Gwiazdomorze - Jaga Rydzewska - ebook

Gwiazdomorze ebook

Rydzewska Jaga

3,0

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Jaga Rydzewska, ATALAYA. GWIAZDOMORZE, Warszawa 2006, superNOWA, s. 360,

ISBN 83-7054-182-8

 

          Po brawurowej akcji na księżycu Sanyasin Wojownicy budzą się na wyspie, położonej w centrum anomalii infopola. Uwięzieni w obszarze nieciągłości razem z Obcymi, zostają poddani eksperymentom psychomorficznym. Skomplikowaneinterakcje pomiędzy członkami grupy Atalaya osiągają kulminację w spektakularnych konfliktach. Kulminacją tych działań jest przeskok do tajnej bazy enselinów, istniejącej w nadwymiarze temporalnym. Tambohaterowie rozdzielają się, żeby popaść w jeszcze większe tarapaty.  Czekają ich mrożące krew w żyłach przygody w podziemnym mieście obcej cywilizacji, niesłusznie uznanej za wymarłą. W tym miejscu, położonym poza normalnym kosmosem, po raz pierwszy zawodzą nadnaturalne moce Unicestwiacza.

Akcja powieści przenosi się z planety na planetę, a Wojownicy zostają wplątani w zawiłą sieć intryg, spisków i imperialnych konfliktów. Zemsta wzgardzonej kobiety o mało nie doprowadza do zagłady całej grupy Atalaya. Po raz pierwszy w historii naukowcy wywołują spektakularny wybuch supernowej, który doprowadza do kataklizmu na skalę kosmiczną. Przywódca grupy ledwie uchodzi z życiem, kiedy wróg przypuszcza zmasowany psychoatak. Czy pomimo niezliczonych przeszkód grupa Atalaya zdoła przetrwać i osiągnąć zamierzony cel?

 

W poetykę nowoczesnej space opery ubrana jest wielowątkowa, barwna, wciągająca akcja, to przyspieszająca zawrotnie, to znów zwalniająca dla nabrania oddechu.

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Ilustracja na okładce: Sławomir Kinal

Redakcja: Danuta Górska

Copyright © by Jaga Rydzewska, Warszawa 2017

Wydanie II, zmienione i poprawione

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

ISBN 978-83-7578-148-9

Rozdział I

Lustro wisiało na wprost okna – zupełnie jakby ktoś wyciął w ścianie prostokąt pełen światła i szarych chmur. Z tej odbitej, świetlistej szarości nagle wyłonił się człowiek. Szpakowaty mężczyzna wysunął z tafli głowę i rozejrzał się bacznie. Jego ciało, nadal za szkłem, zdawało się dwuwymiarowe, sprasowane. Chwilę potem mężczyzna dał krok naprzód. Podłoga z desek zaskrzypiała, gdy stanął obok lustra. Spojrzał z roztargnieniem na swoje odbicie, po czym bez pośpiechu przemierzył sień i wyszedł z domu.

Przed domem stał Dag Zaniewski – do niedawna Wojownik i szef triady, teraz uciekinier. W swobodnej pozie, z rękami w kieszeniach, wyglądał jak turysta, krytycznym okiem taksujący ośrodek wypoczynkowy. Słysząc, że drzwi się otwierają, odwrócił się w stronę budynku.

– To pan.

– Witaj – rzekł pogodnie szpakowaty. – Nadal jesteś wściekły? Wyspa ci się nie podoba?

Po niebie przeleciała sinobłękitna błyskawica, rozgałęziła się w poszarpany trójząb i spadła na las. Huknęło.

Dag Zaniewski odrzucił na plecy krótki czarny warkocz.

– Czułbym się tu świetnie, gdybym był żółwiem błotnym.

Znów zalśniło błękitem; strzelił piorun. Burza przetaczała się powoli. Tuż za nią szła ulewa.

Dom przycupnął na najwyższym pagórku, niemal dokładnie pośrodku wyspy. Architekturę miał równie dziwaczną jak całe otoczenie. Ze swym zielonym, porośniętym roślinnością dachem o wielu spiczastych skosach, z dwoma rzędami wypukłych okien, ze ścianami, na których wybrzuszały się grube włókna i węzły, niby monstrualne mięśnie przebijające się spod tynku, dom wyglądał jak nie do końca ożywiona istota. Rozpłaszczony na szczycie wzgórza, śledził okolicę wyłupiastymi oczami, a wieczorami rysował się na tle nieba ciemną, graniastą bryłą.

Z dziedzińca widziało się czasem niższe pagórki, ciemnozielone i rosochate od porastającej je dżungli, a za nimi, jak daleko wzrok sięgał, niebieskawe morze. Jednak przez większość czasu wszystko ginęło we mgle. Mgła spowijała całą wyspę. Chwilami podpełzała aż do stóp domu, otaczając ściany długimi, zwiewnymi pasmami, jakby wyspa chciała zamknąć ludzką siedzibę we własnym magicznym kręgu.

Trzy dni temu Oria i Dag Zaniewscy, rodzeństwo Wojowników triady, przebudzili się tutaj, pojęcia nie mając, gdzie są. Dag natychmiast wysłał na rekonesans swojego robota - mechanicznego puszczyka o imieniu Fulko. Wyspa, jak się okazało, miała kilkaset kilometrów kwadratowych. Dalej ciągnęło się nieskończone morze. Fulko nie zdołał przedrzeć się przez zmutowaną przestrzeń, kloszem otaczającą cały obszar. Przez kilka godzin leciał wytrwale, pewien, że wciąż oddala się od lądu, podczas gdy ani o centymetr nie przekroczył strefy nieciągłości.

Gdziekolwiek leżała ta planeta, ktokolwiek na niej mieszkał, Oria i Dag znaleźli się w enklawie kompletnie odciętej od świata.

Żaden ekscentryczny dobroczyńca nie zafundował im wakacji – to w każdym razie było jasne. Wyspa nie nadawała się nawet do spacerowania. Las stał zwarty, nieprzebyty, pełen roślinnych drapieżców – bajecznie barwnych, większych od człowieka, czyhających w zielonym gąszczu. Lepkie nici grzybni, pełne aflatoksyn, unosiły się na wietrze, a znad łąk, porośniętych hektarami dzikich kwiatów, wionął intensywny zapach. Rozchlupotane mchy oplatały podstawy drzew jak mięsiste zielone anakondy.

Cała okolica była podmokła. W głębokich jarach u stóp lasu, w wiecznym mroku, leżały trzęsawiska bez dna, przyczajone pod warstwą rzęsy. Nawet na zboczach pagórków wystarczyło dać krok poza utwardzoną ścieżkę, by noga zapadła się w grząską, oślizgłą maź. W powietrzu stale wisiał zapach deszczu i stęchłych mokradeł.

Gdzieś w głębi tych mateczników żyły zwierzęta. Nie podchodziły blisko domu, lecz Oria i Dag noc w noc słyszeli przenikliwe wrzaski, miaukliwe jęki i dziwne chrapliwe odgłosy, dla których nie umieli nawet znaleźć nazwy. Wszystko, co żyło, chowało się we mgle. Gęsta, mleczna, wilgotna, mgła płożyła się po łąkach i białą pierzyną otulała dżunglę. Słońce pokazywało się na krótko, wyłącznie o świcie i wieczorem – bardzo jasne, ostre i gorące niczym rozpalony do białości medalion na błękitnym niebie. Ale już w porze śniadania nadpływały chmury. Niebo szarzało w oczach, z podmokłych łąk unosiły się opary, a każdy oddech wciskał do płuc powietrze ciężkie i lepkie od wilgoci. Trzy razy dziennie, z regularnością zegarka, siekł ulewny deszcz; w porze obiadu nadchodziła burza. Noce były za to bezchmurne, ciepłe – i zupełnie bezgwiezdne. Na czarnym niebie świeciły tylko dwa czerwonawe księżyce.

Jeszcze wczoraj w południe Oria i Dag byli tu jedynymi ludźmi. W porze kolacji ni stąd, ni zowąd pojawiła się w domu albinoska Lugszem – dziewczyna porwana z Instytutu Ksenologii. Dziś rano okazało się, że przez noc, nie wiadomo jak i skąd, zdążyły się sprowadzić następne trzy osoby – Jun, Bard i Aune, którzy dwa tygodnie temu przeprowadzili akcję w Instytucie. Całkiem jakby nowi mieszkańcy bezgłośnie pączkowali ze ścian budynku.

A najdziwniejsze, że oni również nie mieli pojęcia, co tu właściwie robią.

– Czemu nas tu wszystkich ściągnęliście? – spytał Dag.

– To całkiem przyjemne miejsce – odparł beztrosko szpakowaty. – Klimat ciepły, fauna intere...

– Co to jest? – Dag złapał za broń.

Z głębi wyspy nadlatywało brązowe wirujące kłębowisko.

Parę sekund później było już dokładnie widać, co się dzieje. Ku domowi zbliżał się planetolot, sunący tuż nad dżunglą, a nad nim krążyły w powietrzu ogromne brunatne stwory o błoniastych skrzydłach. Jeden z nich spikował nagle w dół i przeorał kadłub pazurami. Zaraz potem zaatakował drugi, z ostrym krzykiem rozkładając skrzydła i uderzając od boku w maskę. Planetolot zawirował nad koronami drzew. Był już tak blisko, że Dag wyraźnie zobaczył, jak stwór kłapnął długą paszczęką, jakby chciał wyszarpnąć kawałek powłoki. Pilot próbował wznieść się wyżej, ale brunatne straszydła, wrzeszcząc, otaczały go stadem i spychały w dół.

– Co im się stało? – w głosie szpakowatego zabrzmiało nie tylko napięcie. Dag dałby sobie rękę uciąć, że ten człowiek nagle się przeląkł. – One nigdy nie atakują maszyn!

