco brzmią ostatnie wieści o wojskach Dunholmu, stojących tuż na granicy Puszczy Birn – zagaił.
– Ach, czytałem te doniesienia. Ale możemy być spokojni, Naczelnik Dunholmu nie odważy się wywołać wojny.
– Skąd ta pewność?
– Przecież mamy rok tysiąc dwieście sześćdziesiąty drugi, panie Rorty. Królowie Machii uchwalili go rokiem Mokryta Niestałego.
Mokryt Niestały był filozofem, którego teoria zrewolucjonizowała obraz nauki. Wysnuł hipotezę, wedle której materia miałaby być stworzona nie z połączenia wody, powietrza, ognia i ziemi, lecz z niedostrzegalnych małych kamyczków, które nieustannie poruszają się w próżni. Dowody na to filozof miał odnaleźć we własnym pęcherzu. Ustalenia Mokryta z całą pewnością popchnęły naukę ku nowej erze, lecz pan Pragmaticbuck wciąż nie mógł doszukać się związku przyczynowo-skutkowego między nimi a ruchami dunholmskich wojsk.
– Ekhm… A wyjaśni mi pan tę zależność bardziej precyzyjnie? – zapytał niewinnie, przyzwyczajony do obchodzenia się z Cilgeranem jak z niegroźnym wariatem.
– To przecież oczywiste, że Dunholmianie nie odważą się wywołać wojny w roku, którego patronem jest ojciec całej współczesnej nauki. Tam też muszą mieć uniwersytety.
Rorty zamierzał odpowiedzieć, że tak naprawdę światem nie rządzą Akademia i nauka, lecz pieniądze, wpływy i siła. Zrezygnował, bo zbyt wyraźnie widział twarz doktoranta, szczerą i przepełnioną ślepą wiarą w abstrakcyjne idee.
– Poza tym dobrze całą sprawę opisała moja babunia w ostatnim liście: przeżyła Morowe Legiony, panowanie Wiecznej Nocy, przemarsz wojsk Mrocznego Władcy i męża alkoholika, więc jakiś tam Dunholm jej niestraszny.
Sadząc po tym, co pan Pragmaticbuck słyszał o babci doktoranta, staruszka przeżyłaby nawet apokalipsę sprowadzoną na świat przez bestię o siedmiu głowach i dziesięciu rogach.
– Tylko błagam, panie Rorty, niech pan nie zapomni zanieść tej rozprawy – przypomniał Cilgeran.
– Tak, tak. Dziś muszę biec na lekcje z moimi dzieciakami, ale jutro zrobię to zaraz po Kiermaszu Zajęć.
– Kiermasz Zajęć? To on jeszcze funkcjonuje? – zdziwił się Cilgeran. – Myślałem, że po wypadku z profesorem Telem i jego synem władze uniwersytetu zawiesiły tę inicjatywę.
– Wie pan, jak to jest: ludzie szybko zapominają. A trzeba przyznać, że kiermasz to dobry sposób na reklamę fakultetów. Poza tym z synem profesora ostatecznie nie wyszło tak źle, do akcji wkroczyli wykwalifikowani nekromanci.
– Słyszałem o tym. Chociaż profesor podobno narzeka, że jego stosunki z pierworodnym stały się odtąd odrobinę chłodne.
– Ano, tak to jest, jak bierze się za małe jabłko i za duży bełt. Chyba dawno pan nie był w rodzinnych stronach, mam rację? – spytał niziołek, spoglądając na stojącą tuż obok stolika podróżną torbę doktoranta.
– Oj, tak, nie mogę się doczekać ujrzenia babuni. Kochana starowinka co tydzień wysyła mi paczki z upominkami!
– Ma pan na myśli te fiolki z różnymi truciznami, podpisane „Na wrogów mojego wnuczusia”, sztylety z dołączonymi karteczkami o treści: „Na pannice, które chciałyby się dobrać do cnoty Cilgeranka” i morgensztern z wyrytym na stylisku napisem: „Gdyby ktoś wątpił w dobre serduszko Cilgusia”?
– Ech, ta babunia… Drugiej takiej nie ma na całym kontynencie – odparł sentymentalnie doktorant.
– O, nawet nie śmiem w to wątpić.
Niebawem miał nadjechać wóz do Chochlikowic, a pan Rorty spieszył się do pracy w szkole. Schował rozprawę do torby i pożegnał się z doktorantem. Po chwili wrócił, by zabrać kilka ciasteczek pani Wronowej. Ostatnio miewał podczas lekcji problemy wychowawcze z grupką nadaktywnych ogrzątek i potrzebował czegoś do obrony. Cilgeran patrzył, jak niziołek znika w tłumie.
– Poza uczelnią – powiedział cicho sam do siebie. Zapatrzył się w jasny horyzont i westchnął.
***
Bar Pod Zamyślonym Gargulcem był w wieczornych godzinach przepełniony. Gwar rozmów, brzdękanie kufli, spotkania pierwszego stopnia czyjejś pięści z czyjąś twarzą wypełniały karczmę aż po sam sufit. Półogr Stary Tolo w skupieniu polerował do czysta szklanice, które następnie maczał w misce z błotem – bywalcy Gargulca dbali o higienę, ale lubili też poczuć odpowiedni klimat. W rogu Sali, pochyleni przy małym stole, dyskutowali trzej mężczyźni – Pirs, Jano i Gafon, niestrudzeni i czasem nieustraszeni członkowie Patrolu Uniwersyteckiego3. Wpadli do ulubionej knajpy zrelaksować się po ciężkim dniu. Komendant Pirs wychylił jednym haustem prawie całą zawartość kufla, przetarł bujną brodę, wdzięcznie beknął i rzekł:
– Niewesoło to wygląda, chłopcy. Naprawdę nie jest dobrze.
– Co racja, to racja, szefie. Ja bym w ten sposób raczej nie zagadywał do żony Krzywonogiego Walta – odparł starszy dowódca zmiany Jano, obserwując, jak Kazek „Każda jest moja, tylko nie każda już o tym wie” Przekręt wiesza się na ramieniu pani Krzywonogiej i łaskawie oznajmia, że ta ewentualnie się nadaje. Jano nie zobaczył, co było dalej, ponieważ komendant wymachiwał mu przed nosem najnowszym wydaniem „Bajarza Codziennego”.
– Nie mówię o tym, mówię O TYM! – Komendant wskazał na tytuł, który brzmiał: „Wojska Dunholmu na granicy Birnu. Czy wejdą? TYLKO U NAS!”. – Pomyśleć, że po tylu latach spokoju ten bydlak myśli, że może sobie robić, co tylko przyjdzie mu do tej chorej głowy!
