Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsze sekrety świata bridgertonów prosto od lady Whistledown, nieuchwytnej autorki kroniki towarzyskiej z okresu regencji!
Julia Quinn zachwyca: Czarujący łowca posagów zostaje złapany przez najbardziej pożądaną debiutantkę sezonu… Teraz zaś musi udowodnić, że chce skraść serce, a nie majątekdamy.
Suzanne Enoch zwodzi: Niewinna panienka, która całe życie starannie unikała skandali, nagle – i w tajemnicy - staje się obiektem zalotów najbardziej znanego londyńskiego hulaki.
Karen Hawkins kusi: Ciągle podróżujący wicehrabia wraca do domu, by ożywić namiętny ogień swojegomałżeństwa… Tu jednak odkrywa, że niełatwo mu będzie ponownie zdobyć swą piękną, nieprzejednaną żonę.
Mia Ryan czaruje: Prześliczna, niezależna służąca traci głowę, kiedy szarmancki książę okazuje jej romantyczne zainteresowanie… co prowadzi do skandalu, który może zrujnować ich oboje.
Tego wszystkiego dowiecie się tylko od lady Whistledown!
„Jeśli nigdy nie czytaliście opowieści romantycznych, zacznijcie od tej książki!”
„Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Julia Quinn
Kiedy Julia Quinn w swojej przełomowej powieści Książę i ja zaprezentowała czytelnikom lady Whistledown, nie śniło się jej, że ta postać zacznie żyć własnym życiem. Czytelniczki zafascynowała tajemnica jej tożsamości, koreański wydawca Julii został wręcz zmuszony do stworzenia portalu internetowego, żeby fani mogli omawiać jej książki.
Autorka dwunastu powieści i czterech noweli dla Avon Books ukończyła Harvard i Radcliffe, a mieszka z rodziną na Zachodnim Wybrzeżu.
Można ją odwiedzić na stronie www.juliaquinn.com.
Dla czytelników z wszystkich zakątków świata, którzy zbyt mocno pokochali lady W., by pozwolić jej odejść. Także dla Paula, chociaż on za osobiste zwycięstwo uznał fakt, że udało mi się wpleść w tytuł słowo z Gwiezdnych wojen.
Najbardziej pożądane w tym tygodniu wydaje się zaproszenie na kolację do lady Neeley, która odbędzie się we wtorek wieczorem. Lista gości nie jest zbyt długa ani wyjątkowo ekskluzywna, jednakże wnioskując z pogłosek, jakie rozeszły się w zeszłym roku po podobnej kolacji, a ściśle biorąc, pochwałach menu, cały Londyn — zwłaszcza ten szerszy w talii — rwie się do udziału w tegorocznym wydarzeniu.
Autorka nie została zaszczycona zaproszeniem, dlatego musiała zostać w domu z dzbanem wina, bochnem chleba i tą rubryką, ale, drogi Czytelniku, nie lituj się nad nią. W przeciwieństwie do tych, którzy wezmą udział w nadchodzącej kolacji, autorka nie musi wysłuchiwać lady Neeley!
„Kronika Towarzyska Lady Whistledown”, 27 maja 1816 roku
Teoretycznie wieczór mógłby potoczyć się gorzej, ale Tillie Howard nie wyobrażała sobie, co musiałoby wówczas nastąpić.
Nie chciała jechać na proszoną kolację u lady Neeley, lecz rodzice się uparli, więc teraz siedziała przy stole, starając się nie ogłuchnąć, gdyż głos gospodyni, lady Neeley — której osoba w londyńskim towarzystwie czasem budziła grozę, a czasem była obiektem drwin — brzmiał jak niemiły dla ucha odgłos drapania paznokciem po szkle.
Tillie starała się także zignorować własny żołądek, od co najmniej godziny domagający się pożywienia. Na zaproszeniu podano godzinę siódmą wieczorem, zatem Tillie z rodzicami — księciem i księżną Canby — przybyli na miejsce wcześnie, o wpół do ósmej, spodziewając się, że o ósmej zostaną wprowadzeni do jadalni. Ale dochodziła dziewiąta, a nic nie wskazywało na to, by lady Neeley miała zamiar porzucić konwersację z gośćmi na rzecz posiłku.
Jednak najbardziej — i to do tego stopnia, że najchętniej by uciekła, gdyby znalazła odpowiednią wymówkę — Tillie starała się zignorować mężczyznę stojącego obok niej.
— Przyjemny gość, daję słowo — grzmiał Robert Dunlop z jowialnością, która czasami jest efektem wypicia nieco zbyt dużej ilości wina. — Zawsze gotów do zabawy.
Tillie uśmiechnęła się wymuszenie. Mężczyzna mówił o jej bracie, Harrym, który niemal rok wcześniej zginął w bitwie pod Waterloo. Początkowo cieszyła się, że poznała pana Dunlopa; kochała brata i tęskniła za nim tak mocno, że czasami brakowało jej tchu. Wydawało się jej, że wspaniale będzie porozmawiać o ostatnich dniach Harry’ego z jego towarzyszem broni.
Niestety, Robert Dunlop mówił dużo, ale nie to, co chciałaby usłyszeć.
— Wciąż o pani wspominał — ciągnął, chociaż to samo powiedział dziesięć minut temu. — Tylko że…
Tillie zdobyła się jedynie na mrugnięcie, nie chcąc zachęcać mężczyzny do dalszych zwierzeń. To się z pewnością nie skończy dobrze.
Pan Dunlop spojrzał na nią z ukosa.
— Tylko że opisywał panią jako bardzo kościstą osóbkę o krzywych warkoczykach.
Tillie delikatnie dotknęła swojej wykwintnej koafiury. Nie zdołała się powstrzymać.
— Kiedy Harry wyjeżdżał na kontynent, faktycznie nosiłam krzywe warkoczyki — odparła, uznając, że jej kościstość nie wymaga już tak szczegółowego omówienia.
— Bardzo panią kochał — dodał pan Dunlop. Jego głos zabrzmiał zaskakująco miękko i życzliwie, czym zwrócił na siebie uwagę rozmówczyni. Może nie powinna tak pochopnie go oceniać. Robert Dunlop chce jak najlepiej. Ma dobre serce, jest całkiem przystojny i świetnie wygląda w mundurze. Harry zawsze pisał o nim z wielką sympatią; nawet teraz Tillie nie mogła się powstrzymać od nazywania go w myślach „Robbie”. Może jednak ma w sobie coś więcej. Może to nadmiar wina jest przyczyną, że tak się zachowuje. Może…
— Wyrażał się o pani w samych superlatywach. W samych! — powtórzył Robbie, zapewne po to, by podkreślić wagę wypowiadanych słów.
Tillie tylko kiwnęła głową. Brakowało jej brata, chociaż już zrozumiała, że Harry opisał ją swoim towarzyszom broni jako chudą ciamajdę.
Robbie pokiwał głową.
— Mówił, że pod piegami jest pani najlepszą z kobiet.
Tillie zaczęła wzrokiem szukać wyjścia i przygotowywać się do ucieczki. Przecież może udać, że oberwał się jej rąbek u dołu spódnicy albo złapał ją silny kaszel.
Robbie pochylił się, by przyjrzeć się jej piegom.
Albo śmierć. Jej dramatyczny zgon na pewno zasłużyłby na wzmiankę w jutrzejszej „Kronice”, mimo to Tillie była niemal gotowa spróbować. Wszystko, byleby zakończyć tę rozmowę.
— On prawie stracił nadzieję, że wyjdzie pani za mąż — dodał Robbie, po przyjacielsku kiwając głową. — Zawsze przypominał nam o pani wielkim posagu.
Tego było za wiele. Jej brat spędzał czas na polu walki, błagając innych, by się z nią ożenili, używając jej posagu (w przeciwieństwie do urody czy też, broń Boże, jej serca) jako głównego argumentu, który miał przyciągnąć zalotników.
Po czym oczywiście zginął w bitwie, zanim ona sama zdążyła go za to zabić.
— Muszę iść — wyrzuciła z siebie Tillie.
Robbie rozejrzał się wokoło.
— Dokąd?
Dokądkolwiek.
— Na zewnątrz — odparła, mając nadzieję, że takie wyjaśnienie wystarczy.
Robbie zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał, po czym podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, w stronę drzwi.
— Och — powiedział. — No, myślę… o, przyszedłeś!
Tillie odwróciła się, by sprawdzić, komu udało się odwrócić uwagę pana Dunlopa. W ich stronę zmierzał wysoki dżentelmen w takim samym mundurze, jaki nosił Robbie, tylko w przeciwieństwie do niego wyglądał… niebezpiecznie.
Miał ciemnoblond włosy, oczy zaś… z odległości trzech jardów Tillie nie mogła określić ich koloru, ale to nieważne, gdyż cała reszta na pewno przyprawiłaby każdą młodą damę o drżenie kolan. Miał szerokie ramiona, idealną postawę, a twarz godną tego, by wykuć ją w marmurze.
— Thompson! — zawołał Robbie. — Miło cię widzieć.
Thompson, pomyślała Tillie, w myślach kiwając głową. To na pewno Peter Thompson, najbliższy przyjaciel Harry’ego. Brat wspominał o nim niemal w każdym liście, lecz najwyraźniej nigdy go porządnie nie opisał, bo inaczej Tillie byłaby przygotowana na to, że stanie obok niej grecki bóg. Choć gdyby nawet pokusił się o opisanie Petera, zapewne skwitowałby wygląd przyjaciela słowami w rodzaju: „Wygląda jak wszyscy inni”.
Mężczyźni nigdy nie zwracają uwagi na szczegóły.
— Znasz lady Matyldę? — zwrócił się Robbie do Petera.
— Tillie — zamruczał nowo przybyły, ujmując jej wyciągniętą dłoń i składając na niej pocałunek. — Proszę wybaczyć. Nie powinienem tak się spoufalać, ale Harry zawsze tak panią nazywał.
— Nic się nie stało — odparła, delikatnie kręcąc głową. — Ja muszę się powstrzymywać, by pana Dunlopa nie nazywać Robbiem.
— Ależ bardzo proszę! — odezwał się życzliwie Robbie. — Wszyscy tak się do mnie zwracają.
— Zatem Harry o nas pisał? — pytał Peter.
— W każdym liście.
— Był do pani bardzo przywiązany — powiedział Peter. — Często o pani opowiadał.
— Tak, wiem o tym od pana Robbiego — skrzywiła się Tillie.
— Nie chciałem, żeby pani pomyślała, że Harry zapomniał o swej siostrze — wyjaśnił Robbie. — O, moja matka!
Zarówno Tillie, jak i Peter spojrzeli na niego, zaskoczeni nagłą zmianą tematu.
— Lepiej się schowam — zamruczał Robbie i ukrył się za dużą rośliną w doniczce.
— I tak go znajdzie — stwierdził Peter z kpiącym uśmieszkiem.
— Matkom zawsze się to udaje — przytaknęła.
Zapadła cisza; Tillie niemal zapragnęła, żeby Robbie wrócił i wypełnił milczenie swoją przyjazną, chociaż chwilami niedorzeczną paplaniną. Nie wiedziała, o czym rozmawiać z Peterem Thompsonem i jak się przy nim zachować. Poza tym wciąż się zastanawiała — pewnie dusza jej brata zaśmiewa się w tej chwili, niech go zaraza — czy stojący obok mężczyzna myśli przede wszystkim o jej posagu i jego wielkości oraz ile razy Harry opisywał go jako największy przymiot siostry.
Ale wtedy jej towarzysz powiedział coś nieoczekiwanego:
— Gdy tylko tu wszedłem, od razu panią rozpoznałem.
Tillie spojrzała na niego zaskoczona.
— Naprawdę?
Jego oczy — teraz zdała sobie sprawę, że są hipnotycznie szaroniebieskie — przyglądały się jej z intensywnością przyprawiającą o zakłopotanie.
— Harry wiernie panią opisał.
— Nie mam krzywych warkoczyków — odparła Tillie; nie zdołała pozbyć się nuty sarkazmu z głosu.
Peter zachichotał.
— Widzę, że Robbie zdążył już co nieco pani opowiedzieć.
— Nawet całkiem sporo.
— Proszę nie zwracać na niego uwagi. Wszyscy rozmawialiśmy o naszych siostrach i jestem przekonany, że opisywaliśmy je takimi, jakimi były jako dwunastolatki.
Tillie uznała, że nie ma powodu informować Petera Thompsona, iż opis Harry’ego pasował do niej znacznie dłużej. Podczas gdy wszystkie koleżanki rosły i zmieniając się, potrzebowały nowych, bardziej kobiecych ubrań, figura Tillie aż do szesnastego roku życia pozostawała dziecięca. Nawet teraz była po chłopięcemu szczupła, chociaż dorobiła się kilku krągłości; Tillie zachwycała się każdą z nich z osobna.
Teraz ma lat dziewiętnaście, niemal dwadzieścia i, na Boga, na pewno nie jest koścista. I nigdy już nie będzie.
— Jak mnie pan rozpoznał?
— Nie domyśla się pani? — zapytał z uśmiechem Peter.
Włosy. Przeklęte włosy Howardów. Nieważne, że krzywe warkoczyki zastąpił gładki kok chignon. Ona sama, Harry i najstarszy William — wszyscy mieli osławione włosy Howardów. Nie był to truskawkowy blond ani odcień tycjanowski. Ich włosy były rude, a raczej pomarańczowe, w odcieniu miedzi; Tillie była pewna, że kiedy padało na nie słońce, niejedna osoba mrużyła oczy i odwracała spojrzenie. Ojciec jakoś się uchronił przed tym przekleństwem w przeciwieństwie do swoich dzieci.
— Nie tylko o to chodzi — ciągnął Peter, nie czekając na jej odpowiedź, jakby wiedział, o czym myśli. — Bardzo go pani przypomina. Usta, kształt twarzy…
Powiedział to cicho, lecz z taką intensywnością uczuć, z takim nagromadzeniem emocji, chociaż kontrolowanym, że Tillie zrozumiała, iż on także kochał Harry’ego i tęsknił za nim niemal tak samo jak ona. Łzy napłynęły jej do oczu.
— Ja… — zaczęła, ale nie dokończyła. Głos jej się załamał; ku swemu przerażeniu stwierdziła, że pociągnęła nosem. Nie było to zachowanie godne damy, tylko rozpaczliwa próba opanowania szlochu w miejscu publicznym.
Peter również to dostrzegł. Ujął dziewczynę za łokieć i zręcznie przesunął tak, że stanęła plecami do pozostałych gości, po czym wyjął chusteczkę i podał jej.
— Dziękuję — powiedziała Tillie, dotykając nią oczu. — Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło.
Żal, pomyślał Peter, lecz nie wypowiedział tej uwagi na głos. Wygłaszanie oczywistości nie miało sensu. Obojgu im brakowało Harry’ego.
— Co panią sprowadza do lady Neeley? — zapytał Peter, uznając, że najlepiej będzie zmienić temat.
Tillie rzuciła mu spojrzenie pełne wdzięczności.
— Rodzice nalegali. Ojciec twierdzi, że pracuje tu najlepszy kucharz w Londynie, i nie pozwolił nam się wykręcić. A pana?
— Mój ojciec zna gospodynię — wyjaśnił Peter. — Zapewne ulitowała się nade mną, bo dopiero niedawno wróciłem.
Wielu żołnierzy jest w tej chwili obiektem takiej litości, pomyślał Peter ironicznie. Młodzi mężczyźni, świeżo zdemobilizowani albo tuż przed odejściem z wojska, bez pomysłu na życie, zastanawiający się, co dalej, skoro już nie muszą nosić broni i ruszać do bitwy.
Niektórzy z jego kolegów postanowili zostać w wojsku. Dla kogoś takiego jak on, młodszego syna niższego rangą arystokraty, było to odpowiednie zajęcie. Ale Peter miał dość armii, dość zabijania i śmierci. Rodzice zachęcali go, by został pastorem, co właściwie było jedynym akceptowanym społecznie wyborem dla dżentelmena bez dużego majątku. Jego brat odziedziczy mały majątek związany z tytułem; dla Petera nie zostanie nic.
Święcenia jednak wydawały mu się nietrafioną decyzją. Koledzy Petera czasami wracali z pola bitwy umocnieni w wierze. On nie mógł o sobie tego powiedzieć, więc czuł się wyjątkowo źle przygotowany do prowadzenia owieczek drogą cnoty.
Tak naprawdę, kiedy pozwalał sobie na marzenia, pragnął tylko zamieszkać w cichym wiejskim zakątku. Dżentelmen gospodarz. To wydawało się takim… spokojnym zajęciem, całkowicie różnym od życia, jakie prowadził przez ostatnich kilka lat.
Z tym, że do tego potrzebowałby ziemi, a żeby kupić ziemię, potrzebował pieniędzy, tych zaś Peter miał niewiele. Kiedy sprzeda patent oficerski i formalnie odejdzie z wojska, otrzyma niewielką sumę, która nie wystarczy na zakup majątku.
Co z kolei tłumaczyło jego niedawne przybycie do Londynu. Potrzebował żony. Z posagiem. Nic wielkiego, gdyż i tak żadnej bogatej pannie nikt by nie zezwolił na małżeństwo z nim. Potrzebował tylko dziewczyny ze skromną sumką, a jeszcze lepiej — z kawałkiem ziemi. Chętnie osiedliłby się w dowolnym zakątku Anglii, pod warunkiem że znajdzie tam spokój i niezależność.
To był cel możliwy do osiągnięcia; wielu mężczyzn z radością oddałoby córki synowi barona, w dodatku opromienionemu wojskową sławą. Ojcowie prawdziwych dziedziczek fortun, dziewcząt z tytułem „lady” czy „wielce szanowna” przed nazwiskiem, będą szukali kogoś lepszego, ale dla pozostałych stanowił on przyzwoitą partię.
Peter obrzucił spojrzeniem Tillie Howard — lady Matyldę — upomniał sam siebie. Należała do panien, wśród których na pewno nie znajdzie żony. Bogata nad wszelkie wyobrażenie, jedyna córka księcia. Zapewne nie powinien nawet z nią rozmawiać. Ludzie nazwą go łowcą posagów, a chociaż właśnie nim był, nie miał ochoty, by przypięto mu taką łatkę.
Jednak była ona siostrą Harry’ego, a Peter złożył przyjacielowi obietnicę. Poza tym… dziwnie się czuł, stojąc obok niej. Powinien tym bardziej tęsknić za Harrym, bo siostra bardzo go przypominała, zwłaszcza gdy patrzyła na niego oczami zielonymi jak liście i zabawnie przechylała głowę, kiedy słuchała.
A mimo to Peter czuł się dobrze. Nawet się odprężył, jakby tu było jego miejsce — jeśli nie przy Harrym, to właśnie przy tej dziewczynie.
Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała uśmiechem. Coś się w nim zrodziło, coś dobrego i…
— O, jest! — zapiszczała przenikliwie lady Neeley.
Peter odwrócił się, żeby sprawdzić, co wywołało głośniejszy niż zwykle pisk gospodyni. Tillie przesunęła się w prawo — zasłaniał jej widok — po czym westchnęła cicho:
— Och!
Na ramieniu lady Neeley siedziała duża, zielona papuga.
— Martin! Martin! — skrzeczała.
— Kim jest Martin? — zapytał Peter swoją towarzyszkę.
— To panna Martin — poprawiła go Tillie. — Dama do towarzystwa.
— Martin! Martin!
— Na jej miejscu bym się schował — zamruczał Peter.
— Chyba nie może — odparła Tillie. — W ostatniej chwili do listy gości dodano lorda Easterly’ego, więc lady Neeley zmusiła pannę Martin do uczestnictwa, żeby było nas do pary. — Spojrzała na niego z przelotnym łobuzerskim uśmiechem. — O ile nie ucieknie pan przed kolacją, biedna panna Martin będzie musiała tu tkwić przez cały wieczór.
Peter skrzywił się, widząc, jak papuga podrywa się z ramienia lady Neeley i trzepocząc skrzydłami, frunie przez komnatę w stronę chudej, ciemnowłosej kobiety, która najwyraźniej miała ochotę zapaść się pod ziemię. Próbowała odpędzić ptaka, machając rękami, lecz papuga uparła się, by nie dać jej spokoju.
— Biedaczka — stwierdziła Tillie. — Mam nadzieję, że papuga jej nie podziobie.
— Nie — odparł Peter, zafascynowany rozgrywającą się przed nimi sceną. — Ona chyba okazuje jej głębokie uczucie.
I faktycznie — papuga ocierała się głową o biedną kobietę.
— Martin, Martin! — skrzeczała zachwycona, wręcz wniebowzięta.
— Milady, proszę! — błagała panna Martin, przecierając coraz bardziej zaczerwienione oczy.
Lady Neeley tylko się roześmiała.
— Zapłaciłam za nią sto funtów, a ona mizdrzy się do panny Martin.
Peter zerknął na Tillie, która gniewnie zacisnęła usta.
— Okropne — powiedziała. — Ptak przyprawia biedną kobietę o chorobę, a lady Neeley w ogóle się tym nie przejmuje.
Peter odczytał to jako zachętę do odegrania roli rycerza w lśniącej zbroi, ruszającego na ratunek biednej, opuszczonej przez wszystkich towarzyszce lady Neeley, ale zanim zareagował, Tillie ruszyła przez pokój. Zaciekawiony, poszedł za nią; dziewczyna wyciągnęła palec i zachęciła papugę, żeby zeszła z ramienia panny Martin.
— Dziękuję — odezwała się kobieta. — Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje, nigdy dotąd nie zwracała na mnie uwagi.
— Lady Neeley powinna ją zamknąć — stwierdziła surowo Tillie.
Panna Martin nie odpowiedziała. Wiedziała, tak jak i wszyscy zgromadzeni goście, że do tego nie dojdzie.
Tillie odniosła ptaka właścicielce.
— Dobry wieczór, lady Neeley — powiedziała. — Czy ma pani żerdkę dla papugi? Albo może lepiej ją zamknąć w klatce.
— Czyż nie jest słodka? — zapytała lady Neeley.
Tillie uśmiechnęła się tylko; Peter zagryzł wargi, by powstrzymać chichot.
— Tam jest jej żerdź — dodała lady Neeley, głową wskazując kąt pomieszczenia. — Służący nasypał ziaren, to ją zatrzyma.
Tillie kiwnęła głową i zaniosła papugę we wskazane miejsce. Rzeczywiście ptak od razu rzucił się na pokarm.
— Zna się pani na ptakach — stwierdził Peter.
Tillie pokręciła głową.
— Nie, ale widziałam, jak inni z nimi postępują.
— Lady Matyldo! — rozbrzmiał głos gospodyni.
— Obawiam się, że ktoś panią woła — zamruczał Peter.
Tillie rzuciła mu wyjątkowo poirytowane spojrzenie.
— Cóż, jak się wydaje, chce pan sprawować funkcję mojej eskorty, więc musi pan iść ze mną. Tak, lady Neeley? — zakończyła, w jednej sekundzie zmieniając ton głosu na pełen słodyczy i radości.
— Chodź tutaj, panienko, chcę ci coś pokazać.
Zachowując bezpieczny dystans, Peter znów podążył za Tillie idącą z powrotem do gospodyni, a ta wyciągnęła przed siebie rękę.
— Podoba ci się? — zapytała, potrząsając bransoletką. — Nowiutka.
— Piękna — przyznała Tillie. — Czy to rubiny?
— Oczywiście. Są czerwone, więc cóż by innego?
— Hm…
Peter uśmiechnął się, spoglądając na Tillie, która widocznie zastanawiała się, czy jest to pytanie retoryczne. Przy lady Neeley niczego nie można było brać za pewnik.
— Mam też naszyjnik do kompletu — ciągnęła beztrosko gospodyni — ale nie chciałam przesadzić z biżuterią. — Pochyliła się bardziej i dodała głosem, którego nikt nie mógłby uznać za ściszony: — Nie każdy spośród tu obecnych ma kieszenie tak zasobne jak my dwie.
Peter przysiągłby, że zerknęła na niego, ale postanowił zignorować afront. Nie można obrażać się na lady Neeley, gdyż to oznaczałoby przypisywanie jej opiniom zbyt wielkiego znaczenia, poza tym trzeba byłoby się czuć bez przerwy urażonym.
— Ale za to założyłam kolczyki!
Tillie przechyliła się i posłusznie wyraziła podziw dla ozdób w uszach gospodyni; jednak w chwili, kiedy się prostowała, bransoletka lady Neeley, tak przez nią zachwalana, zsunęła się z jej nadgarstka i wylądowała na dywanie.
Lady Neeley krzyknęła zaskoczona, Tillie zaś pochyliła się i podniosła klejnot.
— Jest naprawdę piękna — powiedziała, z podziwem oglądając rubiny, po czym oddała ją właścicielce.
— Jak to się mogło stać? — dziwiła się lady Neeley. — Może jest za obszerna. Wiesz, mam bardzo cienkie nadgarstki.
Peter zakaszlał i zakrył usta dłonią.
— Czy mogę się jej przyjrzeć? — zapytała Tillie, jednocześnie kopiąc go w kostkę.
— Jak najbardziej — odparła starsza dama, podając jej bransoletkę. — Oczy nie służą mi już jak dawniej.
Wokół zebrała się grupka gapiów; wszyscy przyglądali się, jak Tillie obraca w palcach ozdobę, mrużąc oczy i starannie oglądając lśniący złoty mechanizm.
— Chyba trzeba ją naprawić — orzekła w końcu, oddając bransoletkę właścicielce. — Zamek jest zepsuty i za chwilę znów spadnie.
— Niemożliwe — odparła lady Neeley i wyciągnęła rękę. — Panno Martin! — wrzasnęła.
Panna Martin podbiegła i zapięła bransoletkę na nadgarstku chlebodawczyni.
Lady Neeley wydała z siebie głośny pomruk, uniosła rękę, przyjrzała się bransoletce, po czym opuściła rękę.
— Kupiłam ją u Aspreya, a to przecież najlepszy jubiler w Londynie. Nie sprzedaliby mi tam bransoletki z niesprawnym zapięciem.
— Na pewno nikt nie miał takiego zamiaru — zapewniła Tillie. — Jednakże…
Nie musiała kończyć; zgromadzeni goście spoglądali na dywan, na którym bransoletka właśnie wylądowała po raz drugi.
— To z pewnością zamek — zamruczał Peter.
— Oburzające! — oznajmiła lady Neeley.
Peter nawet się z nią zgadzał, zwłaszcza że teraz marnowali cenne minuty na błyskotkę, podczas gdy wszyscy goście marzyli o tym, żeby przejść do jadalni na kolację. Burczało już w wielu brzuchach.
— I co mam z tym teraz zrobić? — zastanawiała się lady Neeley, kiedy panna Martin podniosła i podała jej bransoletkę.
Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, nieznany Peterowi, znalazł gdzieś mały talerzyk na słodycze.
— Może to się nada — powiedział, podsuwając go gospodyni.
— Easterly — mruknęła lady Neeley z lekkim ociąganiem, jakby niechętnie uznawała fakt, że mężczyzna przyszedł jej z pomocą. Położyła bransoletkę na talerzyku, który odstawiła na pobliską komodę.
— No tak — oznajmiła, układając bransoletkę w równe kółko. — Tutaj też będzie doskonale widoczna.
— Można jeszcze położyć ją na środku stołu, kiedy będziemy jedli kolację — podpowiedział Peter.
— Hm, owszem, dobry pomysł, panie Thompson. I tak już niemal czas przejść do jadalni.
Peter przysiągłby, że usłyszał cichy szept: „Niemal?”.
— Możemy siadać do stołu — uznała lady Neeley. — Panno Martin!
Dama do towarzystwa, która zdołała oddalić się na kilka jardów od chlebodawczyni, zawróciła.
— Proszę sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do kolacji — poleciła lady Neeley.
Panna Martin wyszła, po czym wśród licznych westchnień ulgi goście przeszli z salonu do jadalni.
Ku swemu zachwytowi Peter stwierdził, że usadzono go przy Tillie. Normalnie nie wyznaczono by mu miejsca przy córce księcia. Podejrzewał, że miał raczej zabawiać kobietę po swojej prawej stronie, lecz owa dama była zajęta konwersacją z siedzącym obok niej Robbiem Dunlopem i wszystko wskazywało na to, że dobrze się bawią.
Zgodnie z oczekiwaniami jedzenie było wyśmienite i Peter z entuzjazmem unosił do ust łyżkę, bo zaserwowano zupę z homara, kiedy usłyszał szelest po lewej stronie. Odwrócił się; Tillie patrzyła na niego z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciała go zawołać po imieniu.
Uświadomił sobie, że jest śliczna. Harry nie potrafiłby opisać jej urody, gdyż jako brat inaczej postrzegał Tillie. Nie widziałby w swej siostrze kobiety, nie domyśliłby się, że zaokrąglenie jej policzka aż się prosi o delikatną pieszczotę, ani nie zauważyłby, że kiedy Tillie otwiera usta, by coś powiedzieć, najpierw zastyga na moment z lekko zaciśniętymi wargami, jakby czekała na pocałunek.
Harry nigdy by tego wszystkiego nie dostrzegł, ale Peter owszem — i to odkrycie wstrząsnęło nim do głębi.
— Chciała mnie pani o coś spytać? — zapytał, ze zdziwieniem konstatując, że jego głos brzmi całkiem zwyczajnie.
— Owszem — przyznała Tillie — chociaż nie bardzo wiem, jak… nie wiem…
Czekał, aż zbierze myśli.
Po chwili dziewczyna pochyliła się do przodu, rozejrzała na boki, sprawdzając, czy nikt nie zwraca na nich uwagi, i zapytała:
— Był pan tam?
— Gdzie? — odpowiedział pytaniem na pytanie Peter, chociaż doskonale wiedział, o co jej chodzi.
— Kiedy Harry zginął — wyjaśniła cicho Tillie. — Był pan tam?
Pokiwał głową. Niechętnie wracał myślami do tych wspomnień, lecz był winien szczerość siostrze przyjaciela.
Jej dolna warga zadrżała.
— Bardzo cierpiał? — zapytała Tillie szeptem.
Peter nie wiedział, co odpowiedzieć. Harry przez trzy dni leżał z połamanymi nogami — w prawej kość przebiła skórę — i odczuwał potworny ból. Mógłby z tego wyjść, może nawet tylko lekko by okulał, niestety wdała się gorączka i Peter zrozumiał, że tej bitwy Harry nie wygra. Po dwóch dniach przyjaciel zmarł.
W ostatnich chwilach życia leżał tak spokojnie, że Peter nie wiedział, czy odczuwa ból, zwłaszcza po laudanum, które wykradł komendantowi i wlał Harry’emu do gardła. W końcu więc odpowiedział na pytanie Tillie:
— Trochę. Trochę go bolało, ale myślę, że na koniec… był spokojny.
Tillie kiwnęła głową.
— Dziękuję. Zawsze się nad tym zastanawiałam i nie dawało mi to spokoju. Cieszę się, że już wiem.
Peter znów zajął się zupą w nadziei, że homar, mąka i bulion zatrą wspomnienie ostatnich chwil Harry’ego, lecz wtedy Tillie znów się odezwała:
— Powinno być nam łatwiej, bo jest bohaterem, ale to nieprawda.
Peter spojrzał na nią pytająco.
— Wszyscy powtarzają, że pewnie jesteśmy z niego dumni — wyjaśniła. — Jest bohaterem, zginął pod Waterloo z bagnetem, który wbił w ciało wroga. Niestety, to niczego nie ułatwia. — Jej usta zadrżały w dziwnym, bezradnym uśmiechu kogoś, kto dopiero teraz zdał sobie sprawę, że na niektóre pytania nie ma odpowiedzi. — Wciąż go nam brakuje i nie ma znaczenia, w jaki sposób zginął, bo rozpaczalibyśmy tak samo, gdyby zmarł po upadku z konia albo dlatego, że zaraził się odrą czy zadławił kością od kurczaka.
Peter zastanawiał się nad słowami Tillie.
— Harry naprawdę był bohaterem — usłyszał swój głos. Mówił prawdę. Harry niejednokrotnie wykazywał się wielką odwagą, walczył mężnie, ratował życie innym. Ale nie zginął bohaterską śmiercią, a przynajmniej nie tak, jak wyobraża sobie większość ludzi. W czasie bitwy pod Waterloo już nie żył, zmasakrowany w bezsensownym wypadku, w którym przez sześć godzin tkwił pod wozem taborowym, od dawna nienadającym się do naprawy, a jednak wciąż naprawianym. Już parę tygodni wcześniej należało porąbać ten grat na opał, pomyślał Peter gniewnie, lecz armii zawsze wszystkiego brakowało, nawet skromnych wozów z taboru, więc dowódca regimentu nie pozwolił się go pozbyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki