Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mówiłam wszystkim, że jestem twoją żoną. Gdyby to była prawda…
Kiedy jej brat Thomas zostaje ranny na wojnie w amerykańskich koloniach, osierocona Cecilia Harcourt ma dwie równie złe możliwości: zamieszkać z apodyktyczną ciotką lub poślubić niesympatycznego i chciwego kuzyna. Zamiast tego wybiera trzecią opcję i udaje się w podróż przez Atlantyk, aby zaopiekować się bratem w czasie rekonwalescencji. Jednak po tygodniu poszukiwań w wojskowym szpitalu odnajduje nie brata, lecz jego najlepszego przyjaciela, przystojnego kapitana Edwarda Rokesby’ego. Jest nieprzytomny i rozpaczliwie potrzebuje jej opieki, a Cecilia przysięga sobie, że uratuje mu życie, nawet jeśli pozostanie przy nim będzie oznaczało… podanie się za jego żonę. Decyduje się zaryzykować całą swoją przyszłość dla mężczyzny, którego wcześniej znała tylko z listów od zaginionego brata, a teraz pokochała od pierwszego spojrzenia. Nie podejrzewa jednak, że kiedy Edward odzyska przytomność, także będzie miał kilka niespodzianek dla nowej pani Rokesby…
„Wspaniały romans, zawsze można liczyć na Julię Quinn! Powieść pełna sympatycznych postaci, zabawnych tête-à-tête, a autorka umiejętnie wykorzystuje romantyczne zwroty akcji w opowieści o jednym niewinnym kłamstwie, które odmienia życie dwojga ludzi”.
Allaboutromance.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Manhattan Czerwiec 1779 roku
Bolała go głowa.
Poprawka, potwornie bolała go głowa.
Nie potrafił jednak określić, co to jest za ból. Może dostał postrzał kulą z muszkietu? Wydawało się to prawdopodobne, skoro był akurat w Nowym Jorku (a może w Connecticut?) i służył jako kapitan w armii Jego Królewskiej Mości.
Trwała chyba jakaś wojna, z czego niejasno zdawał sobie w tej chwili sprawę.
Ale ten szczególny łoskot — jakby ktoś grzmocił w jego czaszkę armatą (uwaga, nie kulą armatnią, ale całą armatą) — zdawał się wskazywać, że rąbnięto go w głowę czymś o wiele cięższym niż kula.
Może kowadłem zrzuconym z drugiego piętra.
Jeśli jednak spojrzeć z pozytywnej strony, taki ból oznaczał, że żyje. Była to więc nie najgorsza sytuacja, zważywszy na fakt, iż najprawdopodobniej do niego strzelono.
Na wojnie, o której pomyślał… ginęli ludzie.
Z przerażającą regularnością.
Nie umarł zatem, co było dobre. Nie wiedział jednak dokładnie, gdzie się znajduje. Należało oczywiście otworzyć oczy. Lecz nawet mimo zaciśniętych powiek zdawał sobie sprawę, że jest dzień, a ponieważ lubił zawsze patrzeć z metaforycznie pozytywnej strony, był również całkiem pewny, że z tej dosłownej strony blask okaże się oślepiający.
A więc nie otwierał oczu.
Tylko słuchał.
Nie był sam. Nie mógł uchwycić sensu rozmowy, lecz docierał do niego stłumiony dźwięk słów i czuł, że ktoś się wokół niego krząta. Ludzie chodzili, stawiali jakieś rzeczy na stołach, przesuwali krzesło po podłodze.
Ktoś jęczał z bólu.
Głosy w większości należały do mężczyzn, lecz słychać było też przynajmniej jedną kobietę. Na tyle blisko niego, że wyczuwał jej oddech. Zajmowała się czymś, docierało do niego ciche brzmienie; wkrótce zrozumiał, że okrywa go kocem i dotyka jego czoła dłonią.
Podobały mu się ciche dźwięki, ledwie słyszalne pomruki i westchnienia, które zapewne wydawała nieświadomie. I przyjemnie pachniała, trochę cytryną, a trochę mydłem.
A trochę ciężką pracą.
Znał tę woń. Wydzielał ją również, choć zwykle zmieniała się już po chwili w wyraźny smród.
W jej przypadku była jednak dość przyjemna. No, może tylko trochę zbyt intensywna. Ciekawiło go, kim jest ta kobieta, która zajmuje się nim tak troskliwie.
— Jak on się dziś miewa?
Edward zesztywniał. Nie był pewien, czy chce, żeby ktokolwiek wiedział o jego powrocie do świadomości, a ten męski głos był nowy.
Chociaż nie był pewny, dlaczego się tego obawia.
— Tak samo — padła odpowiedź kobiety.
— Martwi mnie to. Jeśli się wkrótce nie ocknie…
— Wiem — odparła kobieta z lekką irytacją w głosie, która wydała mu się dziwna.
— Czy zdołała pani podać mu bulion?
— Tylko parę łyżek. Z obawy, żeby się nim nie zakrztusił, gdybym próbowała dać mu więcej.
Mężczyzna wydał pomruk świadczący o uznaniu.
— Niech mi pani przypomni, od jak dawna leży w tym stanie.
— Od tygodnia. Cztery dni przed moim przyjazdem i trzy potem.
Tydzień. Zastanowiło to Edwarda. Tydzień oznaczał, że teraz musi być… Marzec? Kwiecień?
Nie, chyba jednak luty. A znajduje się zapewne w Nowym Jorku, nie w Connecticut.
Nie wyjaśniało to jednak, czemu tak piekielnie boli go głowa. Najwyraźniej miał jakiś wypadek. Może go zaatakowano?
— Wciąż nie ma zmiany? — spytał mężczyzna, chociaż kobieta już to przecież powiedziała.
Musiała jednak mieć dużo więcej cierpliwości niż Edward, bo odparła cichym, czystym głosem:
— Nie, żadnej.
Mężczyzna wydał jakiś dźwięk, który wcale nie był pomrukiem. Edward jednak nie umiałby go określić.
— Ehm… — Kobieta odkaszlnęła. — Czy wie pan coś o moim bracie?
Jej brat? Kto był jej bratem?
— Obawiam się, że nie, pani Rokesby.
Pani Rokesby?
— Upłynęły już prawie trzy miesiące — powiedziała cicho.
Pani Rokesby? Edward gorąco pragnął, żeby wrócili do tego tematu. W Ameryce Północnej był, jak się orientował, tylko jeden Rokesby. On sam. Jeśli więc ona jest panią Rokesby…
— Myślę — odrzekł męski głos — że byłoby lepiej, aby skupiła się pani raczej na pielęgnowaniu męża.
Męża?
— Zapewniam pana — odparła, znów z odcieniem irytacji w głosie — że czuwam nad nim najlepiej, jak potrafię.
Mąż? Oni go nazywali jej mężem? Czyżby się ożenił? Nie mógł być żonaty. Jakże mógł poślubić kogoś i nie pamiętać o tym?
Kim była ta kobieta?
Serce zaczęło mu gwałtownie łomotać. Co się z nim u diabła stało?
— Czy on się nie poruszył? — spytał mężczyzna.
— Nie… nie sądzę.
Zbliżyła się do niego szybko. Dotknęła ręką jego policzka, potem klatki piersiowej, lecz mimo jawnego zaniepokojenia było w jej ruchach coś kojącego i niezaprzeczalnie trafnego.
— Edwardzie? — spytała, biorąc go za rękę. Pogładziła ją kilkakrotnie, muskając lekko palcami jego skórę. — Czy mnie słyszysz?
Powinien był odpowiedzieć. Martwiła się o niego. Jakiż dżentelmen nie chciałby złagodzić kobiecego niepokoju?
— Boję się, że możemy go stracić — rzekł mężczyzna dużo mniej łagodnie, niż Edward uznałby za właściwe.
— Wciąż jednak oddycha — odparła stanowczym tonem kobieta.
Mężczyzna nic nie odrzekł, ale musiał mieć minę pełną litości, bo kobieta powtórzyła, tym razem głośniej:
— Wciąż jednak oddycha.
— Pani Rokesby…
Edward poczuł, że palce kobiety zaciskają się wokół jego ręki. Potem położyła na niej drugą dłoń, lekko dotykając nadgarstków. Był to ledwie cień uścisku, ale on odczuł go całą swoją istotą.
— Wciąż oddycha, pułkowniku — powiedziała spokojnym, zdecydowanym głosem. — A póki oddycha, zostanę przy nim. Może nie jestem zdolna pomóc Thomasowi, ale…
Thomas. Thomas Harcourt. To się ze sobą łączyło. A więc musi być jego siostrą, Cecilią. Znaną mu dobrze.
Albo może i nie. Nigdy jej jeszcze nie spotkał, lecz czuł się tak, jakby ją znał. Pisywała do brata z pilnością niemającą sobie równej w regimencie. Thomas dostawał dwa razy tyle listów co Edward, choć Edward miał czworo rodzeństwa, a Thomas tylko jedną siostrę.
Cecilia Harcourt. Cóż ona u licha robi w Ameryce Północnej? Powinna być w Derbyshire, w miasteczku, które Thomas tak skwapliwie opuścił. Tym z ciepłymi źródłami. Matlock. Nie, Matlock Bath.
Edward nigdy tam nie był, uważał, że musi to być urocze miejsce. Choć Thomas sądził inaczej, rzecz jasna: lubił gwarne miejskie życie i nie mógł się doczekać nominacji oficerskiej oraz wyjazdu. Cecilia różniła się jednak od niego. W jej listach miasteczko z Derbyshire było jak żywe. Edward niemal czuł, że mógłby rozpoznać jej sąsiadów, gdyby się tam wybrał z wizytą.
Miała żywy, błyskotliwy umysł. O Boże, jak bardzo żywy. Thomas tak się zwykle zaśmiewał z tych listów, że Edward w końcu poprosił, by czytał je na głos.
Pewnego dnia, kiedy Thomas ślęczał nad odpowiedzią, Edward tyle razy mu przerywał, że Thomas w końcu odsunął krzesło i odłożył pióro.
— Sam do niej napisz — powiedział.
No i Edward to zrobił.
Nie bezpośrednio, rzecz jasna. Nigdy by tak nie uczynił, byłoby to coś skrajnie niestosownego. Nie pozwoliłby sobie obrazić jej w ten sposób. Dopisywał jednak po kilka słów na końcu listów Thomasa, a w jej odpowiedziach zawsze było kilka linijek przeznaczonych dla niego.
Thomas miał jej miniaturę. I choć mówił, że namalowano ją kilka lat temu, to Edward często się jej przyglądał. Patrzył uważnie na portrecik młodej kobiety i zastanawiał się, czy jej włosy rzeczywiście mają tak złocisty kolor i czy naprawdę uśmiecha się w taki sposób, z tajemniczo zaciśniętymi wargami.
Sądził zresztą, że tak nie jest. Nie wydawała mu się kobietą pełną sekretów. Uśmiech jej winien więc być pogodny i szczery. Sądził nawet, że spotka ją być może, kiedy ta przeklęta wojna wreszcie się skończy. Nigdy jednak nie powiedział nic Thomasowi.
Byłoby to dziwne.
A teraz Cecilia była tutaj. W koloniach. Nie miało to sensu. Ale co z tego? Edward został ranny w głowę, Thomas, jak się wydawało, zaginął bez wieści, a…
Edward starał się z całej siły, żeby myśleć.
…a on się najwyraźniej ożenił z Cecilią Harcourt.
Uniósł powieki, usiłując skoncentrować wzrok na wpatrzonej w niego zielonookiej kobiecie.
— Cecilio?
Cecilia miała całe trzy dni, by wyobrazić sobie, co Edward Rokesby powie, gdy się w końcu ocknie. Zastanawiała się nad różnymi możliwościami, a najbardziej prawdopodobną z nich były słowa:
— Kim pani, do diabła, jest?
Albowiem wbrew temu, co myślał pułkownik Stubbs i wszyscy inni w tym raczej skromnie wyposażonym szpitalu wojskowym, nie nazywała się Cecilia Rokesby, tylko Cecilia Harcourt, i bynajmniej nie była żoną całkiem przystojnego, ciemnowłosego mężczyzny leżącego obok na łóżku.
A całe to nieporozumienie wynikało z tego, że podała się za żonę owego mężczyzny. Oświadczyła to jego dowódcy, dwóm żołnierzom i jednemu urzędnikowi.
Wtedy wyglądało to na dobry pomysł.
Niełatwo jej przyszło wyruszyć do Nowego Jorku. Zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw podróży do targanych wojną kolonii, nie mówiąc już o przepłynięciu burzliwego północnego Atlantyku. Ale jej ojciec zmarł, później zaś otrzymała wiadomość, że Thomas został ranny, a jej wstrętny kuzyn zaczął się kręcić koło Marswell…
Nie mogła pozostać w Derbyshire.
Nie miała jednak dokąd się udać.
A zatem podjęła jedyną, zapewne raptowną, decyzję w życiu, spakowała manatki, zakopała srebra w ogrodzie i zapłaciła za rejs z Liverpoolu do Nowego Jorku. Gdy tam jednak przybyła, nigdzie nie mogła znaleźć Thomasa.
Odnalazła jego regiment, nikt jednak nie potrafił udzielić odpowiedzi, co się z nim stało, a kiedy wciąż się dopytywała, wojskowi przepędzali ją jak natrętną muchę. Ignorowano ją lub traktowano z góry, a zapewne też okłamywano. Wydała niemal wszystkie pieniądze, dlatego jadła tylko raz dziennie. Mieszkała w pensjonacie dla kobiet razem z inną lokatorką, która mogła być prostytutką; albo może i nie. (Z pewnością odwiedzali ją jacyś mężczyźni, pytanie tylko, czy jej za te wizyty płacili. Cecilia musiała przyznać, że raczej miała taką nadzieję, gdyż cokolwiek owa niewiasta robiła, wykonywała to bardzo pilnie).
Wreszcie po blisko tygodniu bezskutecznych starań Cecilia usłyszała, jak jeden żołnierz mówił drugiemu, że kilka dni wcześniej przywieziono do szpitala nieprzytomnego mężczyznę rannego w głowę. Nazywał się Rokesby.
Musiał to być Edward Rokesby.
Cecilia nigdy go nie widziała, ale ponieważ był najlepszym przyjacielem jej brata, czuła się tak, jakby go znała. Wiedziała na przykład, że pochodził z Kent, był drugim synem hrabiego Manstona, miał jednego młodszego brata we flocie, a drugiego w Eton oraz zamężną, lecz bezdzietną siostrę, i że najbardziej mu brakowało na obczyźnie musu z agrestu, jaki robiła jego kucharka.
Starszy brat miał na imię George. Cecilię zaskoczyło, gdy Edward przyznał w listach, że wcale mu nie zazdrości pozycji dziedzica majątku. Pewnego razu napisał, że hrabiowski tytuł jest czymś, co nieznośnie odbiera człowiekowi swobodę, a on wiedział, że jego miejsce jest w wojsku, by mógł się bić za króla i ojczyznę.
Cecilia przypuszczała, że ktoś z zewnątrz mógłby być zszokowany wielką zażyłością widoczną w korespondencji, wiedziała jednak, że wojna zmienia ludzi w filozofów. Może właśnie dlatego Edward Rokesby zaczął dopisywać na końcu listów Thomasa po kilka zdań przeznaczonych tylko dla niej? Wymiana myśli z nieznajomą mogła być pewną pociechą. Nietrudno zdobyć się na bezpośredniość wobec kogoś, kto nigdy nie zasiądzie z tobą przy obiedzie.
Tak się przynajmniej domyślała. Może zresztą pisał to samo w listach do swojej rodziny i przyjaciół w hrabstwie Kent? Wiedziała od brata, że Edward był już „praktycznie zaręczony” z sąsiadką. Z pewnością pisywał również i do niej.
Nie wyglądało to zresztą tak, jakby Edward naprawdę z nią korespondował. Zaczęło się od krótkich wzmianek Thomasa typu „Edward mówi to i to” lub „zastanawia mnie, że kapitan Rokesby uważa…”.
Kilka z tych wzmianek było niezwykle zabawnych i Cecilia, tkwiąc w Marswell wśród coraz wyższych rachunków i obojętności ojca, z chęcią się nieoczekiwanie uśmiechała przy ich lekturze. Zaczęła więc z grzeczności dodawać po kilka słów do własnych listów: „powiedz, proszę, kapitanowi Rokesby’emu…”, a później: „z pewnością kapitan Rokesby ucieszy się, słysząc, że…”.
Pewnego zaś dnia w liście brata znalazła cały ustęp napisany inną ręką. Były to zwięzłe pozdrowienia, kilka słów o polnych kwiatach i podpis:
„Z oddaniem
kapitan Edward Rokesby”.
Z oddaniem.
Uśmiechnęła się wtedy niemądrze, jakby była osobą całkowicie pozbawioną rozumu. Marzyła o mężczyźnie, którego nigdy nie spotkała!
No i pewnie nigdy nie spotka.
Nic jednak nie mogła poradzić na swój smutek. Nieważne, że letnie słońce błyszczało na lustrze jezior — bez brata w Derbyshire jej dni zawsze były szare. Przemijały z wolna, jeden za drugim, prawie nie różniąc się od siebie. Prowadziła dom, układała budżet i troszczyła się o ojca, mimo że on wcale tego nie zauważał. Od czasu do czasu odbywały się jakieś zabawy, lecz niemal połowa mężczyzn w jej wieku zaciągnęła się do wojska, więc na bale przychodziło zawsze dwa razy więcej dam niż dżentelmenów.
Skoro więc syn hrabiego napisał do niej o polnych kwiatach… drgnęło jej serce.
Doprawdy, było to od lat coś najbardziej zbliżonego do flirtu.
Kiedy jednak podjęła decyzję o podróży do Nowego Jorku, myślała o bracie, nie o Edwardzie Rokesbym. A gdy nadszedł list z wiadomością od dowódcy Thomasa…
Był to najgorszy dzień w jej życiu.
List zaadresowano, rzecz jasna, do ojca. Cecilia podziękowała posłańcowi i upewniła się, czy dano mu coś do zjedzenia. Nie wspomniała ani słowem, że Walter Harcourt zmarł niespodziewanie trzy dni wcześniej. Zabrała złożony list do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz, a potem patrzyła na niego długą minutę, nim zebrała się na odwagę, by podważyć palcem woskową pieczęć.
W pierwszej chwili poczuła ulgę. Obawiała się bowiem, że list mówi o śmierci Thomasa, a ona nie ma już nikogo na świecie. Wiadomość, że został ranny, była zatem istnym błogosławieństwem.
Potem zjawił się jednak kuzyn Horace…
Cecilia nie była zaskoczona jego obecnością na pogrzebie ojca. Ludzie zjawiają się w takich okolicznościach, nawet jeśli nie łączy ich bliska przyjaźń z krewnym. Lecz Horace nie odjechał. O Boże, jakiż on był nudny! Wciąż coś gadał i gadał, a Cecilia nie mogła się nigdzie ruszyć, by zaraz nie szedł za nią, zapewniając, jak bardzo zależy mu na jej dobrobycie.
Co gorsza, zaczął robić aluzje do Thomasa. Uświadamiał, że bardzo niebezpiecznie jest służyć jako żołnierz w koloniach. I że wszyscy odetchną z ulgą, jeśli Thomas wróci na należne mu miejsce jako właściciel Marswell.
A tym, czego nie mówił, było rzecz jasna przekonanie, że jeśli Thomas nie wróci, to on, Horace, odziedziczy cały majątek.
Przeklęty, nonsensowny majorat! Cecilia wiedziała, że powinna szanować przodków, lecz gdyby mogła cofnąć czas i stanąć oko w oko ze swoim dziadkiem, chętnie by mu skręciła kark. Kupił ziemię, wybudował na niej dom i łudząc się mirażem dynastycznej wielkości, uczynił majątek majoratem. Marswell przechodziło więc z ojca na syna, a jeśli syna nie było, to na najbliższego męskiego krewnego. Nieważne, że Cecilia mieszkała w tym domu całe życie, znała wszystkie jego zakamarki, a służba ufała jej i szanowała ją. Gdyby Thomas zmarł, kuzyn Horace z miejsca przybyłby z Lancashire i objął wszystko w posiadanie.
Cecilia próbowała utrzymać go w niewiedzy o ranie Thomasa, ale takiej wiadomości nie dało się ukryć. Jakiś życzliwy sąsiad musiał coś powiedzieć, bo Horace dzień po pogrzebie oświadczył, iż jako najbliższy męski krewny Cecilii musi zadbać o jej dobrobyt.
No i oczywiście powiedział, że powinni się pobrać.
Nie, pomyślała Cecilia. Nie, stanowczo nie powinni.
— Musisz liczyć się z faktami — rzekł, robiąc krok w jej kierunku. — Zostałaś sama. Nie możesz długo mieszkać w Marswell bez przyzwoitki.
— Pojadę do naszej starej ciotki — powiedziała.
— Do Sophie? — spytał lekceważąco. — Przecież ona ledwie sobie zdaje sprawę, co się wokół niej dzieje.
— To do drugiej. Do Dorcas.
Zmrużył oczy.
— Nie znam jej zbyt dobrze.
— Nic dziwnego — odparła Cecilia. — To ciotka mojej matki.
— A gdzież ona mieszka?
Dorcas była wprawdzie tworem wyobraźni Cecilii, ale wiedziała, że babka była Szkotką, więc powiedziała:
— W Edynburgu.
— Chciałabyś zostawić dom?
Jeśli oznaczało to uniknięcie małżeństwa z kuzynem, odpowiedź brzmiała „tak”.
— Nauczę ja cię rozumu — mruknął i nim zdołała się zorientować, co miał zamiar zrobić, pocałował ją.
Cecilia nabrała gwałtownie powietrza, gdy ją puścił, a potem dała mu w twarz.
Horace odwzajemnił się tym samym, a tydzień później Cecilia wyruszyła do Nowego Jorku.
Podróż trwała pięć tygodni, więcej niż potrzebowała, by gruntownie przemyśleć swoją decyzję. Nie miała jednak pojęcia, co jej pozostało. Nie wiedziała, dlaczego Horace koniecznie chciał ją poślubić, skoro i tak odziedziczyłby Marswell. Mogła tylko przypuszczać, że miał kłopoty finansowe i musiał gdzieś zamieszkać. Gdyby się z nią ożenił, zaraz by się wprowadził, w nadziei, że Thomas nigdy nie wróci.
Cecilia wiedziała, że małżeństwo z kuzynem byłoby rozsądnym wyborem. Gdyby Thomas zmarł, mogłaby pozostać w ukochanym domu z dzieciństwa. Mogłaby też przekazać go później własnym dzieciom.
Tylko że, niestety, te dzieci byłyby również dziećmi Horace’a, a myśl o dzieleniu łoża z tym człowiekiem… o życiu z tym człowiekiem…
Nie mogła tak zrobić. Marswell nie było tego warte.
Znalazła się w niełatwej sytuacji. Horace nie mógł co prawda zmusić jej do zgody na swoje zaloty, ale potrafił uprzykrzyć jej życie, no i miał też rację pod jednym względem: nie mogła pozostać w Marswell na czas nieokreślony bez przyzwoitki. Miała ledwie dwadzieścia dwa lata i choć przyjaciele i sąsiedzi daliby jej pewną swobodę manewru ze względu na okoliczności, samotna młoda kobieta byłaby zachętą do plotek. Jeśli Cecilia miała zadbać o swoją reputację, musiała przygotować się do wyjazdu.
Było w tym tyle ironii, że chciało jej się krzyczeć. Miała zachować dobre imię, wyruszając w samotną podróż za ocean. Musiała jedynie zadbać o to, by nikt w Derbyshire o tym nie wiedział.
Thomas był jej starszym bratem, opiekunem i najbliższym przyjacielem. Ze względu na niego zamierzała zdecydować się na podróż, choć dobrze wiedziała, iż będzie ona ryzykowna i być może bezowocna. Mężczyźni umierali od zakażeń dużo częściej niż od ran odniesionych na polu walki. Zdawała sobie sprawę, że gdy ona dotrze do Nowego Jorku, brat może już nie żyć.
Tylko że nie spodziewała się, by rzeczywiście umarł.
Właśnie w tym wirze rozterek i braku nadziei usłyszała o ranie Edwarda. Gorąco pragnęła pomóc komukolwiek i właśnie ta chęć pomocy zawiodła ją do szpitala. Jeśli nie może czuwać nad bratem, niech przynajmniej zrobi to dla jego najlepszego przyjaciela. Podróż do Nowego Świata nie może spełznąć na niczym.