– Bez przesady, panie komendancie, Suchy Dżil zadał temu krasnoludowi tylko ostrzegawczy cios w tył głowy, nic wielkiego. Z tymi latami spokoju też bym nie przesadzał, zaledwie wczoraj Niska Jolka… – zaczął młodszy wartownik Gafon, który był zbyt zajęty obserwowaniem akcji w głębi sali i nie słyszał pierwszych słów Pirsa.
– Ech, Gafonku, Gafonku… – Starszy dowódca zmiany Jano, który posiadał rozległe wykształcenie w dziedzinie szeroko pojętego życia, przybrał ojcowski ton. Ukończył korespondencyjny kurs „Ja tam bym to wziął na chłopski rozum”, studia podyplomowe „No przecież ludzie na mieście tak gadają”, szkołę letnią „Moja prawda jest najmojsza, zresztą rozejrzyj się, tak właśnie wygląda świat i koniec tematu” oraz zaoczne seminarium zatytułowane: „Gdy wół pierdzi, to cielęta słuchają. Jestem starszy, więc wiem lepiej”. – Panu Komendantowi chodzi o Nerdona, Naczelnika Dunholmu. Rozumiesz: geopolityka. – Specjalnie rozstrzelił ostatnie słowo, by nadać wypowiedzi odpowiedni efekt. Chwilę trwało, nim Gafon złożył literki do kupy, podrapał się po głowie i stwierdził niepewnie:
– Chyba nigdy tego nie miałem. Choć, z drugiej strony, jeśli moja intuicja jest słuszna i chodzi o te rzeczy, to kiedyś strasznie swędziało mnie w…
– Gafonku – Jano nie pozwolił, by barwna opowieść młodszego wartownika rozwinęła skrzydła – geopolityka jest wtedy, kiedy, no… Kiedy ja i pan komendant rozmawiamy o sprawach ważnych i trudnych – co, jak pewnie zauważyłeś, zdarza się często – to wtedy właśnie jest geopolityka – zakończył stanowczo i upił łyk złocistego nektaru.
– Aha – bąknął świeżo oświecony Gafon. Do tej pory nie miał pojęcia, że zakup nowego czajnika do herbaty to żadne tam uzupełnianie mienia zakładu pracy, a geopolityka. Warto jednak było słuchać starszego dowódcy zmiany, nikt inny nie potrafił tak trafnie i zwięźle wyjaśniać zawiłości świata.
Komendant Pirs wpatrywał się pochmurnie w artykuł. Bardziej do siebie niż do towarzyszy powiedział:
– To się nie mieści w głowie. Przecież Dunholm od wieków był machijską stolicą otwartości, wymiany kulturowej, pokoju. Nawet nie mieli tam żadnego króla, władców zawsze nazywali „Pierwszymi z Równych”. Dopiero ten Nerdon, kiedy sięgnął po władzę, mianował się Naczelnikiem. Oni wcześniej nawet nie mieli żadnej armii! Podobno to jakiś obcokrajowiec z dalekich stron, jak widać Dunholmczycy stali się aż zbyt otwarci. Puszcza Birnu od zawsze stanowiła wolną ziemię, nigdy nie należała do nikogo. Ten cały Naczelnik zaczyna od niej, bo graniczy z Dunholmem, i uważa, że puszcza należy historycznie do nich, ale nie zatrzyma się na niej, na pewno nie. Podobno opowiada mieszkańcom brednie o dawnych czasach, gdy Dunholm stanowił niby ogromne imperium.
– To ta puszcza Liśćców? Tych, które jedzą zabłąkane dzieci? – zapytał Gafon, nie mogąc się doczekać, kiedy w tej historii wreszcie pojawią się nowe rzeczy do zamówienia w Dziale Gospodarczym. W końcu rozmawiali o geopolityce.
– Nie jedzą zagubionych dzieci, Gafonie, ale za to rozrywają je i użyźniają nimi glebę w puszczy – odparł starszy dowódca zmiany, zawsze chętny do edukowania nieobytej w świecie młodzieży.
– To legendy, którymi stare piastunki straszą dzieci. Nie istnieją żadni Liśćce, w tej puszczy są jedynie zwykłe stare drzewa i nic więcej – mruknął znad gazety komendant.
Jano, dla którego opowieści piastunki stanowiły ważną część rozległej wiedzy o życiu, nie dał się tak łatwo zbić z tropu:
– No tak, ale załóżmy, że jednak istnieją. Podobno te drzewoidy w ogóle nie potrzebują snu, do życia wystarczy im trochę wody i słońca. Co by było, gdyby sobie tu ot tak przyszły i pozabierały nam pracę? Kogo by zatrudnili do wydawania kluczy na uniwersytecie? Gafona czy takiego drzewoida, któremu pewnie nawet nie trzeba płacić w talarach, bo do szczęścia wystarczy mu konewka? Trzeba zawsze myśleć perspektywicznie – zakończył dumnie Jano, potrząsając swoimi trzema podbródkami.
– No tak, każdy ma swoje miejsce. – Gafon pokiwał głową z podziwem dla samego siebie, gdy ta konkluzja wyrosła w jego umyśle niby piękna róża na placu pełnym pokrzyw.
– Otóż to – pochwalił go starszy dowódca zmiany i dodał: – Mądroborza dla Mądroborzan, od zawsze to powtarzam.
Jedna mała wątpliwość tliła się gdzieś na dnie studni umysłu Gafona. Postanowił o niej wspomnieć:
– Ale w sumie wielu od nas wyjeżdża pracować przykładowo na Wyspy Kakofońskie. To co z nimi?
Jano odczekał chwilę dla lepszego efektu, popukał serdelkowatymi palcami w blat, upił kilka łyków i odpowiedział powoli, łagodnie, jakby przemawiał do niewinnego niemowlęcia:
– A, to zupełnie co innego. Ja, drogi Gafonie, powiedziałem, że Mądroborza jest dla Mądroborzan. Natomiast powszechnie wiadomo, że Wyspy Kakofońskie są dla Kakofończyków i Mądroborzan – rzekł i ponownie uniósł kufel, a Gafon miał wrażenie, że nie spogląda już na starszego dowódcę zmiany, lecz na nadczłowieka zahartowanego w ogniu czystej logiki. Nie każdy był takim szczęściarzem, by co wieczór móc wchłaniać tak potężne porcje rozległej wiedzy. Jak również piwa. Gafon nawet nie zauważył, że tuż pod nosem jego umysłu zaczął rosnąć delikatny, jeszcze młodzieńczy wąs.
Ta część wykładu ominęła komendanta, bo następny artykuł traktował o historii – trudnej i bolesnej, o której oczywiście trzeba było pamiętać, ale której kartą akurat w tym momencie niekoniecznie należało grać. Autor tekstu przypominał o czasach, gdy przez Machię przetaczał się Homen Morowego Króla. Był to orszak zjaw, kościotrupów i duchów, podążający za swoim panem, który przewodził ze swojego płonącego czarnego wozu. Gdziekolwiek się nie udali, pozostawiali za sobą zatrutą ziemię, spalone miasta i ludzi umierających w męczarniach na zarazę. Ci, których zabrała choroba, nie zaznawali jednak spokoju. Powracali jako żołnierze Morowego Króla, bezwolni, napędzani jego złą wolą. Była to wojna totalna, wyniszczająca i dramatyczna, ponieważ nieraz brat podnosił w niej miecz na brata. W końcu umęczony kontynent obronili profesorowie sztuk bohaterskich oraz czarodzieje. Zagonili Morowego Króla do jego warowni na Skwaszonych Ziemiach i tam przełamali Złą Wolę czarnoksiężnika. Machia i jej mieszkańcy jeszcze długo leczyli rany, do dziś wiele miast i osad nie zostało odbudowanych. I teraz, po prawie stu latach pokoju, ludzie bali się nowej wojny, co stanowiło doskonałą pożywkę dla pismaków. Powstały nawet teorie, że Nerdon to tak naprawdę nowe wcielenie odrodzonego Morowego Króla. Komendant nie wierzył w takie rzeczy. Wiedział jednak, że zajęcie Birnu będzie równoznaczne ze złamaniem obowiązujących w Machii traktatów. To, że dunholmskie wojska nadal stały na jej granicy, odczytywał jako prowokację, oczekiwanie na to, jak ten ruch odbiorą władcy machijskich królestw, księstw, miast i grodów.
Z zamyślenia wyrwał Pirsa nagły huk wywróconego stołu i brzęk tłuczonych szklanic. Ujrzał okutanego w przetartą opończę staruszka, który zaskakująco żwawo jak na swój wiek wziął Gimę Szkarłata, jednego ze stałych bywalców karczmy, w dosiad, i z szybkością, która zawstydzić by mogła niejednego młodzieniaszka, spuszczał na jego twarz kolejne ciosy proste, raz za razem. Starzec spojrzał na całą trójkę i uśmiechnął się promiennie.
– O, witam, panie profesorze! – powiedział radośnie Jano, odwzajemniając uśmiech. – Gafonie, to profesor Lobi. Pamiętaj, żeby zawsze dawać mu klucze do trzy tysiące dwieście piątki. Wiesz, to ta sala z łożem sprawiedliwości, żelazną dziewicą, zgniataczem głów i wahadłem.
Gafon popatrzył ciekawie na staruszka. Słyszał już o profesorze Lobim, dyrektorze Instytutu Łotrzykoznawstwa, ale jeszcze nigdy nie miał okazji obserwować go w akcji.
– Co pana tutaj sprowadza, profesorze?
– A witam, witam, chłopcy – odrzekł serdecznie staruszek podczas wymierzania sierpowego prosto w wargi Gimy, które pękły jak dojrzałe wiśnie. – Wiecie, kończymy taki mały grancik i brakuje nam trochę aktywności, żeby wypełnić opis badań terenowych. Nic wielkiego! – zakończył skromnie i założył Szkarłatowi precyzyjną dźwignię. Mężczyzna, wyjąc z bólu, odklepał, ale najwidoczniej profesor grał według własnych zasad.
– Widziałem, że jakaś obrona się znowu u nas szykuje. Przed dziekanatem plakaty powiesili – zagaił Jano, który zawsze lubił obserwować naukowców przy pracy.
Na odpowiedź musieli chwilę zaczekać – profesor Lobi właśnie przechodził do duszenia zza pleców.
– A tak, jestem nawet w komisji, jak mu tam… Kilby? Kilberan?
– Cilgeran! – powiedział Gafon, który doktoranta znał, bo ten prawie zawsze wychodził z uczelni ostatni, w nocy, i często ucinał sobie z nim pogawędki w kantorku.
– A, to kojarzę, taki szczupły, wręcz wychudzony – rzekł komendant.
– Tak, dokładnie, w wielkich okularach – uzupełnił opis Jano.
– Bhłagam… juf dofć…– dodał Gima Szkarłat.
– No, to w końcu teoretyk, to jak ma wyglądać – podsumował profesor, wyciągając portfel z kieszeni czegoś, co w bardzo ogólnych zarysach mogło uchodzić za przedstawiciela rasy ludzkiej, jeśli pominąć fakt, że woda, z której w znacznej mierze składają się ludzie, powinna raczej przebywać wewnątrz nich, a nie dookoła.
– A o czym on pisał? – zapytał Gafon.
– Coś o okrzykach wojennych… Bardzo panu dziękuję, panie Gima, i przepraszam za kłopot. O, gdyby pan mógł tu mi się jeszcze podpisać. Wie pan, te baby z Działu Rozliczeń nie dają potem człowiekowi spokoju, jak gdzieś podpisu czy stempelka zabraknie… Naprawdę dziękuję, jestem bardzo zobowiązany. Tak, o okrzykach, ale co on tam może o tym wiedzieć, pewnie żadnego nigdy w życiu nie słyszał, a jedynie przeczytał w książkach. Ech, no ale tacy też są u nas potrzebni. Trzymajcie się, chłopaki! – Profesor ukłonił się dziarsko, przeszedł przez to, co zostało z Gimy, i wyszedł.
– Płoszem baudzo… – odrzekł uprzejmie Gima tym, co pozostało z jego ust, i pozwolił wyczerpanej świadomości udać się na zasłużony odpoczynek.
Dla trójki patrolujących również nadszedł czas powrotu. Noc była chłodna, a niebo całe poplamione gwiazdami. Wtem rozległ się piekielny wrzask. Dochodził gdzieś z uczelnianych murów. Starszy dowódca zmiany Jano przystanął i podrapał się po wydatnych podbródkach:
– Gafonku, czy przed ostatnim obchodem sprawdzałeś wszystkie sale? Szczególnie tę, gdzie zajęcia ma profesor Miażdżec? Pamiętasz, wnosiliśmy do niej taki specjalnie sprowadzany z zagranicy grobowiec, by miała gdzie odpoczywać. Czy ta sala została zamknięta?
– Przyznaję, panie dowódco, że mogło mi to umknąć – odrzekł Gafon, stając nagi wobec nagiej prawdy.
– No właśnie, a coś niejasno kojarzę, że profesor Klinnf miał dziś w nocy zebranie swojego kółka teatralnego. Planowali wystawiać jakiś spektakl, Noc Duchów czy coś takiego…
Kolejny wrzask, przywodzący na myśl jęk potępionych dusz, zakłócił noc.
– Sprawdzimy to rano. Sztuka nie lubi, by jej przeszkadzano, wymaga skupienia – zawyrokował komendant i dodał: – No i wtedy profesor Miażdżec będzie już odsypiać zarwaną noc.
Pokrzepieni tą myślą, zadowoleni z siebie bohaterscy patrolujący powrócili do domów. Gdyby to był film kręcony w naszej rzeczywistości, za ich plecami rozległoby się Now We Are Free Hansa Zimmera. Ale nic z tego.
***
Kiermasz Zajęć na Uniwersytecie Wielkobohaterskim zawsze cieszył się dużym zainteresowaniem. Kiedyś polegał po prostu na rozdawaniu ulotek z opisem poszczególnych przedmiotów, które studenci różnych wydziałów mogli wybrać, by uzupełnić określoną liczbę punktów, niezbędną do ukończenia studiów. Wykładowcy spostrzegli, że tak skromnie zakrojona strategia marketingowa nie skutkuje wymaganą frekwencją i grupy nigdy nie osiągają wymaganej minimalnej liczby studentów. Dzisiejsza młodzież potrzebowała emocji, bodźców, i te kadra dydaktyczna starała się zapewnić.
Pan Rorty Pragmaticbuck przechadzał się pomiędzy stoiskami i podziwiał przygotowane przez wykładowców prezentacje. Często nie miały one nic wspólnego z merytoryczną treścią zajęć, chodziło głównie o przyciągnięcie uwagi. W dzisiejszych czasach liczył się przede wszystkim show. I tak doktor Gamrisz żonglował własną głową, w czym wydatnie pomagał mu fakt, że przynależał do rasy nieumarłych. Profesor Hold prezentował na swoim asystencie nieograniczone wręcz możliwości krzesła podłączonego pod młode żywiołaki burzy4. Ogromnym powodzeniem mógł się pochwalić doktor Balla – leśny troll, który wygrywał na harfie Stocattę Nicolausa Zombilety. Sama melodia, pomimo że doskonale znana, nie wzbudziłaby może przesadnego zainteresowania, ale to, że każdy palec doktora Balli był wielkości trzech takich instrumentów, musiało już budzić podziw dla jego manualnych zdolności. Przynajmniej do momentu, kiedy jeden ze studentów nie odkrył, że za ladą stoiska chowa się magister Pili, niziołek, i trzyma identyczną harfę – przy współprowadzonych konwersatoriach należało uważać z kreatywnością. Odwiedzający Kiermasz Zajęć byli bardzo uważni i nie dawali się łatwo oszukać.
Spora grupa zgromadziła się wokół straganu profesora Forlana – mało kto się spodziewał, że wysuszony staruszek będzie w stanie wykonywać ekwilibrystyczne figury taneczne w rytm wygrywanej przez wynajętego gnoma muzyki klop, najnowszego trendu, trafiającego w gusta wszystkich młodych. Jakby tego było mało, szanowany przez wszystkie możliwe, a nawet te niemożliwe gremia profesor nie tylko zakończył pokaz zaprezentowaniem pełnego szpagatu, lecz także zdołał się jeszcze pocałować we własny tyłek. Publiczność oszalała, gromki aplauz zalał całą halę. Pan Rorty zacmokał z uznaniem, lecz ruszył dalej. Szukał jednak czegoś bardziej zanurzonego w tradycji. Na ustawionym w dalekim kącie stoliku dostrzegł ulotkę konwersatorium mitokrytycznego. Był na niej zacytowany fragment Księgi Cira. Zaczął czytać:
Gdy świat cały był tylko wodą, Cir płynął łodzią5. Zadumał się Cir, patrząc w zielonkawą nieskończoność, aż od tej zadumy wiosło wyśliznęło mu się z dłoni i zniknęło w morskiej głębinie. Zmartwił się Ten, Który Był Pierwszy, bo był sam wobec wodnej toni. Nagle z jej mroków począł wynurzać się kształt – wpierw pojawiła się matowa bela, z niej wystrzeliły gałęzie, z których z kolei drobne zielone ogniki poczęły rozkieliszać się w liście. I oto oczom Cira ukazało się Drzewo – było idealne, bo było Pierwsze6. W samej jego koronie siedziała kura, dumna i piękna, mieniąca się złociście. I Pierwszy Ptak7 złożył jajo – miało doskonały kształt, dokładnie wypełniony jajecznym sensem, było pełne godności i szlachetne. I spadło Pierwsze Jajo, i rozbiło się o wodną taflę. Przykro było Cirowi patrzeć na ponaznaczaną resztkami skorupki żółtą maź, którą szybko pochłonął żywioł. Aż nagle wody zapieniły się, buchnęły parą, tuż przed Tym, Który Był Pierwszy powstała ogromna dziura, a z niej wyjrzała Machia. I zaczęła rosnąć, obrastać trawą, kwiatami i drzewami, aż stała się tak wielka, że Cir nie dostrzegał jej kresu. I zszedł Cir na kontynent…
„Bogowie, jakie to nudne. Komu to dzisiaj potrzebne?! Nikt się już takimi rzeczami nie interesuje” – mruknął pod nosem zniesmaczony pan Rorty, który był wielkim przeciwnikiem dokładnego światotwórstwa, i wyrzucił ulotkę do kosza. Był również studentem niestacjonarnych studiów z wojowania teoretycznego, które po wprowadzeniu nowych zarządzeń przez Ministerstwo Szkolnictwa Średniego i Wyższego Sztuk Wojowniczych i Czarodziejskich musiał ukończyć, by móc dalej pracować w szkole na stanowisku wojografa. Ukończone dawno temu studia z pedagogiki ogólnej już nie wystarczały. Nie było to łatwe zadanie – Rorty poza byciem nauczycielem i studentem był również mężem groźnej, pięknej i delikatnej niczym storczyk Rozalindy oraz ojcem trójki niziolętek, tak rozkosznych, jak wieczne głodnych, w związku z czym poza szkołą udzielał wielu korepetycji. Powiedzieć, że Rorty Pragmaticbuck widział wszystko w ciemnych barwach, to jak powiedzieć, że lis lubi sobie popatrzeć z daleka na kurnik, bo bardzo odpowiada mu sposób, w jaki ten wkomponowuje się w krajobraz. Mimo to sam niziołek nie nazywał się pesymistą – zawsze mawiał, że jest optymistą, tylko po prostu takim dobrze poinformowanym. Gdy inni pocieszali się, mówiąc: „Jakoś to będzie”, Rorty odpowiadał zdroworozsądkowo: „Jakoś to jest zawsze”. Gdy ktoś twierdził, że po nocy zawsze wstaje kolejny dzień, pan Pragmaticbuck dopowiadał: „Taa, i wtedy, nawet po takiej przespanej, może boleć jeszcze bardziej”. Kiedy jego małżonka zachwycała się śniegiem otulającym gałęzie sosny, kwitował, że ten wygląda jak pleśń. Taki właśnie był ten nasz pan Rorty. Poza tym naprawdę porządny był z niego niziołek. Lata pracy w handlu, zresztą bez sukcesów, i przykre przygody z szeroko rozumianym szkolnictwem sprawiły, że w jego duszy panowała wieczna jesień. Taka głęboka, gdy wszystkie liście opadną z drzew i człowiek w ciemnym mieszkaniu czeka już tylko na pierwsze płatki śniegu.
Po wyjściu z Kiermaszu przeciskał się przez tłum w stronę przystanku wozowego przy ulicy Nawiązaniowej. Wokół jego uszu wirowały strzępki rozmów:
– A w sumie co nas to obchodzi, przecież do tej puszczy i tak nikt nie wyprawiał się już od lat. Może chodzi im o zwiększenie zasobów i nic więcej.
– Ja ci mówię, że Morowy Król powrócił! Tyle że teraz jest mądrzejszy, przebrał się i korzysta z ludzi, nie z truposzów!
– Dziadek mi opowiadał, że tak samo wyglądał początek wojny z Morem. Homen długo stał przed pierwszą wioską, czekając, co zrobią ludzie. A że nie zrobili nic, to wszedł i wyrżnął wszystkich w pień, i rozpoczął marsz.
– Mamusiu, a to prawda, że jak będzie wojna, to nie będziemy mieli co jeść? Dzieci w szkole tak dziś mówiły….
Pan Rorty westchnął smutno. Wsadził ręce w kieszenie surduta, włochatą stopą kopnął przed siebie kamyk. Niepewność miała to do siebie, że lubiła rozrastać się w zastraszającym tempie. Posępne przewidywania przerwał powóz numer dwanaście, który właśnie nadjechał.
***
Ani pan Rorty, ani nikt inny na Uniwersytecie Wielkobohaterskim imienia Kelta Niezwyciężonego nie zwrócił uwagi na to, że cień, jaki rzucała lewa kolumna podtrzymująca sklepienie nad głównym wejściem, porusza się niespokojnie. Tym samym nikt nie zauważył tego, że a) cień jest zdolny do poruszania się, b) na podstawie tychże ruchów można określić jego stan emocjonalny. Cień czekał już długo, ale kampus powoli pustoszał, a słońce opadało coraz niżej. Niecierpliwił się, lecz mógł jeszcze trochę poczekać. Cel był tego warty.
***
„Dom twój tam, gdzie kapcie twoje” – zwykł mawiać pan Rorty Pragmaticbuck. To znaczy na pewno by tak mówił, gdyby nosił kapcie. W każdym razie bardzo lubił przebywać w domu i na pewno miał jakieś związane z tym ulubione powiedzonko. Kominek wesoło strzelał ognistymi językami, gdy niziołek pił swoje ulubione mleko z miodem. Rozalinda w pokoju obok starała się doszorować wyrywającego się z bali Pinta – jedyny syn Rorty’ego był wielkim miłośnikiem ogrowego futbolu, na czym wydatnie cierpiało dzienne zużycie mydła w domu Pragmaticbucków. Obie córki, sześcioletnia Zuza i mająca niecały roczek Rorcia, bawiły się tuż przy fotelu dumnego ojca. Dopiero po opróżnieniu całego kubka mleka Rorty spostrzegł, że starsza z córek łamie drobne, jeszcze zielone gałązki i wrzuca je w ogień przy aplauzie młodszej. Niziołek zerwał się z fotela, podparł pod boki i zapytał stanowczo:
– Co to za zabawa? Co wy robicie?
– Nooo… boo… – rozpoczęła bardzo niepewnie Zuza – dziś, gdy bawiliśmy się koło Motywicznej, to tam byli tacy chłopacy i oni rozpalili takie duże, duże ognisko, tatusiu, i wrzucali do niego takie duże, duże, dużaste gałęzie…
– Gugugu! – Rorcia skwapliwie potwierdziła każde słowo siostry.
– Ale dlaczego niby uznałyście, że to dobra zabawa?!
– No… Oni mówili, że tak będzie z Puszczą Birnu i że Mór powrócił, i znowu będzie wojna – odpowiedziała roztrzęsiona niziołka.
– Blublu – dookreśliła całość opowieści młodsza dziewczynka.
Pragmaticbucka zamurowało. Dzieci nie są złe. Gdyby tak było, to lepiej, by świat w ogóle przestał istnieć. Dzieci co najwyżej naśladują zło, ale z pewnością go nie rozumieją. One ufają najgorszemu gatunkowi na ziemi, czyli dorosłym. A potem, w zależności od tego, na jakich przedstawicieli tego gatunku trafią, albo stają się kimś, kto widzi świat w całej palecie różnych barw i ich syntez, albo przez całe życie dostrzegają tylko dwie, których zostały nauczone raz na zawsze na samym początku – czarną i białą.
– Dududu. – W ten dyskretny sposób Rorcia poprosiła ojca o kondensację namysłu.
Już miał odpowiedzieć, gdy zauważył leżący tuż przy fotelu tobołek. Zapomniał. Zapomniał na śmierć. Nie wyłożył rozprawy Cilgerana w bibliotece. Dochodziła północ, jutro z samego rana Komisja ds. Procedur i Ogólnego Utrudniania Życia Wszystkim Dookoła będzie sprawdzać wszystkie formalności związane z obroną doktoratu. Również to, czy praca w regulaminowym czasie została wystawiona do publicznego wglądu. Rozmowa z dziećmi musiała poczekać. Gdy szykował się do wyjścia, niezadowolona żona zapytała go, dlaczego właściwie pomaga temu „nudnemu chuderlakowi”. Rorty ze zdziwieniem i nie bez oporu odkrył, że polubił tego dziwoląga w za dużym hełmie i za dużych okularach – czego, co oczywiste, nigdy mu nie dał do zrozumienia, wręcz przeciwnie. Jednakże wspólnie przeżyte przygody sprawiły, że pomimo galaktycznych różnic charakterów odczuwał wobec Cilgerana coś, co czuje omlet w stosunku do bułki z masłem. Bliskość wywołaną wspólnym losem na śniadaniowym talerzu. Poza tym wyruszanie na badanie terenowe w ramach odrabiania nieobecności było niezłym pretekstem do wyrwania się z domu. Gdy udało się z nich powrócić, niziołek bardziej doceniał, że ma dokąd wracać. A Rozalindzie odpowiedział tak:
– E tam, załatwię to i w końcu się ten jajogłowy odwali.
Gdy był już w drzwiach, podbiegły dzieci. Pint, wchodzący powoli w okres buntu, jedynie pomachał ręką. Zuza powiedziała:
– Do widzenia, tatusiu!
– Enia, usiu! – rozległo się niczym grom z jasnego nieba powtórzenie Rorci.
Wszyscy wpatrywali się w dziewczynkę z zastygłym na twarzy niedowierzaniem. Nikt wcześniej ani później w dziejach wszystkich możliwych światów nie ssał kciuka z taką szlachetnością i wielkopańską dumą.
***
Gafon pełnił wartę. Służba w Patrolu Uniwersyteckim to nie był łatwy kawałek chleba. Oznaczał on takie niewygody jak nie do końca ciepła herbata, kanapki zamiast porządnego posiłku i brak piwa. No i od podłogi w kantorku trochę zawiewało. I do toalety było daleko. I czasem musiał przychodzić do pracy akurat wtedy, gdy mu się nie chciało. Właściwie to zazwyczaj. Ale reprezentowanie Dumy Mądroborzy, bycie jej awangardą, najważniejszym bastionem broniącym tego przedwiecznego Przybytku Wiedzy i Mądrości musiało mieć przecież swoją cenę. Zastanawiał się właśnie, czy nie poruszyć jutro z Komendantem zagadnień natury geopolitycznej, ponieważ krzesło, na którym pełnił wartę, było dość niewygodne i przydałoby się zamówić nowe, z miększym obiciem, gdy ktoś załomotał we wrota. Młodszy wartownik aż podskoczył na siedzisku.
Zdarzało się, że pracownicy dydaktyczni wychodzili z uniwersytetu nawet i nad ranem, po nocy spędzonej nad uczonymi księgami, na studiowaniu zarchiwizowanych rodzajów broni z dawnych epok, opracowywaniu nowych czarów czy też spiskowaniu w celu wynalezienia najlepszych sposobów pozbycia się nielubianych kolegów8. Jednak, przynajmniej w krótkiej karierze wartowniczej Gafona, nigdy się nie zdarzyło, by w nocy ktoś do akademii chciał wejść.
Chłopak niepewnie wyszedł z izdebki. Poczłapał do ogromnych heblowanych drzwi, uchylił klapę i wyjrzał przez otwór. Kojarzył tego niziołka – tych oczu, które wyglądały tak, jakby widziały już wszystko, co świat ma do zaoferowania, nie dało się łatwo zapomnieć. No i często kręcił się po uniwersytecie razem z Cilgeranem. Wartownik poszedł po klucz numer sto dwadzieścia sześć. Otworzył drzwi. Lało jak z cebra i Pragmaticbuck, wtaczając się przez wejście, wyglądał niczym wełniane majtki, które ktoś zapomniał wyciągnąć z prania. Otrzepał się, fundując przy okazji Gafonowi darmowy i niekoniecznie chciany prysznic, po czym stanął z jako taką godnością i rzekł:
– Ekhm, wiem, że już dość późno, ale zostałem zobowiązany przez magistra Cilgerana do dostarczenia jego pracy doktorskiej do biblioteki, bo jutro z samego rana komisja…
Ale Gafon nie dowiedział się już, co jutro z samego rana będzie robić komisja. Nie usłyszał też, o jaki rodzaj gremium dokładnie chodzi. Przekonał się za to, że jego dotychczasowy światopogląd był mylny, przynajmniej w dwóch zasadniczych aspektach. Za jeden z nich mógł uznać to, że starszy dowódca zmiany Jano naprawdę miał rację, twierdząc, że obchód jest rzeczą konieczną i należy go robić chociażby po to, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie dosypał środków nasennych do karmy wartowniczych ogarów lub do miseczek wszystkich widziadeł9 rozlokowanych po uniwersytecie. Młodszy wartownik musiał także przeformułować swoje wyobrażenie co do płci przeciwnej. Wiedział o jej istnieniu i nawet co nieco widział i słyszał. Na przykład to, że kobiety noszą zbroje. Uświadomiły mu to szczodrze podrzucane przez Jana ilustrowane czasopisma. Jednakże na zamieszczonych w nich ilustracjach zbroja zawsze stanowiła dla kobiety skromny dodatek, ledwie zakrywający biust oraz podbrzusze. Czasem miały jeszcze buty, zazwyczaj były to okute żelazem szpilki. Tymczasem kobieta, która wybiegła zza rogu i z impetem wpadła w Rorty’ego, odziana była co prawda w zbroję, lecz taką jakąś, z punktu widzenia Gafona, niepraktyczną. Bo na co tu niby człowiek miał spojrzeć, gdy wszystko zakrywa skórzany kaftan, w dodatku pokryty metalowymi łuskami? Jakby tego było mało, nie miała ona nawet najmniejszego wybrzuszenia. Pod zarzuconym na ramiona płaszczem wyraźnie zarysowywały się naramienniki, twarz niemal nikła w cieniu kaptura i jedynie sączące się na nią skąpo przez okno światło księżyca pozwalało się domyślać płci nieoczekiwanego gościa.
Gdyby tylko w pobliżu uchowało się jakieś jedno nieogłuszone widziadło, mogłoby rankiem opowiedzieć, jak biedny pan Rorty odbija się, z wyrysowanym na twarzy szokiem, od okutego w żelazo korpusu. Pewnie powiedziałoby również, jak wytrącona z równowagi włamywaczka ślizga się na dopiero co wypastowanej przez Gafona podłodze i jak oboje ciężko upadają na ziemię. Interesującym wątkiem dopełniającym scenę byłoby w tej opowieści zapewne również to, że trzymana przez nieznaną kobietę pod pachą księgą zostaje wyrzucona w powietrze, podobnie jak wypuszczona z rąk niziołka praca doktorska Cilgerana. Gdyby to był film, być może ujrzelibyśmy teraz obraz w zwolnionym tempie, które zazwyczaj filmowcy stosują w celu podkreślenia wagi chwili. Najistotniejszym momentem sekwencji byłby ten, w którym obie książki dostojnie suną w powietrzu i mijają się w locie. Potem czas znów by przyspieszył i widzowie otrzymaliby zbliżenia kolejno na bohatera i bohaterkę tej sceny – tuż obok ich rąk upadłby tom dzierżony dotychczas przez osobę z naprzeciwka. Ale to nie był film – przez setki lat nikt w Machii nie miał jeszcze poznać tego słowa, a żadne widziadło nie odzyskało przytomności, by móc opowiedzieć o tym wszystkim rektorowi, gdy już wstanie słońce.
Za to na miejscu był przecież Gafon, przynajmniej jeśli chodzi o ciało, ponieważ jego duch, nieobyty z zagrożeniami większymi niż myszy w uniwersyteckich podziemiach, stwierdził, że wyjdzie na chwilę do sklepu po mleko. Neurony w nielubiącym się nadto popisywać mózgu Gafona powoli wytwarzały kluczowe informacje. Intruz. Zagrożenie. Włamanie. Nigdy jednak strapiony wartowniczy umysł nie miał okazji wgrać w siebie protokołu, jak na owe informacje należy reagować. Mieli co prawda na wyposażeniu miecze, ale służyły one raczej do zdrapywania rdzy z wiekowych bram i do otwierania butelek z piwem. Młodszy wartownik wiedział za to sporo o kluczach. Tak, klucze to był jego żywioł. Z zamkniętymi oczami mógłby wydawać je wykładowcom pędzącym do sal, pełnych czekających na nich studentów. Przykładowo Aula imienia Utta z Heideggerwaldu zamykana była na klucz numer trzydzieści jeden – był on w dotyku niczym puchowa pościel po ciężkim i deszczowym dniu, przynajmniej tak tłumaczył to sobie Gafon. Klucz do sali numer sto dwanaście, gdzie nauczano języka wspólnego jako obcego, był podłużny i nieco chropowaty. Nic dziwnego, pewnie nieraz lądował w trzewiach niektórych zagranicznych studentów. W końcu nie tak dawno podczas wizyty grupki lodowych trolii w ramach programu wymiany studenckiej Gafon musiał dokładnie umyć całe pomieszczenie z pozostałości po doktorze Genryku10.
Teraz jednak klucz miał posłużyć do czegoś innego niż otwieranie drzwi. Chłopak zebrał się w sobie – przynależał w końcu do Patrolu Uniwersyteckiego, musiał więc walczyć. Wciąż ściskał w dłoni ten do bramy wejściowej, o numerze sto dwadzieścia sześć. Jak to mówią: klucz silniejszy jest od miecza. Albo jakoś tak… Gafon naprężył się, wyprostował rękę z „bronią” niczym szermierz i zapiszczał:
– Ani kroku dalej, bo ten klucz zaśpiewa arię!
Była to z całą pewnością pierwsza dziesiątka najbardziej żałośnie brzmiących gróźb. Kobieta otworzyła szerzej oczy i z wyrysowanym na twarzy niedowierzaniem przekręciła głowę. Pan Rorty, nim wstał, pozwolił sobie jeszcze na klepnięcie się w czoło w ramach zademonstrowania poczucia żenady. Podźwignięcie się było jednak słabym pomysłem – intruzka błyskawicznie wykonała cyrkiel, odwracając się w stronę nizołka, i zaprezentowała na jego nosie profesjonalny, długi, wypuszczony na skręconym biodrze z wysoko uniesionym łokciem lewy sierpowy. Rzeczony nos Pragmaticbucka wybuchł niczym pomidor rzucony prosto w głowę nieśmiesznego mima i nieprzytomny niziołek ponownie wylądował na podłodze. Kobieta wybiegła przez wciąż otwartą bramę i zniknęła za ścianą lejącego deszczu.
Gafon odzyskiwał kontrolę nad samym sobą. Obolała rzeczywistość powoli, choć utykając i cichutko jęcząc, powracała na właściwy szlak. Teraz już wiedział, co należy robić. Do tego był stworzony. Podreptał w stronę bramy i zamknął ją, dokładnie, z pietyzmem, aż klucz w zamku głośno zachrobotał. Młodszy wartownik z czułością pogłaskał bramę. Dopiero potem poszedł ocucić pana Rorty’ego.
***
Ciężkie deszczowe krople spadają na skórzaną obwolutę rozprawy doktorskiej zatytułowanej Od „Arghhh!” do „Posmakuj tego, draniu!”. Semantyka okrzyków bitewnych na przykładzie współczesnych walk. Niosąca księgę włamywaczka nigdy nie pozna jednak tego tytułu – musiałaby ją otworzyć, ponieważ karty opatulone są grubą, chropowatą skórą. Poza tym nie interesuje jej to i nie wchodzi w zakres jej obowiązków. W dodatku istnieje realne zagrożenie, że ulewa rozmaże tekst, co pewnie nie ucieszy zleceniodawcy. Obejrzała księgę już raz, w uniwersyteckiej bibliotece, gdy sprawdzała zgodność tytułu z tym zapisanym w otrzymanej od klienta notatce. Za kilka dni przekona się, jak duży błąd popełniła w tym momencie. Książki są nudne, zawierają w sobie głównie przeszłość, myśli spisane przez nieboszczyków. A ją obchodziła przede wszystkim obecna chwila, ruch, działanie – życie w swej najczystszej formie. Bo to ono przynosi ekscytację i zysk. O obu tych ostatnich rzeczach Frail Dir wie niemal wszystko. To ona podłożyła ogień pod słynny Cogitizjon, bibliotekę, która według legend została wzniesiona przez samych bogów. I ona wyniosła z niej Kryształowy Katalog – marzenie każdego bibliotekarza, idée fixe wszystkich moli książkowych. Wedle legend Kryształowy Katalog sam, zapewne za sprawą mocy, którymi obdarzyli go bogowie, nadawał każdej książce właściwą sygnaturę, a także sporządzał jej dokładny opis bibliograficzny. Kartel Bibliotekarski zapłacił jej za to zlecenie jak za ścięcie samego króla i nawet dołożył w bonusie pisemną zgodę na wnoszenie jedzenia i picia do wszystkich bibliotek Machii. Nigdy z niego nie skorzystała. Ta właśnie złodziejka wykradła ulicę Blaskową z Miasta Tysiąca Kałuż. Podobno wyniesienie złotej kostki brukowej, sztuka po sztuce, zajęło jej tresowanej armii szczurów równo rok. Nawet pomimo najęcia kotów-naganiaczy. Powiadają też, że to Frail Dir we własnej osobie włamała się do umysłu Monofema, wiecznie śpiącego cyklopa z Różanej Wyspy, i podprowadziła stamtąd jego marzenie senne o końcu świata. Zważywszy na to, że ten w dalszym ciągu nie nastał, można w jakiś tam sposób wybronić tę historię. Poza tym wielu ludzi do dziś opowiada o mrożącym krew w żyłach ryku, jaki pewnej nocy rozległ się na wyspie. Dlatego dzisiejsze zlecenie było jak zabranie dziecku cukierka, jak kolejny nudny dzień w biurze. Nie przewidziała tylko jednego – tego przeklętego niziołka, który sprawił, że leniwy wartownik wyszedł ze stróżówki. Powinna była ich zabić, ale szeroko otwarta brama okazała się zbyt dużą pokusą. Zresztą to szczegół, który w ostatecznym rozrachunku niczego by nie zmienił – myślała, idąc przez Śmierciszcze.
Śmierciszcze – trzeba przejść się tą dzielnicą, by to w pełni zrozumieć. Albo wyobrazić sobie ostatni krąg piekła, zamieszkały przez akwizytorów, księgowych, klientów wchodzących na pięć minut przed zamknięciem i tego jednego kolegę z pracy, który zawsze chce się spotkać, a wy nigdy nie macie ochoty. Potem pomnożyć to wszystko razy tysiąc. Bo Śmierciszcze to koszmar na jawie. Jest groźny, wchłania i rzadko kiedy pozwala z siebie wychodzić. Jego mieszkańcy żyją w myśl zasady „najpierw zabijaj, a potem poskacz jeszcze po zwłokach i kopnij głowę trupa na do widzenia”. W Śmierciszczu myśliwi polują na innych myśliwych, cała zwierzyna już dawno została przetrzebiona. Może dziwić fakt, że w takim słynącym z nauki mieście jak Mądroborza pojawiła się owiana tak złą sławą dzielnica. Ale miasta, szczególnie u swego zarania, potrzebowały wszelkiej maści mieszkańców. Dlatego władcy często wydawali edykt, w myśl którego za przestępstwa popełnione poza obrębem miasta nikt nowych mieszkańców nie będzie ścigał i karał. Wszystkich czekać będzie sprawiedliwy sąd, jeśli tylko się na nim stawią. Oczywiście nikt nigdy tego nie zrobił.
Nadal leje jak z cebra, ale mimo to Frail Dir czuje na sobie legiony spojrzeń poukrywanych gdzieś w mroku, przyczajonych. Dochodzi do drzwi tawerny Ostatnie Pchnięcie – nazwa nie wzięła się znikąd, do tytułowego pchnięcia bardzo często dochodzi właśnie tutaj. Widzicie tego półelfa pochylającego się nad człowiekiem, któremu oczy zaraz wyjdą z orbit? Nie? To macie szczęście. Auć! To na pewno musiało boleć. Ojej, to z pewnością też. Ulala, to takie coś w ogóle jest możliwe?!
Ale wracajmy do meritum: puka w wielkie, zmurszałe drzwi dłonią odzianą w ciężką, skórzaną i nabitą ćwiekami rękawicę. Odzywa się zza nich tubalny głos:
– Hasło?
– Przysyła mnie Jonah.
Drzwi uchylają się i odsłaniają potężną sylwetkę ogra w podartym fraku. Wpatruje się w nią ciężko, tępo. Środowiskiem naturalnym dla włamywacza jest noc, dlatego musi on posiadać doskonale wyszkolone zmyły, które zastąpią wzrok. Ogra otacza kwaśna chmura potu, niemytego od wielu dni ciała i częściowo przetrawionego alkoholu. Wielkolud przepuszcza ją. Włamywaczka wchodzi na salę. Wypełniający pomieszczenie dym jest równie gęsty co ciecz, którą barman nalewa do kufla siedzącego przy barze człowieka o wilczych oczach. Mężczyzna wyszczerza dziurawe zęby, czy może raczej kły, unosi szklanicę, wodzi nad nią haczykowatym nosem.
– Denaturat, rycyna i jad kiełbasiany. Zgadłem? – pyta, z uznaniem kiwając głową.
– Ta – odpowiada barman, człowiek przypominający ogromny kciuk, dodając po zastanowieniu – i trochę miłości. Miłość to zawsze najważniejszy składnik – dopowiada rzeczowym tonem, szorując blat brudną szmatą. Wszak wszyscy wiedzą, że odpowiedni nastrój sam się nie zrobi, każdy element aranżacji wnętrza jest równie istotny.
– Zagraj to jeszcze raz, Sam, a wyszarpię ci flaki – charczy jakiś głos z ciemnego kąta do bladego, chudego fortepianisty z wielkimi cieniami pod powiekami. Chudzielec nerwowo przewraca strony partytury i rozpoczyna od nowa. Jego pająkowate dłonie drżą. Tym razem z ciemności dobywa się pomruk zadowolenia.
– No i wchodzę do środka, a ten grzyb mówi mi, że księżniczka jest w innym zamku – mówi skulony nad piwem gość do swego wąsatego towarzysza.
– I co zrobiłeś?
– Wszedłem na najwyższą wieżyczkę i strzeliłem mu z kuszy w nakrapiany łeb. Komuś się to spodobało, dali mi order Jaśniejącego Kwiatu i zaczęli zapraszać na konkursy skoków. Jego tam nikt nie lubił.
– A księżniczka?
– Mówiłem już, braciszku. Nie rozmawiam o tej suce.
Frail Dir lawiruje między stołami, wypatrując tego właściwego. Oto on, przy którym otulona szaroburą opończą postać trzyma w drobnych dłoniach bukiet czarnych lotosów. Kobieta przysiada się i powoli wypowiada umówioną formułę:
– Kto szuka, ten najczęściej coś znajduje, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba.
– Czasy są ciężkie dla wszystkich – odpowiada człowieczek, zgodnie z ustaleniami.
Przez chwilę patrzą sobie w oczy. Szare i zimne, należące do złodziejki, i małe, złośliwe, wyglądające zza fałd tkaniny. Obserwują, jak książka sunie po stole ku okutanym w szmaty dłoniom. Obie postacie siedzą w milczeniu, barman przynosi spienione kufle. Po paru łykach opatulony jegomość wstaje i z książką pod pachą zmierza ku drzwiom. Na blacie zostaje czarny lotos. Frail Dir, wpatrzona w ścianę, sączy powoli trunek. Potem odsuwa krzesło i rozprasza się w mroku, poza światłami opowieści.
***
Edgar Przylepa lubi deszczowe noce. Wtedy chrzęst wytrycha ginie w symfonii ulewy, nie słychać aż tak okna wyjmowanego z ram, nawet portfele i sakiewki jakoś łatwiej wyskakują z kieszeni przechodniów. Cóż, sporo pomaga też fakt bycia gnomem. Nikt cię nie zauważa, wszyscy traktują cię w zasadzie jak jeszcze jeden rekwizyt w miejskiej scenerii. Ale gdy gnom sięgnie do kieszeni czy torebki, zejdzie do piwnicy albo sprawdzi kasę pancerną – wtedy jest już za późno. Nie bez powodu zyskał swój przydomek – oplatające dłonie szmaty nasączone żywicą wydatnie pomagają w zabieraniu tego, co cudze. Wystarczy szybko wsunąć rękę do pudełka niczego niespodziewającego się straganiarza, machnąć w pobliżu żebraczej miski na jałmużnę i cyk, załatwione. Teraz kleista maź wydatnie pomaga w taszczeniu ciężkiej księgi. Zabawne, że komuś chciało się płacić za tak banalne zlecenie, ale tym lepiej dla gnoma. Co nie oznacza naturalnie, że na tym kończy się jego nocna zmiana. O nie, Edgar Przylepa lubi brać nadgodziny. A okazji do nich na Śmierciszczu nie brakuje.