Planetolot wpadł na czubek drzewa, ściął go i zszedł jeszcze niżej, z trzaskiem łamiąc gałęzie. Jeszcze chwila i runie w zielony gąszcz, a potem ugrzęźnie w błotnistej ziemi.

Dag uniósł miotacz. Łeb jednego ze stworów buchnął niebieskim blaskiem; cielsko zwaliło się między drzewa. Trzy inne straszydła niespodziewanie oderwały się od stada i wrzeszcząc pomknęły ku ludziom.

Szpakowaty przytomnie skoczył ku domowi. Dag nawet nie drgnął. Bez zmrużenia oka strzelił ponownie, rozrywając korpus najbliższego ze stworów. Na ścieżkę spadły krwawe ochłapy.

Ale przy następnym strzale miotacz tylko pstryknął.

Dag rzucił się na ziemię. Ogromny stwór przeleciał nad nim z podmuchem błoniastych skrzydeł. Grube czarne szpony chybiły o włos. Zaniewski w okamgnieniu przekręcił się na plecy, poderwał i z nożem w ręku zanurkował pod brzuch kolejnego straszydła, które runęło z góry, mierząc w niego szponami. Chwycił łuskowatą łapę i na moment uniósł się nad ziemię, ale jego ciężar okazał się za duży jak na udźwig stwora. Zwierzę błyskawicznie zaatakowało. Dag wywinął się; trójkątne zęby o poszarpanych krawędziach zwarły się tuż przy nim. Ułamek sekundy później z całej siły wbił nóż w małe żółte oko.

Z trzech drapieżników został jeden. Zaniewski przekoziołkował mu pod brzuchem. Błoniaste skrzydło, zakończone pazurami, omiotło go z taką siłą, że podmuch rozwiał mu włosy. Stając na nogi, Dag ścisnął drugi, ostatni nóż. Stwór wydał przenikliwy wrzask i rzucił się na niego.

I nagle zastygł w pędzie.

Ze skrzydłami szeroko rozpostartymi, z rozdziawioną paszczą, z konwulsyjnie wyprężonymi łapami i wygiętą szyją, wyglądał jak znienacka zatrzymany kadr z filmu.

Dag cofnął się, zaskoczony, nie odrywając od stwora podejrzliwych oczu.

– Ładny – powiedział ktoś parę kroków dalej. – Ciekawe proporcje.

Wojownik drgnął. Opuścił nóż.

Jun stał na żwirowanym dziedzińcu i oglądał zwierzę z zainteresowaniem artysty. Stwór nie był ani ptakiem, ani gadem. Wisząc nad ziemią, przypominał brązowoszary latawiec. Ostrowłosy, porośnięty szczeciną, tylko na łapach miał drobne łuski. Pysk, długi jak u krokodyla, był zębaty i drapieżny. Skrzydła o trzymetrowej rozpiętości zdawały się za to cienkie, delikatne, niemal przezroczyste.

Dag ochłonął. Schował nóż do rękawa. Przemknęła mu nieprzyjemna myśl, że on też mógłby stać zamrożony wpół ruchu, gdyby Jun miał taką fantazję. Jun wyglądał jak zwykły dwudziestoparoletni Solaryjczyk, średniego wzrostu i szczupłej postury, lecz jego postura w Metawymiarze musiała być gigantyczna. Bo w Metawymiarze Jun nie był człowiekiem, lecz enselinem. A to oznaczało istotę obcą i potężną.

Stwór, bezradnie kłapiący paszczęką, został powoli okręcony w powietrzu o trzysta sześćdziesiąt stopni, jak eksponat na obrotowym postumencie.

– Puść go – rzekł z wyrzutem szpakowaty, odrywając się od ściany domu. – Męczy się przecież. Tylko nie zrób mu krzywdy! Wystarczy, że Dag mało go nie zabił.

– Ja go mało nie zabiłem? A on to się na mnie rzucił w porywie namiętności? – spytał Wojownik zimno. Spojrzał na czarne, rozcapierzone szpony u łap, długie na kilkanaście centymetrów. – Źle trafił. Nie lubię, jak ktoś mi orze paznokciami po plecach.

Straszydło łypnęło ku nim i znów krzyknęło wściekle. Z tej odległości jego wrzask był tak przenikliwy, że bębenki w uszach zabolały. Wciąż wisząc pionowo w powietrzu, złożyło skrzydła, po czym wystrzeliło jak z katapulty, z taką prędkością, że moment później zamieniło się w mały, ciemny punkcik na horyzoncie. Cztery inne stwory, nadal krążące nad planetolotem, zostały bezceremonialnie ciśnięte jeszcze dalej, poza horyzont. Planetolot w jednej chwili znalazł się na dziedzińcu. Ze środka wyskoczyła dziewczyna.

Lugszem. Albinoska. W tej chwili twarz miała niemal równie białą jak włosy.

– Idiotka – powiedział do niej Dag, rzeczowo i spokojnie. – Poleciałaś sobie na wycieczkę? Tutaj?

Jun spojrzał na martwego stwora, rozciągniętego na ścieżce. W ręku enselina pojawił się nóż, który jeszcze przed sekundą tkwił po rękojeść w oku zwierzęcia. Nóż, czysty i lśniący, wyglądał jak świeżo kupiony. Jun z roztargnieniem podał broń Dagowi. Zdechłe straszydła – to, które Dag zakłuł, i to, które zastrzelił – znikły w jednej chwili, jakby nigdy ich nie było. Dopiero wtedy enselin ruszył z powrotem ku domowi.

– Jak ty to robisz?! – Lugszem pobiegła za nim.

Oboje weszli do środka.

Szpakowaty odprowadził Juna zasępionym wzrokiem.

– Myślałem, że nie wolno mu dokonywać teleportacji – zauważył Dag.

– Tutaj wolno.

– Więc o co chodzi?

– Chciałbym wiedzieć, dlaczego… – szpakowaty urwał, zaciskając usta.

– Ja też chciałbym wiedzieć, dlaczego. Dlaczego siedzimy w tym kurorcie pełnym błota i deszczu? Dlaczego mnie namawiacie, żebym zamieszkał na Medzie? Dlaczego jestem wam potrzebny? Dlaczego, skoro jestem potrzebny, po prostu mnie nie zmusicie?

– Jak zwykle masz wiele pytań.

– A pan jak zwykle ma niewiele odpowiedzi. Nie zdradziliście nawet nazwy waszej organizacji.

– Gdybyś znał nazwę, miałoby to wpływ na decyzję?

– Być może. Na razie nie wiem, czy polecę na Medę – podkreślił Dag sucho. – Nie po to uciekłem z tongu, żeby znów zginać kark.

– Zrobisz, co zechcesz – zapewnił szpakowaty uspokajająco. – Nie łamiemy niczyjej woli.

– Dokładnie to samo powiedział Bard, tuż przedtem, zanim do mnie strzelił.

– Bard się po prostu bał, ale lubi was oboje i nie chciał wam robić nic złego. My też nie zrobimy. Jeśli kiedyś do nas dołączycie, to tylko dobrowolnie.

Dag milczał.

Trzy dni temu, gdy ocknęli się na wyspie, szpakowaty czekał tu na nich – żeby, jak się wyraził, pełnić honory domu. Wtedy rozmawiali z nim po raz pierwszy. Lecz nie dowiedzieli się prawie nic, tyle jedynie, że akcję w Instytucie przeprowadziła organizacja, do której, oprócz szpakowatego i innych osób, należeli Jun, Aune, Bard i Sule, że organizacja ta nie ma nic wspólnego z enselinami i Ense Larran, oraz że z powodów sobie tylko znanych zamierza przez najbliższe kilkanaście dni trzymać Wojowników na tej wyspie, a poza tym chciałaby, żeby spędzili najbliższy rok na planecie Meda. W pewnym momencie mężczyzna przeprosił ich uprzejmie i odszedł w głąb domu. Daremnie go potem szukali. Zniknął z wyspy, jakby wszedł w nadwymiar, zostawiwszy po sobie tylko parę infośladów – jedyny dowód, że był żywym człowiekiem, nie holograficzną zwidą.

Minęło, jak im powiedział, pół miesiąca od ucieczki z Instytutu Ksenologii. Pomiędzy ucieczką a przebudzeniem Dag i Oria mieli w pamięci lukę, całkowitą pustkę, wypraną z wszelkich wspomnień.

Co przez ten czas robiła z nimi nieznana organizacja? Niewiele – zapewnił szpakowaty. „Wyleczyliśmy wasze ciała, bo układ neurohormonalny nosił ślady przeciążenia wieloletnim stresem. Usunęliśmy tatuaże triady, bo i tak trzeba było się ich pozbyć. Wykonaliśmy bardzo dokładne mentoskopie. Założyliśmy blokady w waszym infopolu, bo nikt nie powinien się dowiedzieć o twoich talentach, Dag, ani o tożsamości Juna. I to wszystko. Nie kontrolujemy ludzkich umysłów. Mamy konkretny powód, i jest to powód metafizyczny. Wy w Sol Wangkuo mówicie na to: zła karma.”.

– Wracając do tematu – podjął Dag. – Po co zamknęliście nas w tej błotnistej, zagrzybionej izolatce?

– Spędzicie dwa tygodnie zupełnie sami – powiedział szpakowaty, nagle tak cicho, że Dag odruchowo nachylił się ku niemu. – Wy dwoje, Jun, Aune, Bard... i ta dziewczyna.

– Suleyman Raszd nie przyleci?

– Niestety, nie. Sule jest teraz potrzebny na Medzie. Sprawy ostatnio zaczęły się tam komplikować... no, mniejsza z tym. Słuchaj, Dag, liczę na twoją spostrzegawczość. Obserwuj. Patrz. Gdybyś doszedł do wniosku, że dzieje się coś niedobrego, że robi się groźnie, natychmiast powiedz Bardowi lub Aune. Sytuacja... – szpakowaty zawahał się, po czym podjął opornie, jakby z przykrością – ...sytuacja może rozwinąć się w sposób zupełnie nieoczekiwany.

Spadły pierwsze ciężkie krople dżdżu.

Szpakowaty odwrócił się i wszedł do domu. Dag bez słowa ruszył za nim.

W owalnej sieni zbiegały się wyloty wszystkich segmentów mieszkalnych. Dom ewidentnie nie został zbudowany przez Solaryjczyków ani dla Solaryjczyków. Nie było tu korytarzy; pomieszczenia przechodziły amfiladą jedne w drugie. Sień tonęła w półmroku. Okno, wysokie i wąskie, wpuszczało za mało światła. Lustro, wiszące naprzeciw okna, lśniło bladą jasnością dnia.

Szpakowaty stanął naprzeciw własnego odbicia, dziwnie matowego, drżącego leciutko jak refleks w wodzie. Spojrzał na Daga przez ramię.

– Na razie musimy się pożegnać.

Dał krok w głąb samego siebie. Obie postacie – realna i odbita – stopiły się w jedną po drugiej stronie tafli. Mężczyzna znikł.

Dag jak wystrzelony rzucił się do przodu. Jego rozcapierzone dłonie uderzyły o chłodne, boleśnie materialne szkło. Lustro znów było pełne tylko pochmurnego nieba.

Zaklął, zły na samego siebie. Skakanie głową naprzód w obcy teleporter to był głupi, bardzo głupi pomysł. Szpakowaty i tak przeszedł już na drugą stronę – gdziekolwiek to było.

– Niby jakaś cholerna Alicja – skomentował Dag gorzko, relacjonując incydent Orii.

Miał ochotę rąbnąć w lustro pięścią. Dżoude shi, przecież osobiście je zbadał już pierwszego dnia po przybyciu na wyspę! Nic nie odkrył. Dawało się normalnie zdjąć ze ściany, a transwizja pokazywała w jego wnętrzu i w głębi zdobionych ram tylko to, co normalnie powinno się tam znajdować. Mierniki reagowały zupełnie zwyczajnie. Jeśli podejrzewał, że coś jest nie tak, to wyłącznie dlatego, że rozsypane malachitowe bryłki z bransoletki, która przypadkiem pękła Orii w holu, potoczyły się w stronę lustra jak poruszane własną wolą i kierowały się tam za każdym razem, jeśli tylko rzucono je w odległości mniejszej niż dwieście dwadzieścia centymetrów. Poza tę granicę moc lustra nie sięgała.

Dag z ponurą zawziętością usiłował rozpracować zagadkę, daremnie jednak. Nauka i technika, których tu użyto, przekraczały, i to znacznie, poziom cywilizacji Sol Wangkuo.

Oraz poziom cywilizacji medyjskiej.

Skoro tak, kogo reprezentował szpakowaty?

Na dachu, ukryty pośród spiczastych skosów, rozciągał się płaski prostokąt o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Wychodziło się na niego z domu bocznymi schodkami, zakończonymi klapą. Oria uważała, że to taras do opalania, Dag, że platforma startowa, ale równie dobrze mogła to być zwykła pomyłka architekta. Prostokąt, podobnie jak reszta dachu, był porośnięty wiotkimi źdźbłami traw, tak długimi, że nawet Orii, wysokiej dziewczynie, sięgały miejscami do szyi. Przy wietrznej pogodzie cały dach falował, co z dala wyglądało, jakby domowi rozwiewały się zielonkawe włosy.

Wojownicy przyszli na taras wieczorem, razem z Aune i Bardem.

– Musimy się dowiedzieć, po co tu jesteśmy – powiedział Bard.

Oria spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. Bard Stapleton prezentował się znacznie lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania. Z twarzy znikły mu wszystkie krwiaki, nos zrósł się idealnie, a w miejsce wybitych zębów zdążył sobie wyhodować nowe. Znów był atrakcyjny – czarujący, czarnowłosy, niebieskooki.

Aune nie zmieniła się wcale – nieduża, zgrabna blondyneczka, wypielęgnowana, zawsze szykowna, emanująca aurą subtelnej wykwintności, która bardzo się Orii podobała, choć jako Wojowniczka nie umiałaby tego naśladować nawet za cenę życia. Ale z największą przyjemnością Oria patrzyła na własnego bliźniaka. Bez tatuażu triady wyglądał o niebo lepiej, jakby zdarł z siebie deformującą maskę. Twarz pociągła i twarda, regularne rysy, przeszywająco jasne oczy pod czarnymi krechami brwi – to był prawdziwy Dag, nareszcie. Wysoki, barczysty, zwinny; nadal Wojownik, ale należący teraz do samego siebie. Co za ulga. Zrzucili jarzmo triady, rozerwali kajdany.

Toteż Orii wyspa zupełnie nie przeszkadzała. Dwa tygodnie? Proszę bardzo; mogła tu mieszkać i dwa miesiące, a niechby i dwa lata; zapłaciłaby tę cenę za wolność. Szpakowłosy zaręczył, że nikt ich tu nie znajdzie, i tylko to się liczyło. Bo triada wciąż pewnie szukała dwojga zaginionych oficerów... Prędzej czy później władze tongu dadzą sobie spokój; nasłuch w infopolu był kosztowny i czasochłonny. Na razie jednak wyspa stanowiła bezpieczne schronienie.

Niebo rozciągało się wysoko jak bezmiar brunatniejącej czerwieni. Rozwiane kobaltowe pasma obłoków nadal jaśniały blaskiem, mimo że rąbek słońca schował się przed chwilą za horyzont. Po morzu, podobnym do ciemnokarminowego jedwabiu, biegła ostatnia, gasnąca w oczach smuga światła.

– Kluczem do sprawy jest oczywiście Lugszem – stwierdziła Aune.

– Wiesz coś o tej albinosce? – spytał Bard, zwracając się do Zaniewskiego.

Dag zmrużył wąskie oczy.

– Ja?

– A kto? Dowiedziałeś się czegoś?

Dag zamilkł. Jakby nie usłyszał, wpatrzony w morze.

Zapadła raptowna, tropikalna noc. Wzeszły dwa czerwone księżyce – jeden okrągły, pokryty ciemnymi cieniami, niczym obca moneta pełna dziwnych znaków, drugi wyzierający rąbkiem zza mglistej poświaty. Oria odruchowo zadarła głowę, wytężając oczy w poszukiwaniu choć jednej gwiazdy.

Niebo jednak było nieprzeniknione, jak zwykle. Oria przeniosła wzrok na brata.

– Powiedz im o Lugszem. Powinni wiedzieć.

Dag wahał się. Popatrzył na twarze Aune i Barda, ledwo majaczące w ciemnościach.

– No, mów – ponaglił Bard. – Masz mi za złe, że do ciebie strzeliłem, tak? Teraz już wiem, że nie chciałeś nas zabić, ale wtedy skąd miałem wiedzieć?

– Nie mam ci za złe. Na twoim miejscu też bym się bał. Tylko... a zresztą chodźcie.

Jak większość tutejszych pomieszczeń, sypialnia Daga miała przekrój rombu. Beżowe ściany, dziwnie elastyczne, na przemian pulsujące ciepłem i chłodem, zbliżały się ku sobie co noc i oddalały rankiem. Tak działo się w całym budynku. Różnica nie była znaczna, lecz zauważalna, i w połączeniu z ogólnym wrażeniem, jakie sprawiał dom, budziła w Orii nieprzyjemne uczucie, że wszystkie te wnętrza stanowią trzewia wielkiego organizmu.

Wszyscy czworo usiedli na poduszkach na podłodze. Krzeseł tu ewidentnie nie znano. Z jednego ze schowków Dag wyjął nieduży czarny sześcian.

– Mam to, co przekopiowałem z Instytutu, nic więcej. Spójrzcie.

Sześcian rozwinął się w trójwymiarowy obraz. Dag przewinął go szybko i zatrzymał. Oria, Aune i Bard ujrzeli wielopoziomowe równania matematyczne, zapisy fal i szeregi glifów w gao-yeyán.

– Wygląda jak odczyt mentoskopii – zaryzykowała Aune niepewnie.

– Mhm. Ta część rejestru dotyczy głębokich warstw jaźni Lugszem. Wszystko normalne z wyjątkiem jednej części mentogramu. Tu... – Dag obrysował dwa zapisy – ...jest właśnie coś dziwnego. Bardzo nietypowe sekwencje. Myślę, że w Instytucie Ksenologii rozpracowali, co te pasma oznaczają, ale nie zapisali tego w dokumentacji. Musiałem sam trochę poszperać.

Aune machinalnie założyła za ucho skręcony lok włosów.

– A co oznaczają?

– Lugszem jest psychomorfem.

– Kim? – wytrzeszczył oczy Bard.

– Morfuje psychikę innych podludzi.

Bard potarł podbródek.

– Ona podobno nie jest mentatką.

– Nie jest. Mentat pracuje świadomie. Lugszem nie ma pojęcia o swoich właściwościach. Nie robi nic celowo, po prostu żyje. Sama jej obecność działa na otoczenie. Na przykład wydobywa z ludzi ukryte emocje. Albo stłumione urazy. Albo predyspozycje, które bez psychomorfa mogłyby się nigdy nie ujawnić.

– Jak szybko to narasta?

Dag skinął głową z uznaniem.

– Trafiłaś w sedno, Aune. W wypadku Lugszem wystarczy na dobrą sprawę tydzień. Ta dziewczyna morfuje rekordowo silnie.

– Wystarczy tydzień – powtórzyła Aune, marszcząc wypielęgnowane sobole brwi. – Wystarczy na co? W jaki sposób działa taki... psychomorf?

– Różnie. Antara Vanheria, ten korelski enselin, uzdrawiał niektóre choroby psychiczne. Ludzie znajdowali dzięki niemu radość życia, siły witalne. Stawali się lepsi, odkrywali w sobie dobre cechy. Ale u wielu innych Vanheria mógł uleczyć tylko ciała.

– Uważasz, że był psychomorfem?

– Oczywiście. I to potężnym. Lugszem morfuje równie szybko, ale jej moc ma przeciwny znak. Doprowadza ludzi i podludzi do zachowań destrukcyjnych.

– Wyzwala zło – powiedziała Aune cichym, dziwnym głosem.

Dag popatrzył na nią. Ich oczy się spotkały.

– Nie wiadomo. Nie bardzo rozumiemy nawet sam mechanizm psychomorfozy, a głębokie oddziaływania psychomorficzne to wyjątkowo złożona sprawa. Na jednych ludzi działa to silnie, na innych słabo, a na innych wcale, i nie sposób tego przewidzieć. Najwięcej zależy nie od psychomorfa, ale od obiektu. A obiekt... obiekt jest sam w sobie skomplikowany.

Aune tylko zacisnęła wargi. Za to Bard aż się poderwał.

– Więc to tak! Robią na Junie eksperyment!

Dag spojrzał na niego z ukosa.

– Na Junie? Jesteś pewien?

Bard, jak rozdrażnione zwierzę, krążył przez chwilę po pokoju. Potem, równie nieoczekiwanie, uspokoił się i usiadł.

– A widzisz inne wyjaśnienie?

– Nie. Ale nie widzę sensu. Kto wypuszczałby dżinna z butelki? Jeśli wasza organizacja planuje wyzwolić w Junie Unicestwiacza, to dawno nie widziałem tak horrendalnej głupoty. Chyba że chcecie nieźle potrząsnąć tą zapyziałą Galaktyką. Pomysł ma swój urok, przyznaję, ale czy ktoś wymyślił, jak potem Juna zatrzymać?

Aune i Bard w milczeniu wymienili krótkie spojrzenia.

– Coś za coś – zaproponowała Oria. – Myśmy wam powiedzieli o Lugszem. Wy nam wyjaśnijcie, o co tu chodzi.

Bard zaczął machinalnie kiwać ramieniem, opartym na zgiętym kolanie. Po chwili złapał się na tym i zastygł, jak wyłączony znienacka robot.

– W naszej organizacji są ludzie, którzy się Juna boją – mruknął. – Zwyczajnie boją. Zdołali mu zrobić mentoskopię, ale tylko w części. Reszty nikt nie umie rozszyfrować. Są tam podobno pasma całkowicie obce, nieludzkie... Oni myślą, że kiedyś, gdzieś, ta obcość nagle się ujawni, i to w sytuacji, gdy Jun będzie poza wszelką kontrolą. A macie pewne pojęcie o jego możliwościach... Więc jeśli Lugszem jest psychomorfem i zamknęli nas tutaj razem z nią, to znaczy, że przeprowadzają test polowy.

Dag w zadumie zwinął odczyt w kostkę.

– Rozumiem... Powiecie mu?

– Jasne.

– Nie robiłbym tego.

– Trzeba go ostrzec! – żachnął się Bard.

– Jeśli go teraz uprzedzicie – powiedział Dag spokojnie – następny test może odbyć się pod waszą nieobecność. Nikt nie wie, co siedzi w Junie, nawet sam Jun. A ktoś bardzo chce to sprawdzić.

Zapadło milczenie.

– Nie. Nie należy mówić Junowi – odezwała się w końcu Aune.

Modre oczy Barda pociemniały. Nachylił się gwałtownie.

– To nieuczciwe! To zdrada! Mamy pozwolić, żeby zmienił się w jakieś monstrum?!

Blondyneczka zadarła głowę.

– Nonsens – stwierdziła zimno. – Jun nie zmieni się w żadne monstrum. Z jednego prostego powodu: bo nie chce.

– To może się dokonać poza jego świadomością.

– Mówisz o nim jak o jakiejś bezmózgiej rozwielitce! – rozzłościła się Aune. – Bard, on ma taką kontrolę nad własnym umysłem, że zwykły człowiek może tylko marzyć! Monstrum to już z niego było. Miał wtedy dziesięć lat i tyle ofiar na koncie, co mała wojna. Powinny się u niego rozwinąć ostre cechy psychotyczne. A jest prawie normalny.

– Prawie normalny? Zaraz, czy ty mówisz o Unicestwiaczu?

– Zmienił sposób postępowania. I przede wszystkim sposób myślenia. Z własnej woli zapanował nad destrukcyjną komponentą swojej osobowości. Więc najlepiej mu pomożesz, siedząc cicho. Po pierwsze, niektórzy ludzie przestaną go może wreszcie traktować jak tykającą bombę. Po drugie uważam, że Jun, sam Jun, też chciałby przejść taki test.

– A co, zwierzał ci się? – Bard uniósł brwi.

Dag zastygł. Napięcie między tym dwojgiem skoczyło nagle i niezrozumiale. Aune splotła palce, ale odezwała się zupełnie spokojnym głosem:

– Znam go lepiej niż ty.

Starli się wzrokiem, oboje pochmurni i zdeterminowani.

Piskliwy krzyk jakiegoś zwierzęcia przerwał ciszę, wiszącą ciężko w pomieszczeniu. Bard pierwszy odwrócił twarz.

– Dobrze. Będzie, jak chcesz. Obyś się nie myliła.

Rozdział II

Przedmiot ocalony przez Daga z Instytutu Ksenologii miał postać nieforemnej szarej bryły, usianej kryształkami oliwinu. Każdy geolog od pierwszego rzutu oka zaklasyfikowałby go jako perydotyt z domieszką piroksenu – kamień zupełnie pospolity, jakich tysiące leżą na poboczach dróg. Przy bliższych oględzinach okazałoby się, że spomiędzy gruzłów szorstkiej powierzchni wyziera opalizujący ciemny kwadrat, tak mały, że gdyby nie regularny kształt, można by go wziąć za jeden z oliwinowych okruchów.

Kwadracik stanowił boczną powierzchnię teseraktu, wydrążonego w środku kamienia. Wewnątrz pulsował labirynt mikrostruktur, rozwijających się co najmniej w dwa nadwymiary. Naukowcy Agencji, którzy przebadali głaz na wszystkie możliwe strony, doszli do wniosku, że obiekt służył do generowania korytarzy nadprzestrzennych. Niestety, w żaden sposób nie dawało się go uruchomić.

Dag liczył, że mu się uda. Bardzo chciał posiadać przenośny teleporter, bo w Galaktyce trudno było o takie urządzenie. Nieliczne znane egzemplarze pochodziły od Starszych Cywilizacji. Młodszym, jak Medzie czy Sol Wangkuo, brakowało niezbędnej technologii. Dag łamał sobie głowę przez parę dni; wreszcie musiał się poddać. Czuł się jak jaskiniowiec, rozpracowujący zasady działania grawilotu – zwoje mózgowe niemal zaczęły mu dymić, a wszystko jak było, tak pozostało czystą magią.

– Pokażę to Junowi – powiedział do Barda.

Stapleton uśmiechnął się.

– Chcesz wydusić z niego jakąś użyteczną informację? Życzę szczęścia.

– A co? Nic nie powie?

– Zależy, na jaki humor trafisz. Jeśli będzie w dobrym i łaskawym nastroju, to owszem, rzuci od niechcenia parę słów. W sam raz tyle, żeby ci uświadomić, jak bezdenna jest twoja ignorancja. To normalny numer Juna. On szalenie lubi zgrywać się na skarbnicę wiedzy tajemnej, a w ogóle to ma dość protekcjonalny stosunek do nas, prostych, nieuczonych Solaryjczyków.

I rzeczywiście.

Pod dotykiem enselina kwadrat rozbłysł nagle ostrą zielenią. Dag wstrzymał oddech. Ale Jun tylko obrócił kamień w rękach. Zielone światełko musnęło jego obojętną twarz, na moment nadając oczom kolor trawy.

– Nic ci z niego nie przyjdzie. Nic kompletnie. Lepiej zostaw go w spokoju.

– To jest teleporter, prawda?

Jun spojrzał na kamień z roztargnieniem.

– Niezupełnie. Teleporter generuje tunel nadprzestrzenny. To urządzenie generuje jednocześnie tunel nadczasowy.

– Nadczasowy? – powtórzył powoli Dag, ściągając brwi w czarne krechy.

– Znasz to pojęcie? Nie pamiętam, na jakim poziomie stoi wasza nauka. Czas ma swoje własne odrębne nadwymiary. Tylko w ograniczonym zakresie nadwymiary temporalne interferują z przestrzennymi.

Oczy Daga rozbłysły.

– Na Kuan Ti! A więc ten przedmiot to wehikuł czasu?

– Nie. Raczej bilet powrotny. Gdyby go uruchomić, przeniósłby cię tylko w jeden punkt czasoprzestrzeni. Ten, z którego pochodzi.

– Na Ense Larran?

– Być może.

– Więc twoim zdaniem Ense Larran istnieje w naszej Rzeczywistości, tylko po prostu kiedy indziej? – Dag utkwił w Junie baczny wzrok. – A enselini podróżują nie po galaktykach, ale po historii?

– Myślę, że oni zasiedlają czas. Dokładnie tak, jak my zasiedlamy przestrzeń.

– Po co?

– Nie wiem. Może pochodzą z odległej przyszłości, tuż przed końcem Wszechświata.

– Piękna hipoteza. Zbyt piękna. Podróże w czasie musiałyby prowadzić do paradoksów, a nigdy ich nie odnotowano.

Enselin podniósł znad kamienia zdziwione oczy.

– O czym ty mówisz? Przecież w samą strukturę hiperczasu jest wbudowany mechanizm prewencyjny!

– Naprawdę? – Dag nadstawił uszu. – Jak to działa?

Jun wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Jego palce przesuwały się po chropawej bryle, jakby uczył się na pamięć obcej rzeźby.

– Ense Larran... Ojczyzna twoich przodków. Powiedz szczerze: nie kusi cię to?

Enselin opuścił wzrok. Ciemne półksiężyce rzęs nadawały jego twarzy wyraz dziwnej, zwodniczej słodyczy, jak u kobiety czy dziecka. Milczał.

– Kto wie, może spotkałbyś tam krewnych.

– Masz na myśli Mumię?

– Mumię też.

Jun odłożył kamień; zielone światło zgasło jak zdmuchnięte. Enselin wstał.

– Zaczekaj! – zawołał Dag. – Umiesz to uruchomić?

Jun zatrzymał się w progu.

– Nie pokazuj tego Lugszem. Strata czasu. Ona tego nie włączy. Przynajmniej nie fizycznie, bo kauzalnie... zobaczymy.

Dag zmarszczył brwi, patrząc na drzwi zasuwające się za Junem. Dżoude shi, co to miało znaczyć? I dlaczego Unicestwiacz wspomniał o Lugszem?

Lugszem. Białowłosa pół-enselinka. Żeby ustalić, kim ona dla Juna jest, trzeba by najpierw wiedzieć, kim jest dla niego Aune.

A z tym będzie problem.

Jeszcze na Sanyasinie Dag spytał Barda:

– Nie do końca rozumiem wasze relacje. Ty traktujesz Aune jak siostrę. A co ją łączy z Junem?

Bard spojrzał na niego z ukosa.

– To inna historia. I w zasadzie nie moja.

– Rozumiem – rzekł Wojownik chłodno.

– Nie, Dag. Za diabła nic nie rozumiesz.

– To fakt – poparła go nieoczekiwanie Oria. – Zadałeś niewłaściwe pytanie. Co łączy Aune i Juna, to oczywiste. Ja bym wolała wiedzieć, co ich dzieli.

Bard podrapał się po opalonym nosie. Milczał chwilę.

– Ludzie są zasadniczo głupi, nie uważacie? – oznajmił wreszcie z westchnieniem. – Głupców, powiada Pismo, jest poczet nieprzeliczony. To nie ma nic wspólnego z poziomem inteligencji, bo można być bardzo inteligentnym w jednej sferze życia i bardzo głupim w innych. No więc Aune i Jun z maniackim uporem pielęgnują głupotę we wzajemnych stosunkach. Byli narzeczonymi, ale zerwali. Nic więcej wam nie powiem.

To było na Sanyasinie. Tutaj, na wyspie, Bard jednak powiedział im więcej – o sobie, Junie i Aune. Co nie oznaczało, że sytuacja stała się bardziej czytelna.

Lugszem nie była piękna, a co do jej ewentualnej mądrości trudno się było wypowiadać, ponieważ od pierwszego dnia na wyspie nie rozmawiała praktycznie z nikim oprócz Juna. Mężczyzn tolerowała, ale do Aune i Orii odnosiła się antypatycznie i z góry, niczym najwyższa kapłanka do świątynnych popychadeł. Próbowała wręcz wydawać im polecenia. Gdy Aune uprzejmie zwróciła jej uwagę na niestosowność takiego zachowania, jaszczurcza twarz Lugszem skurczyła się z gniewu. Albinoska ruszyła ku niedużej blondynce z ręką wzniesioną do ciosu.

Aune zmrużyła oczy w dwie zimne, kłujące szparki. Złapała stojącą na stoliku szklankę, gotowa rozbić ją o ścianę. Oria zaś sięgnęła do kieszeni kombinezonu, wyciągnęła wypolerowany stalowy kastet i nałożyła na dłoń.

– Przefasonować ci gębę? Może to ci pomoże na urodę?

Białowłosa przystanęła raptownie.

– Jeszcze mnie popamiętacie – syknęła, rejterując.

Wojowniczka odprowadziła ją rozczarowanym wzrokiem. Zsunęła kastet, pogładziła go machinalnie.

– Co się odwlecze... – mruknęła.

Przy całej swojej brzydocie białowłosa umiała zerkać w sposób niedwuznacznie sugerujący pożądanie. Mówiła gardłowym, lekko ochrypłym głosem, a jej ciało mogło śnić się mężczyznom po nocach.

I Bard, i Dag nie mieliby nic przeciw temu, żeby obrócić sen w namacalną jawę, choć każdy z nich podchodził do Lugszem inaczej. Bard lubił kobiety, w każdym sensie tego wyrażenia. Dag lubił przyjemność, jakiej dostarczał mu seks. Nigdy nie łączył fizjologii z emocjonalnym zaangażowaniem. Bo i czemu właściwie? Jak większość Wojowników – oraz makaków, pawianów i szympansów, dodawała drwiąco Oria, ilekroć o tym rozmawiali – Dag postrzegał seks przez pryzmat agresji lub hierarchii. W głowie mu nie postało, że można tę czynność, prozaiczną jak jedzenie czy wydalanie, uznać za formę więzi międzyludzkich. A ponieważ był podczłowiekiem, nie makakiem, nie uprawiałby seksu z nikim bliskim. Na własnej skórze doświadczył, że seks jest tylko formą przemocy, mniej lub bardziej zakamuflowaną – czymś, co robi się wrogowi, a nie osobie darzonej miłością.

Dawno, dawno temu, będąc zakochany, pieścił swoją dziewczynę. Wstydził się sam przed sobą, że czasem miał ochotę na więcej, że nachodziły go myśli o jej ciele. Gryzł się tym – czyżby okazał się niezdolny do prawdziwego uczucia? Dobrze, że umiał nad sobą panować. Kochał ją, więc na pewno nie zamierzał wziąć jej do łóżka i przelecieć. Dżihan doskonale to rozumiała. I w triadzie, i pośród ludzi takie podejście uchodziło przecież za normalne. Miłością nazywano platoniczne renbo, a nie bydlęcą kopulację.

Lugszem była dla niego nikim – tylko ciałem. Nie czuł do niej ani miłości, ani choćby sympatii, więc przespałby się z nią chętnie, gdyby nie to, że od zajścia ze straszydłami białowłosa upatrzyła sobie Juna.

I to, o dziwo, z wzajemnością.

Cichy, zamknięty w sobie enselin ożywił się nagle. „Jak monstrum Frankensteina podłączone do galwanizatora” – skomentowała Aune złośliwie. Białowłosa całkowicie pochłonęła jego uwagę. Stale przebywał u jej boku, chodził z nią na wielogodzinne spacery po plaży, przesiadywał w jej pokoju. Na pewno nie robił nic, co wykraczało poza kategorie normalnych ludzkich zachowań. Czas mijał, a w Junie jakoś nie ujawniało się mroczne, metafizyczne Zło.

Pewnego poranka okazało się, że całe piętro wokół pokojów Lugszem tonie w ogromnych wonnych kwiatach o tęczowo połyskujących płatkach. Po południu Jun zaczął malować jej portret z kwiatem we włosach. Zajęło mu to trzy dni. Gdy skończył, postawił obraz na krytej werandzie, osłoniętej ze wszystkich stron szklanymi oknami. Tam też Bard przyłapał go na skupionej kontemplacji własnego dzieła.

Portret był znakomity. Twarz Lugszem, bezlitośnie oddana w całej swej brzydocie, wpijała prosto w Barda drapieżne oczy. Pod jakim kątem by nie patrzył, jej karminowe spojrzenie szło uporczywie za nim. Zależnie od perspektywy, wyraz twarzy Lugszem zmieniał się, to łagodniejąc, to znów tężejąc w nieprzejednanej nienawiści. Jedno tylko pozostawało niezmienne: od tych dziwacznych rysów i dwubarwnie zygzakowatych tęczówek zawsze wionęła obcość.

Obcość tak kompletna, jakiej Bard nigdy u Lugszem nie widział.

– Nie rozumiem cię, Jun – powiedział przeciągle.

– Zawsze mnie zdumiewała wasza ludzka tępota.

Bard wetknął ręce do kieszeni i zakołysał się z lekka na piętach.

– A wiesz, to zdumienie jest wzajemne.

Enselin nie odpowiedział. Zastygł wpatrzony w obraz.

– Leonardo miał zwyczaj malować damy z łasiczką czy innym gronostajem. Powinieneś tu dorobić jakiegoś zwierzaka. Najlepiej osła. Za jednym zamachem odpracujesz autoportret.

Nic nie wskazywało, że Jun go usłyszał.

– Ręce opadają – ciągnął ponuro Bard, przechadzając się po werandzie. – Ręce opadają, Assahirze, kiedy człowiek patrzy na twoją głupotę. Bo wykazujesz ją w stopniu doprawdy nadludzkim. Czy to kuliste, co nosisz nad szyją, to tylko rozbudowany otwór gębowy?

Enselin milczał.

– Tak, to by wiele tłumaczyło. Otwór gębowy i tyle... nawet nie wydaje sensownych dźwięków. Uważaj, Jun! Przeciągasz strunę. Jeśli Aune uzna, że ją lekceważysz, skreśli cię.

– Nikt nie będzie mną rządzić.

– W tej chwili rządzi tobą twoja złość.

– Więc nie podsycaj mojej złości – wycedził Jun zimno. – Wiesz, gdzie jesteśmy? Ta wyspa to poligon do niebezpiecznych doświadczeń. Teleportacja działa tylko w granicach obszaru. Nie da się stąd uciec inaczej jak przez portal w lustrze, a portal może otworzyć tylko operator z zewnątrz. Cały teren jest szczelny jak pokój bez klamek. I cokolwiek tu zrobię, nie zapisze się w infopolu bazowym.

– A co zrobisz?

Jun bez słowa odwrócił się i wyszedł.

W ciągu następnych kilku dni nie tylko ciągnął flirt z Lugszem, ale dodał nowe elementy. Nabrał zwyczaju bawić się jej długimi, jedwabistymi włosami. Raz nawet porównał je do bladej poświaty księżyca. „Jun, co za niespodziewana głębia! Jakby stół kuchenny zaczął nagle przemawiać heksametrem!” – zdumiał się Bard z doskonale udaną naiwnością. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy słyszano, jak Jun mówi komplement. Lugszem leniwie wspierała się o niego, mrużąc oczy i od niechcenia przesuwając palcami po jego karku czy udzie. Nie wiadomo, co przy tym myślała. Była jeszcze bardziej niekomunikatywna niż on.

Niebawem zaczęła demonstracyjnie siadywać Junowi na kolanach. Wyższa o dobre pół głowy, grubokoścista, bujna i wspaniale zbudowana, przygniatała jego szczupłą postać niczym wielka ropucha, rozparta na małej żabce. Junowi jakoś to nie przeszkadzało. Nie odwzajemniał jej pieszczot, lecz nie miał nic przeciwko nim; łaskawie pozwalał się adorować. Aune nie powiedziała nic. Zaczęła wychodzić z każdego pomieszczenia, w którym on się pojawiał. Zbladła, przestała niemal całkiem jeść, a jej napięta twarz zastygła w wyrazie ponurego uporu.

Lugszem zaś rozzuchwalała się z dnia na dzień. Obecność Juna i oddziaływanie jego potężnej mocy sprawiły, że jej własny talent telekinetyczny, z natury bardzo nikły, skokowo zmienił fazę i nasilił się prawie do poziomu poltergeista. Sukienki Aune same darły się w oczach. Oria, której rozleciały się jedna po drugiej dwie pary ciężkich, mocnych butów, pobiegła o świcie do Lugszem, wywlokła ją z pościeli i z pasją wygrzmociła tymiż butami po płaskim obliczu. Białowłosa próbowała oddawać ciosy, lecz zaprawiona w bójkach Wojowniczka natarła z dziką agresją i tylko haniebna rejterada ocaliła pokrwawioną, posiniaczoną Lugszem przed poważnymi obrażeniami. „Nie wiem, gdzie dotąd walczyła ta nieruchawa glista. Albo bijała służbę, albo darła kudły z tłustymi krowami z haremów” – stwierdziła wzgardliwie Oria, wróciwszy do brata zwycięska, lecz wciąż rozeźlona.

Lugszem nie wyciągnęła wniosków. Jeszcze tego samego wieczoru ni stąd, ni zowąd przerzuciła się na Barda. Mleko i masło skwasiły mu się momentalnie, gdy wyjął je do kolacji. Następnego poranka przy śniadaniu imbryk pełen wrzątku wylałby mu się prosto na brzuch, gdyby nie Dag, który złapał naczynie w ostatniej chwili.

– Musisz ukrócić tę sukę – stwierdził Wojownik, odstawiając imbryk na stół.

Bard ostrożnie ujął uszko i zalał wrzątkiem aromatyczną herbatę.

– Jak? W pysk jej przecież nie dam.

– Czemu?

– Bo to kobieta.

Ale dla Daga, który nie wyrósł w kulturze chrześcijańskiej, odpowiedź nie miała sensu.

– No to co?

– Kobiet się nie bije, bo są słabsze. Bicie słabszych jest nierycerskie.

Dag wzruszył ramionami, odwrócił się i wyszedł. Oria złapała Barda za rękę.

– Czekaj. Chyba nie polecisz jej bronić?

Bard zawahał się. Wziął jabłko leżące na stole i machinalnie podrzucił w górę.

– Nie. Masz rację. Aune zmizerniała przez tę czarownicę... Myślisz, że Dag jej przyłoży?

– Coś ty. On był szkolony do zabijania, nie do dawania klapsów idiotkom. Zresztą co nam szkodzi pooglądać? Chodź, zobaczymy.

Bard ugryzł jabłko i poszedł za nią.

Minutę później mało się nie udławił.

Dag istotnie nie zmasakrował pół-enselinki. Zawlókł ją na dach i tam wywiesił na zewnątrz, nad dziedziniec, trzymając tylko za włosy, boleśnie skręcone w biały sznur.

Lugszem nie krzyczała. Dyndając wysoko nad ziemią, wiła się jak piskorz i drapała paznokciami w mur. Udało jej się przez chwilę uczepić balustrady, lecz Dag przydeptał jej palce i puściła z jękiem bólu.

Dag uśmiechnął się i machnął nią jak żywym wahadłem, spoglądając z góry w jej wykrzywioną twarz. Czerwono-czarne tęczówki płonęły żywym ogniem, jak żarzące się węgle. W spojrzeniu Lugszem pałała nienawiść, która przeraziłaby człowieka o słabszych nerwach.

Wojownik okręcił sobie włosy dziewczyny wokół nadgarstka i zamachnął się jej ciałem, aż muskuły naprężyły mu się na ramieniu. Białowłosa jak wahadło poleciała w lewo, potem w prawo, uderzając o zagięty róg muru. Zaskowyczała jak torturowane zwierzę.

– Przestań! – powiedział ostro Bard. – Zachowujesz się gorzej od niej!

Zaniewski brutalnie wciągnął dziewczynę na dach i rzucił sobie pod nogi.

– Spodobało ci się?

Pół-enselinka, szarpnięta za włosy, musiała klęknąć. Zęby jej szczękały; była niemal sina. Dag bez pośpiechu odplątywał z pięści długie, jasne pukle.

– Spróbuj jeszcze raz wyciąć numer, a sprawdzę, czy umiesz latać. Może umiesz. Taka przecież jesteś zdolna. A teraz won!

Dziewczyna podpełzła do schodków, podniosła się i uciekła co sił w nogach, kurczowo przyciskając ręce do żołądka.

Dag posłał Bardowi karcące spojrzenie.

– Do każdego należy przemawiać jego własnym językiem – wygłosił sentencjonalnie.

Oria skrzywiła się, rozpoznając jedną z maksym Shengli Xianga. Jej oczy spotkały się ze wzrokiem brata. Dag zawahał się, zagryzł wargi.

– Kiedy to prawda – rzucił, pół gniewnie, pół obronnie. – Tak wygląda pragmatyzm. A wy – znów spojrzał na Barda – macie tyle bezsensownych zakazów. Nie bić kobiet, nie torturować jeńców, nie dobijać rannych, nie kopać leżącego...

– To ma uzasadnienie.

– Ciekaw jestem, jakie.

– W ten sposób – wyjaśnił Bard całkiem serio – możemy się przynajmniej uważać za moralnie i cywilizacyjnie wyższych od naszych wrogów.

– Za to wrogowie są skuteczniejsi. Przecież to bzdury. Jeńcy są po to, żeby ich torturować, a przeciwnicy po to, żeby ich zabijać. Ostatecznie potrzebujemy jakichś rozrywek, choćby niewyszukanych. A kobiety, chwała bogom, są od nas słabsze chociaż fizycznie. Gdyby co poniektórym nie dać czasem w skórę, wlazłyby mężczyźnie na głowę i jeszcze tam narobiły.

Bard potrząsnął głową.

– Coś tracisz, Dag. Coś ci umyka. I nawet nie wiesz, co. Spróbuj kiedyś przestawić się na mój sposób myślenia, tak eksperymentalnie. Przekieruj umysł, choćby na krótko. Wtedy pogadamy.

Dag wzruszył ramionami. Cokolwiek tracił, nie był to zdrowy rozsądek.

– Podróże jednak kształcą – mruknął z ironią. – Gdybym nie uciekł z tongu, nigdy bym nie zobaczył autentycznego pogrobowca tradycji rycerskiej. Że też się uchowałeś. Powinni cię trzymać w muzeum, wiesz. I codziennie odkurzać z wielkim pietyzmem. Eksponat unikatowy, uszkodzenie surowo wzbronione.

Jaka to, swoją drogą, żywotna była tradycja – pomyślał, zdumiony. Jaka silna. Bito ją, ale nigdy nie dobito. Tyle minęło wieków, tyle kultur, Renesans, Oświecenie, islam, gnoza, wszystko przetaczało się po niej walcem, a ona wciąż jeszcze dyszy, wciąż zachowała jakąś moc przyciągania. Po dziś dzień – i kto by przypuszczał? – jej zarodniki unoszą się w aseptycznej atmosferze Sol Wangkuo, infekując nawet ludzi tak rozsądnych jak Bard Stapleton.

Nieoczekiwanie dla samego siebie klepnął Barda w plecy.

– Ty dziwaku.

Bard błysnął modrymi oczami i zatknął kciuki za pas.

– No, w każdym razie z Lugszem mamy spokój. Jutro po południu wraca szef i zabierze ją do bazy. A Jun będzie musiał stawić czoła Aune. Zapowiada się niezła przeprawa. Słowo daję, na jego miejscu wolałbym przejść się po ruchomych piaskach. Miałbym chociaż jakiś grunt pod nogami.

– Ta-ak – powiedział Dag przeciągle. – Zobaczymy, co zrobi Jun.

Rozdział III

Ostatni poranek na wyspie zaczął się spokojnie.

Oria obudziła się pierwsza i wyszła na werandę. Słońce wznosiło się nad morzem, niebo było świetliste, powietrze rzeźwe. W różowosrebrnej aurze nawet dżungla zdawała się pełna blasku.

A więc dziś trzeba podjąć decyzję. Muszą dać odpowiedź, czy zgodzą się zamieszkać na Medzie, pod nadzorem organizacji Suleya.

Dag wciąż się wahał. Z jednej strony kusiła go wolność; z drugiej zżerała ciekawość. A z trzeciej strony nie dowierzał szpakowatemu. Może ta bezimienna organizacja rzeczywiście wypuści ich z rąk, ale przedtem – Dag był pewien – usunie im z pamięci wszystko, czego dowiedzieli się o Unicestwiaczu. A tego Dag wcale sobie nie życzył.

Zgodzi się, pomyślała Oria. Zamieszkają na Medzie, bo tylko wtedy Dag będzie miał szansę rozpracować, kim są ludzie, którzy przechwycili Unicestwiacza, skutecznie go ukryli i spacyfikowali do tego stopnia, że zaczął się uważać wyłącznie za artystę. To musi być, owszem, ciekawe grono... Ale po co im Unicestwiacz, skoro go nie wykorzystują? W jaki sposób – o ile w ogóle – są w stanie go kontrolować? Czy naprawdę zmienili mu infotyp? Same zagadki. Dag nie oprze się takiej pokusie. Jednych pociągają pieniądze, drugich władza, a jego wabił syreni zew tajemnicy.

No i dobrze. Oria mogła zamieszkać na Medzie choćby jutro. Zawsze jakaś odmiana.

Medyjskie społeczeństwo było typowo podludzkie, bo wciąż zachowywało tradycyjną, archaiczną strukturę, prymitywne metody rozrodu i pierwotne stada rodzinne. Lecz istniały też różnice. Starcy, na przykład, którzy w postępowym świecie zostaliby dawno poddani zmianie wcielenia, mieli tam ważny udział w rządach. Jak wynikało z raportów Agencji, na Medzie działali już w ukryciu solaryjscy progresorzy, wspomagający tamtejszych patriotów, ale póki co, nie doszło do znaczących zmian społecznych. Katalizatorem takich zmian stały się kiedyś na Ziemi uciśnione warstwy niższe, lecz na Medzie ten scenariusz nie wypalił. Ucisk społeczny był tam niewystarczający, by wywołać istotną reakcję. Próby zwiększenia ucisku dotychczas się nie powiodły. Nie udała się nawet praca wychowawcza z młodzieżą, bo na Medzie nie istniały mass media w solaryjskim rozumieniu tego słowa. Miejscowy reżim stale polował na progresorów, co jeszcze bardziej utrudniało ich misję. W efekcie medyjski porządek nie został dotąd choćby podważony, co dopiero zmieniony.

Jacy oni zachłanni – stwierdziła Oria z niesmakiem. To już chyba chorobliwe, to upodabnianie, uniformizowanie całego kosmosu, wszystko pod jeden schemat. Postęp Anizotropowy, a niech czarna dziura go pochłonie! Nawet jeśli zmienią Medę w drugie Sol Wangkuo, co im z tego przyjdzie? Przecież chyba nie liczą, że to oni będą tam rządzić. Nie ma obawy, na Medzie też znajdzie się grupa wielkich drapieżców, wcale nieskorych, by dzielić się władzą.

Poza tym co za idioci. Mechanicznie przykładają do zupełnie obcej cywilizacji wzorce, zaczerpnięte z historii Ziemi. A kto wie, czy te wzorce w ogóle są prawdziwe. Dzieje Sol Wangkuo stanowiły wielką niewiadomą. Nie znali ich ani ludzie, ani podludzie, ani nawet główny neurikom Ziemi, THERION.

THERION był Archontem, więc posiadał złożoną podwójną osobowość. Współistniały w nim dwie bliźniacze jaźnie, SANROKU i SORATH. Żadna z nich nie miała pojęcia o rzeczywistych wydarzeniach sprzed raptem dwustu lat, a gdy chodziło o dalszą przeszłość, pamięć THERIONA zawierała nie wiedzę, lecz propagandę.

Dwa wieki temu nadludzie na nowo napisali kronikę świata. Odtąd we wszystkich bazach danych istniały wyłącznie prawomyślne informacje. To, co nie zgadzało się z oficjalną historią, zostało wykasowane. Ktoś jednak, z sobie znanych powodów, wprowadził do programu drobną poprawkę – i całe olbrzymie zasoby wiedzy, zamiast w nicość, zapadły w subliminalne warstwy umysłu SANROKU. Sam neurikom, oczywiście, nie uzyskał dostępu do własnej podświadomości, toteż przez następne dwa stulecia nikt w Galaktyce nie zdawał sobie sprawy, że w pamięci tego gorliwego stróża prawa i porządku trwa potajemnie wielkie archiwum danych.

Archiwum stanowiło kopalnię wiedzy, pełną starych tekstów, literatury, filmów i gier. Niestety, wiele materiałów było skrajnie sprzecznych, a reszta zawierała poważne luki. Nie sposób było ustalić, co zdarzyło się kiedyś naprawdę, a co jest tylko zapisem symulacji albo świadomie spreparowaną fałszywką. Przeszłość, wyłaniająca się z tego chaosu eklektycznych zapisów, przypominała zgruchotaną mozaikę, której odłamki nie pasują do siebie. Czy naprawdę istniał kiedyś kraj o dziwnej nazwie „USA”? Bo inne źródła sugerowały, że było to tylko jedno z islamskich imion Szatana. A czy słowo „amin” to zniekształcony „bramin”, czy może pochodzi z czasów, gdy muzułmanie – jak głosiły ich pisma – faktycznie rządzili większą częścią świata? Czy doszło do zwycięskiej wojny hinduistów i taoistów z wyznawcami islamu? Chyba tak, skoro islam uchodził dziś za herezję?... Retrognoza i chronowizja nie dawały odpowiedzi, przynosząc jedynie nawał obrazów, zaprzeczających sobie wzajem. Infopole zostało zafałszowane równie skutecznie, jak wszystkie inne źródła wiedzy.

Wedle oficjalnej historii, już po okresie kalifatu Eurabii, po krwawych wojnach etnicznych i religijnych, doszło do rozbicia całego ówczesnego świata na małe państewka pod władzą poszczególnych mafii. Potem zaś na skłóconej, spustoszonej wojnami Ziemi pojawił się cudowny bohater, bóg, mesjasz, awatar – Pierwszy Król, który zjednoczył rozbitą planetę pod swym berłem i zapoczątkował czasy powszechnego szczęścia i dobrobytu. Wiele danych istotnie przemawiało za takim właśnie przebiegiem wydarzeń, inne materiały sugerowały jednak, że przed Królestwem Ziemi istniał już jakiś rząd światowy, skorumpowany i zależny od rozmaitych walk frakcyjnych, póki wreszcie któraś frakcja nie dokonała udanego przewrotu. Nowy władca i jego ekipa ustanowili monarchię absolutną. Królewski majestat wziął prostaczków mocno za pysk, posegregował społeczeństwo i wprowadził jedną powszechnie obowiązującą religię synkretyczną. Jej prorocy ogłosili, że oto nastała wreszcie wspaniała, długo wieszczona Nowa Era... Może było tak, a może jeszcze inaczej. Kim naprawdę byli nadludzie? Gronem aniołów, wspomagających kiedyś króla, a dziś cesarza? Chyba jednak nie. Wszystko wskazywało, że do nadludzi zaliczono po prostu wszystkich tych, którzy posiadali wystarczającą władzę, wpływy i pieniądze, by król musiał się z nimi liczyć. Kolejni władcy przeprowadzili szereg czystek, jednak do dziś dnia nadludzie pozostawali warstwą niejednolitą. Byli mieszańcami, z przewagą żółtych, białych i Latynosów; i pewnie tylko dlatego hodowani przez nich ludzie też należeli do różnych ras, choć można by ich przecież produkować wyłącznie w jednej, zunifikowanej wersji. Lecz, w przeciwieństwie do ludzi, nadludzie z wielką dumą kultywowali przynależność do starodawnych rodów. Zajęci intrygami, wendetami, załatwianiem interesów i porachunków, nie mieli czasu na drobiazgi w rodzaju zarządzania państwem, więc wymyślili Powierników i Archontów. Żyli niczym bogowie na Olimpie, gardząc zwykłymi śmiertelnikami. Na ludzi i podludzi nieraz spadały uboczne skutki wojen na górze, lecz tylko ścisłe grono poinformowanych umiało powiązać skutki z przyczynami. Babskie magazyny w partiví, poświęcone plotkom z życia wyższych sfer, ukazywały nadludzi w sposób ckliwy do obrzydzenia. Nic dziwnego zresztą – Prawdziwa Religia obiecywała wszystkim siudrom i wajsom, że po stosownej liczbie inkarnacji również ich dusze wcielą się w tych żywych bogów.

Dag nie wierzył w nadludzki geniusz. No, ale Dag zawsze miał ciągoty anarchistyczne i obrazoburcze. Oria patrzyła na świat mniej emocjonalnie. Nadludzie nie byli głupi. To grono rekinów, zainteresowanych głównie wykańczaniem się nawzajem, zdołało w wolnym czasie stworzyć całą prężną, ekspansywną cywilizację – samonapędzającą się Utopię, której nie musieli nawet doglądać. Nie tylko wymyślili neurikomy, ale zdołali sprowadzić te potężne ahumanoidy do roli posłusznych narzędzi. A to znaczyło, że przynajmniej część nadludzi robi użytek ze swej genetycznie zaprogramowanej inteligencji.

Wyłącznie oni w Sol Wangkuo mogli znać prawdę o historii, lecz nawet jeśli gdzieś na Arkadii nadal przechowywano nieprawomyślne dane, Oria i Dag nie mieli do nich dostępu. Technicznie Dag mógłby bez trudu dotrzeć do każdego arkadyjskiego neurikomu, lecz tak ogromny pobór mocy zostałby natychmiast wykryty. Zgodnie z obowiązującą teorią infopola bazowego, nawet najdalsza komunikacja międzygwiezdna powinna być równie łatwa jak łączność międzyplanetarna. Teoria, jak to bywa, mówiła swoje, a praktyka swoje. W skali dziesiątków lat świetlnych im większa była odległość, tym mocniej narastały zakłócenia i przekłamania. Łączność wymagała wzmacniaczy jeszcze silniejszych niż teleportacja, a wzmacniacze pożerały energię.

Nieważne, pomyślała Oria i prawie się do tej myśli uśmiechnęła. Nareszcie nieważne. Co ją teraz obchodzi Sol Wangkuo, z jego historią i problemami? Nie zamierzała tam wracać, nigdy w życiu. Najbliższy rok spędzą z Dagiem na Medzie, a potem się zobaczy.

Ale jeśli Meda ją pociągała, to nie dlatego, że różniła się od Sol Wangkuo. Każda obca cywilizacja z definicji musiała różnić się od solaryjskiej. Nie... prawdziwy powód był inny. Tak idiotyczny, że Oria wolała się do niego głośno nie przyznawać; i gdyby nie wrodzona uczciwość, nie przyznałaby się nawet sama przed sobą.

Chciała zamieszkać na Medzie, bo tam mieszkał Sule. Oto wstydliwa prawda, naga i bez upiększeń.

Kretyństwo. Sule ani razu nie spojrzał na nią z męskim zainteresowaniem. Na Medzie otaczał go pewnie wianuszek atrakcyjnych dziewczyn. A ona? Co z niej za kobieta? Nigdy nikogo nie uwiodła i nikomu nie dała się uwieść. Dokładała starań, by wyglądać odpychająco, i wychodziło jej to, owszem, całkiem nieźle. Jeśli chodzi o odstraszanie potencjalnych partnerów, miała w ogóle spore osiągnięcia. W całym życiu przeżyła jeden jedyny romans. Niestety, wymyślony. Zwykły produkt komercyjny, dzieło scenarzysty. I nawet tę żałosną namiastkę też musiała stracić. A przez kogo? Przez własnego brata.

Dag pasjonował się virtu, lecz wyłącznie jako twórca, nigdy jako użytkownik. Żył na poziomie rzeczywistości materialnej, była to bowiem jedyna rzeczywistość, w jakiej chciał żyć. Nieważne, że wedle Aksjomatów i Doskonałych świat materialny stanowił tylko maję, oszustwo zmysłów, ułudę stworzoną przez Demiurga po to, by odwrócić uwagę istot rozumnych od jedynie prawdziwego świata duchowego. Dag miał Doskonałych w nosie, a jego opinie o świecie duchowym nie nadawały się do powtórzenia. Nigdy nie eksperymentował z własną świadomością. Ani razu nie odczuł pokusy, by ujrzeć aurę, nawiązać kontakt z bytami astralnymi albo w cudownym satori doświadczyć jedności z Brahmanem. O Brahmanie też zresztą wypowiadał się nieprzystojnie. W partiví oglądał wyłącznie programy informacyjne; do virtu nie wchodził nigdy, nawet do tego, które sam wykreował, kontrolując je tylko na ekranie holowizyjnym; nie czytał prawie nic prócz raportów i specjalistycznych opracowań, a jeśli sięgał po beletrystykę, to wyłącznie po tę wymazaną z historii. Był wyjątkowo trzeźwym człowiekiem, bardzo zainteresowanym otaczającym go światem. Uważał, że fikcja czy mistycyzm tylko zaśmiecają umysł. Kiedy pragnął ucieczki, pogrążał się w wyższej matematyce.

Oria nie wyznawała aż tak skrajnych poglądów. Owszem, zdawała sobie sprawę, do jak ogromnych zmian osobowości prowadzi virtu albo jaka ruina psychiki bywa ubocznym skutkiem peregrynacji po świecie astralnym. Tylko że fikcja przynosiła wytchnienie od codziennego życia. A codzienne życie bywało trudne do wytrzymania. O wiele trudniejsze dla niej niż dla Daga, bo ona nie odbierała świata w postaci wzorów matematycznych i nie była geniuszem, pochłoniętym swoją pasją.

Przez długi czas planowała, że w tajemnicy przed bratem kupi sobie jakiś romans. Przebierała w ofercie rynkowej, odrzucając jeden program za drugim. Najwięcej było programów transseksualnych, w których kobieta mogła wcielić się w mężczyznę, a mężczyzna w kobietę, albo transgatunkowych, w których człowiek wcielał się w zwierzę czy kosmitę. Tego rodzaju doznania właśnie wróciły do mody i znów zalewały rynek. Ale wśród zwyczajnych romansów też nic Orii nie odpowiadało. Nie kusiły jej ogniste wyczyny łóżkowe. Seksu nie lubiła i miała powyżej uszu. Czysta proza i biologia; co w tym ciekawego? Owszem, mogłaby raz za razem przeżywać jakiś Gwarantowany Niepowtarzalny Orgazm, ale do tego nie był potrzebny ani seks, ani żaden w ogóle program, wystarczył prosty ekstator, który działał bezpośrednio na ośrodek rozkoszy w mózgu, wywołując długi status orgasmicus. To było lepsze niż każdy kochanek. Świat szedł naprzód, i tak jak najpierw oddzielono seks od prokreacji, tak w końcu oddzielono orgazm od seksu, a kopulacja stała się zbędna już nawet jako rozrywka i zamieniła się głównie w rytuał hierarchiczny. Gdyby tylko o to chodziło, Oria nie musiałaby wchodzić w virtu. Ale ona marzyła o romantyzmie, o przeżyciu pięknej przygody, i gotowa była przymknąć oczy na fakt, że wkracza na prostą drogę do uzależnienia. Świat virtu dostarczał o wiele potężniejszych doznań. Wszystko było znacznie piękniejsze, bardziej wyraziste, nieskończenie doskonalsze niż w rzeczywistości materialnej. Kolory wydawały się stokroć bardziej kolorowe, życie – niewypowiedzianie intensywne, a najuboższy podczłowiek czuł się jak król, pełen cudownej potęgi. Właśnie dlatego tak trudno wracało się z virtu do ponurej codzienności. W zestawieniu z tym roziskrzonym blaskiem codzienność zdawała się szara, wyblakła i smutna. Nie do wytrzymania.

Ostatecznie Oria znalazła swój romans. Niezbyt ekscytujący, ale sympatyczny. W głównej roli męskiej nie występował żaden komputerowy fantom, tylko prawdziwy, żywy aktor, gwiazdor partiví, Murzagali Menang – wspaniale zbudowany Tatar o cudownych aksamitnych oczach. Oria wcielała się w piękną kobietę z kasty kszatrija, zwaną Bamileke. Spotykali się przypadkiem – początek był zawsze taki sam – a potem już dendrytowo rozwijały się najrozmaitsze warianty tego, co w Sol Wangkuo uchodziło za wspaniałą opowieść miłosną. W każdym wariancie Murzagali zakochiwał się w Bamileke od pierwszego wejrzenia, ona zaś z początku odtrącała go, a potem powoli pozwalała się zdobyć, w miarę jak narastała ich telepatyczna i empatyczna więź. Albowiem rozwijało się między nimi czyste, wzniosłe renbo – miłość idealna, tętniąca od wieczystych uczuć, lecz nieskalana wulgarnym pożądaniem.

Murzagali był miły, może tylko zanadto pełen frazesów, które wyskakiwały z niego przy byle okazji jak czekoladki z automatu. Oria nawet go polubiła. Pewnie, że był nieprawdziwy, ale jego autentyczny pierwowzór nawet by nie rzucił okiem na takie białe podludzkie brzydactwo jak Niao Ichi z Triady Trójgłowego Smoka.

Romans trwał już całe dwa miesiące, aż tu nagle ni z tego, ni z owego Murzagali dostał ataku depresji. Pewnego wieczoru, zamiast prowadzić z nią wyrafinowaną dyskusję intelektualną, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się głośno. Łkając i szlochając, zaczął skarżyć się rwącym głosem, że w dzieciństwie nikt go nie lubił, cały świat był przeciw niemu, a koledzy w internacie go prześladowali.

Orię zatkało.

Przez dobrych parę minut zastanawiała się, co z tym fantem począć, podczas gdy Murzagali bez wytchnienia, jak nakręcony, nie zamykając się ani na chwilę, ciągnął długą opowieść o swych kompleksach i porażkach. Czy to jakiś kruczek w programie? Niemożliwe! Więc co? Wirus?

Wirusy stanowiły realną groźbę. Generowały światy wewnątrz światów, bąble fikcji w morzu fikcji. Fizyczne ciało ofiary umierało powoli z głodu i pragnienia, podczas gdy umysł tkwił w kleszczach, wpadając w obłęd nie kończącego się majaku.

No, ale ona nie musiała się bać. Cokolwiek to jest, Dag sobie poradzi. Wirusy, można powiedzieć, biegały u niego na posyłki.

Poklepała Murzagalego po ramieniu.

– Nie płacz. Ja cię lubię.

– Ja też cię lubię – chlipnął. – Najbardziej ze wszystkich, z którymi miałem do czynienia podczas tego programu. A wiesz, ile ich było?

A to co znowu? Wirus nie wirus, postać z virtu nie miała prawa wiedzieć, że jej świat jest fikcją!

– No, ile?