Szpital okazał się kościołem zajętym przez armię brytyjską, co już samo w sobie było osobliwe. Kiedy spytała, czy może zobaczyć Edwarda, dano jej niedwuznacznie do zrozumienia, że nie jest tam mile widziana. Kapitan Rokesby był oficerem, jak poinformował ją wartownik ze spiczastym nosem, a także synem hrabiego, czyli kimś zbyt ważnym, by przyjmować wizyty niżej postawionych osób.
Cecilia próbowała zrozumieć, co właściwie wartownik miał na myśli, gdy spojrzał na nią wyniośle i oznajmił, że kapitana Rokesby’ego mogą odwiedzać tylko wojskowi i rodzina.
A wtedy Cecilia palnęła:
— Jestem jego żoną!
Gdy to powiedziała, nie było już odwrotu.
Nie wpuszczono by jej wprawdzie nawet i wtedy, zapewne zostałaby więc bezlitośnie wyrzucona ze szpitala, gdyby nie obecność dowódcy Edwarda. Pułkownik Stubbs nie był najserdeczniejszym z ludzi, lecz wiedział o przyjaźni Edwarda i Thomasa, nie zdziwiła go zatem wiadomość, że Edward poślubił siostrę swojego przyjaciela.
Nim Cecilia zdołała choćby pomyśleć, snuła już całą opowieść o zalotach podczas korespondencji i zawarciu małżeństwa per procura na statku.
Choć było to zdumiewające, wszyscy jej uwierzyli.
Nie żałowała jednak swego kłamstwa. Nie można było zaprzeczyć, że stan Edwarda polepszył się pod jej opieką. Zwilżała mu gąbką czoło, gdy gorączkował, i przewracała z boku na bok najlepiej, jak potrafiła, zapobiegając odleżynom. Prawda, że oglądała przy tej okazji więcej jego ciała, niż wypadało damie, ale wymogi obyczajności muszą ulec złagodzeniu podczas wojny.
No i nikt przecież nie znał prawdy.
Powtarzała to sobie niemal co godzinę. Znajdowała się pięć tysięcy mil od Derbyshire. Każdy, kogo znała, sądził, że wyjechała do ciotki. Prócz tego Harcourtowie nie obracali się w tych samych kręgach, co rodzina Rokesbych. Może Edward mógł stać się przyczyną plotek w dobrym towarzystwie, ale Cecilia z pewnością nie — i nie istniała możliwość, by plotki o drugim synu hrabiego Manstona zdołały dotrzeć do mieściny takiej jak Mattlock Bath.
Co zrobi, gdy on w końcu odzyska przytomność?
No cóż, uczciwie mówiąc, nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Nieważne, co by się wtedy stało. Wśród mnóstwa rozpatrywanych przez nią możliwości żadna nie przewidywała, by mógł ją rozpoznać.
— Cecilio? — powiedział. Spojrzał na nią, mrugając powiekami, a ona w oszołomieniu wpatrywała się jak zahipnotyzowana w jego zdumiewająco błękitne oczy.
Powinna była wiedzieć, jaki mają kolor.
Po chwili zrozumiała, że to wręcz groteskowe. Nie miała żadnego powodu, żeby znać ich barwę.
A jednak w jakiś dziwny sposób… powinna była ją znać.
— Odzyskałeś przytomność? — odezwała się niemądrze. Usiłowała powiedzieć coś więcej, lecz słowa utknęły jej w gardle. Walczyła o oddech, ogarnięta uczuciem, którego nie potrafiła nazwać. Wyciągnęła drżącą dłoń i dotknęła jego czoła, nie wiedząc, czemu to robi; nie miał już gorączki od ponad dwóch dni. Przepełniała ją jednak chęć, by go dotknąć, poczuć palcami to, na co patrzyła.
Odzyskał świadomość.
Był żywy.
— Proszę się cofnąć — zażądał pułkownik Stubbs — i wezwać doktora.
— Niech pan sam wezwie doktora! — parsknęła, odzyskując nieco rozsądku. — Jestem jego żo…
Urwała. Nie mogła jawnie kłamać wobec Edwarda.
Pułkownik Stubbs pojął jednak, co chciała powiedzieć, i mruknąwszy niezrozumiale coś nieprzyzwoitego, wycofał się, żeby poszukać lekarza.
— Cecilio? — powtórzył Edward. — Skąd się tu wzięłaś?
— Wyjaśnię ci za chwilę — wyszeptała pospiesznie. Pułkownik miał wkrótce wrócić, a ona wolała nie wyjaśniać niczego w obecności innych osób. Lecz nie mogła pozwolić, żeby ją wydał, dodała więc jedynie: — Na razie…
— Gdzie ja jestem? — przerwał jej.
Chwyciła za koc. Edwardowi przydałaby się dodatkowa poduszka, ale z powodu jej braku pled musiał wystarczyć. Pomagając mu podsunąć się wyżej na łóżku, wsunęła koc za plecy chorego i powiedziała:
— W szpitalu.
Rozejrzał się nieufnie po sali. Architektura świadczyła o tym, że to budowla sakralna.
— Z witrażami?
— No bo przedtem był to kościół. A teraz szpital.
— Ale gdzie? — spytał z pewnym zniecierpliwieniem.
Ręce jej znieruchomiały. Coś tu było nie w porządku. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
— W Nowym Jorku.
Zmarszczył brwi.
— A ja sądziłem, że…
Czekała, lecz nie skończył zdania.
— A ty myślałeś, że gdzie jesteś? — spytała.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bezmyślnie, a potem odpowiedział:
— Nie wiem. Byłem… — urwał i twarz mu się boleśnie skrzywiła, jakby intensywne myślenie sprawiało mu ból. — Chyba w Connecticut — powiedział w końcu.
Cecilia wyprostowała się powoli.
— Udałeś się do Connecticut.
Rozchylił wargi.
— Udałem się?
— Tak. Byłeś tam ponad miesiąc.
— Co takiego? — Coś błysnęło w jego oczach. Cecilia uznała, że to może lęk.
— Nie przypominasz sobie? — spytała.
Zaczął mrugać powiekami dużo szybciej niż normalnie.
— Mówisz, że ponad miesiąc?
— Tak mi powiedziano. Jestem tu od niedawna.
— Ponad miesiąc — powtórzył znowu. A potem potrząsnął głową. — Jak to możliwe…
— Nie możesz się przemęczać — powiedziała, zbliżając się, żeby znów wziąć go za rękę. Zdawało się go to uspokajać. A na pewno uspokajało ją samą.
— Nie pamiętam… czy naprawdę byłem w Connecticut. — Spojrzał na nią gniewnie i ścisnął boleśnie jej rękę. — Jakże zdołałem wrócić do Nowego Jorku?
Wzruszyła bezradnie ramionami. Nie znała odpowiedzi, którą pragnął usłyszeć.
— Nie wiem. Szukałam Thomasa i usłyszałam, że ty tu jesteś. Znaleziono cię koło Kip’s Bay z raną w głowie.
— Szukałaś Thomasa — powtórzył za nią, a ona niemal widziała, jak mąci mu się w myślach. — Dlaczego szukałaś Thomasa?
— Dostałam list, że został ranny, ale teraz gdzieś zniknął i…
Edward zaczął ciężko dyszeć.
— Kiedy wzięliśmy ślub?
Cecilia otwierała już usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zdołała tylko wyjąkać kilka bezużytecznych sylab. Czy on naprawdę myśli, że są małżeństwem? Przecież nigdy jej nie widział.
— Nie pamiętam — jęknął.
Cecilia ostrożnie dobrała słowa i spytała:
— Czego nie pamiętasz?
Spojrzał na nią półprzytomnie.
— Nie wiem.
Wiedziała, że powinna go jakoś pocieszyć, ale mogła się w niego jedynie wpatrywać. Oczy miał puste, a skóra, i tak już blada z powodu choroby, wydawała się teraz wręcz szara. Chwycił za skraj łóżka, jakby to był brzeg szalupy ratunkowej, a ona miała chęć zrobić to samo. Sala zaczęła wirować wokół niej, zwężając się w ciasny, wąski tunel.
Ledwie mogła oddychać.
A on wyglądał tak, jakby miał lada chwila rozlecieć się na kawałki.
Zmusiła się, żeby spojrzeć mu w oczy, i zadała jedno jedyne pytanie:
— Czy przypominasz sobie cokolwiek?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki