64,00 zł
Wznowienie trzytomowego dzieła wybitnego francuskiego historyka. Monografia obejmuje cztery wieki – od schyłku średniowiecza do początku rewolucji przemysłowej – przedstawiając dzieje gospodarki rynkowej i kapitalizmu na czterech kontynentach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1228
Tytuł oryginału
CIVILISATION MATÉRIELLE, ÉCONOMIE ET CAPITALISME, XV—XVIII SIÈCLE.
LES JEUX DE L’ECHANGE
Redakcja naukowa
JACEK KOCHANOWICZ
Redaktor prowadzący 2 wydania
MICHAŁ KARPOWICZ
Korekta i opracowanie indeksów
HANNA WACHNOWSKA
Wybór ilustracji
EWA MAZUR
Opracowanie okładki i stron tytułowych
TERESA KAWIŃSKA
© Copyright by Librairie Armand Colin, Paris 1979
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992, 2019
Printed in Poland
Wydanie drugie
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 02
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-6627-221-7
Gdyby wszystko mogło być proste, powiedziałbym, że drugi tom niniejszego dzieła bada – ponad poziomem omówionego w tomie pierwszym życia materialnego, które stanowi jakby parter – kolejne piętra budowli: życie gospodarcze oraz usytuowaną jeszcze wyżej działalność kapitalistyczną. Ów symboliczny obraz wielopiętrowego domu dość trafnie wyjaśnia rzeczywistą naturę zjawisk, nawet jeśli w konkretnych przypadkach ich znaczenie bywa przesadzone.
Powierzchnia kontaktu pomiędzy „życiem materialnym” (w znaczeniu gospodarki o bardzo podstawowym charakterze) a życiem gospodarczym nie jest ciągła, lecz materializuje się w tysiącach drobnych punktów: targi, stragany, sklepy... Owe punkty zbieżne są zarazem punktami zerwania: z jednej strony życie gospodarcze wraz z wymianą handlową, pieniądzem, punktami węzłowymi i wysoko wyspecjalizowanymi narzędziami, ośrodkami handlowymi, giełdami lub jarmarkami, a z drugiej – „życie materialne”, nie-gospodarka spod uporczywego znaku samowystarczalności. Gospodarka zaczyna się tam, gdzie pojawia się wartość wymienna.
W niniejszym tomie starałem się dokonać analizy całości gier wymiany, od pierwotnego handlu wymiennego aż do (nie pomijam ich w tej analizie) najbardziej wyrafinowanych form kapitalizmu. Na podstawie możliwie najstaranniejszego i bezstronnego opisu usiłowałem ukazać prawidłowości i mechanizmy, coś w rodzaju ogólnej historii gospodarczej (tak jak istnieje geografia ogólna) albo, jeśli ktoś woli inną terminologię, typologię lub model czy wreszcie gramatykę, która byłaby zdolna ustalić przynajmniej znaczenie kilku kluczowych terminów, kilku oczywistych zjawisk. Starałem się zarazem nie dopuścić do tego, by owa historia ogólna miała w pełni rygorystyczny charakter, by owa wyeksponowana typologia była rozstrzygająca, a zwłaszcza by wyczerpywała wszelkie możliwości. Proponowany model nie nadaje się do przedstawienia w formie matematycznej ani do ścisłej weryfikacji, gramatyka zaś nie dostarcza nam klucza do mowy czy też języka gospodarki – zakładając, że język taki istnieje i że nie podlega znacznym zmianom w czasie i przestrzeni. W ogólnych zarysach chodzi tu o próbę klarownego rozumowania, które pozwoliłoby rozpoznać różnorodne formy i procesy rozwojowe, a także, w nie mniejszym stopniu, potężne moce utrzymujące tradycyjny porządek oraz owe „gwałtowne siły bezwładu”, o których mówi Jean Paul Sartre. A więc badania prowadzone w punkcie styku tego, co społeczne, z tym, co polityczne i gospodarcze.
Jedyną metodą umożliwiającą przeprowadzenie takiego rozumowania była aż do znudzenia powtarzana obserwacja, odwoływanie się do rozlicznych nauk humanistycznych, a ponadto systematyczne porównywanie i zestawianie zbliżonych doświadczeń, bez przesadnej obawy, iż w chwili dokonywania niezbędnych porównań pomiędzy dosyć sztywnymi systemami anachronizm spłata nam złośliwego figla. Tę właśnie metodę porównawczą Marc Bloch szczególnie zalecał, a ja odwoływałem się do niej, respektując perspektywę długiego trwania. Na obecnym etapie naszej wiedzy dysponujemy znaczną liczbą danych porównywalnych w czasie i przestrzeni. Jest ich tak wiele, że odnosi się nieledwie wrażenie uczestniczenia w badaniach eksperymentalnych, a nie po prostu dokonywania analiz porównawczych podyktowanych przez przypadek. Na ich podstawie skonstruowałem moją książkę, umiejscawiając ją w połowie drogi pomiędzy historią, podstawowym źródłem inspiracji, a innymi naukami humanistycznymi.
W owej konfrontacji modelu i obserwacji nieustannie stykałem się z wyraźną opozycją pomiędzy normalną i często rutynową gospodarką wymienną (w XVIII wieku nazwano by ją naturalną) a gospodarką wyższą, wyrafinowaną (w XVIII wieku nazwano by ją sztuczną1). Jestem przekonany, że podział ten jest łatwo uchwytny, że na owych rozlicznych piętrach budowli działają odmienne czynniki i ludzie, że odmienne są ich poczynania i mentalność. Opisywane przez klasyczną ekonomię i występujące na pewnych poziomach reguły gospodarki rynkowej o wiele rzadziej pojawiają się, pod postacią wolnej konkurencji, na poziomie najwyższym, który jest obszarem kalkulacji i spekulacji. Tam zaczyna się strefa cienia, półmroku, sfera poczynań ludzi wtajemniczonych, które – moim zdaniem – leżą u samych źródeł tego, co można by pojmować pod słowem „kapitalizm”. Kapitalizm jest bowiem akumulacją władzy (która wymianę opiera w tym samym, a nawet większym, stopniu na stosunku sił, co na wzajemności potrzeb), jest pasożytnictwem społecznym, którego można lub nie można uniknąć, podobnie jak wielu innych zjawisk tego typu. Krótko mówiąc, istnieje hierarchia świata handlu, jeśli nawet (jak zresztą w każdej hierarchii) piętra wyższe nie potrafiłyby istnieć bez niższych, na których się wspierają. Nie zapominajmy w końcu, że w ciągu całych wieków ancien régime’u poniżej poziomu wymiany rozpościerała się najobszerniejsza ze wszystkich stref, a mianowicie to, co z braku lepszego określenia nazwałem życiem materialnym.
Z punktu widzenia czytelnika sprawą dyskusyjną – jeszcze bardziej dyskusyjną niż owa opozycja pomiędzy wieloma piętrami gospodarki – może być fakt, iż dla oznaczenia piętra najwyższego użyłem terminu kapitalizm. Słowo to skrystalizowało się przecież w pełni swej wybuchowej siły bardzo późno, z początkiem XX wieku. Oczywiście swe istotne znaczenie zyskało dopiero wraz z datą prawdziwych narodzin i fakt stosowania go dla okresu 1400–1800 może być poczytany za najcięższy spośród grzechów badacza historii – grzech anachronizmu. Nie przejmuję się tym jednak ponad miarę. Historycy wymyślają słowa czy też etykietki w celu retrospektywnego określania własnych problemów i dla potrzeb periodyzacji: wojna stuletnia, renesans, humanizm, reformacja... Potrzebowałem odrębnego terminu dla określenia owej strefy, która nie jest prawdziwą gospodarką rynkową i jakże często stanowi istne jej zaprzeczenie. A słowem, które nasuwało się tu nieodparcie, było właśnie budzące tak wiele skojarzeń słowo kapitalizm. Dlaczego więc miałem nie posłużyć się nim, niezależnie od wszystkich gorących sporów, jakie wywołało i jakie wciąż jeszcze wywołuje?
Zgodnie z zasadami, które przyświecają konstrukcji wszelkiego modelu, w niniejszym tomie przechodziłem ostrożnie od tego, co proste, do tego, co skomplikowane. W niegdysiejszych gospodarkach można łatwo zaobserwować to, co na ogół nazywa się obiegiem lub gospodarką rynkową. Tak więc w dwóch pierwszych rozdziałach, Narzędzia wymianyiGospodarka wobec rynków, starałem się opisać targi, handel wędrowny, sklepy, jarmarki, giełdy... Być może opisy te są nazbyt szczegółowe. Pragnąłem też wyłonić reguły kierujące wymianą, o ile reguły takie istnieją. Dwa kolejne rozdziały, Produkcja, czyli kapitalizm uinnychiKapitalizm usiebie, dotyczą, na marginesie problemów obiegu, rozlicznych spraw związanych z produkcją, W rozdziałach tych uściślam, gdyż było to konieczne, znaczenie słów kapitał, kapitalista, kapitalizm, decydujących dla podjętej przez nas dyskusji. Wreszcie staram się wpisać kapitalizm w pewien szerszy kontekst. Owa „topologia” powinna ukazać granice kapitalizmu i, co byłoby logiczne, odsłonić jego naturę. Stanowi to sedno naszych trudności, lecz na tym nie koniec rozważań. Ostatni rozdział, najistotniejszy zapewne ze wszystkich, Społeczeństwo, czyli „zbiór zbiorów”, jest bowiem próbą ponownego ukazania gospodarki i kapitalizmu w ramach rzeczywistości społecznej, gdyż żadnego zjawiska nie można właściwie pojmować w oderwaniu od niej.
Jednakże opis, analiza, porównanie i wyjaśnianie oznaczają najczęściej oderwanie od kontekstu dziejowego, pomijanie lub niszczenie, jakby dla przyjemności, ciągłości czasu historycznego. A przecież czas ów istnieje. Odnajdziemy go w trzecim i ostatnim tomie tego dzieła, zatytułowanym Czas świata. Stronice niniejszego tomu są więc etapem przygotowawczym,czas pełni tu funkcję narzędzia obserwacji, a jego chronologiczna ciągłość nie jest respektowana.
Zadanie moje nie stało się tym samym prostsze. Pracę nad rozdziałami tego tomu zaczynałem cztery czy pięć razy. Wygłaszałem je w Collège de France i w Ecole des Hautes Etudes. Spisałem je, a potem przeredagowałem od początku do końca. Henri Matisse, jak opowiadał mi jeden z jego przyjaciół, który pozował mistrzowi, miał zwyczaj po dziesięciokroć rozpoczynać ten sam rysunek, wrzucając do kosza jego kolejne wersje. Czynił tak dzień po dniu, by w końcu zachować jedynie ostatnią, w której, jak sądził, zdołał wreszcie osiągnąć czystość i prostotę linii. Nie jestem, niestety, Henri Matisse’em! Nie jestem nawet pewien, czy mój ostatni zapis jest najprecyzyjniejszy, najbardziej zgodny z tym, co myślę lub staram się myśleć. Na pociechę powtarzałem sobie stale powiedzenie angielskiego historyka Frederica W. Maitlanda (1887): „prostota nie jest punktem wyjścia, lecz celem”2, czasem zaś, przy odrobinie szczęścia, rezultatem pracy.
Na pierwszy rzut oka gospodarka to dwa ogromne obszary: produkcja i konsumpcja. W obrębie drugiego wszystko kończy się i unicestwia, w obrębie pierwszego nieustająco się rozpoczyna. „Społeczeństwo – pisze Marks1 – nie może przestać ani produkować, ani konsumować”. Banalna to prawda. Proudhon, twierdząc, że praca i jedzenie są jedynym dostrzegalnym celem człowieka, mówi nieledwie to samo. A jednak pomiędzy te dwa światy wślizguje się trzeci, równie łatwy do rozpoznania: wartki strumień wymiany lub, jeśli kto woli, gospodarka rynkowa – w czasach, którym książka ta jest poświęcona, jeszcze niedoskonała i nieciągła, ale już stwarzająca przymusy i mająca z pewnością charakter rewolucjonizujący. W całokształcie gospodarki, która wytrwale dąży do rutynowej równowagi, naruszając ją jedynie po to, aby ponownie przywrócić, jest ona domeną zmian i innowacji. Marks nazywa ją sferą obiegu2, i moim zdaniem jest to termin właściwy. Słowo „obieg”, które do ekonomii przeszło z fizjologii3, odnosi się z pewnością do nazbyt wielu spraw jednocześnie. Jeśli wierzyć G. Schellemu4, wydawcy dzieł zebranych Turgota, ten ostatni zamierzał napisać traktat o obiegu poświęcony bankom, systemowi Lawa, kredytowi, kursom pieniężnym oraz handlowi, wreszcie towarom luksusowym, a więc prawie całej gospodarce w jej ówczesnym rozumieniu. Czyż sam termin „gospodarka rynkowa” nie nabrał dziś jednak szerszego znaczenia, przekraczając zakres pojęć obiegu i wymiany?5
A więc mamy trzy światy. W pierwszym tomie palmę pierwszeństwa oddaliśmy konsumpcji. W kolejnych rozdziałach zajmiemy się obiegiem. Trudnym problemom produkcji poświęcimy tom ostatni6, co nie znaczy, że wbrew Marksowi i Proudhonowi uważam je za nieistotne. A jednak spoglądającemu w przeszłość obserwatorowi, jakim jest historyk, niełatwo przychodzi zaczynać badanie od produkcji, domeny niejasnej, trudnej do określenia i niedostatecznie jeszcze zbadanej. Obieg ma natomiast tę zaletę, iż łatwo go obserwować. Wszystko jest tam w ruchu i daje znać o swoich poczynaniach. Zgiełk targowisk bez trudu dociera do naszych uszu. Sądzę, że – bez przesady – potrafiłbym z okien domu Aretina, który w trzydziestych latach XVI wieku codziennie mógł radować oczy widokiem weneckiego placu Rialto7, rozpoznać ówczesnych wielkich kupców czy zwykłych przekupniów. Około 1688 roku mógłbym wejść, nie gubiąc się tam, do gmachu amsterdamskiej giełdy, a może nawet zagrać bez ryzyka popełnienia zbyt wielu pomyłek. Georges Gurvitch zarzuciłby mi niewątpliwie, że to, co „łatwe do zaobserwowania”, może okazać się nieistotne i drugorzędne. Nie jestem o tym przekonany i nie sądzę, by Turgot, próbując ogarnąć całokształt gospodarki swoich czasów, tak dalece mógł się pomylić, przyznając obiegowi miejsce uprzywilejowane. Czyż można poza tym pominąć fakt, że geneza kapitalizmu jest ściśle związana z wymianą? Produkcja to wreszcie i podział pracy, a ten nieodwołalnie skazuje ludzi na dokonywanie wymiany.
Któż zresztą świadomie chciałby pomniejszać rolę rynku? Nawet w swej podstawowej formie jest on wybranym miejscem podaży i popytu, kontaktów międzyludzkich, bez których nie mogłaby istnieć gospodarka w potocznym tego słowa znaczeniu, lecz jedynie życie „uwięzione” (po angielsku: embedded) w gospodarce samowystarczalnej lub w nie-gospodarce. Rynek to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata. To sposób utrzymania się na powierzchni. Działania ludzi i wymieniane przez nich nadwyżki powoli przechodzą przez tę wąską szczelinę, a wymagało to niegdyś tyleż trudu, co przejście biblijnego wielbłąda przez ucho igielne. W końcu, gdy społeczeństwo zaczęło stawać się „społeczeństwem upowszechnionego rynku”8, owe szczeliny poszerzyły się i zwiększyła się ich liczba. W końcu, a więc późno i – w odniesieniu do różnych regionów – zawsze w sposób odmienny i zawsze w innym czasie. Nie istnieje więc prosta i linearna historia rozwoju rynków. To, co tradycyjne i archaiczne, pojawia się obok tego, co nowoczesne i bardzo nowoczesne. Dzieje się tak nawet dzisiaj. Choć łatwy jest dostęp do istotnych danych i łatwo jest je gromadzić, niełatwo jednak dokładnie ustalać ich wzajemne związki, nawet w odniesieniu do Europy, która stanowi przecież przypadek uprzywilejowany.
Być może trudność ta, którą w pewnym sensie można się nadmiernie zasugerować, wynika także z faktu, że nasze pole obserwacji, dotyczące okresu od XV do XVIII wieku, to czas jeszcze zbyt krótki. Idealne pole obserwacji powinno obejmować wszystkie rynki świata od ich początków aż do naszych czasów. I właśnie tak ogromnego obszaru dotyczyły prowadzone w niedawnej przeszłości obrazoburcze dociekania Karla Polanyiego9. Czy można jednak objąć wspólnym wyjaśnieniem pseudorynki starożytnej Babilonii, obiegi wymiany prymitywnych ludów Wysp Trobriandzkich dnia dzisiejszego oraz rynki średniowiecznej i preindustrialnej Europy? Nie jestem o tym całkowicie przekonany.
W każdym razie nie ograniczymy się do wyjaśnień o charakterze ogólnym. Zaczniemy od opisu. Najpierw Europy, głównego świadka, którego znamy lepiej od innych. Potem nie-Europy, jako że żaden opis nie mógłby się stać punktem wyjścia istotnych wyjaśnień, gdybyśmy nie odbyli jednak podróży dookoła świata.
EUROPA: TRYBY WYMIANY NA POZIOMIE NISKIM
A więc Europa i przede wszystkim ona. Najbardziej archaiczne formy wymiany zostały tu wyłączone z gry jeszcze przed nadejściem XV stulecia. Począwszy od wieku XII ceny, które znamy lub których istnienia domyślamy się, są cenami podlegającymi wahaniom10. Dowodzi to, iż działają już „nowoczesne” rynki, które, powiązane nawzajem, mogą w pewnych sytuacjach tworzyć zarysy systemów i związków pomiędzy miastami. W rzeczywistości rynkami dysponują jedynie miasta i miasteczka. Targi wiejskie11, niezwykle rzadkie, są pod względem liczebnym nieistotne, choć istnieją jeszcze w XV wieku. Miasto Europy Zachodniej wszystko pochłonęło, wszystko poddało swoim prawom, wymaganiom, instytucjom kontroli. Targ stał się zaś jednym z poruszających je trybów12.
1. Wczesne fluktuacje cen w Anglii
Zwraca uwagę równoległy wzrost cen rozmaitych zbóż wskutek złych zbiorów w roku 1202 Wg: D.L. Farmer, Some Prices Fluctuations in Angevin England, „The Economic Review”, 1956–1957, s. 39
Zwyczajne targi, podobne dzisiejszym
W swej podstawowej formie targi istnieją jeszcze dzisiaj. Co najwyżej bywają czasowo zawieszane i w wyznaczone dni, na tradycyjnych placach miast, odżywają na naszych oczach wraz ze swym nieładem, zamieszaniem, wrzawą, zapachami i świeżością produktów żywnościowych. Wczoraj były nieledwie takie same: parę drewnianych straganów na krzyżakach, płachta chroniąca przed deszczem. Każdy sprzedawca miał oznaczone numerem miejsce13, wcześniej wyznaczone i zapisane jak należy w rejestrze, za które trzeba było płacić wedle wymagań władz lub właścicieli. Roił się tam tłum kupujących i ciżba biedoty, rozproszonego i ruchliwego proletariatu: baby łuskające groch, które cieszyły się opinią zagorzałych plotkarek, mężczyźni zajmujący się oprawianiem żab (które na grzbietach mułów przywożono w wielkich ilościach do Genewy14 i Paryża15), tragarze, zamiatacze, woźnice, uliczne handlarki i handlarze, natrętni kontrolerzy, którzy swą lichą profesję przekazywali z ojca na syna, przekupnie, wieśniacy i wieśniaczki łatwi do rozpoznania dzięki swym ubiorom, mieszczki robiące zakupy i służące, które (zdaniem bogatych) wiedziały, jak brać koszykowe (wtedy powiadało się: „jak podkuć muła”)16, piekarze sprzedający na targu ciemny chleb, rzeźnicy, których rozliczne stoły tarasowały ulice i place, hurtownicy (handlujący rybą, serem lub masłem)17, poborcy opłat targowiskowych... Wreszcie rozłożone wszędzie towary: osełki masła, góry warzyw, stosy serów, owoce, ociekające wodą ryby, dziczyzna, różne rodzaje mięsa, które rzeźnik dzielił na miejscu, niesprzedane książki, których drukowane stronice służyły do pakowania towarów18. Z wiosek przywożono również słomę, drewno, siano, wełnę, a także konopie, len czy nawet tkane na wsi płótno.
Z pewnością ów podstawowy, wciąż niezmienny rynek utrzymuje się przez wieki dlatego, że jest nie do zwyciężenia w swej krzepkiej prostocie, zapewniając świeżość nietrwałych produktów, które dostarcza wprost z okolicznych pól i ogrodów. A także z racji cen, gdyż rynek podstawowy, na którym sprzedaje się głównie „z pierwszej ręki”19, jest najbardziej bezpośrednią, najprzejrzystszą formą wymiany, najlepiej dozorowaną i chronioną przed szalbierstwem. Czy najsprawiedliwszą? Le livre des métiers (Księga zawodów) Boileau (powstała około 1270)20 wyraźnie to podkreśla: „Słuszne jest, aby żywność pojawiała się na targu i aby można tam było zobaczyć, czy dobra jest i należyta, czy też nie (...), jako że w tym, co sprzedaje się na targu, każdy może korzyść swoją znaleźć, tak biedny, jak i bogaty”. Niemieckie powiedzenie głosi, że jest to handel prowadzony ręka w rękę i oko w oko (Hand-in-Hand, Auge-in-Auge Handel)21, wymiana natychmiastowa: to, co jest na sprzedaż, sprzedaje się na miejscu, to, co jest do kupienia, kupuje się natychmiast i w tej samej chwili płaci. Kredyt bardzo rzadko pośredniczy między jednym targiem a drugim22. Ten bardzo stary typ wymiany istniał już w Pompejach, Ostii, w rzymskim Timgad, a także całe wieki i tysiąclecia wcześniej. Miała swoje targi starożytna Grecja, miały dawne Chiny, tak jak i Egipt faraonów czy Babilonia, gdzie wymiana pojawiła się niezwykle wcześnie23. Europejczycy opisali jaskrawy przepych i organizację targu w „Tlalteco, które przylega do Tenochtitlán” (miasto Meksyk)24 oraz „zorganizowane i nadzorowane” targi Czarnej Afryki. Pomimo skromnej wymiany uderzał ich panujący tam ład25. Początki targów etiopskich giną w pomroce dziejów26.
Miasta i targi
Targi miejskie odbywały się zazwyczaj raz lub dwa razy w tygodniu. Dla ich zaopatrzenia konieczne było, żeby wieś miała czas wyprodukować i zgromadzić towary, aby mogła oderwać od pracy część swojej siły roboczej, mającej zająć się sprzedażą (najchętniej powierzaną kobietom). Co prawda wielkie miasta chętnie organizowałyby targi codziennie. Tak właśnie sytuacja wygląda w Paryżu, gdzie w zasadzie (a często i w praktyce) targi powinny odbywać się jedynie w środy i w soboty27. Tak czy inaczej, stałe czy też nieregularne, owe podstawowe rynki łączące miasto i wieś za sprawą swej liczebności i faktu, iż stale się powtarzają, stanowią, jak to podkreślał Adam Smith, najznaczniejszą spośród wszystkich znanych postaci wymiany. Dlatego też władze miejskie zdecydowanie wzięły w swoje ręce organizację targów i nadzór nad nimi: był to dla nich problem żywotny. Władze te czuwają w pobliżu, są szybkie w karaniu, w ograniczaniu i pilnie baczą na ceny. Jeśli na Sycylii jakiś kupiec zażąda sumy wyższej choćby tylko o „grano” od ustalonej ceny, może być skazany nawet na galery. Taki właśnie przypadek zdarzył się 2 lipca 1611 roku w Palermo28. W Châteaudun29 piekarzy, których po raz trzeci już przyłapano na gorącym uczynku, „powiązano niczym serdelki i bez żadnego poszanowania zrzucono z wózka”. Obyczaj ów sięgał 1417 roku, kiedy to Karol Orleański nadał członkom Rady Miejskiej prawo rewizji piekarni. Cech uzyskał cofnięcie uciążliwego zarządzenia dopiero w 1602 roku.
Ani nadzór, ani kary nie powstrzymają jednak rozwoju targów, ich rozrastania się zgodnego z wymogami popytu, faktu, że są one sercem miasta. Targ, odwiedzany w określone dni, staje się naturalnym ośrodkiem życia społecznego. Tam się ludzie spotykają, ugadzają, obrzucają obelgami, tam pogróżki zmieniają się w rękoczyny. Tam zdarzają się nieprzyjemne zajścia, a potem procesy ujawniające wspólników. Tam, choć z rzadka, interweniuje straż, w sposób zapewne spektakularny, ale i oględny30. Tam krążą najnowsze wieści polityczne i inne. W roku 1534 na placu targowym Fakenham w hrabstwie Norfolk głośno krytykuje się poczynania i zamiary króla Henryka VIII31. A czyż istnieje w Anglii targ, na którym nie można by przez lata całe wsłuchiwać się w namiętne słowa kaznodziei? Wrażliwy tłum staje tu w obronie każdej sprawy, nawet tej słusznej. Targ jest także miejscem zawierania umów handlowych lub rodzinnych. „Na podstawie ksiąg notarialnych stwierdzamy, że w XV wieku w Giffoni (prowincja Salerno) dzień targowy charakteryzuje się tym, że poza sprzedażą produktów żywnościowych i wyrobów miejscowego rzemiosła odnotowuje się tam wyższy [niż zazwyczaj] procent umów kupna i sprzedaży terenów, dzierżaw wieloletnich, aktów darowizn, intercyz małżeńskich, ustanowień posagów”32. Targ wszystkiemu nadaje szybsze tempo. A nawet, co jest zgodne z logiką, przyspiesza sprzedaż w sklepach. I tak na przykład pod koniec XVII wieku w Anglii William Stout, który prowadził sklep w Lancaster, zatrudnić musi dodatkową pomoc „on the market and fair days”I. Zapewne stanowi to regułę powszechną, jeśli sklepy, rzecz jasna, nie były zamknięte z urzędu, co zdarzało się w wielu miastach w dni targu lub jarmarku34.
Aby uwierzyć, że targ jest ośrodkiem życia społecznego, wystarczy odwołać się do mądrości przysłów. Oto kilka przykładów35: „Prócz przezorności i honoru wszystko na targu możesz kupić”. „Kto kupi rybę przed niewodem, musi obejść się jej smrodem”. Jeśli obca ci sztuka kupna lub sprzedaży, „targ cię jej nauczy”. Jako że na targu nikt nie jest sam, „pamiętaj o sobie, a także o targu” – to znaczy o innych. Włoskie przysłowie mówi, że człowiek przezorny woli przyjaciół na rynku niż pieniądze w kufrze, „val più avere amici in piazza che denari nella cassa”. W dzisiejszym folklorze dahomejskim istota mądrości to oparcie się pokusom targu. Sprzedawcy nawołującemu „podejdź i kupuj” mędrzec odpowie: „Nie wydam więcej niż to, co posiadam”36.
Targów jest coraz więcej i są coraz bardziej wyspecjalizowane
Targi, wchłonięte przez miasta, wzrastają wraz z nimi. Są coraz liczniejsze; rozsadzają miejskie przestrzenie, zbyt małe, aby je pomieścić. To one kroczą ku nowoczesności, a więc ich przyspieszony rozwój nie zgadza się na żadne przeszkody. Bezkarnie narzucają swój zamęt, swoje odpadki, swój nieustępliwy tłum. Wyjściem z sytuacji wydaje się odsunięcie ich ku bramom miasta, poza mury, w kierunku przedmieść. Tak też dzieje się często, kiedy powstają nowe targi: na placu Saint-Bernard w obrębie paryskiego przedmieścia Saint-Antoine (2 marca 1643 roku), czy też „pomiędzy bramą Saint-Michel a fosą miasta Paryża, ulicą d’Enfer i bramą Saint-Jacques”37 (październik 1660 roku). Jednak poprzednie miejsca spotkań w centrum miasta nie znikają. Z trudem udaje się je przesunąć choćby o krok, jak na przykład w 1667 roku z mostu Saint-Michel na jego obrzeże38 lub pół wieku później z ulicy Mouffetard na pobliski dziedziniec pałacu Patriarchów (maj 1718 roku)39. Nowe nie przepędza starego. Z chwilą gdy powiększają się aglomeracje, a linia murów miejskich zostaje przesunięta, targi – usytuowane przezornie na obwodzie miasta – odnajdują się pewnego dnia po wewnętrznej stronie murów i tam już pozostają.
W Paryżu Parlament, członkowie Rady Miejskiej, naczelnik policji (począwszy od 1667 roku) rozpaczliwie starają się utrzymać targowiska w rozsądnych granicach. Na próżno. W roku 1678 ulica Saint-Honoré staje się nieprzejezdna z winy „targu, który rozłożył się bezprawnie w pobliżu i przed rzeźnią Ociemniałych na ulicy Saint-Honoré, gdzie w dni targowe wiele kobiet i przekupek, tak ze wsi, jak i z miasta, wykłada swoje towary wprost na ulicy i tarasuje przejście, mimo że zawsze winno być swobodne jako jedno z najbardziej ruchliwych i najważniejszych w Paryżu”40. Nadużycie jest tu oczywiste, ale jakże mu zaradzić? Zwolnienie jednego miejsca oznacza zajęcie innego. Prawie pół wieku później ów mały targ Ociemniałych wciąż jeszcze znajduje się w tym samym miejscu. 28 czerwca 1714 roku komisarz Brussel pisze do swego przełożonego w Châtelet: „Przyjąłem dzisiaj skargę mieszczan z całego targu Ociemniałych, gdzie znalazłem się, kupując chleb, skierowaną przeciw przekupkom handlującym makrelami, które wyrzucają rybie oczy, co zapowietrza cały rynek i znaczną stanowi niedogodność. Byłoby rzeczą właściwą (...) nakazać owym kobietom, aby rybie oczy kładły do koszy, które opróżniałyby następnie do wózków, tak jak to czynią niewiasty łuskające groch”41. Jeszcze bardziej skandaliczny, ponieważ odbywa się w Wielki Tydzień na placu przed katedrą Notre-Dame, jest jarmark sadła, prawdziwy wielki targ, na który przybywają paryscy mieszczanie, ci ubodzy i ci mniej ubodzy, aby zaopatrzyć się w połcie słoniny i zapasy szynek. Miejska waga została umieszczona w samej kruchcie katedry. I jak się tam ludzie pchają, żeby przed innymi zważyć swe zakupy! Nie obywa się bez żartów, psikusów i drobnych kradzieży. Nawet strażnicy, którym powierzono pieczę nad utrzymaniem ładu, nie zachowują się lepiej od innych ludzi, karawaniarze z pobliskiego szpitala Hôtel-Dieu pozwalają zaś sobie na niewybredne żarty42. A przecież mimo to kawalerowi de Gramont zezwolono na założenie w 1669 roku „nowego targu pomiędzy kościołem Notre-Dame a wyspą pałacową”. Każdej soboty tworzą się tam ogromne korki. I jak tu na zatłoczonym placu zapewnić swobodne przejście kościelnym orszakom czy przejazd karecie królowej?43
Gdy tylko zwalnia się jakieś miejsce, targi przechwytują je natychmiast. W Moskwie każdej zimy, gdy rzeka skuta jest lodem, rozkłada się na nim sklepiki, kramy, stragany44. O tej porze roku, wraz z łatwym transportem saniami i zamarzaniem na świeżym powietrzu mięsa oraz ubitych zwierząt, obserwuje się na targowiskach, w przeddzień i nazajutrz po Bożym Narodzeniu, stały wzrost wymiany45. W Londynie podczas niezwykle mroźnych XVII-wiecznych zim prawdziwą gratką była możliwość transportu towarów po zamarzniętej rzece. Miały one dodać blasku obchodom karnawału, „trwającego w całej Anglii od Bożego Narodzenia aż do następnego dnia po święcie Trzech Króli”. „Budy, które są zarazem szynkami”, olbrzymie ćwierci wołów piekące się pod gołym niebem, wódka i hiszpańskie wino ściągają całą ludność, a bywało, że i samego króla (13 stycznia 1677 roku)46. Tymczasem w styczniu i w lutym 1683 roku sprawy nie układają się już tak pomyślnie. Wyjątkowo ostre mrozy zaskoczyły miasto. U ujścia Tamizy olbrzymie ławice lodowe grożą zmiażdżeniem unieruchomionych statków. Brakuje żywności i towarów, ceny wzrosły potrójnie lub poczwórnie, ulice pokryte śniegiem i lodem są nieprzejezdne. Życie przenosi się więc na zamarzniętą rzekę, która staje się traktem dla wozów z żywnością i powozów do wynajęcia. Kupcy, sklepikarze, rzemieślnicy stawiają tam baraki. Na poczekaniu powstaje targ monstrualnych rozmiarów, dający pojęcie o liczebności olbrzymiej stolicy – tak monstrualny, że wygląda niczym „największy z jarmarków”, jak pisze pewien toskański świadek tego wydarzenia – i oczywiście zaraz pojawiają się tam „szarlatani, wesołkowie oraz wszelcy znawcy sztuczek i sposobów na to, aby złowić trochę grosza”47. Upamiętniająca owo jarmarczne święto nieudolna rycina (The Fair on the Thames, 1683) relacjonuje fakty, nie oddając jednak ich barwnej różnorodności48.
Wszędzie wzrost wymiany zmusił miasta do budowy hal, to znaczy targowisk krytych, które często otoczone są targowiskami otwartymi. W halach najczęściej znajdują pomieszczenie targi stałe i wyspecjalizowane. Znamy olbrzymią ilość sukiennic49. Pojawiają się one nawet w miastach o średniej wielkości, takich jak Carpentras50. „Ala dels draps” w Barcelonie znajduje się koło giełdy (Lonja)51. Londyńska Blackwell Hall52, wybudowana w roku 1397, odbudowana w 1558, spalona w 1666 i jeszcze raz odbudowana w 1672, jest wyjątkowych rozmiarów. Sprzedaż, długo ograniczana do kilku dni w tygodniu, w XVIII wieku staje się codzienna i country clothiersII mają zwyczaj pozostawiać aż do następnego targu nie sprzedane sztuki na składzie w hali. Około roku 1660 hale miały swoich pośredników, stałych urzędników, całą skomplikowaną organizację. A przecież już wcześniej Basinghall Street ze swym rozbudowanym gmachem hal była „sercem dzielnicy handlowej”, i to w o wiele większym stopniu niż Fondaco dei Tedeschi w Wenecji53.
Hale, rzecz jasna, były rozmaite, różniły się gromadzonymi w nich towarami. Były więc hale zbożowe (w Tuluzie od roku 1203)54, winne, skórzane, obuwnicze, futrzarskie (w niemieckich miastach Kornhauser, Pelzhauser, Schuhhauser), a w Zgorzelcu, w którego okolicach uprawiano urzet barwierski, istniała nawet hala, gdzie handlowano tą cenną rośliną farbiarską55. W XVI wieku na oczach mieszkańców miast i miasteczek angielskich powstają liczne hale targowe o różnorakich nazwach, nierzadko budowane na koszt bogatego i hojnego miejscowego kupca56. W XVII wieku w Amiens hala do handlu przędzą znajduje się w centrum miasta, za kościołem Saint-Firmin-en-Castillon, o dwa kroki od wielkiego targu, czyli targu zbożowego. Rzemieślnicy co dzień zaopatrują się tam w wełnianą przędzę zwaną sajetą, „odtłuszczoną po czesaniu i zazwyczaj przędzoną na małym kołowrotku”. Jest to produkt dostarczany do miasta przez prządków z okolicznych wsi57. Podobnie stragany rzeźników, stykające się ze sobą i zadaszone, są w gruncie rzeczy halami. W Troyes rolę tę spełniała mroczna szopa58. Podobnie dzieje się w Evreux59, a także w Wenecji, gdzie Beccaria, wielkie rzeźnie miejskie, są zgromadzone, począwszy od 1339 roku, o kilka kroków od placu Rialto w starym Ca’Querini. Są tam także ulica i kanał noszące nazwę Beccaria oraz San Matteo, kościół rzeźników, zburzony dopiero w początkach XIX wieku60.
Słowo „hale” może zatem mieć więcej niż jedno znaczenie: począwszy od zwykłego zadaszonego targowiska aż do budynku i skomplikowanej organizacji „paryskich Hal”, które bardzo wcześnie stały się pierwszym „brzuchem miasta”. Owe olbrzymie hale pochodziły z czasów Filipa Augusta61. Wtedy to na Champeaux, w sąsiedztwie cmentarza Niewiniątek, który zostanie opuszczony dopiero o wiele później, bo w 1786 roku62, powstaje obszerny kompleks budynków. W czasie poważnego regresu, do jakiego doszło mniej więcej w latach 1350–1450, wystąpi jednak wyraźny upadek Hal. Będzie to oczywiście związane z owym regresem, ale także i z konkurencją sąsiadujących sklepów. W każdym razie kryzys, który dotknął Hale, nie jest zjawiskiem typowo paryskim. Był on wyraźnie widoczny i w innych miastach Francji. Opuszczone budynki niszczeją. Niektóre stają się zbiornikami nieczystości z sąsiednich domów. W Paryżu hala targowa tkaczy „zgodnie z zapisami w księgach rachunkowych służyła od 1484 do 1487 roku, przynajmniej po części, jako wozownia dla królewskiej artylerii”63. Wiadomo nam na podstawie pracy Roberto S. Lopeza64, że budowle sakralne mogą pełnić rolę istotnych wskaźników. Przerwanie ich wznoszenia – katedry w Bolonii w roku 1223, katedry w Sienie w roku 1265 czy katedry Santa Maria del Fiore we Florencji w latach 1301–1302 – stanowi jawną oznakę kryzysu. Czy hale, których historia nigdy nie była rozważana jako całość, także mogłyby awansować do godności takich wskaźników? Jeśli tak, to w Paryżu tendencja zwyżkowa wystąpiła w latach 1543–1572, i to raczej pod koniec tego okresu. Edykt Franciszka I (z 20 września 1543 r.) zarejestrowany w Parlamencie 11 października tegoż roku jest w rzeczywistości zaledwie pierwszym krokiem na tej drodze. Po nim nastąpiły inne. Myślano raczej o tym, by Paryż stawał się coraz piękniejszy, niż by obdarzyć go potężnym kompleksem budowli. Tymczasem powrót do bardziej aktywnego życia, rozwój stolicy, ograniczenie – skutkiem budowy Hal – liczby sąsiadujących z nimi sklepów i punktów sprzedaży zmienia tę operację w zupełnie wyjątkowe przedsięwzięcie handlowe. W każdym razie od końca XVI wieku Hale – w nowej szacie – znów będą równie aktywne jak dawniej, w czasach św. Ludwika. Tu także nastąpił „renesans”65.
Żaden plan nie jest w stanie oddać prawdziwego oblicza owego ogromnego kompleksu: były tam przestrzenie zadaszone, przestrzenie otwarte, filary wspierające arkady sąsiednich domów, życie handlowe wdzierające się na obrzeża Hal, korzystające z tłoku oraz bałaganu i tworzące je zarazem dla własnej korzyści. Wedle Savary’ego (1761)66 ów różnorodny rynek pozostał nie zmieniony od XVI wieku. Nie należy dawać temu zbytniej wiary, występowały tam bowiem stałe ruchy i wewnętrzne przesunięcia. Na dodatek wiek XVIII był świadkiem dwóch innowacji: w roku 1767 hala zbożowa zostaje przesunięta; wznosi się ją ponownie na miejscu dawnego pałacu Soissons, a pod koniec wieku odbudowuje się dwie hale targowe: skórzaną i ryb morskich, oraz przenosi się za bramę Saint-Bernard halę winną. Nieustannie powstają projekty zagospodarowania i, już wtedy, przeniesienia Hal. Jednak ogromny zespół (50 000 m2 powierzchni) nie bez racji pozostał na miejscu.
W budynkach krytych znajdują się tylko targowiska sukna, płótna, ryb solonych i owoców morza. Na zewnątrz jednak, wokół budynków, przywarły do ich ścian targi: zbożowy, mączny, handlujący osełkami masła, świecami, przędziwem i sznurami do wiader studziennych. Pod rozmieszczonymi dokoła filarami rozkładają się, jak potrafią, handlarze starzyzną, piekarze, szewcy i „inni ubodzy paryscy mistrzowie kupieccy, którzy mają prawo płacenia placowego”. „1 marca [1657] – opowiadają dwaj holenderscy podróżni67 – widzieliśmy targowisko starzyzną, które mieści się nie opodal Hal. Jest to długa galeria wsparta na słupach z ciosanego kamienia, pod którą rezydują wszelcy handlarze starą odzieżą. (...) Targ w Halach odbywa się dwa razy w tygodniu (...) i wtedy to właśnie wszyscy handlarze starzyzną, wśród których, jak się wydaje, sporo jest Żydów, wykładają swoje towary. O każdej porze przechodzień nękany jest nieustannym nawoływaniem: «Do zacnej kapoty! Do pięknego kaftana!», i wyliczaniem towarów, a handlarze szarpią go i wciągają do swych sklepów. (...) Ilość ubrań i mebli, jakie w nich trzymają, przechodzi wszelkie pojęcie. Można tam ujrzeć wcale piękne sztuki, lecz niebezpiecznie jest je kupować, nie znając się na tym dobrze, gdyż handlarze owi z zadziwiającą wprost zręcznością potrafią oczyścić i załatać rzecz starą tak, aby wyglądała jak nowa”. Jako że sklepy te są słabo oświetlone, „sądzisz, żeś czarny surdut kupił, a gdy na światło dzienne wyjdziesz, zobaczysz, że jest on zielony lub fioletowy [albo] plam pełen niczym skóra leoparda”.
Te piękne Hale, złożone z przylegających do siebie targowisk, to jednocześnie miejsce, gdzie piętrzą się odpadki, zgniłe ryby, przelewają pomyje, to „najszkaradniejsza i najbrudniejsza spośród dzielnic Paryża” – wyznaje Piganiol de la Force (1742)68. Są one również główną areną wulgarnych i wrzaskliwych kłótni. Ton nadają liczniejsze od mężczyzn przekupki, mające opinię „najtęższych gęb w całym Paryżu”. „Ty tam, paniusiu bezwstydna! Rzeknij choć słówko! No, kurwiszcze jedno! Dziwka szkolarzy! Dalej, do gimnazjum Montaigu! Stare pudło! Aleś zrypana! Bezwstydnica! Po dwakroć chamka! Pijanaś tak, że wódka nosem ci tryska!” Tak oto przygadywały sobie przekupki ryb w wieku XVII69, a z pewnością i później.
Konieczna jest interwencja miasta
Ów centralny targ Paryża, mimo całej swej zawiłości i specyfiki, stanowi jedynie wyraz potrzeb i złożonych problemów aprowizacji wielkiego miasta, które zresztą o wiele szybciej osiągało większe od przeciętnych rozmiary, niż się to na ogół zakłada. Ponieważ te same przyczyny wywołują te same skutki, z chwilą gdy Londyn stał się, jak wiadomo, ogromny, stolica Anglii zostaje zagarnięta przez różnorodne i bezładne targi. Nie mogąc pomieścić się na dawnych, przeznaczonych im terenach, wylewają się na sąsiednie ulice, z których każda staje się czymś w rodzaju wyspecjalizowanego targowiska: tu ryby, tam warzywa, ówdzie drób. W czasach królowej Elżbiety targi z dnia na dzień tamują w coraz większym stopniu ruch na najbardziej uczęszczanych ulicach stolicy. Dopiero wielki pożar z 1666 roku, tak zwany Great Fire, pozwoli na zrobienie generalnych porządków. Aby oswobodzić ulice, władze stawiają obszerne budynki otaczające szerokie dziedzińce. W ten sposób powstają targi zamknięte, chociaż znajdujące się pod gołym niebem, jedne wyspecjalizowane, zwłaszcza targi, gdzie sprzedaje się hurtem, inne bardziej zróżnicowane.
Leadenhall, najrozleglejszy ze wszystkich targów i, jak mówiono, największy w Europie, można porównać z paryskimi Halami. Niewątpliwie jest on bardziej uporządkowany, zamknął bowiem w ścianach czterech budynków wszystkie targowiska, które przed 1666 rokiem rozkwitały wokół miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się targi: Gracechurch Street, Cornhill, The Poultry, New Fish Street, Eastcheap. Na jednym z dziedzińców 100 straganów prowadzi sprzedaż detaliczną mięsa wołowego, na drugim 140 straganów przeznaczonych jest dla pozostałych mięs, gdzie indziej sprzedaje się ryby, sery, masło, gwoździe, wyroby żelazne... W sumie „targ monstrum, przedmiot dumy obywateli i jedno z najwspanialszych widowisk miasta”. Oczywiście ład, którego Leadenhall był symbolem, nie mógł trwać zbyt długo. W miarę swego wzrostu miasto przekreślało wszystkie mądre rozwiązania, a odnajdywało dawne kłopoty. Od 1699 roku, a zapewne i wcześniej, stragany wdarły się znów na ulice, rozłożyły pod portalami domów, przekupnie rozbiegli się po mieście pomimo zakazów skierowanych przeciw wędrownym handlarzom. Spośród ulicznych przekupniów najbardziej malowniczymi postaciami były handlarki ryb, trzymające na głowach kosze z towarem. Miały złą reputację, wykpiwano je, a także wykorzystywano. Jeśli zdarzył im się dobry dzień, to na pewno można je było spotkać wieczorem w szynku. Zapewne były one równie ordynarne i gwałtowne jak przekupki handlujące rybami w Halach70. Wracajmy jednak do Paryża.
Żeby zapewnić sobie stały dopływ żywności, Paryż musi zagospodarować ogromne tereny otaczające stolicę. Ryby i ostrygi przywożone są z Dieppe, z Le Crotoy, z Saint-Valéry. „Napotykamy jedynie wózki z rybami” – powie pewien podróżny (1728) przejeżdżający w pobliżu Le Crotoy i Saint-Valéry. Nie sposób jednak – dorzuca – zdobyć owych „ryb, które ścigają nas z każdej strony. (...) Wszystkie wiezie się do Paryża”71. Sery pochodzą z Meaux, masło z Gournay koło Dieppe lub z Isigny. Zwierzęta rzeźne z targów w Poissy, w Sceaux i z dalekiego Neubourga. Dobry chleb z Gonesse, suszone warzywa z Gaudebec w Normandii, gdzie targ odbywa się w każdą sobotę...72 Stąd też bierze się długa lista zarządzeń, które wciąż trzeba wydawać i modyfikować. Chodzi głównie o to, aby chronić strefę bezpośrednio dostarczającą żywność do miasta i pozwolić tam na swobodne działanie osób zajmujących się produkcją, sprzedażą i transportem, wszystkich owych skromnych aktorów, dzięki którym żywność wciąż napływa na wielkomiejskie rynki. Wolny handel zawodowych kupców odsunięto więc poza ową bliską strefę. Rozporządzenie policji z Châtelet (1622) ustaliło okręg o promieniu 10 mil; dopiero poza jego obrębem kupcy mogą zaopatrywać się w zboże. Okręg o promieniu 7 mil wyznacza granicę zakupu żywego bydła (1635), 20 mil – cieląt zwanych „broutiers” i świń (1665), 4 mil – ryb słodkowodnych (od początku XVII wieku)73, 20 mil – hurtowego zakupu wina74.
Były też inne problemy. Jeden z najbardziej uciążliwych to zaopatrzenie w konie – i w bydło. Dokonywano tego na tłumnych targach, które w miarę możności przesuwano na peryferie lub poza mury miasta. Opuszczony teren koło Tournelles, który później stanie się placem des Vosges, długo był targiem końskim75. W ten oto sposób Paryż jest trwale otoczony wiankiem targów, które po części są jarmarkami mięsnymi („foires grasses”). Gdy jeden się kończy, już następnego dnia rozpoczyna się inny, skupiając równie dużo ludzi i zwierząt. W 1667 roku na jednym z takich targów, zapewne św. Wiktora, znajduje się, zdaniem naocznych świadków76, „ponad trzy tysiące koni [jednocześnie] i zdumiewa nas, że tak ich tu wiele, skoro targ odbywa się dwa razy w tygodniu”. W rzeczywistości handel końmi jest prowadzony w całym mieście. Są konie „nowe”, które przybywają z prowincji lub z zagranicy, lecz jeszcze więcej jest koni „starych”, czyli sprzedawanych okazyjnie, których „mieszczanie chcą się [czasami] pozbyć, nie wysyłając ich na targ”. Stąd też chmara pośredników handlowych i kowali, którzy pośredniczą w sprzedaży, pozostając na służbie u handlarza końmi i u kupców będących właścicielami stajni. Ponadto w każdej dzielnicy znajdują się osoby zawodowo odnajmujące konie77.
Duży targ bydlęcy także gromadzi tłumy w Sceaux (w każdy poniedziałek) i w Poissy (w każdy czwartek) przy czterech bramach miasteczka (bramy: aux Dames, du Pont, de Conflans, de Paris)78. Zorganizowano tam bardzo aktywny rynek mięsny dzięki łańcuchowi, który tworzą „traitants” wykładający na targach pieniądze na zakup (pieniądze te następnie każą sobie zwracać), pośrednicy, naganiacze, którzy przeczesują Francję, skupując zwierzęta, i wreszcie rzeźnicy, z których nie wszyscy są ubogimi handlarzami detalicznymi. Niektórzy z nich dają nawet początek mieszczańskim dynastiom79. Wedle pewnego wykazu z roku 1707 na paryskich targach każdego tygodnia sprzedaje się, licząc w zaokrągleniu, 1300 wołów, 8200 owiec i prawie 2000 cieląt (100 000 na rok). W tymże 1707 roku poborcy, „którzy jednocześnie położyli rękę na targu w Poissy i na targu w Sceaux, skarżą się, że wokół Paryża bywają zawierane transakcje [bez ich kontroli], jak na przykład w Le Petit-Montreuil”80.
Zważmy, że rynek mięsny zaopatrujący Paryż rozciąga się na dużych połaciach Francji. Równie wielkie są strefy, z których w sposób regularny lub nieregularny stolica czerpie zboże81. Tak rozległy obszar stwarza problemy dróg i połączeń – i są to problemy na tyle istotne, że pokrótce nie można by nawet omówić ich najważniejszych aspektów. Z całą pewnością dla zaopatrzenia Paryża najważniejszą sprawą jest wykorzystanie dróg wodnych, jak Yonne, Aube, Marna, Oise – rzeki wpadające do Sekwany – i, rzecz jasna, samej Sekwany. Przepływając przez miasto, odsłania ona kolejno swoje „porty” – w 1754 roku jest ich w sumie 26 – będące zarazem zadziwiającymi i wielkimi targowiskami, gdzie wszystko jest tańsze. Dwa najważniejsze to port Grève, do którego docierają towary z górnego biegu rzeki: zboże, wino, drewno, siano (chociaż w przypadku tego ostatniego port Tuileries wydaje się odgrywać ważniejszą rolę), i port Saint-Nicolas82, który przyjmuje towary przybyłe z dolnego biegu rzeki. Na rzece można zobaczyć niezliczone statki, galary, a od czasów Ludwika XIV – łodzie przewoźników (bachoteurs), małe barki pozostające do dyspozycji klientów, coś w rodzaju wodnych fiakrów83, podobne tysiącom „gondoli”, które pływają po Tamizie, od London Bridge w górę rzeki, a które podróżni często wolą od kolebiących się powozów miejskich84.
Przykład Paryża, mimo że wydaje się nam bardzo skomplikowany, można przyrównać do dziesięciu lub dwudziestu analogicznych. Każde duże miasto potrzebuje strefy zaopatrzenia, która odpowiadałaby jego rozmiarom. I tak w XVII wieku dla potrzeb Madrytu pochopnie mobilizuje się większą część środków transportu Kastylii, co powoduje zaburzenia w całej gospodarce kraju85. W Lizbonie, jeśli wierzyć Tirso de Molinie (1625), wszystko jest cudownie proste: owoce, śnieg sprowadzany z Serra d’Estrela, żywność płynąca na falach przychylnego morza: „Siedząc za stołami i posilając się, mieszkańcy miasta widzą, jak ryby (...) złowione u progu ich domostw wypełniają sieci rybaków”86. Wedle pewnej relacji z przełomu lipca i sierpnia 1633 roku prawdziwą radością dla oczu jest obserwowanie na wodach Tagu setek czy nawet tysięcy rybackich barek87. Żarłoczne, leniwe, często obojętne miasto mogłoby połknąć całe morze. Ale to już nazbyt piękny obraz. W rzeczywistości Lizbona trudzi się bez końca, aby zgromadzić codzienną rację zboża. Przy tym im ludniejsze miasto, tym bardziej jego zaopatrzenie zależy od przypadku. Od XV wieku Wenecja zmuszona jest kupować woły na Węgrzech88. Stambuł, który w XVI wieku osiągnął być może liczbę 700 000 mieszkańców, pożera całe stada bałkańskich owiec, zboże znad Morza Czarnego i z Egiptu. A przecież gdyby rządzący twardą ręką sułtan nie panował nad sytuacją, olbrzymie miasto zaznałoby niedostatku, drożyzny, tragicznych okresów głodu, które nie zawsze zresztą były mu oszczędzone89.
Przypadek Londynu
Przypadek Londynu jest, na swój sposób, przykładowy. Omawiając go, trzeba uwzględnić, mutatis mutandis, wszystkie zagadnienia, które odnoszą się do wielkich i wcześnie rozgałęzionych metropolii. Przypadek ów, lepiej znany od innych dzięki badaniom historycznym90, pozwala wyciągać głębsze wnioski niż te, które bywają oparte na malowniczym przekazie lub na anegdocie. N.S.B. Gras91 nie bez racji widział w tym typowy przykład reguł von Thünena, odnoszących się do strefowej organizacji przestrzeni gospodarczej. Organizacji, która wokół Londynu miałaby powstać o sto lat wcześniej niż wokół Paryża92. Strefa oddana na usługi Londynu rychło stara się objąć nieledwie całą angielską przestrzeń produkcyjną i handlową. W każdym razie w XVI wieku na północy sięga Szkocji, na południu kanału La Manche, na wschodzie Morza Północnego, którego przybrzeżna żegluga odgrywa zasadniczą rolę w codziennym życiu miasta, na zachodzie zaś Walii i Kornwalii. Są jednak na tym obszarze regiony źle lub słabo eksploatowane – nawet oporne – na przykład Bristol i jego okolice. Tak jak w przypadku Paryża (i jak w schemacie von Thünena), regiony najbardziej oddalone związane są z handlem bydłem: od XVI wieku do tej rozgrywki stanie Walia, a o wiele później, bo po unii z Anglią w roku 1707, Szkocja.
Najważniejsze dla londyńskiego rynku są oczywiście krainy położone nad Tamizą, tereny bliskie, łatwo dostępne dzięki swym drogom wodnym oraz wieńcowi miast służebnych (Uxbridge, Brentford, Kingston, Hampstead, Watford, St. Albans, Hertford, Croydon, Dartford). Miasta te krzątają się, aby usłużyć stolicy, zajmują się mieleniem ziarna i eksportem mąki, przygotowaniem słodu, wysyłaniem do ogromnego Londynu żywności i artykułów rękodzieła. Gdybyśmy mieli do naszej dyspozycji kolejne wizerunki owego „wielkomiejskiego” rynku, zobaczylibyśmy, jak rozszerza się on i rozrasta z roku na rok w tym samym tempie, w jakim powiększa się miasto (w roku 1600 liczyło najwyżej 250 000 mieszkańców, w 1700 – 500 000 lub nawet więcej). Nie przestaje także rosnąć ogólna liczba ludności Anglii, z tym że tempo wzrostu nie jest tu tak szybkie. Sytuację tę bardzo trafnie określiła Dorothy Davis, mówiąc, że Londyn pożera Anglię, „is going to eat up England”93. A czyż sam Jakub I nie powiedział: „With time England will only be London”?III. Oczywiście sformułowania te są jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe. Nie doceniają wagi zagadnienia i przeceniają je zarazem. Londyn pochłania nie tylko wnętrze Anglii, lecz – jeśli można się tak wyrazić – i jej zewnętrzność: co najmniej 2/3 lub 3/4, a może i 4/5 jej handlu zagranicznego95. Nawet potrójny apetyt dworu, armii i marynarki nie potrafi jednak sprawić, by Londyn zjadał wszystko, a kapitały i wysokie ceny stolicy, choć bardzo kuszące, nie wszystko mogą sobie podporządkować. Pod wpływem Londynu wzrasta nawet produkcja krajowa, tak we wsiach angielskich, jak i w małych miastach, które „w większym stopniu zajmują się dystrybucją niż konsumpcją”96. Istnieje więc pewna wzajemność oddawanych usług.
W rzeczywistości rozwój Londynu sprawia, że życie codzienne Anglii staje się nowoczesne. Dostatek okolicznych wsi widzą wyraźnie podróżni obserwujący kobiety usługujące w oberżach, gdyż „można by je wziąć za damy, tak czysto są ubrane”, lub dobrze odzianych wieśniaków, którzy jedzą biały chleb i nie noszą sabotów jak chłopi francuscy, ba – nawet jeżdżą konno97. A przecież macki miejskiej ośmiornicy oplatają i przeobrażają cały obszar Anglii i Walii oraz daleką Szkocję98. Każdy region, z którym styka się Londyn, dąży do specjalizacji, przeobrażenia, komercjalizacji. Co prawda dzieje się tak w ograniczonych jeszcze sektorach, gdyż pomiędzy regionami zmodernizowanymi często się nadal utrzymuje stary ustrój wiejski ze swymi tradycyjnymi gospodarstwami i uprawami. I tak całkiem blisko Londynu, w położonym na południe od Tamizy hrabstwie Kent, widuje się kwitnące sady i plantacje chmielu, które zaopatrują stolicę. Mimo to samo hrabstwo pozostaje nie zmienione ze swymi wieśniakami, polami zbóż, hodowlą, gęstymi borami (schronieniem rzezimieszków) i, co jest dowodną tego oznaką, obfitością dziczyzny: bażantami, kuropatwami, głuszcami, przepiórkami, cyrankami, dzikimi kaczkami... oraz owym rodzajem ortolana angielskiego, rudzikiem, „co na kęs jeden starcza, ale też smaczny jest ponad wszystko”99.
Innym skutkiem organizacji londyńskiego rynku jest (nieuniknione ze względu na rozmiar zadań) załamanie się rynku tradycyjnego, „open market”, czyli rynku ogólnie dostępnego, klarownego, na którym obecni byli zarówno producent-sprzedawca, jak i kupujący-konsument z miasta. Zbyt wielka staje się odległość między jednym z nich a drugim, aby zwykli ludzie mogli ją w całości przemierzyć. Trzecia postać to kupiec, który w Anglii pojawił się już dawno, co najmniej w XIII wieku, stanowiąc łącznik pomiędzy miastem a wsią, zwłaszcza w przypadku handlu zbożem. Z wolna rozciągają się ogniwa pośrednie pomiędzy producentem a wielkim kupcem z jednej strony i pomiędzy tym ostatnim a kupcem detalicznym z drugiej. To właśnie przez takie ogniwa przejdzie największa część handlu masłem, serami, artykułami drobiarskimi, owocami, warzywami, mlekiem... W tej grze przepisy, zwyczaje, tradycje gubią się, rozpadają na drobne kawałki. Któż by przypuścił, że brzuch Londynu czy też brzuch Paryża odegrają rolę tak rewolucyjną? Wystarczyło jednak, że się po prostu rozdęły.
Najlepiej byłoby policzyć
Owe przemiany byłyby dla nas o wiele jaśniejsze, gdybyśmy dysponowali liczbami, bilansami czy sporządzanymi systematycznie dokumentami. Można by wtedy zestawiać dużą ilość danych, czego przykładem jest mapa zaczerpnięta ze znakomitej pracy Alana Everitta (1967) dotyczącej angielskich i walijskich targów od 1500 do 1640 roku100 czy też sporządzona przez nas mapa targów i jarmarków w obwodzie podatkowym miasta Caen w roku 1772 lub wreszcie wykaz XVIII-wiecznych targów bawarskich, jaki podaje Eckhart Schremmer101. Jednak i te, i inne badania wskazują nam zaledwie kierunek dalszych poszukiwań.
Jeśli pominąć 5 lub 6 wiosek, które całkiem wyjątkowo zachowały swój targ, to Anglia XVI i XVII wieku liczy 760 miast lub miasteczek posiadających jedno lub więcej targowisk, a Walia 50; w sumie więc mamy około 800 miejscowości, w których regularnie odbywają się targi. Jeśli ogólna liczba ludności obu tych krajów wynosi około 5,5 miliona, to w każdej z tych miejscowości, liczących również w przybliżeniu po 1000 mieszkańców, w wymianie handlowej uczestniczy od 6000 do 7000 osób. Tak więc wymiana w aglomeracji handlowej wymaga, aby liczba uczestniczących w niej osób była od 6 do 7 razy większa niż liczba mieszkańców tej aglomeracji. Analogiczne proporcje odnajdujemy w Bawarii pod koniec XVIII wieku: na 7300 mieszkańców przypada tam jeden targ102. Zbieżność ta nie stanowi jednak reguły. Proporcje zmieniają się, rzecz jasna, w każdej epoce i w każdym regionie. Ponadto należy zwrócić uwagę na sposób, w jaki przeprowadzane są poszczególne obliczenia.
2. Targi i jarmarki w obwodzie podatkowym miasta Caen w roku 1725
Mapa opracowana przez G. Arbellota na podstawie danych z archiwów departamentalnych z Calvados. J.C. Perrot zwrócił moją uwagę na 6 dodatkowych jarmarków (St. Jean-du-Val – 1, Berry – 2, Mortain – 1, Vassy – 2) nie zaznaczonych na tej mapie. W sumie wynosi to 197 jarmarków, z których większość trwa jeden dzień, niektóre 2 lub 3 dni, a wielki jarmark w Caen – 15 dni. Łącznie daje to 223 dni jarmarcznych rocznie. Z drugiej strony mamy 85 targów tygodniowo, co daje 4420 dni targowych rocznie. Zaludnienie obwodu wynosi od 600 do 620 tysięcy osób, a jego powierzchnia liczy około 11 524 km2. Analogiczne wykazy pozwoliłyby na dokonanie użytecznych porównań odnoszących się do obszaru całej Francji
3. Gęstość występowania miast targowych w Anglii i Walii w latach 1500–1680
Wg: A. Everitt,The Market Town,w:The Agrarian History of England and Wales,pod red. J. Thirsk, 1967, s. 497
4. 800 miast targowych Anglii i Walii w latach 1500–1640
Każde miasto ma co najmniej jeden targ, na ogół jednak więcej. Należałoby dodać tu jeszcze jarmarki
Wg: A. Everitt, The Market Town,s. 468–473
W każdym razie wiadomo, że w XVIII-wiecznej Anglii istniało więcej targów niż w czasach elżbietańskich, mimo że w obu tych okresach liczba ludności była prawie równa. Wyjaśnić to można bądź większą aktywnością, a więc szerszym promieniowaniem, każdego targu z czasów królowej Elżbiety, bądź targowym „przeinwestowaniem” średniowiecznej Anglii, kiedy to panowie feudalni, powodowani ambicją lub chęcią zysku, z prawdziwą pasją organizowali targi. Tak czy inaczej pomiędzy tymi dwoma okresami można było natrafić na „targi opuszczone”103, bez wątpienia równie interesujące jak „opuszczone miasta” (Wüstungen), którym niedawne badania historiograficzne nie bez racji poświęciły tak wiele uwagi.
Wraz z rozwojem gospodarczym XVI wieku, a zwłaszcza po roku 1570, powstają nowe targi lub też stare odradzają się z popiołów, a może budzą z uśpienia. Iluż to sporów były one powodem! Wydobywano stare dokumenty, aby stwierdzić, kto ma lub kto będzie miał prawo pobierać opłaty targowe, kto będzie ponosił koszty wyposażenia targu: latarni, dzwonu, krzyża, wagi, sklepów, piwnic lub szop do wynajęcia. I tak dalej.
W tym samym czasie w skali krajowej zarysowuje się zróżnicowanie targów w zależności od oferowanych towarów, odległości, łatwego lub trudnego dojazdu, od środków transportu, od geograficznego rozmieszczenia produkcji, a także – i to w nie mniejszym stopniu – od konsumpcji. Około 800 targów miejskich wymienionych przez Everitta promieniuje, średnio licząc, na powierzchnię o średnicy 7 mil (11 km). Około roku 1600 zboże przewozi się drogą lądową na odległość nie większą niż 10 mil, najczęściej jednak nie dalej niż 5. Bydło rogate przepędzano na dystansach do 11 mil, owce – od 40 do 70 mil. Przędza i tkaniny wełniane przewożone są na odległość od 20 do 40 mil. W czasach Karola I do Doncaster w hrabstwie Yorkshire, które jest jednym z największych rynków wełny, kupujący przybywają z Gainsborough (21 mil), Lincoln (40 mil), Warsop (24 mile), Pleasley (26 mil), Blankney (50 mil). W hrabstwie Lincolnshire John Hatcher z Careby sprzedaje owce w Stamford, woły i krowy w Newark, kupuje woły w Spilsby, ryby w Bostonie, wino w Bourne, towary luksusowe w Londynie. To rozproszenie jest oznaką rosnącej specjalizacji targów. Na 800 miast i miasteczek Anglii i Walii co najmniej 300 ogranicza swoją działalność handlową do: zboża – 133, słodu – 26, owoców – 6, bydła rogatego – 92, owiec – 32, koni – 13, nierogacizny – 14, ryb – 30, drobiu i dziczyzny – 21, masła i sera – 12, wełny surowej i przędzonej – ponad 30, sukna – 20 lub więcej, wyrobów ze skóry – 11, lnu – 8, konopi – co najmniej 4, nie licząc wąskich i całkiem nieoczekiwanych specjalności, jak sprzedaż łyżek i drewnianych zaworów kurkowych w Wymondham.
Oczywiście specjalizacja targów nasili się w XVIII wieku, i to nie tylko w Anglii. Gdybyśmy więc mieli możliwość statystycznego oszacowania jej etapów na pozostałym obszarze europejskim, można by uzyskać coś w rodzaju mapy wzrostu gospodarczego Europy. Mapa taka z korzyścią zastąpiłaby dane czysto opisowe, jakimi dziś dysponujemy.
Tymczasem – i jest to najistotniejszy wniosek, jaki można wysnuć z książki Everitta – okazuje się, że w związku ze wzrostem demograficznym i rozwojem gospodarczym Anglii w XVI i XVII wieku owo wyposażenie w stałe targi nie odpowiadało już ówczesnym potrzebom, mimo specjalizacji oraz koncentracji i mimo istotnego wsparcia, jakiego dostarczają jarmarki – kolejne tradycyjne narzędzie wymiany, o którym będziemy jeszcze mówić104. Wzrost wymiany zmusza do szukania nowych, swobodniejszych i bardziej bezpośrednich kanałów obiegu. Sprzyja temu, jak widzieliśmy, rozwój Londynu. Stąd też popularność „private market” nazwanego tak, z braku lepszego terminu, przez Alana Everitta; jest to w rzeczywistości ucieczka przed „open market”, czyli ściśle nadzorowanym targiem publicznym. W ramach owych „prywatnych targów” działają często „wielcy” wędrowni handlarze, a nawet domokrążcy lub akwizytorzy. Aby zawczasu kupić pszenicę, jęczmień, owce, wełnę, drób, skóry królików i baranów, docierają oni aż pod same drzwi farmerskiej kuchni. W ten sposób następuje przesunięcie rynku w kierunku wsi. Oberże, w których często zatrzymują się owi przybysze, zastępują niejako targowiska i zaczynają grać ogromną rolę. Kupcy tego rodzaju stale krążą pomiędzy hrabstwami czy miastami, układając się tu ze sklepikarzem, tam z domokrążcą lub hurtownikiem. Zdarza się, że i oni grają już rolę prawdziwych handlarzy hurtowych, pośredników w handlu towarem wszelkiego rodzaju, równie gotowych dostarczać jęczmień piwowarom z Holandii, jak kupować w krajach nadbałtyckich żyto, którego potrzebuje Bristol. Czasami, jako że wolą dzielić ryzyko, łączą się w dwu- lub trzyosobowe spółki.
Ówczesne procesy sądowe jawnie dowodzą, że taki przybysz, człowiek o wielu obliczach, budził wstręt, był znienawidzony za swą twardość, chytrość i nieprzejednanie. Nowe formy wymiany, regulowanej za pomocą skrawka papieru, który w ostateczny sposób zobowiązuje sprzedawcę (często nieumiejącego czytać), są powodem nieporozumień, a nawet tragedii. Jednak dla kupca, który popędza juczne konie lub wzdłuż biegu rzek pilnuje załadunku zboża, ten ciężki żywot wędrowca ma swoje zalety. Przemierza Anglię od Szkocji do Kornwalii, w każdej oberży odnajduje przyjaciół i kumów, ma poczucie, że należy do mądrego i zuchwałego świata interesów – całkiem nieźle zarabiając przy tym na życie. Stanowi to rewolucję, która poprzez gospodarkę oddziałuje na zachowania społeczne. Zdaniem Everitta ta nowa forma działalności nieprzypadkowo rozwija się w tym samym czasie, w którym dochodzi do głosu polityczna grupa independentów. Pod koniec wojny domowej, w roku 1647, kiedy to małe i duże drogi znowu są ogólnie dostępne, kaznodzieja z Kornwalii, Hugh Peter, zawoła: „O, jakże szczęśliwa to zmiana! Ujrzeć znów ludzi krążących między Edynburgiem a Land’s End w Kornwalii, których nikt u bram naszych nie wstrzymuje! Ujrzeć ponownie ożywiony ruch na wielkich drogach, usłyszeć, jak woźnica gwiżdże, popędzając swój zaprzęg! Zobaczyć posłańca, który co tydzień przejeżdża swoją zwykłą trasę! Oglądać radujące się wzgórza, roześmiane doliny!”105.
Prawda w wydaniu angielskim, prawda w wydaniu europejskim
„Private market” jest elementem rzeczywistości nie tylko angielskiej. Wydaje się, że i kupiec z kontynentu odzyskał zamiłowanie do wędrówek. Andreas Ryff, roztropny i aktywny mieszkaniec Bazylei, który przez całą drugą połowę XVI wieku był w ciągłych rozjazdach – średnio 30 podróży rocznie – powiadał: „Hab wenig Ruh gehabt, das mich der Sattel nicht an das Hinterteil gebrannt hat”, tak mało miałem spokoju, że z kretesem tyłek mi odparzyło106. Prawda, że nie zawsze jest nam łatwo, zważywszy na obecny stan naszej wiedzy, odróżnić jarmarcznych przekupniów wędrujących z jarmarku na jarmark od kupców, którzy pragną zaopatrywać się u samego producenta. Pewne jest jednak, że w prawie całej Europie targ publiczny okazuje się niewystarczający, a zarazem nazbyt dozorowany, toteż na każdym z badanych obszarów stosuje się lub będzie się stosować wybiegi i drogi okrężne.
Pewna notka z Traité de police Delamare’a zwraca uwagę na oszustwa jarmarcznych handlarzy, którzy w kwietniu 1693 roku w Paryżu „miast sprzedawać swe towary w Halach lub na targach publicznych sprzedawali je w zajazdach (...) i pod gołym niebem”107. Delamare sporządza ponadto dokładną listę wszelkich sposobów, do jakich uciekają się młynarze, piekarze, rzeźnicy oraz nieuczciwi lub pracujący dorywczo kupcy i właściciele składów, żeby zdobyć towar po niższej cenie i ze szkodą dla normalnych dostaw przeznaczonych na targowiska108. Już około 1385 roku w Evreux w Normandii obrońcy porządku publicznego skarżą się na producentów i przekupniów, którzy ugadzają się „szepcząc sobie do ucha, porozumiewając się na migi, używając słów obcych lub tajemnych”. Inne odstępstwo od przyjętych zasad: przekupnie wychodzą wieśniakom naprzeciw i wcześniej kupują od nich produkty, „zanim dotrą one do Hal”109. Podobnie dzieje się w XVI wieku w Carpentras, gdzie „répetières” (handlarki warzywami) ruszają w drogę, aby po niższej cenie kupić towary wiezione na targ110. Jest to praktyka często stosowana we wszystkich miastach111. Mimo to w Londynie jeszcze w połowie XVIII wieku, bo w kwietniu 1764 roku, określa się ją jako oszukańczą. W korespondencji pewnego dyplomaty czytamy, że rząd „powinien przynajmniej wziąć pod uwagę szemrania, jakie nadmierna drożyzna żywności wznieca wśród ludu, tym bardziej że szemrania owe dotyczą nadużyć, które przypisywane być mogą, i to w sposób całkiem usprawiedliwiony, tym, którzy rządzą (...), albowiem podstawową przyczyną drożyzny jest zachłanność monopolistów, od których roi się w stolicy. Pozwalają oni sobie od jakiegoś czasu na wcześniejsze zakupy na targowiskach. Wybiegają alejami na spotkanie wieśniakom i biorą dostarczane przez nich rozmaite produkty, aby sprzedać je po cenie, którą uznają za stosowną”112. „Przeklęte plemię” – dodaje nasz świadek, ale plemię, które wszędzie umie się wcisnąć.
Wszędzie również – wieloraki, obfity, bez skutku zwalczany – prawdziwy przemyt drwi sobie z zarządzeń, tak celnych, jak i podatkowych. Wzorzyste tkaniny z Indii, sól, tytoń, wina, alkohol – wszystko zagarnia. W Dôle we Franche-Comté (1 lipca 1728 r.) „handel towarami z przemytu odbywał się publicznie (...), skoro pewien kupiec miał czelność wnieść powództwo, w którym domagał się normalnej zapłaty za tego rodzaju towary”113. „Gdyby nawet Wasza Wysokość – pisze jeden z agentów do Nicolasa Desmarets (ostatniego z generalnych kontrolerów finansów za czasów długiego panowania Ludwika XIV) – postawił całą armię u wszystkich bretońskich i normandzkich wybrzeży, i tak przemytu nigdy nie udałoby się wyplenić”114.
Targi i rynki: rynek pracy
Rynek bezpośredni czy pośredni, ta wymiana o wielu formach, ciągle wprowadza zamieszanie w najbardziej nawet ustabilizowanej gospodarce. Wstrząsa nią – niektórzy jednakże twierdzą, że ją to ożywia. W każdym razie pewnego dnia logiczną koleją rzeczy wszystko i tak trafia na rynek, nie tylko produkty rolne i przemysłowe, ale własność ziemska, pieniądz, który przemieszcza się szybciej niż jakikolwiek inny towar, praca, ludzki trud, a można by powiedzieć, że także i sam człowiek.
Oczywiście w miastach, miasteczkach i wsiach zawsze zawierano transakcje dotyczące domów, terenów budowlanych, pomieszczeń, sklepów lub domostw do wynajęcia. Stwierdzenie na podstawie dokumentów, że w XIII-wiecznej Genui115 sprzedawano domy lub że w tym samym czasie we Florencji wynajmowano tereny, na których następnie stawiano domy116, nie jest specjalnie interesujące. Ważne jest, aby dostrzec, jak wzrasta liczba owych form wymiany i owych transakcji, jak zarysowuje się rynek handlu nieruchomościami, który w pewnym momencie ujawni silne tendencje spekulacyjne. W tym celu transakcje muszą osiągnąć określone rozmiary. Dowodzą tego już od XVI wieku wahania czynszów w Paryżu (także w odniesieniu do sklepów). Ich ceny można bezbłędnie uchwycić w kolejnych falach koniunktury i inflacji117. Świadczy o tym także, i to dowodnie, pewien drobny fakt: w Cesena, małym mieście leżącym pośród rolnych terenów bogatej Emilii, akt wynajmu sklepu (17 października 1622 r.), przypadkowo zachowany w tamtejszej bibliotece miejskiej, spisany jest na wcześniej przygotowanym formularzu, gdzie wystarczyło wypełnić puste miejsca i podpisać się118. Fakt, że zarówno „przedsiębiorcy”, jak i ich klienci znani są nie od dzisiaj, stanowi tu najbardziej nowoczesny akcent spekulacji. W XVI wieku w Paryżu handel spekulacyjny może odbywać się po części publicznie, nie opodal Sekwany, na długo nie zabudowanym terenie Pré-aux-Clercs119 lub na równie pustym obszarze Tournelles, gdzie konsorcjum pod przewodnictwem Achille’a de Harlay rozpocznie, począwszy od roku 1594, korzystną budowę wspaniałych domów, obecnego placu des Vosges. Domy te będą później wynajmowane wielkim szlacheckim rodom120. W XVII wieku korzystnie spekuluje się na obrzeżach przedmieścia Saint-Germain, ale zapewne i w innych punktach miasta121. Za panowania Ludwika XV i Ludwika XVI handel nieruchomościami prosperuje, a cała stolica pokrywa się placami budowy. W sierpniu 1781 roku pewien Wenecjanin informuje jednego ze swych korespondentów, iż zniszczono piękną aleję spacerową Palais Royal, a drzewa wycięto „nonnostante le mormorazioni di tutta la città”IV. W rzeczy samej książę de Chartres ma zamiar „wznieść tam domy i wynajmować je za czynsz...”122.
W przypadku posiadłości ziemskich ewolucja przebiega podobnie: rynek zaczyna pochłaniać ziemię. W Bretanii z końcem XIII wieku123, a wcześniej zapewne i w innych okolicach, sprzedaje się i odsprzedaje włości. Jeśli chodzi o sprzedaż nieruchomości ziemskich w Europie, znamy dziś szereg cen124, które wiele wyjaśniają, mamy też liczne informacje dotyczące ich stałego wzrostu. I tak w 1558 roku w Hiszpanii zdaniem weneckiego ambasadora125 „...i beni, che si solevano lasciare a otto e dieci per cento, si vendono a quatro e cinque”, dobra (ziemie), które zazwyczaj były sprzedawane na 8 lub 10%, to znaczy za sumę 12,5 lub 10 razy większą od osiąganego z nich dochodu, sprzedawane są na 4 lub 5%, to znaczy za sumę 25 lub 20 razy wyższą od osiąganego z nich dochodu. Ceny zostały podwojone w związku „z obfitością pieniądza”. W XVIII wieku dzierżawa włości bretońskich realizowana jest w Saint-Malo, i to przez miejscowych kupców, którzy dzięki łańcuchowi pośredników docierają do Paryża i do Ferme Générale126. Także gazety przyjmują ogłoszenia dotyczące posiadłości na sprzedaż127. Reklama nie jest w tym przypadku zapóźniona. W każdym razie, z reklamą czy bez, w całej Europie ziemia bez ustanku poprzez kupna, sprzedaże i odsprzedaże przechodzi z rąk do rąk. Oczywiście ruch ten związany jest wszędzie ze zmianami o charakterze gospodarczym i społecznym, które prowadzą do zubożenia dawnych właścicieli, zarówno panów feudalnych, jak chłopów, na rzecz nowobogackich mieszkańców miast. W Ile-de-France już w XIII wieku wielu było „seniorów bez ziemi” (jak ich nazywa Marc Bloch) i wiele marniejących włości, jak mówi Guy Fourquin128.
Długo- i krótkoterminowy rynek pieniądza będziemy jeszcze obszernie omawiać: stanowi on centralny element europejskiego wzrostu gospodarczego. Faktem znaczącym jest, że nie wszędzie rozwijał się w tym samym tempie czy tak samo efektywnie. Zjawiskiem powszechnym jest natomiast pojawienie się kredytodawców i sieci lichwiarzy, tak Żydów, jak Lombardczyków czy mieszkańców Cahors, a nawet klasztorów, które w Bawarii wyspecjalizowały się w udzielaniu pożyczek chłopom129. Wszędzie tam, skąd możemy czerpać nasze informacje, kwitnie lichwa. I dzieje się tak we wszystkich cywilizacjach świata.
Terminowy rynek pieniądza może natomiast istnieć jedynie na obszarach gospodarki już pobudzonej. Od XIII wieku rynek taki występuje we Włoszech, Niemczech, Holandii. Wszystko tam sprzyja jego pojawieniu się: akumulacja kapitałów, handel dalekosiężny, fortele weksli trasowanych, szybko powstałe walory długu publicznego, inwestowanie w produkcję rzemieślniczą i przemysłową czy budowę statków lub w morskie podróże, które wydłużają się ponad miarę i już przed XVI wiekiem przestają być indywidualnymi przedsięwzięciami. Później wielki rynek pieniądza przeniesie się do Holandii, a następnie do Londynu.
Spośród wszystkich tych rozproszonych rynków najważniejszym z punktu widzenia mej książki jest jednak rynek pracy. Podobnie jak Marks, nie zajmuję się klasycznym przypadkiem niewolnictwa, zjawiskiem, którego występowanie miało się jednak przedłużać i powracać130. Dla nas ważne jest, aby dostrzec, w jaki sposób towarem staje się człowiek, a przynajmniej jego praca. Dociekliwy Thomas Hobbes (1588–1679) mógł już mówić, że „moc (dziś powiedzielibyśmy: siła robocza) każdej jednostki jest towarem”, rzeczą, którą wobec konkurencji rynkowej zazwyczaj ofiarowuje się jako przedmiot wymiany131 – jednak w owych czasach pogląd ten nie był jeszcze ogólnie przyjęty. Podoba mi się spostrzeżenie pewnego konsula Francji w Genui, który nie nadążał zapewne za swoją epoką: „Po raz pierwszy, Wasza Wielebność, słyszę stwierdzenie, że człowiek może być traktowany jak pieniądz”. Ricardo napisze już całkiem gładko: „Praca, jak każda rzecz, którą można kupować lub sprzedawać...”132.
A jednak nie ma wątpliwości: rynek pracy – jako element rzeczywistości, jeśli nie jako pojęcie – nie powstał w erze uprzemysłowienia. Na rynku pracy człowiek – obojętne, skąd pochodzi – pojawia się bez tradycyjnych środków produkcji, jeśli przyjmiemy, że kiedykolwiek je posiadał: bez ziemi, warsztatu tkackiego, konia, wozu... Do zaproponowania ma już jedynie własne ręce, własne ramiona, własną „siłę roboczą”. I oczywiście swoją umiejętność pracy. Człowiek, który w ten sposób wynajmuje się lub sprzedaje, przechodzi przez wąskie gardło rynku i przekracza granice tradycyjnej gospodarki. Zjawisko to pojawia się w sposób wyjątkowo przejrzysty w przypadku górników Europy Środkowej. Długo byli oni niezależnymi rzemieślnikami pracującymi w małych grupach. W XVI i XVII wieku zmuszeni są do przejścia pod kontrolę kupców, gdyż tylko oni byli w stanie dostarczyć pieniędzy niezbędnych dla znacznych inwestycji, jakich wymaga wyposażenie kopalni głębinowych. I tak oto górnicy stają się najemnymi robotnikami. Decydujące słowo padło w 1549 roku z ust radnych miejskich miasteczka górniczego Joachimsthal: „Jeden daje pieniądze, drugi wykonuje robotę (Der eine gibt das Geld, der andere tut die Arbeit)”. Czyż jest lepsza formuła ukazująca ową wczesną konfrontację kapitału i pracy?133 Co prawda praca najemna, mimo że raz się już pojawiła, może zaniknąć, tak jak zdarzyło się to w węgierskich winnicach. Przywrócono tam poddaństwo chłopów: w Tokaju w siedemdziesiątych latach XVI wieku, w Nagybanyn w roku 1575, w Szentgyörgy Bazin w 1601134. Jest to jednak cecha szczególna, charakterystyczna dla krajów Europy Wschodniej. Na Zachodzie przejście do systemu pracy najemnej jest zjawiskiem nieodwracalnym, nierzadko pojawia się bardzo wcześnie, a zwłaszcza o wiele częściej, niż się to zazwyczaj podaje.
Od XIII wieku paryski plac de Grève, a także sąsiadujący z nim plac „Jurée” w kierunku Saint-Paul-des-Champs i plac na podwórcu sanktuarium Saint-Germain „nie opodal la maison de la Conserve” są tradycyjnymi miejscami najmu135. Zachowały się ciekawe umowy o pracę z 1288 i 1290 roku, dotyczące cegielni z okolic Piacenzy136. W okresie od roku 1253 do 1379, jak dowodzą tego dokumenty, wieś portugalska ma już swych najemnych robotników137. W 1393 roku w burgundzkim Auxerre138 pracownicy winnic organizują strajk (przypomnijmy, że w owych czasach co drugi mieszkaniec miasta zajmuje się rolnictwem, a winnice są przedmiotem pewnego rodzaju przemysłu). Dzięki temu wydarzeniu dowiadujemy się, że w sezonie na rynku miasta spotykali się każdego dnia o wschodzie słońca robotnicy dniówkowi i pracodawcy, ci ostatni reprezentowani często przez majstrów. Był to jeden z pierwszych rynków pracy, który możemy obserwować, dysponując dowodami. W 1480 roku w Hamburgu najemni robotnicy dniówkowi, Tagelöhner, którzy szukali pracodawcy, udawali się na Trostbrücke. Jest to już „przejrzysty rynek pracy”139. W czasach Tallemanta des Réaux „w Awinionie parobcy, których można było wynajmować, zbierali się na moście”140. Istniały też inne rynki pracy, nie tylko „dniówkowej”, chociażby na jarmarkach (począwszy od jarmarków na św. Jana, św. Michała, św. Marcina, Wszystkich Świętych, Boże Narodzenie, Wielkanoc...)141, gdzie parobcy i wiejskie służące poddawani byli oględzinom przez pracodawców (bogatych chłopów lub seniorów, takich jak pan de Gouberville142) zupełnie jak bydło, którego zalety można oceniać i sprawdzać. „Każde miasteczko lub duża wieś z dolnej Normandii ma około roku 1560 swoje miejsce najmu, które przypomina zarazem targ niewolnikami i jarmarczne święto”143. W Evreux jarmark, na którym w dniu św. Jana (24 czerwca) handlowano osłami, jest jednocześnie dniem najmu służby144. W okresie żniw czy winobrania dodatkowa siła robocza napływa zewsząd i najmuje się wedle zwyczaju za pieniądze lub za wynagrodzenie w naturze. Jesteśmy pewni, że było to zjawisko o ogromnym zasięgu: od czasu do czasu potwierdzają je wyraźnie statystyki145, a także precyzyjna obserwacja poszczególnych przypadków – na przykład okolic andegaweńskiego miasteczka Château-Gontier w XVII i XVIII wieku146. Ukazuje ona mrowie „pracowników dniówkowych”, najmujących się do „ścinania, piłowania, rąbania drzew, wycinania winorośli, winobrania, pielenia, okopywania, prac ogrodniczych (...),. siania warzyw, koszenia i zwożenia siana, żęcia zboża, układania słomy w snopy, młócenia ziarna, oczyszczania go...” Dotyczący Paryża wykaz147