Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Każdemu w życiu trafia się punkt zwrotny, nawet jeśli jest niepoprawnym uwodzicielem…
Dla Michaela Stirlinga, najbardziej osławionego londyńskiego hulaki, tym punktem była chwila, kiedy pierwszy raz jego oczy ujrzały Francescę Bridgerton. Po wieloletnim uganianiu się za kobietami i sprytnych uśmieszkach, jakim reagował na kobiety uganiające się za nim, po tym, jak pozwalał się złapać, ale nigdy nie angażował serca w związki, Michael rzucił jedno spojrzenie na Francescę Bridgerton… i zakochał się tak gwałtownie i głęboko, że tylko cudem zachował równowagę. Jednak na jego nieszczęście Francesca miała być panną Bridgerton jeszcze tylko przez trzydzieści sześć godzin, gdyż poznali się na kolacji dla uczczenia jej ślubu z jego kuzynem, który miał wkrótce nastąpić.
Jednak to przeszłość. . . Teraz Michael jest księciem, a Francesca jest wolna, tyle że wciąż uważa go jedynie za drogiego przyjaciela i powiernika. Michael nie śmie wyznać jej miłości, aż do pewnej niebezpiecznej nocy, kiedy Francesca niewinnie pada mu w ramiona, a namiętność okazuje się silniejsza, niż najgorszy możliwy sekret. . .
„Jeśli nigdy nie czytaliście romansów, zacznijcie od tego”.
„ Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
…Nie nazwałbym tego szampańską zabawą, ale nie jest aż tak strasznie, jak by się mogło wydawać. W końcu są tu kobiety — a jeśli są kobiety, to musi być wesoło, nieprawdaż?
Michael Stirling do swego stryjecznego brata Johna, hrabiego Kilmartin. List został wysłany podczas wojen napoleońskich z 52. Regimentu Królewskiej Gwardii Pieszej.
W życiu każdego zdarzają się chwile przełomowe tak niezwykłe, wstrząsające i olśniewające, iż człowiek ma wrażenie, że ugodzono go prosto w serce. W takich momentach traci dech i wie, bez cienia wątpliwości, że wszystko w jego życiu uległo nieodwracalnej zmianie.
Dla Michaela Stirlinga takim punktem zwrotnym była chwila, gdy ujrzał po raz pierwszy Francescę Bridgerton.
Do tej pory Michael przeważnie uganiał się za kobietami, a jeśli one zabiegały o jego względy, uśmiechał się z leciutką ironią i pozwalał im się skusić… po to tylko, by w końcu zostać zwycięzcą. Pieścił je, całował, kochał się z nimi — ale żadnej nie oddał serca. Tym razem jednak wystarczyło mu raz spojrzeć na Francescę Bridgerton, by zakochać się w niej nieoczekiwanie i tak głęboko, że aż dziw, iż nie padł jej do nóg.
Nieszczęśliwym dla Michaela zbiegiem okoliczności, Francesca miała pozostać panną Bridgerton już tylko przez trzydzieści sześć godzin. Poznali się podczas proszonej kolacji wydanej z okazji jej rychłych zaślubin z Johnem, jego stryjecznym bratem.
Życie stroi sobie niekiedy takie okrutne żarty! — myślał Michael, kiedy był w lepszym humorze i starał się wyrażać swe myśli w sposób wyważony.
W gorszym nastroju używał znacznie mocniejszych określeń.
A odkąd kochał się w żonie stryjecznego brata, często ogarniała go taka irytacja, że nie zależało mu szczególnie na kulturalnym formułowaniu opinii.
Zresztą ukrywał swoje uczucia całkiem dobrze. Nie wypadało przecież być wiecznie rozdrażnionym. Mógłby się trafić ktoś spostrzegawczy; jeszcze by coś zauważył albo — uchowaj Boże! — zaczął wypytywać, co go tak dręczy.
Co prawda Michael Stirling był dumny (i słusznie) z łatwości, z jaką ukrywał swoje prawdziwe uczucia i mydlił ludziom oczy; mimo że uwiódł wiele kobiet, nie wyzwano go ani razu na pojedynek — co graniczyło z cudem. Ale, szczerze mówiąc, nigdy przedtem nie był zakochany. A nic bardziej nie przytępia wrodzonych zdolności do łgania w żywe oczy w krzyżowym ogniu pytań niż nieszczęśliwa miłość!
