64,00 zł
Wznowienie trzytomowego dzieła wybitnego francuskiego historyka. Monografia obejmuje cztery wieki – od schyłku średniowiecza do początku rewolucji przemysłowej – przedstawiając dzieje gospodarki rynkowej i kapitalizmu na czterech kontynentach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1008
Tytuł oryginału
CIVILISATION MATÉRIELLE, ÉCONOMIE ET CAPITALISME, XV–XVIIISIÈCLE.
LES STRUCTURES DU QUOTIDIEN: LE POSSIBLE ET L’IMPOSSIBLE
Redakcja naukowa
Jacek Kochanowicz
Redaktor prowadzący drugiego wydania
Michał Karpowicz
Korekta i opracowanie indeksów
Hanna Wachnowska
Wybór ilustracji
Monika Cornell, Ewa Mazur
Opracowanie okładki i stron tytułowych
Teresa Kawińska
© Copyright by Librairie Armand Colin, Paris 1979
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992, 2019
Nie do wszystkich spadkobierców praw autorskich udało się dotrzeć.
Prosimy o kontakt: [email protected]
Printed in Poland
Wydanie drugie
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 02
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-6627-222-4
Kultura materialna, gospodarka ikapitalizm jest książką niezwykłą, tak jak niezwykłą pozycję zajmował jej autor we francuskim i międzynarodowym środowisku naukowym. Zakres chronologiczny, jaki obejmuje, to ponad cztery stulecia, w zakres przestrzenny wchodzi właściwie cały świat. A mamy do czynienia nie z esejem, w którym grubą kreską byłyby nakreślone zasadnicze rysy ewolucji, lecz ze szczegółowym wywodem, nasyconym ogromną ilością konkretnego materiału. Pytania, na które Fernand Braudel stara się odpowiedzieć, mają kluczowe znaczenie dla zrozumienia nie tylko przeszłości, lecz i dzisiejszej rzeczywistości. Odpowiedzi, jakich udziela, nie są jednak odpowiedziami Filozofa dziejów, starającego się szukać jakichś zasadniczych mechanizmów rozwojowych, lecz posługującego się konkretem historyka.
Aby lepiej pojąć koncepcję tej pracy, jej konstrukcję, wreszcie jej stosunek do innych wizji rozwoju gospodarczego, trzeba poświęcić parę słów intelektualnej sylwetce autora i stopniowemu kształtowaniu się jego dzieła.
I
Fernand Braudel urodził się w 1902 roku, jego ojciec był nauczycielem matematyki. Braudel wyróżniał się jako uczeń w szkole średniej, a początkowo chciał zostać lekarzem. Studiował na Sorbonie, po czym (w 1922 r.) uzyskał agregację w zakresie historii i geografii. Przez osiem lat (przerwanych służbą wojskową w armii okupującej Nadrenię) nauczał w liceum w Algierze i okres ten zaliczał do najciekawszych w swym życiu. Potem uczył w Paryżu, a w latach 1935−1937 wykładał na uniwersytecie w São Paulo. W roku 1937 został powołany na stanowisko profesora w École Pratique des Hautes Études, instytucji badawczej istniejącej od końca XIX wieku i pozostającej poza konserwatywnym systemem francuskich uniwersytetów, a nastawionej przede wszystkim na prowadzenie badań i kształcenie badaczy.
W roku 1923 zdecydował, że tematem jego tezy doktorskiej będzie polityka śródziemnomorska Filipa II. Tezę tę obronił w roku 1947; nosiła już ona wówczas nieco zmieniony tytuł: Morze Śródziemne iświat śródziemnomorski wepoce Filipa II. Ukazała się drukiem po raz pierwszy w roku 1949, a po raz drugi − w znacznie rozszerzonej wersji − w 1966 (polskiemu czytelnikowi udostępniło ją Wydawnictwo Morskie w latach 1976−1977). Niewielka z pozoru zmiana tytułu odzwierciedla intelektualną drogę, jaką przebył autor tego dzieła, jednego z najwybitniejszych w historiografii XX stulecia. Braudel gromadził materiał do Morza Śródziemnego przede wszystkim podczas pracy w algierskim liceum, spędzając wakacje w archiwach Wenecji, Dubrownika, Madrytu, Paryża, Norymbergi, Augsburga, Lipska i innych miast, których losy były związane z Morzem Śródziemnym. Za pomocą kamery filmowej sporządzał, jak później wspominał, niekiedy ponad tysiąc fotokopii dziennie. Czas spędzony w São Paulo wykorzystał na lektury tych mikrofilmów, a oddalenie od regionu, który wcześniej badał, pozwoliło mu na ujrzenie go jakby z bardziej odległej perspektywy i dostrzeżenie w nim wewnętrznie powiązanej całości. Przemyślenia tego materiału, a potem praca pisarska dokonywały się w okolicznościach niezwykłych, działo się to bowiem w oflagu, gdzie − pozbawiony notatek i książek − w ciągu czterech lat Braudel napisał MorzeŚródziemne.
Powstała książka o swoistej, szczególnej strukturze, dalekiej od konwencjonalnej, chronologicznej narracji historycznej. Morze Śródziemne to tryptyk czy raczej składająca się z trzech pięter piramida. Jej podstawę stanowi rekonstrukcja środowiska, naturalnego i stworzonego przez człowieka, które wyznacza ramy ludzkiej działalności. Następne piętro to opis toczącego się w tych ramach życia gospodarczego, instytucji społecznych i społecznych napięć. Część trzecia sytuuje na tle tak scharakteryzowanej struktury tradycyjnie pojęte zdarzenia polityczne − przymierza, bitwy i pokoje. Sens ich objawia nam się właśnie dzięki temu, że lokalizowane są w kontekście całego pejzażu życia społecznego. Książka obejmuje tak wiele, zarówno w wymiarze chronologicznym, jak i przestrzennym, zarówno na poziomie szczegółu, jak i syntezy, że wydaje się przekraczać zwykłą miarę ludzkich możliwości pojedynczego badacza. Wielkość jej polega przede wszystkim na tym, że Braudel ukazał w niej swą wizję sposobu uprawiania historii. Morze Śródziemne to odejście od tradycyjnej, zdarzeniowej koncepcji dziejów w kierunku badania „wielkich struktur” ujmowanych w skali „długiego trwania”. Rzecz charakterystyczna, że swą wizję historii Braudel najpierw zrealizował w Morzu Śródziemnym, a potem dopiero sformułował w licznych artykułach, wykładach i esejach; część z nich polski czytelnik miał możność poznać dzięki opublikowanemu przez wydawnictwo „Czytelnik” tomowi Historia itrwanie (1971). Program ów łączył Braudela z tym nurtem badań historycznych, który znany jest pod nazwą „Annales”, a którego czołowym przedstawicielem miał się stać on sam po drugiej wojnie światowej.
II
Szkoła „Annales” wywodzi swą nazwę od tytułu pisma „Annales d’Histoire Économique et Sociale”, które w roku 1929 zaczęli wydawać Marc Bloch i Lucien Febvre. Kierunek ten od początku miał charakter polemiczny wobec tradycyjnej, zdarzeniowej historii, która dominowała wówczas na francuskich uniwersytetach. Protest twórców „Annales” kierował się zarówno przeciw zakresowi zainteresowań historyka − ograniczonemu przede wszystkim do wąsko pojmowanej historii politycznej − jak i przeciw sposobowi przedstawiania przeszłości, polegającemu na prostej rekonstrukcji zdarzeń, bez wiązania ich z całokształtem życia społecznego.
Twórcy „Annales” uważali, że historia jest jedną spośród wielu nauk humanistycznych i że powinna jak najwięcej korzystać z dorobku innych dyscyplin. Odwoływali się przede wszystkim do geografii i socjologii, a jeśli chodzi o tę ostatnią − do tradycji wyznaczonej przez Emile’a Durkheima czy Maurice’a Halbwachsa. Przejęli z niej zainteresowanie świadomością zbiorową, wyobrażeniami społecznymi, a szerzej − antyindywidualistyczne podejście do zjawisk i nauk społecznych. Program Blocha i Febvre’a postulował zarówno sięganie po nowe metody, jak i badanie nowych problemów niedostrzeganych wcześniej przez nauki historyczne. Żaden aspekt dawnej rzeczywistości − a więc na przykład także i jej aspekt gospodarczy − nie miał być traktowany jako ważniejszy niż inne czy też je determinujący. Marc Bloch, wybitny znawca dziejów gospodarczych (jego Społeczeństwo feudalne ukazało się w polskim tłumaczeniu nakładem PIW w 1981 r.), zajmował się na przykład zarówno historią upraw, jak i uzdrawiającą mocą, przypisywaną średniowiecznym królom.
Fernand Braudel zbliżył się do „Annales” poprzez Febvre’a, z którym zaprzyjaźnił się w czasie powrotu statkiem z Brazylii. Jemu przypisywał rolę inspiratora takiego ujęcia Morza Śródziemnego, jakie później przyniosło mu sławę, jemu też książkę tę zadedykował.
Kierunek zapoczątkowany przez Blocha i Febvre’a pozostawał jednak aż po schyłek lat czterdziestych poza głównym nurtem uprawianej we Francji historii. Po drugiej wojnie światowej „Annales” stały się stopniowo ruchem w pełni uznanym, wówczas też następować poczęła ich instytucjonalizacja, której pierwszym etapem było utworzenie w 1947 roku, w ramach École Pratique des Hautes Études, VI Sekcji poświęconej naukom ekonomicznym i społecznym. Aż po rok 1956 kierował nią Lucien Febvre. Braudel w roku 1946 został współredaktorem „Annales”, a w 1949 zastąpił Febvre’a na prestiżowym stanowisku profesora Collège de France. Tytuły ogłaszanych tam wykładów są zapowiedziami wielu problemów podjętych później w Kulturze materialnej. W roku 1956 objął po Lucienie Febvre także kierownictwo VI Sekcji, która później przekształciła się w samodzielną placówkę naukową, École des Hautes Etudes en Sciences Sociales (związani z nią uczeni zawsze zwali ją po prostu „École”). Braudel kierował nią aż do przejścia na emeryturę w roku 1977. Jego organizacyjnemu talentowi − w tym także umiejętności zdobywania funduszów − placówka ta zawdzięcza nie tylko swój kształt duchowy, ale i materialny. Od początku lat sześćdziesiątych mieści się w nowoczesnym, dziewięciopiętrowym budynku, wzniesionym przy bulwarze Raspail w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się więzienie Cherche-Midi. Braudel kierował równolegle jeszcze jedną instytucją, a mianowicie utworzoną w 1963 roku fundacją Maison des Sciences de l´Homme mającą na celu integrację nauk społecznych, powstałą dzięki Fundacji Forda i funkcjonującą dzięki francuskim funduszom rządowym. Mieszcząca się w tym samym co École budynku fundacja gromadzi znakomitą bibliotekę z zakresu nauk społecznych, a zapraszając badaczy z całego świata, stwarza im forum wymiany myśli. Wreszcie wraz z włoskim historykiem Federigo Melisem Braudel organizował corocznie w Prato kolokwia międzynarodowe poświęcone historii gospodarczej.
Pozycja, jaką zajmował, dawała mu niebagatelną władzę. Był świetnym organizatorem, administratorem, a przede wszystkim animatorem. Miał swego rodzaju charyzmę, wywierał wrażenie nie tylko klasą intelektualną, ale i wyglądem, sposobem zachowania, a jego urok osobisty oddziaływał na innych. Umiał dostrzegać i wyławiać talenty, chętnie też pomagał korzystającym z kierowanych przez niego instytucji. Rządził − jak z życzliwością napisał po jego śmierci jeden z uczniów − „jak despota uśmiechnięty i wielce oświecony, ale przecież przyjaciel, na którym można było polegać, choć bywał surowy i nie zawsze dało się przewidzieć, jak postąpi”.
Zasadniczą cechą École była i jest interdyscyplinarność. Mimo iż Braudel był historykiem, to jednak starał się ściągać − na stałe lub na pewien czas − jak najwięcej współpracowników reprezentujących inne dyscypliny społeczne. École, znajdując się − jak już wspomniałem − poza sztywną i dość konserwatywną strukturą uniwersytetów francuskich, mogła sobie również pozwolić na sięganie po talenty zagraniczne i po ludzi niekoniecznie legitymujących się stopniem akademickim. Gromadzący się wokół École i Maison des Sciences de 1’Homme badacze nie stronili od interdyscyplinarnych badań zespołowych, charakterystyczne też dla tych instytucji było ciągłe unowocześnianie warsztatu badawczego, w tym szerokie korzystanie z metod ilościowych.
Rozbudowie kwestionariusza badawczego i unowocześnieniu technik towarzyszyło rozszerzenie geograficznego obszaru zainteresowań. Po 1956 roku VI Sekcja nawiązała bliskie kontakty z uczonymi z Europy Wschodniej, zwłaszcza z Polski i Węgier. Organizowano spotkania i konferencje poświęcone Trzeciemu Światu, stopniowo też w ramach École powstawać zaczęły, nie bez inspiracji amerykańskiego przykładu „area studies”, interdyscyplinarne ośrodki badań obszarów pozaeuropejskich. Dawało to skupionym w École badaczom, w tym także samemu Braudelowi, ciągłe okazje do kontaktów z najlepszymi uczonymi zagranicznymi.
Można więc powiedzieć, że lata powojenne były − w równej mierze dzięki talentowi badawczemu Braudela, jak i jego talentom organizacyjnym − latami nadawania kształtów wizji nakreślonej przed wojną przez Febvre’a i Blocha. W zakresie badań historycznych realizacja ta szła, ujmując rzecz skrótowo, dwoma jak gdyby do pewnego stopnia przeciwstawnymi torami. Z jednej strony chodziło o to, by historia była historią „totalną”, a więc by jej przedmiot stanowiły możliwie duże całości społeczne, ujmowane w możliwie wszystkich aspektach. Z drugiej zaś strony historia miała być historią problemów, a więc właśnie jak gdyby historią wybranych aspektów. Szło, rzecz jasna, o problemy nowe i ujmowane antyindywidualistycznie, takie jak klimat, strach, stosunek do śmierci, dzieciństwo, choroba czy zwyczaje kulinarne.
III
Braudel podczas kierowania instytucjami, które realizowały program „Annales”, sam precyzował swe podejście do badań, formułując hasło „ekonomii historycznej” (takim mianem miał później określić również sposób traktowania przeszłości w Kulturze materialnej) i wprowadzając słynne rozróżnienie typów chronologicznej rzeczywistości, jaką zajmuje się historia. Tak więc tradycyjna historia polityczna brała pod uwagę przede wszystkim losy jednostki, czyli czas krótki, indywidualny, czas wydarzenia. Nowsza historia gospodarcza − pod wpływem badań nad dziejami cen i kryzysów − wprowadziła wymiar czasu koniunktury, liczonego już nie w latach, lecz raczej w dziesięcioleciach. Wreszcie jest jeszcze historia operująca miarą stuleci, jak mawiał Braudel, miarą długiego trwania, właściwą dla badania wielkich struktur społecznych. Taki właśnie sposób patrzenia na dzieje i taką miarę czasu przyjął autor Morza Śródziemnego i Kultury materialnej jako główną oś swych badań; trzeci tom ostatniej z tych książek nosi przecież tytuł Czas świata. Podkreślał jednocześnie, że nie oznacza to wcale rugowania zdarzenia (sam przecież opisał w Morzu Śródziemnym bitwę pod Lepanto czy śmierć Filipa II), lecz tylko konieczność umieszczenia go w kontekście znacznie głębiej pojmowanych dziejów. Przekornie powiadał, iż jest tak samo przeciwny historii wyłącznie zdarzeniowej, jak byłby przeciwny historii uprawianej wyłącznie w wymiarze długiego trwania. Wydarzenie jest jednak tym, co najtrudniej zinterpretować i wyjaśnić, nie można tego bowiem uczynić bez odwołania się do innych wymiarów rzeczywistości historycznej.
Kultura materialna była w intelektualnej biografii Braudela drugą wielką książką po Morzu Śródziemnym. Gdy ją opublikował, miał lat siedemdziesiąt siedem, okazało się jednak, że nie została książką ostatnią. Po wielkiej podróży wokół świata, jaką jest Kultura materialna, jej autor wrócił do dziejów Francji, nad której historią pracował przez kilka ostatnich lat życia. Trzy tomy Identité de la France ukazały się, choć nie w pełni ukończone, po śmierci autora. Podobnie jak w przypadku Kultury materialnej zapowiedzią tej pracy były wykłady w Collège de France. Uzasadniał ją Braudel stwierdzając, iż po całym życiu spędzonym na studiach nad dziejami obszarów innych niż Francja uznał, że powinien poświęcić się także historii własnego kraju.
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte przyniosły Braudelowi międzynarodowy rozgłos i uznanie. Książki jego wydano (lub przygotowuje się ich wydanie) w licznych krajach: Morze Śródziemne w Brazylii, Grecji, Holandii, Meksyku, Polsce, Portugalii, RFN, Rumunii, USA, Wielkiej Brytanii, we Włoszech; Kulturę materialną w Argentynie, Chile, Grecji, Hiszpanii, Japonii, Meksyku, Polsce, Portugalii, RFN, Rumunii, Szwecji, USA, Wielkiej Brytanii, na Węgrzech, we Włoszech, w ZSRR. Ze względu na zasięg języka szczególne znaczenie mają publikacje anglojęzyczne; uważa się nawet, że rozgłos uzyskany przez Braudela w USA po wydaniu Morza Śródziemnego (1972) wyprzedził i przewyższył jego rozgłos w samej Francji. Doktoraty honoris causa jedenastu uniwersytetów (wśród nich warszawskiego), członkostwo jedenastu akademii nauk (w tym PAN), nazwanie jeszcze za życia jego imieniem Ośrodka Badań nad Gospodarkami, Systemami Społecznymi i Cywilizacjami przy Uniwersytecie Stanu Nowy Jork (w Binghamton), wreszcie członkostwo Akademii Francuskiej są potwierdzeniem uznania wielkości jego dzieła przez międzynarodową społeczność uczonych.
Braudel zmarł w roku 1985, w kilka tygodni po poświęconej mu sesji, która odbyła się na południu Francji, w Châteauvallon; podczas niej zdumiewał zebranych energią i żywotnością. Liczni historycy z różnych krajów żegnali go na łamach wielu czasopism, przyznając mu tytuł „księcia historii”.
IV
Kultura materialna, gospodarka ikapitalizm powstawała więc w ciągu ponad dwudziestu lat, gdy Braudel stał na czele instytucji realizujących program szkoły „Annales”, a karty tego dzieła odbijają zdobywaną wówczas wiedzę i doświadczenie. Tom pierwszy powstał odrębnie i ukazał się w roku 1967 pod tytułem Civilisation matérielle et capitalisme. Nie bez swoistej kokieterii Braudel wspomniał, że i ta książka powstała − podobnie jak Morze Śródziemne − niejako w sposób przypadkowy. Febvre, który przygotował w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych książkę poświęconą historii idei do serii „Destins du Monde” (Losy świata), zaproponował Braudelowi napisanie towarzyszącego tomu na temat gospodarki. Tom ten wydano powtórnie pod tytułem Struktury codzienności wraz z pozostałymi dwoma tomami Kultury materialnej w roku 1979. Braudel wzbogacił go wówczas o przypisy, których nie było w pierwszej, bardziej popularnej wersji. Pierwotny tytuł tomu z roku 1967, uzupełniony słowem „gospodarka”, stał się tytułem całej książki, której dwa pozostałe tomy nazwane zostały Gry wymiany i Czasświata.
Książka oparta jest na niezwykle obszernym materiale, zarówno na źródłach, jak i na opracowaniach. Opracowania innych autorów często były jednak bezpośrednio lub pośrednio inspirowane przez samego Braudela. Szczególnego rodzaju źródło stanowiły też niezliczone rozmowy z badaczami interesujących Braudela obszarów, do czego okazję stwarzały kierowane przezeń instytucje. Niezmiernie ważną rolę pełni wreszcie ikonografia; to właśnie muzealne poszukiwania pomagają odtworzyć fizyczny kształt minionej rzeczywistości.
Przedmiotem Kultury materialnej są dzieje gospodarki-świata poczynając od schyłku średniowiecza, gdy zrodził się kapitalizm, aż po rewolucję przemysłową. Gospodarka-świat (économie-monde) jest właśnie ową całością, której długiemu trwaniu, czasowi świata, przypatruje się Braudel. Termin, którym ową całość określił, jest − jak sam podkreśla − niezgrabny, nie odpowiada też francuskiej tradycji językowej, gdzie mówi się raczej o économie mondiale − gospodarce światowej − co jednak bliższe jest współczesnej epoce przemysłowej z cechującymi ją silnymi powiązaniami w skali całego globu. Dla epoki preindustrialnej Braudel woli raczej określenie Weltwirtschaft, które na francuski tłumaczy właśnie jako économie-monde. Oznacza to taką część globu, która jest samowystarczalna i może funkcjonować niemal bez powiązań z otaczającym ją światem. Takich gospodarek-światów istniało w przeszłości wiele, przykładami ich mogą być Chiny od czasów starożytności, kraje islamu, świat śródziemnomorski czy wreszcie nowożytna gospodarka europejska wraz z zależnymi od niej terytoriami.
Gospodarka-świat, podobnie jak „państwo izolowane” XIX-wiecznego ekonomisty niemieckiego Johanna Heinricha von Thünena, jest wewnętrzne zróżnicowana. Jej centrum stanowi miasto (miasto-państwo), domena kupców, rzemieślników i dworów. Na peryferyjnych obrzeżach lokują się rolnictwo i kopalnie. W centrum przeważa praca najemna, na peryferiach − niewolnictwo i pańszczyzna. W centrum jest drogo, ceny są wysokie, ale wysokie są też dochody. Życie toczy się tu szybciej, a słońce − jak powiada Braudel − jaśniej świeci. Ujęcie gospodarki-świata w kategoriach centrum i peryferii łączy wizję Braudela z inną niezwykle szeroko dyskutowaną koncepcją kształtowania się kapitalizmu, sformułowaną w latach siedemdziesiątych przez Amerykanina Immanuela Wallersteina w kilkutomowym dziele The Modern World System, także dotyczącym czasów nowożytnych. Wallerstein traktuje jednak ów nowożytny system światowy jako jednoznacznie kapitalistyczny, rozumienie kapitalizmu przez Braudela jest natomiast bardziej złożone.
Wedle Braudela trzeba bowiem patrzeć na gospodarkę jak na gmach złożony z kilku kondygnacji. Jego fundamenty stanowi kultura materialna, a więc metody uzyskiwania energii i dóbr oraz sposoby konsumpcji. Owe struktury życia codziennego są tym, co ciąży, zwłaszcza w epoce preindustrialnej, nad życiem społecznym i co wyznacza pole możliwych działań. Następną kondygnację stanowi wymiana, gospodarka rynkowa, ściśle związana z podziałem na wieś i miasto, wymiana dokonująca się w mikroskali małomiasteczkowego targu i w makroskali wielkich szlaków handlu dalekosiężnego. Jednakże − mówi Braudel, i jest to jednym z głównych wątków jego dzieła − gospodarka rynkowa to nie to samo co kapitalizm. Kapitalizm epoki preindustrialnej to działalność jednostek stosunkowo nielicznych, ale dysponujących wielkimi środkami i operujących na wielką skalę, które znają się wzajemnie i posiadają umiejętności nie znane innym. Kapitalizm rozwija się dzięki umiejętnościom wykorzystania nierówności między regionami po to, by owe różnice utrzymać i pogłębić. Wyrasta z gospodarki rynkowej i konkurencji, dąży do podporządkowania sobie tej gospodarki i do monopolu. Przekracza wprawdzie granice państwowe, lecz jest nie do pomyślenia bez współpracy władców i państwa. Kapitalizm to jednak tylko wierzchołek ekonomicznej budowli.
W Kulturze materialnej Braudel przedstawia gospodarkę-świat jak gdyby dwukrotnie. Po raz pierwszy czyni to w dwu pierwszych tomach dzieła w sposób synchroniczny, problemowy. W trzecim tomie patrzy nań w perspektywie mijającego czasu, śledząc pulsowanie cykli gospodarczych i wolne przemiany strukturalne, towarzyszące przesuwaniu się centrum z Wenecji poprzez Genuę i Amsterdam aż po Londyn. Rzut oka poza opisywany w książce okres pozwala dostrzec, że w XX wieku centrum to przesunęło się do Nowego Jorku.
V
Kultura materialna wspiera się więc na wyrazistym szkielecie teoretycznym. Pojęcia struktury i koniunktury, długiego trwania, centrum i peryferii, a także oscylacje cen i wskaźników demograficznych przywoływane są dla opisu i wyjaśniania przemian gospodarczych. Niezwykłość książki polega nie tylko na schemacie teoretycznym. Wiele jego elementów pojawiło się już wcześniej, na przykład podział na centrum i peryferie (czy analogiczny podział na metropolię i kolonie). Gdyby szukać u Braudela oryginalności teoretycznej, to upatrywać by jej na pewno należało w sposobie włączania kultury materialnej w obraz gospodarki. Historia kultury materialnej była wprawdzie żywo rozwijana po wojnie, ale jak gdyby na uboczu, niezależnie od historii gospodarczej i społecznej, a ponadto badano ją na ogół wycinkowo. Właśnie Braudelowi zawdzięczamy jej całościowe ujęcie i wpisanie jej w ogólny obraz gospodarki. Takie spojrzenie pozwala dostrzec szczegóły umykające wcześniej uwagi − jak na przykład powszechność używek we wszystkich społeczeństwach.
Niezwykłość książki polega właśnie na całościowym ujęciu. Jest to rezultat odwagi pisania historii inaczej, niż czyniono to dotychczas, rezultat zachłannej ciekawości świata jej autora, jest to wreszcie, rzecz jasna, rezultat wielkiego talentu. Braudel był ciekaw świata i kochał swoją pracę. Na pytanie o trud włożony w pisanie Morza Śródziemnego odpowiedział przekornie, że była to dla niego rozrywka, podobnie jak dla innych rozrywką są przejażdżki rowerowe, bo przecież w latach trzydziestych, gdy możliwość uzyskania posady uniwersyteckiej była znikoma, nie pisało się dysertacji dla kariery. Mówił, że praca w archiwum, odkrywanie dokumentów, których nikt jeszcze nie czytał, to dla niego największa satysfakcja. A obok tego przyjemności dostarczało mu ujrzenie miejsc, gdzie działa się opisywana przezeń historia, i fizyczny kontakt ze środowiskiem, pejzażem oraz wytworami ludzkiej działalności. Zarazem jednak to historia „globalna”, a nie wycinkowa była tą, która dawała mu najwięcej radości. Powiedział kiedyś, że od swych uczniów tym się różni, iż każdy z nich zajmuje się jakimś jednym szczególnym polem, podczas gdy on sam chciałby „objąć wszystko, wszystko uchwycić w dłoń”. Jego wizja dziejów była tego naturalną konsekwencją. Jeśli więc tak pojęta historia miała być nauką, to musiała być ogólna i ujmowana w skali świata. Miała ujmować wszystkie aspekty niegdysiejszego życia ludzi, a więc powinna była pozostawać w kontakcie z innymi dyscyplinami społecznymi, lecz nie w formie „badań interdyscyplinarnych”, przypominających legalne i uregulowane małżeństwo, ale poprzez pełne przyzwolenie dla związków dowolnych i spontanicznych.
Zasadnicze znaczenie w przypadku dzieła Braudela miał jednak nie program, lecz talent. Talent w dostrzeganiu związków i podobieństw tam, gdzie inni ich nie dostrzegali, a także zdumiewająca umiejętność tworzenia syntetycznego obrazu, pełnego jednocześnie niesłychanie wyrazistych szczegółów. Wystarczy przeczytać dowolny fragment poświęcony Chinom, Wenecji, Szampanii czy Amsterdamowi, by zobaczyć, jak wiele zawiera informacji. Obraz, który Braudel przedstawia, jest przy tym niezmiernie plastyczny, czytelnik niemal widzi barki na Sekwanie, ryżowe pola Chin czy uliczki Amsterdamu.
Dzięki obrazowości i stylowi pisarskiemu Kultura materialna jest lekturą znakomitą. Nie znaczy to jednak, by była lekturą łatwą. Braudel pisze zgodnie z najlepszymi tradycjami francuskiej retoryki. Stara się pobudzić naszą wyobraźnię, zadaje nam pytania − niemal słyszymy, jak zawiesza głos − a potem przedstawia różne możliwe odpowiedzi, wskazując na ich mocne i słabe strony. Ale jaka jest w końcu jego własna odpowiedź? Otóż on sam pozostaje niejednokrotnie niezdecydowany, a na zadawane sobie samemu pytania czasem odpowiada formułą „tak, ale zarazem i nie”. Sam zresztą stwierdza, że w przeciwieństwie na przykład do Sombarta raczej nie gustuje w systematyzacjach ważnych zawsze i wszędzie. Niełatwo zatem uzyskać od niego prostą i jednoznaczną odpowiedź na pytanie zasadnicze: czym jest kapitalizm i jaka jest jego geneza, dlaczego właśnie w Europie osiągnął taki sukces? Mimo całej wieloznaczności dzieła Braudela, spróbujmy jednak wydobyć zarysy tej odpowiedzi
VI
Jasnej i jednoznacznej definicji kapitalizmu Braudel nie daje, wyłowić ją więc trzeba z szerszego kontekstu jego rozważań. Rozumie go zaś w sposób szczególny, a w każdym razie odmienny od tego, jaki znajdujemy u Marksa i marksistów. Marks podkreślał następstwo sposobów produkcji (antyczny, feudalny, kapitalistyczny). Braudel zwraca raczej uwagę na współistnienie różnych sposobów organizacji życia gospodarczego, z przewagą pracy najemnej w centrum i niewolniczej lub poddańczej na peryferiach. Jego kapitalizm to nie tyle formacja społeczno-ekonomiczna, ile swego rodzaju nadbudowa nad niższymi poziomami gospodarki − nad codziennością kultury materialnej i nad różnymi formami gospodarki rynkowej. Tę nadbudowę stanowi działanie wielkich kupców, przede wszystkim tych, którym udało się zająć kluczowe miejsce w centrum wielkiej wymiany międzynarodowej, na skrzyżowaniu wielkich szlaków. Dzisiejszym ich odpowiednikiem byłyby wielkie korporacje. Celem działania kapitalistów jest pomnażanie zdobytych już fortun, dążąc zaś do tego starają się oni umocnić swą pozycję, utworzyć monopole, kontrolować niższe piętra życia gospodarczego. Ich działalność wyrasta z rynku, jednakże starają się oni go sobie podporządkować po to, by uniknąć jego ograniczeń. Kapitalizm, powiada Braudel, jest więc pewnym sposobem życia, pewnym rodzajem kultury, jest przede wszystkim ciągłą grą.
Takie właśnie zachowania głównych aktorów, a nie występowanie najemnej siły roboczej jest według niego zasadniczą cechą kapitalizmu. Owo podkreślanie roli wielkich przedsiębiorców, roli wielkich miast odróżnia też rozumienie kapitalizmu przez Braudela od pojmowania go przez Lenina, który samoistnego powstawania kapitalizmu („kapitalizmu w sabotach”, jak go nazywa Braudel) dopatrywał się w krajach zacofanych przede wszystkim na wsi. Braudel wybiera więc pewną tradycję widzenia kapitalizmu, tradycję przypisującą zasadniczą rolę sferze wymiany, nie zaś sferze produkcji, do czego tak wielką wagę przykładali zawsze marksiści. Wielu z nich poddaje też z tego powodu koncepcję Braudela krytyce. Kapitalizm jednak nigdy nie zatriumfował do końca, nawet dziś w krajach najwyżej rozwiniętych. Dowodem może tu być nie tylko wielki zakres przedsiębiorstw rodzinnych (30−40% produkcji), ale i znaczne rozmiary tzw. drugiej (czyli nierejestrowanej) gospodarki. Zjawiska te dowodzą wielkiej siły twórczej owej pośredniej sfery życia gospodarczego, gospodarki rynkowej.
Kultura materialna jest analizą wczesnego kapitalizmu, ale jest i kolejnym głosem w toczącej się od ponad stulecia dyskusji wokół jego genezy, dyskusji znaczonej takimi nazwiskami jak Karol Marks, Max Weber czy Werner Sombart. Choć w tradycji marksistowskiej kapitalizm był jednym z etapów ewolucji ludzkości, etapem nieuchronnym ze względu na siłę działania praw historii, to jednak problem jego genezy jest u Marksa ledwie zarysowany. Weber i Sombart, którzy podjęli tę kwestię u progu XX stulecia, przenieśli nacisk z akcentowanej przez marksistów sfery stosunków produkcji na sferę uwarunkowań kulturowych, na − jak się wówczas powiadało − „ducha” kapitalizmu. Sombart upatrywał tej genezy w racjonalizacji działań gospodarczych wiążących się z początkami księgowości, kalkulacji i nowoczesnej przedsiębiorczości. Weber szczególną rolę przypisywał etyce protestanckiej, skłaniającej do oszczędności i do osiągania na ziemi sukcesu jako potwierdzenia boskiej predestynacji. Historyk belgijski Henri Pirenne (na którego Braudel często się powołuje) dowodził istnienia „kapitalizmu przed kapitalizmem” jako zjawiska obecnego niejako zawsze. Po drugiej wojnie światowej dyskusja odżyła na nowo. Wydana w roku 1946 książka Maurice Dobba pociągnęła za sobą żywą debatę wśród marksistów zachodnich; jedni z nich (jak sam Dobb) przypisywali szczególne znaczenie przemianom w organizacji produkcji, inni − jak Amerykanin Paul M. Sweezy − w rozwoju handlu dalekosiężnego. Wydanie w roku 1974 wspomnianej już pracy Immanuela Wallersteina dało tej debacie nowy impuls. Wallerstein − podobnie jak Sweezy przypisujący zasadniczą rolę czynnikom rynkowym − nie tyle zresztą tłumaczył genezę kapitalizmu, ile wskazywał na jego konsekwencje dla kształtowania się i utrwalania zróżnicowań w skali gospodarki światowej. Amerykanin Robert Brenner, od którego pochodził jeden z najważniejszych głosów polemicznych, szukał przyczyn kruszenia się feudalizmu w stopniowej, krok po kroku dokonującej się walce wspólnot wiejskich ze starym porządkiem.
W niemarksistowskim nurcie zbliżonym do liberalizmu ta sama problematyka jest inaczej konceptualizowana, mówi się nie tyle o feudalizmie i kapitalizmie, ile o wyłanianiu się społeczeństwa „nowoczesnego”, „przemysłowego” ze społeczeństwa „tradycyjnego”, „agrarnego”, a dyskutanci w większym stopniu nawiązują do myśli Adama Smitha niż do koncepcji Karola Marksa. Walt W. Rostow w słynnych Stages of Economic Growth. ANon-Communist Manifesto i w innych pracach skupił uwagę na tych przemianach społecznych i kulturowych, które doprowadzały w różnych krajach do zwiększenia stopy oszczędności, pozwalających następnie na zapoczątkowanie szybkiego wzrostu gospodarczego. Noblista w zakresie ekonomii, sir John Hicks, przyczyn przekształceń dopatrywał się w stopniowym wyłanianiu się gospodarki rynkowej, czego motorem miały być interesy wielkich kupców. W serii syntetycznych prac Amerykanin Douglas C. North skupił uwagę na prawach własności, dowodząc, że im ściślej są one określone, tym lepiej wykorzystuje się środki, a zatem historyczny splot okoliczności, z którego wyłonił się w Europie indywidualistyczny system praw własności, był przyczyną jakościowego przełomu ku epoce przemysłu.
Charakterystycznym rysem ostatniej fazy tej dyskusji jest międzycywilizacyjne spojrzenie porównawcze, wyjście poza analizę samego przypadku europejskiego, na którym z natury rzeczy − ze względu na ograniczoną wiedzę w zakresie dziejów powszechnych − skupiali uwagę uczestnicy wcześniejszych etapów dyskusji. To porównawcze spojrzenie stymulowane jest konstatacją, że w Europie miał miejsce swego rodzaju „cud” (tzn. przypadkowy zbieg wielu okoliczności), gdyż w innych, często bardziej rozwiniętych cywilizacjach o starszej metryce (Indie, Chiny, kraje islamu) przełom ku nowoczesności, kapitalizmowi i gospodarce typu europejskiego się nie dokonał. Poprzez porównania poszukuje się przyczyn w najrozmaitszych strefach, od ekologii i geografii poprzez struktury polityczne aż po rolę religii.
Wspomniane tu teorie niekoniecznie są ze sobą sprzeczne, sprzyjają raczej dostrzeganiu coraz to innych okoliczności. Niełatwo odpowiedzieć, jak sytuuje się w tej dyskusji stanowisko Fernanda Braudela, niełatwo właśnie dlatego, iż − w przeciwieństwie do wielu wymienionych tu autorów − niechętnie udziela on odpowiedzi jednoznacznych i formułowanych wprost. Stanowiska jego w tym sporze trzeba się więc znowu doszukiwać raczej w przedstawionym przez niego wspaniałym i barwnym opisie przypadku europejskiego i w jego porównaniu z innymi przypadkami, a nie w jakimś abstrakcyjnym modelu wyjaśniającym. Szczególnie fascynuje go porównanie Europy z Chinami, gdzie przecież przez długie stulecia nauka i technika stały wyżej od europejskich. Niezdolność Chin do rozwinięcia kapitalizmu, zdaniem Braudela, zdaje się mieć przyczyny w niezmienności i rutynie panujących tam form życia społecznego. Braudel przytacza w pewnym momencie wrażenie, jakie na XVII-wiecznych Japończykach wywołały kolejne fale przybyszów z Europy. Wyspiarzy zdumiewała zmienność strojów, moda Europejczyków. Braudel zapytuje: czy kultura europejska, wytwarzając tak wielką skłonność do zmian w tej jednej, nie najważniejszej w końcu dziedzinie, nie wytwarzała jej także i w innych?
W swych wyjaśnieniach Braudel daleki jest jednak od tej linii rozumowania, która wywodzi się od Webera; kładzie ona nacisk na duchowe czynniki sprawcze wielkich przemian społecznych i gospodarczych, a więc prądy religijne czy ideowe. Sukcesy kapitalizmu w północnych Włoszech z czasów późnego średniowiecza są dla niego zaprzeczeniem tezy Webera o roli protestantyzmu, rację ma więc raczej Sombart, dla którego kapitalizm rozpoczął się w XV-wiecznej Florencji. Braudel szuka odpowiedzi raczej w sferze materialnych wyzwań i możliwości. Jego kapitalizm jest przede wszystkim dziełem kupców i dziełem miast, gdzie rozwijał się poczynając od XIII wieku. Opisy miast, w tym fascynujące fragmenty dotyczące Wenecji i Amsterdamu, zajmują zresztą wiele stronic książki. Odpowiedzi szuka więc w znacznym stopniu w swobodzie miast europejskich i w ich sposobnościach kontaktów z innymi światami. Potęga Wenecji, a potem kolejnych centrów gospodarki europejskiej na tym polegała, że znalazły się one nagle w niezwykle korzystnym położeniu, na wielkich szlakach handlu kolonialnego, gdzie możliwe było szybkie poczynienie wielkich zysków i ich reinwestowanie, i że ich kupcy potrafili te możliwości wykorzystać. Niechętny jednoznacznym i schematycznym odpowiedziom Braudel jest więc zapewne bliski wyjaśnieniom w kategoriach „cudu europejskiego”.
Spoglądając w przyszłość, Braudel nie dostrzega, by kapitalizm zawierał w sobie sprzeczności, które miałyby doprowadzić do jego upadku. Z kolejnych kryzysów wychodzi on przecież przekształcony, a być może wzmocniony, natomiast tam, gdzie w XX wieku porządek ekonomiczny uległ zmianie, dokonało się to pod wpływem sił wobec kapitalizmu zewnętrznych − ideologii i polityki. Kapitalizm rozwijał się, wykorzystując istniejące nierówności i tworząc nierówności nowe. Było to i nadal pozostaje nieuchronne, a nadzieja na społeczeństwo pozbawione hierarchii jest iluzją. Obalenie starych hierarchii prowadzi do pojawienia się nowych, przywileje i zróżnicowania występować będą zawsze. Człowiek nie jest wolny, a jedyna wolność, jaką posiada − powtarza Braudel za Léonem Brunschvicgiem – to wolność korzystania z prawa do wydawania sądów, ale i ta wolność wymaga odwagi.
Historia ma jednak sens, a autor Morza Śródziemnego i Kultury materialnej dostrzega dokonujący się w dziejach postęp, choć − jak powiada − dwu krokom do przodu towarzyszy zwykle jeden, a nawet dwa wstecz. Mimo tej ostrożnej wiary w postęp wielu czytelników odnajdzie w dziele Braudela nutę pesymizmu, zarówno wówczas, gdy wskazuje on na jarzmo ograniczeń, które na człowieka nakłada codzienność, jak i wówczas, gdy mówi o nieuchronności hierarchii społecznych i zróżnicowań gospodarczych w przestrzeni. Tak więc w warstwie ocen i wartości, podobnie jak w warstwie interpretacji, wielkie dzieło Fernanda Braudela nie jest do końca jednoznaczne i poddaje się różnych sposobom odczytania.
Jacek Kochanowicz
Przekład Kultury materialnej, gospodarki ikapitalizmu nie był zadaniem łatwym. Niełatwo oddać piękno francuskiej retoryki Fernanda Braudela, przed tłumaczami stanęło jednak przede wszystkim zadanie uporania się z chronologicznym, przestrzennym i tematycznym zakresem dzieła. Zarówno kultura materialna Zachodu w czasach nowożytnych, jak i jego życie gospodarcze były bogatsze niż w Polsce, nie zawsze więc udało się znaleźć w naszym języku odpowiedniki terminów zastosowanych przez Braudela. Jeszcze większe trudności nasuwało tłumaczenie terminów odnoszących się do obszarów pozaeuropejskich. Nie wszystkie miejsca, o których pisze Braudel, udało się zlokalizować i zweryfikować ich nazwy. Nie zawsze też możliwe okazało się umiejscowienie tekstów cytowanych przez Braudela (tekstów niefrancuskich przytaczanych często według niedostępnych u nas francuskich tłumaczeń) w polskich przekładach, jak również nie wszystkie przypisy archiwalne i bibliograficzne udało się przedstawić wedle obowiązujących u nas zasad. Redaktorzy polskiego wydania wielokrotnie korzystali z wiedzy, uprzejmości i cierpliwości licznych konsultantów, którym wypada w tym miejscu złożyć wyrazy podziękowania. Odpowiedzialność za trudne do uniknięcia niedopatrzenia siłą rzeczy spada jednak na redakcję.
J.K.
Pauli Braudel, której zawdzięczamrównież tę książkę
Kiedy w 1952 roku Lucien Febvre powierzył mi opracowanie niniejszego dzieła w stworzonej przezeń serii „Destins du Monde”, nie wyobrażałem sobie nawet, w jak ryzykowne i niemające końca przedsięwzięcie się uwikłam. W zasadzie chodziło tylko o zwykłe uporządkowanie prac poświęconych historii gospodarczej Europy preindustrialnej. Pomijając już jednak to, że często czułem potrzebę sięgnięcia do źródeł, przyznaję, iż prosta obserwacja realiów zwanych gospodarczymi na przestrzeni pomiędzy XV a XVIII wiekiem zbijała mnie z tropu. Niezbyt dobrze bowiem mieści się ona − albo nie mieści się wcale − w ramach tradycyjnych i klasycznych schematów zarówno Wernera Sombarta (1902) z całym mnóstwem przytoczonych przezeń dowodów, jak i Józefa Kuliszera (1928), nie pasuje też do wyobrażeń samych ekonomistów, postrzegających gospodarkę jako pewną jednorodną rzeczywistość, którą wolno nam wyodrębnić z jej zewnętrznych uwarunkowań i którą można oraz należy ująć liczbowo samą w sobie, gdyż jedynie liczby są pojmowalne. W tej perspektywie rozwój Europy preindustrialnej (rozpatrywanej w oderwaniu od reszty świata, jak gdyby ta nie istniała) polegałby na stopniowym jej wkraczaniu w racjonalne systemy rynku, przedsiębiorstwa, inwestycji kapitalistycznej, aż po nadejście rewolucji przemysłowej, która stanowiła punkt zwrotny w dziejach ludzkości.
Otóż dająca się obserwować rzeczywistość przed XIX stuleciem była w istocie o wiele bardziej złożona. Można, rzecz jasna, śledzić ewolucję czy też ewolucje, które się ścierają, wspierają bądź wzajemnie sobie przeczą. Znaczy to tyle, co uznać, że istnieje nie jedna, lecz wiele gospodarek. Ta, którą najchętniej się opisuje, to gospodarka rynkowa obejmująca mechanizmy produkcji i wymiany związane z pracą na roli, kramami, warsztatami, sklepami, giełdą, bankami, targami i − naturalnie − rynkiem. Od tych jasnych, „przejrzystych” wręcz realiów i łatwych do uchwycenia procesów, które je ożywiają, zaczął się konstytutywny dla nauki ekonomii dyskurs. W ten sposób ograniczyła się ona od początku do jednego uprzywilejowanego pola obserwacji, z pominięciem wszystkich innych.
Jednakże poniżej poziomu zjawisk rynkowych rozciąga się nieprzenikniona strefa, często trudna do uchwycenia wskutek niewystarczającej dokumentacji historycznej; jest to elementarna, podstawowa aktywność, którą spotyka się wszędzie, o niewyobrażalnej wręcz rozciągłości. Tę rozległą, leżącą u podłoża strefę nazwałem w braku lepszego pomysłu życiem materialnym albo kulturą materialną. Niejednoznaczność tego określenia jest oczywista. Mam jednak nadzieję, że jeśli mój sposób widzenia przeszłości znajdzie uznanie, tak jak znalazła uznanie niektórych ekonomistów moja wizja teraźniejszości, to któregoś dnia uda nam się znaleźć bardziej adekwatną etykietkę na oznaczenie owej infragospodarki, drugiej, nieformalnej sfery działalności ekonomicznej, sfery będącej domeną samowystarczalności oraz wymiany produktów i usług w niewielkim promieniu.
Z drugiej strony już nie pod, lecz nad rozległą powierzchnią rynku wyrosły aktywne i zhierarchizowane grupy społeczne: wypaczają one wymianę na swą korzyść i naruszają ustalony porządek, świadomie bądź nieświadomie tworzą anomalie, zakłócenia oraz prowadzą swoje interesy, uciekając się do sposobów nader szczególnych. Na tym „wyższym piętrze” paru wielkich kupców z XVIII-wiecznego Amsterdamu lub XVI-wiecznej Genui mogło z dala wstrząsać całymi sektorami gospodarki europejskiej, a nawet światowej. W ten sposób grupy uprzywilejowanych jednostek weszły w sieć obiegów i kalkulacji nieznanych reszcie ludzi. Wymiana na przykład, związana z handlem dalekosiężnym i skomplikowaną grą kredytu, jest subtelną sztuką dostępną co najwyżej kilku uprzywilejowanym. Ta druga nieprzejrzysta strefa, która wyrasta ponad przejrzystą gospodarką rynkową, wyznaczając niejako jej górną granicę, stanowi dla mnie domenę par excellence kapitalizmu. Bez niej byłby on nie do pomyślenia, w niej się bowiem mieści i w niej prosperuje.
Ten trójczłonowy schemat, który zarysował się przede mną, w miarę jak obserwowane elementy porządkowały się w sposób niemal automatyczny, będzie dla moich czytelników sprawą najbardziej dyskusyjną. Czyż nie prowadzi on do zbyt wyraźnego rozgraniczania, a nawet przeciwstawiania sobie gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Sam nie od razu i nie bez wahań zaakceptowałem taki sposób widzenia. W końcu przyjąłem, że gospodarka rynkowa od XV do XVIII wieku, a nawet znacznie wcześniej, była pewnym systemem przymusowym, który jak każdy taki system (społeczny, polityczny czy kulturalny) rozwinął w swoim łonie przeciwieństwa i kontrsiły skierowane zarówno ku górze, jak ku dołowi.
Utwierdziłem się w moim przekonaniu, spostrzegłszy dość szybko i dość jasno, że schemat ów sprawdza się również w odniesieniu do naszych współczesnych społeczeństw. Gospodarka rynkowa nadal rządzi masą wymiany, co odzwierciedlają nasze statystyki. Któż jednak zaprzeczy, że konkurencja, będąca jej wyróżnikiem, bynajmniej nie dominuje w całej współczesnej gospodarce? Dziś, tak samo jak wczoraj, istnieje odrębny świat, gdzie niepodzielnie włada szczególny kapitalizm, który ja nazwałbym kapitalizmem właściwym, zawsze ponadnarodowy, pokrewny kapitalizmowi wielkich Kompanii Indyjskich i wszelkim prawnym lub faktycznym monopolom funkcjonującym niegdyś na analogicznych zasadach co monopole dzisiejsze. Czyż nie mamy prawa twierdzić, że firmy Fuggerów i Welserów były ponadnarodowe, jak by się dziś powiedziało, ponieważ interesowały się całą Europą i miały swoich przedstawicieli zarówno w Indiach, jak i w Ameryce hiszpańskiej? A czyż Jacques Coeur nie prowadził o wiek wcześniej równie rozległych interesów, od Niderlandów po Lewant?
Zbieżności są zresztą jeszcze większe, oto bowiem w ślad za depresją gospodarczą, jaka nastąpiła po kryzysie 1973−1974, zaczęła się rozwijać współczesna forma gospodarki pozarynkowej: ledwie skrywany handel wymienny, bezpośrednio wymieniane usługi, „praca na czarno” oraz rozmaite rodzaje prac wykonywanych w domu i majsterkowanie. Cała ta warstwa działalności prowadzonej poniżej poziomu rynku lub z dala od niego tak niezwykle się rozrosła, że przyciągnęła uwagę wielu ekonomistów: stanowi ona, lekko licząc, 30 do 40% dochodu narodowego, które wymyka się wszelkim statystykom, i to nawet w krajach uprzemysłowionych.
Tak oto trójczłonowy schemat stał się układem odniesienia dla dzieła, które świadomie pragnąłem sytuować na marginesie teorii, wszelkich teorii. Jedynymi moimi dewizami były: konkretna obserwacja i historia porównywana. Porównywana w przeciągu wieków − że użyję języka, na którym się nigdy nie zawiodłem − długiego trwania i dialektycznego sprzężenia teraźniejszości z przeszłością. Porównywana na obszarze możliwie jak największym, gdyż dzieło moje, o tyle, o ile było to w moich możliwościach, miało objąć swym zasięgiem cały świat, miało być „zmundializowane”. Tak czy inaczej, konkretna obserwacja pozostaje sprawą pierwszoplanową. Od początku do końca chodziło mi o to, by zobaczyć i unaocznić innym wybrane obrazy w całym ich bogactwie, złożoności i niejednorodności, które są cechami samego życia. Gdyby można było niby lancetem wyizolować owe trzy piętra (które, jak mi się zdaje, stanowią pożyteczną klasyfikację), historia byłaby nauką obiektywną, jaką oczywiście nie jest.
Trzy tomy składające się na niniejsze dzieło noszą tytuły: Struktury codzienności: możliwe iniemożliwe, Gry wymiany, Czas świata. Ostatni jest chronologicznym studium kolejnych form i dominujących tendencji gospodarki międzynarodowej. Słowem, jest historią. Dwa pierwsze tomy, znacznie mniej proste, poświęcone są w dużej mierze badaniom typologicznym. Pierwszy (opublikowany już w 1967) jest − jak to powiedział Pierre Chaunu − swoistym „zważeniem świata”, rozpoznaniem granic tego, co możliwe w świecie preindustrialnym. Jedną z owych granic wyznacza wyjątkowo wówczas ważne miejsce „życia materialnego”. Drugi tom, Gry wymiany, konfrontuje gospodarkę z wyrastającą nad nią sferą działalności kapitalistycznej. Trzeba było wyróżnić te dwie górne warstwy, wyjaśniać jedną za pośrednictwem drugiej, wykazać zarówno ich punkty styczne, jak i przeciwieństwa.
Czy wszystkich przekonałem? Na pewno nie. Ale ta dialektyczna gra przyniosła mi przynajmniej jedną niezrównaną korzyść: zdołałem mianowicie, idąc nową i w jakiś sposób spokojniejszą drogą, uniknąć namiętnych sporów, jakie zawsze wywołuje wyzwalające emocje słowo: kapitalizm. W tomie trzecim skorzystałem zresztą z poprzedzających go wyjaśnień i dyskusji, nikogo on więc nie urazi.
Tak oto zamiast jednej książki napisałem trzy. A decyzja „mundializacji” niniejszej pracy kazała mi się podjąć zadań, do których jako historyk Zachodu raczej nie byłem przygotowany. Wielce mi się przydały dłuższe pobyty w krajach islamu (dziesięć lat w Algierii) i Ameryki (cztery lata w Brazylii). Natomiast Japonię poznałem dzięki objaśnieniom i naukom Serge’a Elisseeffa, Chiny − dzięki pomocy Etienne Balazsa, Jacques Gerneta i Denysa Lombarda... Daniel Thorner, który z każdego człowieka dobrej woli mógłby uczynić początkującego indianistę, zajął się mną z nieopisaną wręcz energią i wspaniałomyślnością. Zjawiał się u mnie rankiem z rogalikami na śniadanie i książkami, które powinienem był przeczytać. Umieszczam jego nazwisko na czele długiej listy osób, którym winien jestem wdzięczność, listy, która ciągnęłaby się bez końca, gdyby miała być pełna. Słuchacze, uczniowie, koledzy i przyjaciele − wszyscy ogromnie mi pomagali. Muszę wspomnieć o serdecznej pomocy Alberta i Branislavy Tenenti, a także o współpracy Michaëla Keula i Jean-Jacques Hemardinquera. Marie-Thérèse Labignette pomogła mi w kwerendach archiwalnych i bibliograficznych. Annie Duchesne w niekończącej się pracy nad przypisami1. Niechaj przyjmą tutaj wyrazy mej wdzięcznej przyjaźni. Bez Pauli Braudel, która towarzyszyła mi co dzień w mojej pracy, zabrakłoby mi odwagi, żeby przerobić pierwszy tom i skończyć dwa następne oraz sprawdzić logikę i jasność wywodów i objaśnień. Raz jeszcze długo pracowaliśmy razem ramię przy ramieniu.
16 marca 1979
Stoję oto u progu pierwszej księgi, najbardziej złożonej z trzech tomów niniejszego dzieła. Wprawdzie każdy z poszczególnych rozdziałów może wydawać się czytelnikowi sam w sobie prosty, lecz komplikacje wynikają z mnogości przyświecających mi celów, z mozolnego odkrywania niezwyczajnych tematów, które należało zespolić w jedną spójną historię, z niełatwego połączenia problemów parahistorycznych − demografia, wyżywienie, stroje, mieszkania, technika, pieniądze, miasta − zwykle od siebie izolowanych i badanych na marginesie tradycyjnej historii. Dlaczego je tu łączę?
Głównie po to, by określić pole działania gospodarek preindustrialnych i uchwycić je w całej jego złożoności. Czyż nie istnieje pewien horyzont, pułap ograniczający całe życie ludzi, okalający je niczym jakaś granica, którą trudno osiągnąć, a jeszcze trudniej przekroczyć? Jest to granica, która w każdej epoce, nawet naszej, stale dzieli możliwe od niemożliwego, to, co da się choćby z trudem osiągnąć, od tego, co ludziom niedostępne, ponieważ dawniej odżywiali się niedostatecznie, było ich zbyt mało lub zbyt dużo (jak na ich zasoby), pracowali nie dość wydajnie, a ujarzmianie przyrody dopiero się rozpoczęło. Od XV do końca XVIII wieku te granice się nie zmieniły. Co więcej, nawet w ich obrębie ludzie nie wyczerpali wcale swoich możliwości.
Połóżmy nacisk na tę powolność, tę inercję. Na przykład w transporcie lądowym istniały elementy, które bardzo wcześnie mogłyby doprowadzić do jego udoskonalenia. Zresztą tu i ówdzie jego szybkość rosła dzięki budowie nowoczesnych dróg, ulepszaniu pojazdów przewożących towar i podróżnych, zakładaniu stacji pocztowych. A jednak postęp na większą skalę nastąpił dopiero około roku 1830, czyli w przeddzień rewolucji, jaką okazało się wprowadzenie kolei żelaznych. Dopiero wówczas transport lądowy staje się powszechniejszy, regularniejszy, szybszy, a wreszcie demokratyzuje się; dopiero wówczas osiągnięta zostaje granica tego, co możliwe. I nie jest to jedyna dziedzina, w której konstatujemy owo opóźnienie. Zerwanie ze starym, innowacja, rewolucja na rozległej granicy tego, co możliwe i niemożliwe, nadejdzie dopiero wraz z XIX stuleciem i totalnym szokiem, jakiego wówczas doznał świat.
W rezultacie książka nasza zyskuje pewną jednolitość: staje się długą podróżą z dala od wygód i ułatwień, do jakich przyzwyczaiło nas dzisiejsze życie. Prowadzi nas w istocie na inną planetę, w inny ludzki świat. Oczywiście moglibyśmy − jako że fikcja nic nie kosztuje − pojechać do Ferney, do Woltera i pogawędzić z nim sobie bez większego zaskoczenia. Pod względem idei ludzie XVIII wieku są bowiem naszymi współczesnymi: ich umysłowość i namiętności są nam na tyle bliskie, że nie czujemy obcości. Gdyby jednak mistrz z Ferney zatrzymał nas na dłużej, to wszystkie drobiazgi życia codziennego, nawet jego zabiegi wokół własnej osoby, zdziwiłyby nas niepomiernie. Między nim a nami pojawiłby się ogromny dystans: oświetlenie, ogrzewanie, transport, jedzenie, choroby, leki... Trzeba więc oderwać się na dobre od otaczającej nas rzeczywistości, żeby wyruszyć w podróż pod prąd stuleci i odnaleźć reguły, które nazbyt długo więziły świat w niezmienności trudno wytłumaczalnej, jeśli pomyśleć o fantastycznej mutacji, jaka miała nastąpić.
Sporządzając inwentarz tego, co możliwe, często stykaliśmy się z tym, co nazwałem w przedmowie kulturą materialną. To, co możliwe, jest bowiem ograniczone nie tylko od góry, ale i od dołu − przez masę owej „drugiej połowy” produkcji, która nie daje się w pełni włączyć w bieg wymiany. Wszechobecne, natrętne i nieustannie powtarzalne życie materialne stoi pod znakiem rutyny: sieje się zboże tak, jak się je zawsze siało, sadzi się kukurydzę tak, jak się ją zawsze sadziło, niweluje się teren pod ryżowiska tak, jak się to zawsze robiło, żegluje się po Morzu Czerwonym tak, jak zawsze się żeglowało... Zachłanna, natrętnie obecna przeszłość monotonnie pożera znikomy czas ludzki. A ta warstwa historii w zastoju jest ogromna, obejmuje niemal w pełni życie wiejskie, czyli życie od 80 do 90% ludzkości. Rzecz jasna, trudno jest precyzyjnie ustalić, gdzie się ona kończy, a gdzie zaczyna się subtelna i sprawna gospodarka rynkowa. Życia materialnego nie da się zresztą oddzielić od gospodarki, tak jak wody od oliwy. Nie zawsze można rozstrzygnąć, czy dana osoba działająca, czynnik lub obserwowane działanie są po jednej, czy po drugiej stronie. Kulturę materialną trzeba przedstawiać, jak to uczynię, wraz z kulturą gospodarczą (jeśli można tak powiedzieć), która jej towarzyszy, zakłóca ją i przeciwstawiając się jej − wyjaśnia ją. Pewne jest jednak, że bariera istnieje wraz ze wszystkimi ogromnymi tego konsekwencjami.
Ów podwójny rejestr (gospodarczy i materialny) to wynik wielowiekowej ewolucji. Życie materialne między XV a XVIII wiekiem jest przedłużeniem dawnego społeczeństwa i dawnej gospodarki; zmieniając się nader powoli i niedostrzegalnie, wytworzyły one stopniowo − wśród sukcesów i porażek, jakich się łatwo domyślić − społeczeństwo wyższego rzędu, którego ciężar muszą z konieczności dźwigać. Góra i dół zawsze ze sobą współistniały, w nieskończonych odmianach wzajemnych relacji ilościowych. Czyż w XVII-wiecznej Europie życie materialne nie rozrosło się wskutek upadku gospodarki? Rozrasta się też ono niewątpliwie na naszych oczach w wyniku regresu, jaki nastąpił w latach 1973−1974. Po obu stronach granicy z natury rzeczy niesprecyzowanej parter i piętro koegzystują ze sobą, a gdy jedno bierze górę, drugie się cofa. Znam dobrze wioskę, która jeszcze w 1929 roku żyła niemal jak w XVII czy XVIII wieku. Takie zapóźnienia są albo bezwiedne, albo zamierzone. Przed wiekiem XVIII gospodarka rynkowa nie była w stanie ogarnąć i ukształtować wedle swojej woli masy infragospodarki, chronionej często przez odległość i izolację. Dziś natomiast rozległy sektor istniejący poza rynkiem, poza „ekonomią”, jest raczej wynikiem odrzucenia u podstaw, a nie zaniedbań czy niedoskonałości wymiany zorganizowanej przez państwo lub społeczeństwo. Rezultat jest wszakże pod wieloma względami analogiczny.
Tak czy inaczej, współistnienie dołu i góry narzuca historykowi pewną owocną poznawczo dialektykę. Jakże zrozumieć miasta bez wsi, pieniądz bez handlu wymiennego, wielorakość nędzy bez wielorakości luksusu, biały chleb bogatych bez razowca ubogich?...
Pozostaje uzasadnić ostatni wybór: ni mniej, ni więcej tylko wprowadzenie życia codziennego w domenę historii. Czy było to użyteczne? Niezbędne? Codzienność to drobne fakty ledwo zaznaczające się w czasie i przestrzeni. Im bardziej zawężamy pole obserwacji, tym większą mamy szansę natrafić na realiażycia materialnego: wielkie pole odpowiada zwykle wielkiej historii, handlowi dalekosiężnemu, sieciom gospodarek narodowych i miejskich. Kiedy zawężamy obserwowany czas do drobnych ułomków, możemy uchwycić wydarzenie lub poszczególny fakt. Wydarzenie chce być niepowtarzalne i za takie się je uważa, poszczególny fakt powtarza się, a powtarzając staje się czymś ogólnym lub lepiej − strukturą. Opanowuje społeczeństwo na wszystkich szczeblach, określa sposoby bycia i działania powielane w nieskończoność. Czasem wystarczy anegdota, by zapaliło się światełko sygnalizujące odmienność sposobu życia. Rysunek z 1513 roku ukazuje cesarza Maksymiliana przy stole, zanurzającego rękę w potrawie; dwa wieki później księżna Palatynka opowiada, że Ludwik XIV, zaprosiwszy po raz pierwszy własne dzieci do swego stołu, zabronił im jeść inaczej niż on sam i posługiwać się widelcem, czego je nauczył nadgorliwy preceptor. Kiedy zatem Europa wymyśliła dobre maniery przy stole? Strój japoński z XV wieku wydaje mi się dokładnie taki sam jak stroje XVIII-wieczne, pewien zaś Hiszpan opowiada, że japoński dygnitarz w rozmowie z nim dziwił się, był wręcz zaszokowany faktem, iż Europejczycy zjawiają się co parę lat w strojach za każdym razem tak różnych. Szaleństwo mody to sprawa ściśle europejska. Czy nic nie znacząca? Drobne fakty, notatki z podróży ukazują nam oblicze społeczeństwa. Sposób, w jaki ludzie na różnych szczeblach społecznych jedzą, ubierają się i mieszkają, nigdy nie jest bez znaczenia. A te migawki ukazują nam również kontrast między społecznościami, różnorodność nie zawsze powierzchowną. Rekonstrukcja takich obrazów jest zajmującą zabawą, która nie wydaje mi się jałowa.
Posuwałem się zatem w wielu kierunkach: możliwe i niemożliwe, parter i piętro, obrazy życia codziennego. Oto co z góry komplikowało zamysł niniejszej książki. W sumie − mam za dużo do powiedzenia. Więc jak to powiedzieć?
Życie materialne to ludzie i rzeczy, rzeczy i ludzie. Badanie rzeczy − jak pożywienia, mieszkań, strojów, przedmiotów zbytku, narzędzi, środków płatniczych, wsi i miast − czyli wszystkiego, czym się człowiek posługuje, nie jest jedynym sposobem ścisłego określenia jego codziennej egzystencji. Liczba osób, które dzielą między sobą bogactwa tej ziemi, również ma swoje znaczenie. A oznaka zewnętrzna, która na pierwszy rzut oka różni dzisiejszy świat od ludzkości sprzed 1800 roku, to niedawny i nadzwyczajny przyrost ludzi: w roku 1979 jest ich już nieprzebrane mnóstwo. Przez cztery stulecia, jakie obejmuje niniejsza książka, ludność świata, co prawda, podwoiła się, lecz w naszej epoce podwaja się co trzydzieści, czterdzieści lat. Dzieje się tak oczywiście wskutek postępu materialnego, ale liczba ludzi jest tyleż przyczyną, co wynikiem owego postępu.
W każdym razie stanowi ona dla nas doskonały wskaźnik: pozwala sporządzić bilans zysków i strat, kreśli zróżnicowaną geografię kuli ziemskiej ze słabo zaludnionymi kontynentami i regionami nazbyt już ludnymi, z rozwiniętą cywilizacją w jednych miejscach i prymitywnymi jeszcze kulturami w drugich, sygnalizuje stosunki między rozmaitymi masami ludzkimi. Zdumiewające jest, że od wczoraj do dziś ta zróżnicowana geografia stosunkowo najmniej się zmieniła.
Tym natomiast, co zmieniło się najzupełniej, jest rytm, w jakim wzrasta liczba ludności. Dziś mamy do czynienia ze stałym wzrostem, w zależności od społeczeństwa i gospodarki bardziej lub mniej gwałtownym, za to nieprzerwanym. Wczoraj po wzroście następował spadek, jak kolejne przypływy i odpływy morza. Ów przemienny ruch, przypływy i odpływy demograficzne, to symbol niegdysiejszego życia, rezultat katastrof i rozkwitów, z których te pierwsze uparcie próbują zniweczyć drugie, choć niezupełnie im się to udaje. W porównaniu z owymi podstawowymi realiami wszystko inne wydaje się drugorzędne. Niewątpliwie zacząć należy od ludzi. Potem przyjdzie pora na rzeczy.
LUDNOŚĆ ŚWIATA: LICZBY, DO KTÓRYCH TRZEBA DOJŚĆ
Niestety, nawet dziś znamy ogólną liczbę ludności zaledwie z dokładnością do 10%, nasza zaś wiedza na temat świata wczorajszego jest jeszcze mniej doskonała. A przecież i na krótką, i na długą metę, zarówno na szczeblu rzeczywistości lokalnej, jak i w ogromnej skali rzeczywistości światowej, wszystko związane jest z liczbą, z wahaniami, jakim podlega rozmiar ludzkiej masy.
Przypływy i odpływy
Od XV do XVIII wieku ludności raz przybywa, raz znów ubywa: wszystko się zmienia. Kiedy ludzi jest więcej, rośnie produkcja i rozwija się handel, zagospodarowuje się ziemie na pograniczu nieużytków, terenów leśnych, bagnistych i górskich; rozwijają się manufaktury, powiększają się wsie, a jeszcze bardziej miasta, rośnie liczba ludzi przenoszących się z miejsca na miejsce, jest też więcej konstruktywnych reakcji na owo wyzwanie, jakim staje się wzrost liczby ludności. Przybywa też oczywiście wojen i sporów, rywalizacji i rozbojów, mnożą się wojska i zbrojne bandy, społeczeństwa wyłaniają więcej nowobogackich i nowo uprzywilejowanych niż zazwyczaj, prosperują państwa, będące zarazem plagą i błogosławieństwem; łatwiej osiągnąć granicę tego, co możliwe, niż w normalnym czasie. Takie są zwykłe oznaki wzrostu demograficznego. Nie pochwalajmy go jednak bezwarunkowo: bywa dobroczynny, bywa i złowieszczy. Zmienia się bowiem relacja rosnącej ludności do zajmowanej przez nią przestrzeni i zasobów, którymi rozporządza; populacja przechodzi po drodze „krytyczne progi”1 i za każdym razem cała jej struktura zostaje zakwestionowana. Słowem, gra nie jest nigdy prosta ani jednoznaczna: przyrost nadwyżki ludzi kończy się często − a niegdyś kończył się zawsze − przekroczeniem możliwości żywnościowych społeczeństw. Ta banalna przed XVIII wiekiem prawda dziś jeszcze pozostaje aktualna w odniesieniu do niektórych zacofanych krajów. Okazuje się, że określona granica lepszego życia jest nie do pokonania, ponieważ intensywny wzrost demograficzny powoduje obniżenie poziomu życia oraz zwiększa i tak już znaczną liczbę niedożywionych, cierpiących biedę i wyobcowanych. Głód i epidemie (ten pierwszy poprzedza drugie, a drugie towarzyszą pierwszemu) przywracają równowagę między liczbą żołądków, jakie trzeba napełnić, a trudami zaopatrzenia, między siłą roboczą a zatrudnieniem − te ogromnie brutalne korekty są charakterystyczną cechą dawnych czasów.
Gdybym miał dokładniej określić rytm Zachodu, zasygnalizowałbym długotrwały wzrost liczby ludności od roku 1100 do 1350, następny od 1450 do1650 i wreszcie ten z 1750, po którym nie było już regresu. Mamy zatem trzy dające się ze sobą porównać okresy ekspansji biologicznej, z których po dwu pierwszych nastąpił regres, od 1350 do 1450 niezwykle brutalny, a od 1650 do 1750 mniej srogi (raczej zwolnienie tempa przyrostu niż ubytek). Dzisiaj każdy wzrost liczby ludności w krajach zacofanych powoduje spadek poziomu życia, lecz na szczęście nie następuje po nim ów drastyczny spadek liczby ludności (w każdym razie nie po roku 1945).
Odpływ zawsze rozwiązuje szereg problemów, likwiduje napięcia, faworyzuje ocalałych: jest to końska kuracja, ale kuracja. W połowie XIV wieku po Czarnej Śmierci i epidemiach, które nadeszły później, nastąpiła koncentracja własności. Uprawiano jedynie dobre ziemie (mniej trudu i lepsza wydajność), wzrósł poziom życia i realne dochody tych, którzy zdołali przeżyć. W Langwedocji od 1350 do 1450 chłop ze swą patriarchalną rodziną jest panem pustego kraju: drzewa i dzikie zwierzęta zdołały zawładnąć kwitnącymi niegdyś wsiami2. Rychło jednak przybywa ludności; człowiek odzyskuje to, co mu zabrały rośliny i zwierzęta, oczyszcza pola z kamieni, karczuje drzewa i krzewy, lecz ten postęp wkrótce stanie się ciężarem, sprowadzając nań na powrót nędzę. Od 1560 czy 1580 roku we Francji, Hiszpanii, Włoszech i zapewne na całym Zachodzie ludzi jest za dużo3. Powtarza się monotonna historia, klepsydra zostaje odwrócona. Człowiek jest zatem szczęśliwy tylko w krótkich przerwach i spostrzega to dopiero wtedy, gdy jest już za późno.
Długotrwałe fluktuacje liczby ludności występują zresztą poza Europą, i to wyraźnie w tym samym czasie. Chiny i Indie prawdopodobnie rozwijały się i cofały w tym samym rytmie co Zachód, jak gdyby całą ludzkością władał jakiś pierwotny, kosmiczny los, w porównaniu z którym reszta jej historii byłaby rzeczą drugorzędną. Ernst Wagemann, ekonomista i demograf, zawsze tak sądził. Synchronizm jest ewidentny w wieku XVIII, bardziej niż prawdopodobny w XVI, można go zakładać w wieku XIII, i to od Francji Ludwika Świętego po odległe Chiny z czasu podboju Mongołów. Zmienia to obraz rzeczy i jednocześnie upraszcza problemy. Ernst Wagemann wyciąga stąd wniosek, że rozwój ludzkości należy przypisać innym przyczynom niż postęp w gospodarce, technice czy medycynie4.
W każdym razie te oscylacje, bardziej lub mniej synchroniczne od krańca do krańca zamieszkanego świata, pozwalają przypuszczać, że rozmaite masy ludzkie przez całe wieki pozostają we względnie stałych stosunkach liczbowych: jedna równa się drugiej lub jest dwukrotnie większa od jeszcze innej. Znając jedną wielkość, możemy więc oszacować drugą itd., co pozwala zrekonstruować − z błędami właściwymi tego rodzaju kalkulacjom − liczbę całej ludzkości. Znaczenie tej globalnej liczby jest oczywiste: mimo że z konieczności niedokładna, odzwierciedla ona biologiczną ewolucję ludzkości traktowanej jako pewna całość, pewien „stock”, jak powiedzieliby statystycy.
Mało liczb
Nikt nie zna liczby ludności świata między XV a XVIII wiekiem. Statystycy nie mogą się ze sobą zgodzić, wychodząc od nielicznych, niepewnych i różniących się między sobą danych, jakie proponują historycy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że niczego nie można ustalić na podstawie tych wątpliwych punktów oparcia. Warto jednak spróbować.
Liczb jest mało i nie są one zbyt pewne: dotyczą wyłącznie Europy oraz − od kiedy ukazało się kilka cennych prac − Chin. Mamy tu do czynienia z ocenami i szacunkami niemal w pełni wartościowymi. I jeśli nawet grunt nie jest całkiem solidny, to nie grozi nam tu żadne poważne niebezpieczeństwo.
A co z resztą świata? Nic lub prawie nic nie wiemy o Indiach, które nie troszczą się o swą historię w ogóle, tym mniej więc troszczą się o liczby, które by mogły rzucić na nią światło. Nic nie wiadomo na temat innej niż chińska Azji, z wyjątkiem Japonii. Rzecz jasna, nic o Oceanii, o którą podróżnicy europejscy ledwie zawadzili w XVII i XVIII wieku: Tasman dotarł do Nowej Zelandii w maju 1642, do Tasmanii, której pozostawił swe imię, w grudniu tego samego roku; Cook wylądował w Australii o całe stulecie później, w latach 1769 i 1783; Bougainville − na Tahiti, tej nowej Cyterze, której sam nie odkrył, w kwietniu 1768. Czy warto zresztą przejmować się tą rozsianą po wyspach ludnością? Statystycy przypisują w swoich tabelach liczbę 2 milionów ludzi całej Oceanii bez względu na rozpatrywany moment. O Czarnej Afryce na południe od Sahary również nie wiemy nic pewnego poza różnymi liczbami dotyczącymi handlu niewolnikami od XVI wieku, liczbami, z których i tak nie dałoby się wszystkiego wydedukować, nawet gdyby były rzetelne. Nie ma wreszcie żadnych pewnych danych na temat Ameryki albo raczej istnieją dwie przeczące sobie wzajemnie kalkulacje.
Angel Rosenblat uznaje tylko jedną metodę, regresywną5: wychodząc od aktualnych danych liczymy cofając się w czasie. W ten sposób ludność obu Ameryk po konkwiście sprowadza on w sumie do bardzo niskiej liczby 10−15 milionów ludzi, która w wieku XVII miałaby jeszcze spaść do 8 milionów. Powolny wzrost nastąpiłby dopiero w XVIII wieku. Amerykańscy historycy z uniwersytetu w Berkeley (Cook, Simpson, Borah6), nazywani w skrócie „szkołą Berkeley”, dokonali jednak szeregu obliczeń i interpolacji, wychodząc od fragmentarycznych danych liczbowych z epoki, dotyczących paru regionów Meksyku tuż po europejskim podboju. W rezultacie otrzymali wartości nadmiernie wysokie: w roku 1948 proponowali liczbę 11 milionów, a w 1960, po zsumowaniu wszystkich nowych czy na nowo rozważonych danych, fantastyczną liczbę 25 milionów dla samego Meksyku w roku 1519. Potem liczba ludności już tylko spadała, i to szybko: w 1532 – 16 800 000, 1548 – 6 300 000, 1568 – 2 650 000, 1580 – 1 900 000, 1595 − 1 375 000, 1605 – 1 000 000; od roku 1650 zaznacza się powolny wzrost, wyraźny po 1700.
1. W Meksyku: człowiek ustępuje miejsca stadom
(Wg Pierre Chaunu, L’Amérique latine, w: Histoire Universelle, Encyclopédie de la Pléiade.)
Te niesłychane liczby skłaniałyby nas do obdarzenia całej Ameryki ludnością liczącą od 80 do 100 milionów w roku 1500. Nikt w to ślepo nie uwierzy mimo świadectw archeologów i kronikarzy konkwisty, w tym ojca Bartolomé de Las Casas. Natomiast jest absolutnie pewne, że wraz z podbojem europejskim Ameryka uległa kolosalnemu kryzysowi biologicznemu; być może przesadą byłoby twierdzenie, że liczba jej ludności spadła do jednej dziesiątej, lecz bez wątpienia był to kryzys ogromny i nieporównywalny nawet z Czarną Śmiercią oraz towarzyszącymi jej katastrofami demograficznymi w Europie ponurego XIV wieku. Częściowa odpowiedzialność spada tu na okrucieństwa bezlitosnego podboju oraz niezwykle ciężką pracę tubylców na kolonizowanych obszarach. Pod koniec XV wieku sytuacja demograficzna ludności indiańskiej była jednak chwiejna, głównie ze względu na brak jakiegokolwiek zwierzęcego mleka, co zmuszało matki, by karmić dzieci piersią do 3−4 roku życia, i likwidowało w tym czasie kobiecą płodność, stawiając pod znakiem zapytania jakąkolwiek szybką odnowę demograficzną7. Otóż ta indiańska masa ludności o niepewnej równowadze została zaskoczona serią straszliwych ataków mikrobów, ataków analogicznych do tych, jakie rozpętała w równie dramatyczny sposób obecność białych na Pacyfiku w XVIII, a zwłaszcza XIX wieku.
Choroby − to znaczy wirusy, bakterie i pasożyty przywleczone z Europy i Afryki − rozprzestrzeniały się szybciej niż zwierzęta, rośliny i ludzie przybyli z drugiej strony Atlantyku. Populacje indiańskie, przystosowane tylko do własnych czynników patogennych, były bezbronne wobec tych nowych niebezpieczeństw. Ledwie Europejczycy wylądowali w Nowym Świecie, a już ospa zaczęła zbierać żniwo − w 1493 roku na San Domingo, w 1519 w obleganym, lecz nie zdobytym jeszcze przez Corteza Meksyku, w latach 1530 w Peru, gdzie poprzedziła wkroczenie żołnierzy hiszpańskich. W roku 1560 dociera ona do Brazylii, w 1635 − do Kanady8. Ta choroba, na którą Europa była na wpół uodporniona, zadała tubylczej ludności straszne ciosy. Podobnie odra, grypa, dyzenteria, trąd, dżuma (pierwsze szczury dotarły do Ameryki około 1544−1546), choroby weneryczne (poważny problem, do którego powrócimy), tyfus, słoniowacizna, choroby przywleczone przez białych i czarnych, które na tym gruncie nabrały nowej jadowitości. Rzecz jasna, możemy się wahać co do prawdziwej natury niektórych chorób, ale gwałtowna inwazja mikrobów nie ulega kwestii; ludność meksykańska załamała się pod ciosem kolosalnych epidemii: w roku 1521 − ospy, w 1546 − nieokreślonej „zarazy” (tyfus lub grypa), której okrutny nawrót w latach 1576−1577 spowodował śmierć dwu milionów ludzi9. Niektóre wyspy na Antylach wyludniły się zupełnie. Trzeba dziś oczywiście pewnego wysiłku, by uznać, że żółta febra nie jest chorobą właściwą Ameryce tropikalnej. Prawdopodobnie przywędrowała z Afryki. W każdym razie pojawia się późno: w 1648 na Kubie, w 1685 w Brazylii, skąd rozszerzy się na całą strefę tropikalną Nowego Świata; w XIX wieku rozciągnie się od Buenos Aires aż po wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej, docierając nawet do portów śródziemnomorskiej Europy10. Nie podobna mówić o Rio de Janeiro z XIX wieku nie wspominając o tej śmiercionośnej towarzyszce życia. Warto odnotować, że jeśli do tej pory epidemie dziesiątkowały ludność tubylczą, to tym razem ofiarą choroby, która przybrała postać endemiczną, padają głównie nowi przybysze, biali. W Porto Belo w roku 1780 zapadają na nią załogi statków i wielkie galeony zmuszone są stać całą zimę w porcie11. Nowy Świat nękają więc straszne plagi. Odrodzą się one, kiedy Europejczyk osiądzie na wyspach Pacyfiku, jeszcze jednym świecie odrębnym pod względem biologicznym. Malaria na przykład późno dociera do Indonezji i na Oceanię; w 1732 atakuje nagle i dziesiątkuje Batawię12.
Tak oto wyliczenia Angela Rosenblata i historyków z Berkeley, ostrożność tego pierwszego i romantyzm drugich, dają się pogodzić: i jedne, i drugie liczby mogą być prawdziwe lub prawdopodobne zależnie od tego, czy mówimy o czasach sprzed konkwisty, czy po niej. Pomińmy więc opinie Woytinskich i Embree. Ten ostatni twierdził w latach pięćdziesiątych XX w., że „w epoce prekolumbijskiej między Alaską a przylądkiem Horn nigdy nie żyło więcej niż 10 milionów ludzi”13. Dziś mamy prawo w to wątpić.
Jak liczyć?
Przykład Ameryki ukazuje nam, jak posługując się prostymi (może nazbyt prostymi) metodami i wychodząc od liczb względnie wiarygodnych, możemy zakładać i wyobrażać sobie inne wielkości. Owe wątpliwe metody słusznie niepokoją historyka, przyzwyczajonego zadowalać się jedynie tym, co jest udowodnione przez źródło o niezaprzeczalnej wartości. Statystyk nie zna tych niepokojów ani lęków. „Jeśli nam zarzucą, że nie liczymy jak sklepikarze − powiada z humorem statystyk i socjolog Paul A. Ladame − odpowiemy, że szczegóły nie mają znaczenia: ważny jest jedynie rząd wielkości”14. Rząd wielkości, możliwy pułap lub poziom zerowy, maksimum bądź minimum.
W tym sporze, gdzie każdy ma rację i każdy jest w błędzie, weźmy więc stronę rachmistrzów. Zakładają oni, że między różnymi populacjami na kuli ziemskiej istnieją proporcje stałe lub zmieniające się bardzo powoli. Takiego zdania był Maurice Halbwachs15. Innymi słowy, ludność całego świata miałaby struktury zmienne tylko w niewielkim stopniu: stosunki liczbowe między rozmaitymi grupami ludzkimi byłyby grosso modo trwałe. Szkoła z Berkeley wyprowadza globalną liczbę ludności amerykańskiej z fragmentarycznej, meksykańskiej. Podobnie Karl Lamprecht, a później Karl Julius Beloch obliczyli liczbę ludności całych Niemiec na podstawie znanej w przybliżeniu liczby ludności okręgu Trewiru w roku 80016. Zawsze chodzi o to, by na podstawie prawdopodobnych proporcji, wychodząc od liczb znanych, przejść do prawdopodobnych liczb wyższej kategorii, które ustalą rząd wielkości. Metoda ta nie jest nigdy bezwartościowa, pod warunkiem, że będziemy ją brali taką, jaką jest. Lepsze byłyby liczby rzeczywiste, lecz ich nam brak.
Równość Chin i Europy
W odniesieniu do Europy weźmiemy pod uwagę wywody, szacunki i liczby wielkiego prekursora demografii historycznej, Karla Juliusa Belocha (1854−1929), oraz Paula Mombert, J.C. Russella i dane z ostatniej edycji książki Marcela Reinhardta17