Michael śmiał się więc, był wesoły jak szczygiełek i nadal uwodził kobiety. Tyle że teraz w sypialni zamykał oczy. Przestał też — definitywnie — chodzić do kościoła. Modlitwa o zbawienie własnej duszy w jego przypadku byłaby bluźnierstwem. Kościół parafialny w pobliżu Kilmartin wzniesiono w 1432 roku, toteż jego nadgryzione zębem czasu mury nie wytrzymałyby gromu z jasnego nieba, który z pewnością uderzyłby w bezbożnego zuchwalca podczas takich modłów.
Gdyby bowiem Pan Bóg zapragnął — dla przykładu — zetrzeć w proch jakiegoś zatwardziałego grzesznika, nie mógłby wybrać lepiej, niż unicestwiając właśnie jego, Michaela.
Michael Stirling, potępieniec.
Wyobraził sobie taką rekomendację na bilecie wizytowym. Kazałby to nawet wydrukować w przypływie czarnego humoru, gdyby nie pewność, że na ten widok jego matka padłaby trupem.
Michael mógł być hulaką, rozpustnikiem, uwodzicielem… ale to jeszcze nie powód, by dręczyć własną rodzicielkę.
Zabawne, dawniej, zadając się z różnymi kobietami, nigdy nie czuł, że grzeszy. Teraz zresztą także nie dostrzegał w tym nic karygodnego. Przecież wszystkie aż się do tego paliły. Nie sposób uwieść kobietę, jeśli ona sobie tego nie życzy — chyba że ktoś szlachetną sztukę uwodzenia pomyli z gwałtem. A zatem wszystkie jego kobiety naprawdę miały na to ochotę, bo ilekroć Michael dostrzegł u którejś choćby cień wahania, dawał za wygraną. Namiętność nigdy dotąd nie zawładnęła nim do tego stopnia, by nie mógł się wycofać.
A poza tym nie wodził na pokuszenie dziewic ani nie sypiał z cudzymi żonami. Bez przesady! Choć żył w kłamstwie, nie zamierzał oszukiwać samego siebie. Owszem, sypiał z mężatkami, i to z wieloma, ale tylko wtedy, gdy ich mężowie należeli do kategorii indywiduów niezasługujących na żadne względy. A i wówczas tylko w takim przypadku, gdy niewierna żona już wypełniła swój obowiązek względem rodziny, wydając na świat dwóch absolutnie legalnych synów. Nawet trzech, jeśli któryś z chłopców był słabowity.
Mężczyzna musi przecież przestrzegać zasad.
…Ale to, co się z nim teraz działo, przekraczało wszelkie granice. Było nie do wybaczenia. Nie chodziło o zwykły grzeszek — miał ich mnóstwo na sumieniu — tylko o taki, po którym dusza staje się czarna jak noc. W najlepszym wypadku, jeśli nie zbraknie mu sił i nie dopuści do tego, co mu podszeptywała namiętność, mógł liczyć najwyżej na duszę w smętnym kolorze węgla brunatnego. Przecież to w ogóle nie mieściło się w głowie…
Pożądał żony stryjecznego brata.
Johna, który był mu droższy niż rodzony brat. Johna, którego rodzina przyjęła Michaela, gdy stracił ojca. A tata Johna wychowywał go jak własnego syna. Uczył go, jak być porządnym człowiekiem.
Niech to wszyscy diabli! Czyż musiał sobie o tym wszystkim przypominać? Mógłby przez tydzień wyliczać powody, dla których trafi prosto do piekła za to, że zakochał się właśnie w żonie Johna… a to by i tak niczego nie zmieniło.
Nie mógł jej mieć. I basta.
Francesca Bridgerton Stirling była dla niego nieosiągalna.
W tej sytuacji mogę najwyżej, pomyślał z ironią, napić się czegoś mocniejszego.
Siedział na kanapie w swobodnej pozie (kostka jednej nogi oparta o kolano drugiej), snuł te rozważania i obserwował z przeciwległego końca salonu, jak John i Francesca śmieją się, robiąc do siebie słodkie oczy.
— I chyba się na to zdecyduję! — obwieścił, opróżniając kieliszek jednym haustem.
— Na co, Michaelu? — spytał John.
Słuch miał, jak zawsze, znakomity.
Michael, unosząc kieliszek, zaprezentował doskonałą imitację radosnego uśmiechu.
— Po prostu pić mi się chce — stwierdził, utrzymując się po mistrzowsku w roli bon vivanta.
Przebywali w Kilmartin House, londyńskiej rezydencji Kilmartinów — nie mylić z rezydencją główną, Kilmartin w Szkocji, gdzie obaj chłopcy dorastali, ani z drugim Kilmartin House w Edynburgu. (Żaden z ich przodków nie odznaczał się twórczą wyobraźnią). Oprócz tego były jeszcze: Kilmartin Cottage — o ile można nazwać „domem wiejskim” budynek o dwudziestu dwóch pokojach, Kilmartin Abbey i — rzecz jasna — Kilmartin Hall. Michael nie mógł pojąć, dlaczego żadnemu z antenatów nie przyszło do głowy, by nazwać choć jedną z rezydencji ich rodowym nazwiskiem. „Stirling House” brzmiałoby niezwykle szacownie! Prawdopodobnie ambitni (i, jak się już rzekło, pozbawieni wyobraźni) Stirlingowie z minionych wieków byli tak zauroczeni świeżo zdobytym tytułem hrabiowskim, że nawet im nie przeszło przez myśl, iż można czymś zastąpić owo bezcenne „Kilmartin”!
Michael parsknął pogardliwie i dolał sobie whisky. Aż dziw bierze, że nie podawano w tym domu herbaty jakiegoś wybitnego Kilmartina i nie siadywano na krzesłach w stylu Kilmartinów! Prawdę mówiąc, pewnie by do tego doszło, gdyby te nazwy nie kojarzyły się z czymś tak haniebnym jak rzemiosło czy handel. Nawet niezłomna babka Stirling nie zdołała pokonać tej przeszkody. Stara tyranka pyszniła się Kilmartinami, jakby należała do nich od urodzenia, choć weszła do hrabiowskiej rodziny dopiero przez małżeństwo. Zdaniem babki, hrabina Kilmartin — czyli ona — dorównywała znaczeniem każdej wybitnej osobistości. Nic dziwnego zatem, że głośno wyrażała oburzenie, kiedy musiała dać pierwszeństwo jakiejś „parweniuszce”, czyli mniej błękitnokrwistej markizie lub księżnej.
Babka nie uznawała niczyjej wyższości, może z wyjątkiem królowej, rozważał beznamiętnie Michael. Zapewne zginała kolana przed Jej Królewską Mością, ale — gotów był przysiąc — nie okazywała podobnego szacunku żadnej innej niewieście.
Za to Francesca Bridgerton z pewnością zyskałaby jej aprobatę. Babka zadarłaby nosa, dowiedziawszy się, że ojciec Franceski był zaledwie wicehrabią; jednak nie ulegało wątpliwości, że Bridgertonowie to rodzina stara i lubiana; a gdy bardzo im na czymś zależało, mogło się okazać, że nie brak im wpływów i znaczenia. Poza tym sama Francesca trzymała się dumnie wyprostowana, jej sposób bycia charakteryzowała godność, a poczucie humoru miała kostyczne i nieco przewrotne. Gdyby więc była o pięćdziesiąt lat starsza i znacznie mniej atrakcyjna, stanowiłaby idealne towarzystwo dla babci hrabiny.
Teraz zaś Francesca sama była hrabiną Kilmartin. Żoną jego stryjecznego brata Johna. Choć miał rok mniej niż Michael, zawsze okazywano mu względy należne starszemu synowi. Był spadkobiercą tytułu. Ich ojcowie przyszli na świat jako bliźnięta, ale rodzic Johna urodził się o siedem minut wcześniej niż papa Michaela.
Tych siedem minut miało zaważyć na całym życiu Michaela Stirlinga, choć wówczas nawet nie było go na świecie.
— Jak uczcimy naszą drugą rocznicę ślubu? — zagadnęła Francesca, przechodząc przez pokój, by usiąść przy fortepianie.
— Jak sobie życzysz — odpowiedział John.
Francesca zwróciła się do Michaela. Oczy miała zdumiewająco błękitne, nawet w blasku świec. A może tylko jemu tak się wydawało, bo dobrze wiedział, jakie są niebieściutkie? Ostatnio przebywał w oparach błękitnych marzeń. „Błękit Franceski” — tak powinien się nazywać ten odcień.
— A ty co powiesz, Michaelu?
Jej ton wskazywał, że drugi raz zadaje mu to pytanie.
— Bardzo przepraszam — odparł i uśmiechnął się krzywo. Często używał tego uśmiechu jako zasłony dymnej. Kiedy się tak uśmiechał, nikt nie traktował go poważnie, a o to mu właśnie chodziło. — Zagapiłem się!
— Masz jakiś pomysł?
— Na co?
— Na uczczenie naszej rocznicy.
Gdyby była uzbrojona w łuk i strzały, nie mogłaby go celniej i boleśniej ugodzić w serce. Michael jednak wzruszył tylko ramionami; doskonale umiał udawać obojętność.
— Cóż… to nie moja rocznica — przypomniał w końcu Francesce.
— Wiem — odparła.
Nie patrzył na nią, ale zabrzmiało to tak, jakby przewracała oczami.
Michael był jednak pewny, że tego nie zrobiła. Zdążył poznać Francescę przez te dwa lata aż za dobrze i wiedział, że nie ma takiego zwyczaju. Kiedy zbierało się jej na ironię czy sarkazm, można to było poznać po lekkim grymasie ust. Wystarczyło, by spojrzała komuś prosto w twarz, prawie niedostrzegalnie skrzywiła wargi i…
Michael odruchowo przełknął ślinę, co zamaskował, wypijając kolejny łyk whisky. Stanowczo poświęcał zbyt wiele czasu na analizowanie sposobu, w jaki żona jego stryjecznego brata krzywi usta.
— Zapewniam cię — ciągnęła dalej Francesca, przesuwając od niechcenia opuszkami palców po klawiszach, tak leciutko, że nie wydały żadnego dźwięku — że doskonale wiem, za kogo wyszłam za mąż!
— Oczywiście — wymamrotał.
— Słucham?
— Mów dalej! — powiedział nieco głośniej.
Zacisnęła usta, jakby w irytacji. Nieraz widywał u niej ten grymas. Pojawiał się zwykle, gdy rozmawiała ze swymi braćmi.
— Prosiłam cię o radę — odparła — ponieważ miewasz zabawne pomysły.
— Ja? — zdziwił się, choć wiedział doskonale, iż wszyscy tak go właśnie postrzegają; nie bez powodu nazywano go „beztroskim hulaką”.
Ale podobna uwaga w ustach Franceski go rozdrażniła. Zupełnie jakby był frywolnym motylkiem, kompletnie pozbawionym rozsądku!
I poczuł się jeszcze gorzej, uświadomiwszy sobie, że chyba taki właśnie jest.
— Nie zgadzasz się z tą opinią? — spytała.
— Skądże znowu! — mruknął. — Dziwi mnie tylko, że mam służyć radą w sprawie rocznicy ślubu. To przecież jasne jak słońce, iż nic nie wiem i nie chcę wiedzieć o małżeństwie! Nie nadaję się do tego.
— To wcale nie jest takie oczywiste — odparowała.
— Wpadłeś, bratku! — odezwał się John ze śmiechem, sadowiąc się na ulubionym miejscu, z porannym wydaniem „Timesa” w ręku.
— Nigdy przecież nie próbowałeś małżeństwa — dowodziła Francesca. — Skąd możesz wiedzieć, że się do tego nie nadajesz?
Michael zdobył się na uśmieszek.
— Myślę, że to całkiem jasne dla wszystkich, którzy mnie znają. A zresztą, po diabła miałbym się żenić? Nie mam ani tytułu, ani majątku…
— Masz majątek! — wtrącił John, zdradzając, że zza gazety przysłuchuje się ich rozmowie.
— Nie majątek, tylko niewielką uroczą posiadłość — poprawił go Michael — którą z najwyższą radością przekażę w spadku waszym dzieciom. Zwłaszcza że dostałem ją od ciebie, Johnie!
Francesca zerknęła na męża, a Michael wiedział dokładnie, co przy tym pomyślała. John podarował mu tę posiadłość, gdyż chciał, by Michael miał coś swojego; żeby znalazł jakiś cel w życiu. Po wystąpieniu z wojska przed paroma laty Michael nie mógł się jakoś pozbierać. A poza tym, choć John nigdy tego nie mówił, Michael dobrze wiedział, że jego stryjeczny brat czuje się winny, iż nie walczył na kontynencie za ojczyznę, tylko został w domu, podczas gdy Michael stawiał czoło niebezpieczeństwu.
Ale przecież John był spadkobiercą hrabiowskiego tytułu! Miał obowiązek ożenić się i postarać o syna, swego następcę. Nikt nie oczekiwał od Johna, że wyruszy na wojnę.
Michael często się zastanawiał, czy przekazanie mu tej posiadłości — uroczego i wygodnego dworu z dwudziestoma akrami ziemi — nie było dla Johna próbą odkupienia win. Odnosił wrażenie, że Francesca doszła do podobnego wniosku.
Nigdy jednak nie spytała o to męża. Francesca zadziwiająco dobrze rozumiała męską naturę — może dlatego, że miała tylu braci. Wiedziała dokładnie, jakich pytań nie należy zadawać mężczyznom.
Myśl ta wprawiała zawsze Michaela w lekki niepokój. Uważał, że potrafi ukryć swoje uczucia… ale jeśli Francesca o nich wiedziała? Nigdy by nie wspomniała o tym ani słowem i, rzecz oczywista, nie pozwoliłaby sobie na żadną aluzję. Podejrzewał, że pod tym względem, o ironio losu, byli do siebie podobni. Gdyby domyślała się, że Michael ją kocha, w niczym by nie zmieniła postępowania wobec niego.
— Uważam, że powinniście się udać do Kilmartin! — oświadczył nieoczekiwanie.
— Do Szkocji? — spytała Francesca, naciskając delikatnie klawisz. — Teraz, gdy londyński sezon za pasem?
Michael wstał, nagle chętny do wyjścia. Nie powinien był w ogóle tu przychodzić!
— Czemu nie? — spytał lekkim tonem. — Lubisz tam przebywać, John również. A droga nie jest taka znów uciążliwa, jeśli powóz ma dobre resory.
— Pojedziesz z nami? — spytał John.
— Nie sądzę — odparł Michael dość ostro.
Akurat spieszno mu było do przyglądania się, jak celebrują swoją rocznicę ślubu. Żeby jeszcze wyraźniej uprzytomnił sobie, czego nigdy nie będzie miał? A potem przypomniał sobie o swoim grzechu i wydał mu się jeszcze większy. Zresztą, nie musiał go sobie przypominać — nie opuszczało go poczucie winy.
Nie będziesz pożądał żony swego stryjecznego brata.
Mojżesz widać zapomniał wyszczególnić to w dekalogu, ale Michael i tak wiedział, o co chodzi.
— Mam zbyt wiele do roboty w Londynie — odparł.
— Doprawdy? — spytała Francesca, a w jej oczach błysnęło zaciekawienie. — Co mianowicie?
— O, sama wiesz! — odparł kwaśno. — Trzeba doprawdy nieźle się postarać, by wieść bezecne i całkiem bezsensowne życie.
Francesca wstała.
Boże święty! Wstała i najwyraźniej zmierzała ku niemu. Byle go tylko nie dotykała… Tego bał się najbardziej.
Położyła mu rękę na ramieniu. Michael zebrał wszystkie siły, żeby się nie wzdrygnąć.
— Wolałabym, żebyś nie mówił takich rzeczy! — powiedziała.
Michael spojrzał ponad jej ramieniem na Johna, który uniósł gazetę jeszcze wyżej i udawał, że wcale nie słucha ich rozmowy.
— Czyżbyś zamierzała mnie nawrócić? — spytał Michael niezbyt miłym tonem.
Cofnęła się o krok.
— Zrozum, chcemy tylko twojego dobra!
„My”, zawsze „my”! Nie „ja”, nie „ John”. My. Taktowne przypomnienie, że stanowią jedność. John i Francesca. Hrabia i hrabina. Francesca z pewnością nie chciała tego podkreślać, ale on tak to właśnie odbierał.
— A ja waszego — odparł Michael.
Nie zdziwiłby się, gdyby jakaś plaga — na przykład szarańczy — wtargnęła w tym momencie do salonu.
— Wiem o tym — odparła Francesca, nieświadoma jego udręki. — Nie wyobrażam sobie lepszego krewniaka od ciebie. Ale chciałabym, żebyś był szczęśliwy!
Michael zerknął znów w stronę Johna i rzucił mu spojrzenie, mówiące wyraźnie: „Ratuj!”.
John przestał udawać, że czyta, i odłożył gazetę.
— Francesco, kochanie! Michael jest dorosły. Pozwól, żeby był szczęśliwy w sposób, jaki najbardziej mu odpowiada.
Francesca zacisnęła wargi. Michael czuł wyraźnie, że jest poirytowana. Nie lubiła, gdy ktoś niweczył jej plany, a już z pewnością nie znosiła, gdy tłumaczono jej, że nie może kierować swoim światem — i zamieszkującymi go ludźmi — według własnego widzimisię.
— Muszę cię przedstawić mojej siostrze — oświadczyła.
— Już ją znam — odparł pospiesznie Michael. — Znam je wszystkie, prawdę mówiąc. Włącznie z tą, którą trzeba jeszcze prowadzić na pasku.
— Wcale nie trzeba… — zaczęła, urwała i zgrzytnęła zębami. — Doskonale wiem, że Hiacynta nie jest dla ciebie odpowiednia, ale za to Eloise…
— Nie zamierzam się żenić z Eloise! — odparł Michael ostro.
— Wcale nie sugerowałam, żebyś się z nią ożenił — wyjaśniła Francesca. — Wystarczy, że zatańczysz z nią raz czy drugi.
— Już to zrobiłem — przypomniał jej. — A na nic więcej mnie nie namówisz.
— Ale…
— Francesco! — odezwał się John.
Głos miał łagodny, niemniej jednak znaczyło to niewątpliwie: „Daj spokój!”.
Michael chętnie by go ucałował za tę interwencję. John oczywiście sądził, że ratuje stryjecznego brata tylko od niemądrego babskiego wtrącania się w nie swoje sprawy. Nie znał i nie mógł poznać prawdy: Michael rozpaczliwie usiłował się uwolnić od ogromu winy, który całkiem by go przytłoczył, gdyby — kochając żonę swego stryjecznego brata — zalecał się w dodatku do jej siostry!
Dobry Boże, miałby się żenić z Eloise Bridgerton? Czy Francesca chce go doprowadzić do samobójstwa?!
— Może wybralibyśmy się na spacer — zaproponowała nieoczekiwanie Francesca.
Michael wyjrzał przez okno. Resztki dziennego światła zgasły już na niebie.
— Chyba trochę za późno — zauważył.
— Wcale nie, jeśli będę w towarzystwie dwóch silnych mężczyzn — odparła. — A poza tym ulice Mayfair są dobrze oświetlone. Nic nam tu nie grozi. — Zwróciła się do męża: — Co ty na to, kochanie?
— Dziś wieczorem mam ważne spotkanie — odparł John, spoglądając na kieszonkowy zegarek. — Ale możecie przejść się we dwoje z Michaelem.
Najlepszy dowód, że John nie miał pojęcia o uczuciach stryjecznego brata.
— Zawsze się tak dobrze czujecie w swoim towarzystwie! — dorzucił.
Francesca odwróciła się do Michaela z uśmiechem, czym podbiła go jeszcze bardziej.
— Przejdziemy się? — spytała. — Marzę, by odetchnąć świeżym powietrzem, a nareszcie przestało padać! Przez cały dzień nie mogłam sobie znaleźć miejsca w domu…
— Oczywiście, że się przejdziemy — odparł Michael.
Wszyscy wiedzieli, że nie miewa żadnych ważnych spotkań. Zawsze dbał, by unikać jakichkolwiek zobowiązań.
A poza tym nie mógł się oprzeć prośbie Franceski. Wiedział, że powinien trzymać się z dala od niej i nie pozwalać sobie na żadne sam na sam, nie folgować pragnieniom. Czy zresztą warto narażać się na takie męki? I tak będzie w łóżku sam, nękany poczuciem winy i pożądaniem.
Ale kiedy Francesca uśmiechnęła się do niego, nie potrafił jej odmówić. I nie miał dość silnej woli, by wyrzec się godziny tylko we dwoje.
To wszystko, na co mógł liczyć. Nigdy nie dojdzie między nimi do pocałunku, do wymiany znaczących spojrzeń czy pieszczot. Nie będzie miłosnych szeptów ani jęków namiętności.
Mógł cieszyć się jedynie uśmiechem Franceski i jej towarzystwem. I godził się na taki marny los, żałosny dureń…
— Zaczekaj chwilę — powiedziała, zatrzymując się w drzwiach. — Muszę wziąć jakieś okrycie.
— Pospiesz się! — ponaglił ją John. — Jest już po siódmej.
— Pod opieką Michaela będę całkiem bezpieczna — odparła z beztroskim uśmiechem. — Ale pospieszę się, bez obawy! — Rzuciła mężowi prowokacyjny uśmieszek. — Zawsze jestem szybka, nie zaprzeczysz…
John wyraźnie się zaczerwienił, a Michael odwrócił wzrok. Wcale nie chciał dociekać, co dokładnie miały znaczyć słowa Franceski.
Wiedział doskonale, że znaczeń mogło być wiele, wszystkie z rozkosznie seksualnym podtekstem. A on zapewne przez następną godzinę będzie rozważał w duchu wszelkie możliwości, wyobrażając sobie, że ta uwaga była adresowana do niego.
Szarpnął węzeł krawata. Może powinien jednak wymówić się od tego spaceru z Francescą? Chyba rozsądniej wrócić do domu i wziąć zimną kąpiel. Albo jeszcze lepiej: znaleźć sobie jakąś chętną dziewczynę z długimi, kasztanowatymi włosami. I z niebieskimi oczyma, jeśli szczęście mu dopisze.
— Bardzo cię przepraszam — powiedział John po wyjściu Franceski.
Michael spojrzał na niego ze zdumieniem. Przecież John nigdy by nie nawiązał w rozmowie do intymnej aluzji swojej żony.
— Strasznie ci suszyła głowę tym ożenkiem — wyjaśnił John. — Jesteś jeszcze młody, nie musisz się koniecznie żenić.
— Jesteś młodszy ode mnie, a pognałeś do ołtarza! — odparował Michael, tylko po to, żeby się sprzeciwić.
— Owszem, ale ja spotkałem Francescę.
John bezradnie wzruszył ramionami, jakby wszelkie inne wyjaśnienia były zbędne. I rzeczywiście były.
— Jak chce mi suszyć głowę, niech suszy. Co mi to szkodzi? — odparł Michael.
— Oj szkodzi, szkodzi! Od razu to wyczytałem z twoich oczu.
I w tym właśnie tkwił sęk: John naprawdę potrafił mu czytać w myślach. Znał Michaela lepiej niż wszyscy inni. Gdy tylko coś go gryzło, John zawsze się zorientował. Prawdziwy cud, że teraz nie miał pojęcia, czym jego stryjeczny brat tak się zadręcza.
— Powiem jej, żeby dała ci spokój — obiecał John. — Choć możesz być pewny, że robi to tylko z życzliwości.
Michael zdobył się na wymuszony uśmiech. Nie był w stanie wykrztusić słowa.
— Dzięki, że zabierzesz ją na spacer — dodał John, wstając. — Przez cały dzień była podminowana. To przez ten deszcz. Mówiła, że nie może wytrzymać w domu.
— O której masz spotkanie? — zagadnął Michael.
— O dziewiątej — odparł John, kiedy przeszli do holu. — Z lordem Liverpoolem.
— Sprawy parlamentarne, nieprawdaż?
John skinął głową. Traktował swój udział w obradach Izby Lordów niesłychanie serio. Michael często się zastanawiał, czy on też podchodziłby do tego z taką powagą, gdyby się urodził parem.
Chyba nie. Ale w końcu to nie miało żadnego znaczenia…
Zauważył, że John pociera sobie skroń.
— Źle się czujesz? — spytał. — Wyglądasz trochę…
Nie dokończył, bo nie umiałby określić, jak właściwie John wygląda. Nie najlepiej — tego był pewny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki