Wojownicy - Rydzewska Jaga - ebook
NOWOŚĆ

Wojownicy ebook

Rydzewska Jaga

4,0

56 osób interesuje się tą książką

Opis

Jaga Rydzewska, Atalaya - Wojownicy,  Warszawa 2005, superNOWA  s. 298,    ISBN 83-7054-173-9

 

 

W NAJDALSZEJ PRZYSZŁOŚCI, W NAJBLIŻSZEJ GALAKTYCE…


Nowa powieść z gatunku space-opera napisana jest z rozmachem, jakiego nie
powstydziłby się sam Alfred Bester. W odległej przyszłości ludzkość
opanowała już całą Galaktykę i próbuje sięgać dalej. Cywilizacja ziemska
jest ekspansywna, lecz zdegenerowana. Władzę sprawują neurikomy, które
wyewoluowały z komputerów n-tej generacji - obywatele abiotyczni, obdarzeni
nadświadomością i dysponujący nadnaturalnymi mocami. Społeczeństwo dzieli
się na ludzi, podludzi i potężnych nadludzi. Z daleka obserwują Ziemian
prastare, obce cywilizacje kosmiczne.
 Na tym tle rozgrywa się historia Daga i Orii, uciekinierów z przestępczej
triady. Wychowywani w duchu bezwzględnego posłuszeństwa, zdołali jednak
zachować niezależność. W obliczu zagrożenia decydują się przyłączyć do
kilkorga szpiegów, pełniących tajemniczą misję w zakazanym, zamkniętym
układzie planetarnym. Stopniowo pomiędzy przedstawicielami tak odmiennych
środowisk nawiązuje się mocna więź, przypieczętowana wspólnym udziałem w
zuchwałej akcji. Lecz wiele jeszcze musi się wydarzyć, zanim Dag i Oria
dowiedzą się, kim naprawdę są ich nowi sprzymierzeńcy.

W przygotowaniu kolejne tomy cyklu ATALAYA -  GWIAZDOMORZE , SZLACHETNE PRZYMIERZE

Patroni: Dzień Dobry, Wirtualna Polska, Nepo, Merlin, Poltergeist, Inny Świat

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (9 ocen)
4
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Ilustracja na okładce: Sławomir Kinal

Redakcja: Danuta Górska

Copyright © by Jaga Rydzewska, Warszawa 2017

Wydanie II, zmienione i poprawione

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

ISBN 978-83-7578-147-2

Rozdział I

Delfi Douren miała piękną twarz, długie nogi i jasnoblond włosy sięgające pasa. Chłodny podmuch zaróżowił jej policzki. Stojąc tak na wietrze, ponad wzburzonym oceanem, wyglądała jak ucieleśnienie męskich marzeń.

Sule jednak patrzył na nią z uczuciem dalekim od zachwytu. Dziewczyna dziś właśnie rozpoczynała pracę jako szpieg. Nawet przy tej okazji musiała się spóźnić.

– Delfi, pora na nas!

Wiatr porwał słowa i zamienił w urywane dźwięki. Piękność podeszła, stąpając tanecznym krokiem. Kolejny podmuch zadarł jej sukienkę i na moment owinął materiał wokół bioder, odsłaniając nogi w całej ich krasie. Wzrok Suleya mimo woli pobiegł w ich stronę, lecz sukienka natychmiast opadła na miejsce.

– Mówiłeś coś? – spytała Delfi, podnosząc ogromne orzechowe oczy. Mimo porywistego wiatru udało jej się szeroko otworzyć powieki.

– Mówiłem, że czas iść.

– As Sul, proszę, jeszcze tylko jedna mała chwileczka! Zrozum, żegnam się z oceanem!

Sule oparł się o barierkę i postanowił czekać cierpliwie. Delfi, cóż, bywała egzaltowana. Egzaltacja wynikała nie tyle z jej natury, ile raczej z przekonania, że dodaje jej to uroku w oczach mężczyzn. W tym akurat momencie było to przekonanie całkowicie bezpodstawne.

Oboje stali na szerokiej grobli, biegnącej wzdłuż brzegu. Delfi rzeczywiście mogła się stąd napawać wspaniałą panoramą. Hen, po horyzont, ciągnął się stalowoszary, rozkołysany ocean z białymi grzywami piany na wysokich falach. Tuż nad wodą, pędzone wiatrem, sunęły ciężkie od deszczu chmury, mroczniejące w oczach. Całe ogromne niebo przemieszczało się w ucieczce przed huraganem. Wiatr wciąż się nasilał. Lada moment położy fale jak żyto, a grobla zadrży od uderzeń sztormu. Jak okiem sięgnąć, na morzu nie zostało już ani jednej łodzi.

Po przeciwnej stronie grobli leżała łąka porośnięta młodziutką, jasnozieloną trawą. Dalej szumiał ciemny las. Na środku łąki stał zaś gotowy do startu kosmolot.

I czekał jedynie na Delfi.

Z rozwianymi włosami i zadumanym wyrazem ślicznych oczu, Delfi nadal wpatrywała się w przestrzeń. Wiatr dął coraz mocniej, fale z łoskotem rozbijały się o groblę. Jak na początek wiosny było wyjątkowo ciepło. Delfi, w wełnianej sukience, nie zdążyła jeszcze zmarznąć.

Sule spojrzał na zegarek, a potem na romantycznie upozowaną dziewczynę.

– Wiesz – zawołał, przekrzykując fale – robią ci się jakieś paskudne czerwone plamy na skórze! To pewnie przez ten wiatr, prawda?

Delfi drgnęła. Przytknęła dłonie do twarzy i rozejrzała się spłoszona, jakby w poszukiwaniu najbliższego lustra.

– Może naprawdę już chodźmy! – pisnęła. – Zaraz zacznie padać!

Odwróciła się i lekko zbiegła na dół, na łąkę. Sule spokojnie ruszył za nią. Wyraz jego szerokiego oblicza w ogóle się nie zmienił.

Niebo zszarzało, pomroczniało. Brodząc w wybujałej trawie, Sule poczuł na policzkach pierwsze krople i odruchowo zadarł głowę ku chmurom. Ledwo wszedł na pokład, lunęła rzęsista ulewa.

Delfi czekała przy włazie. Uśmiechnęła się i odrzuciła w tył długie pasma blond włosów, jakby zamierzała strzepnąć z nich deszcz. Spacerowym krokiem przemierzyła śluzę, weszła do sterowni i stanęła na środku, rozglądając się z zaciekawieniem.

Sterownia wyglądała zwyczajnie. Dla Delfi, owszem, widok mógł stanowić atrakcję. Jako ksenolog latała już chyba kilka razy, choćby w ramach szkoleń, ale z pewnością nie stać jej było na własny statek.

– I ty naprawdę umiesz to pilotować?

Sule uśmiechnął się. Całkiem nieźle jej wyszedł ten nabożny zachwyt. No proszę – i podniosła ku niemu orzechowe oczy z wyrazem płochliwej sarenki... Dziewczyna zna się na rzeczy.

– Pilotowanie to na ogół żadna sztuka, zwłaszcza bez telepatora. Wystarczy dać polecenie, zaraz sama zobaczysz. Siadaj i zapnij pasy. Startujemy.

Usiadła, a raczej usadowiła się wdzięcznie, zakładając nogę na nogę. Sule zajął miejsce obok. Fotel aż stęknął, rozciągając się pod jego ciężarem.

Po kolei włączył urządzenia i wydał dyspozycje, wprowadzając nazwę i ogólne współrzędne docelowego ciała niebieskiego.

– Przyjąłem – powiedział komputer. – Włączam sztuczną grawitację. Rozpoczynam procedurę korytarza.

Bez najmniejszego udziału pasażerów statek powoli uniósł się znad łąki. Ulewa obmywała go strugami, rozpryskującymi się na burtach.

– Widzisz? – mruknął Sule. – Dziecko by potrafiło.

Delfi splotła dłonie, wpatrzona w burzowe chmury.

– Trochę się boję.

– Nie ma czego. Wykonamy zwyczajny skok w nadprzestrzeni, tyle że na pokładzie, a nie przez teleporter.

– Nie o tym mówię. Myślałam o pracy. Nigdy jeszcze nie byłam w Sol Wangkuo.

– Czemu wybrałaś akurat tę specjalność? Niewiele kobiet się na to decyduje.

– Powiem ci, jeśli nie będziesz się ze mnie śmiał. Żal mi ich było, wiesz, As Sul?

Popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.

– Solaryjczyków?

– Tak. Wiem, że to brzmi bezsensownie. Koledzy na studiach też mi mówili, że Solaryjczycy są gorsi od drapieżnych kałamarnic, że nie mają ludzkich uczuć, są nienormalni i chorzy... Ale to przecież nie ich wina.

– Zanadto uogólniasz – powiedział tylko.

– Co ja poradzę, że mi ich szkoda? Wszystkich. I ludzi, i podludzi.

– Nadludzi też?

Delfi uśmiechnęła się, lekko przechylając głowę.

– O nadludziach za mało wiem. Nigdy żadnego nie widziałam, nawet na zdjęciu.

– Nie chcę cię martwić, ale raczej ich nie zobaczysz. Oni rzadko opuszczają Arkadię. To podobno wyjątkowo piękna planeta, ale nadludzie żyją tam jak ryby w złotym akwarium. Muszą mieć zgodę cesarza na każdą teleportację, więc kiedy już mogą się wyrwać, wybierają te rejony Sol Wangkuo, które są dla nich atrakcyjne. A Ziemia to tylko prowincja. W Sol Wangkuo jest wiele ciekawszych miejsc.

– Wymawiasz tę nazwę tak jak oni – zauważyła.

– Ty też powinnaś.

Zatrzepotała rzęsami, tak długimi, że Sule prawie widział, jak muskają jej policzki.

– Kiedy, As Sul, ich wymowa jest po prostu brzydka! „Sol-Uang-Kuo”, trzy sylaby i dwa tony, a wszystko razem brzmi jak... jak miauczenie. Zresztą cała ta nazwa i tak stanowi kompletny anachronizm, prawda? „Uang-kuo” to po chińsku „królestwo”, a przecież już od dawna rządzi nimi cesarz. A „Sol” to Słońce Ziemi, bo gwiazda Arkadii nazywa się Asterion. Czy ktoś rozsądny nazwałby całe wielkie cesarstwo imieniem jakiejś peryferyjnej gwiazdki? Skoro lekceważą sobie Ziemię, powinni być konsekwentni!

Sule pokręcił głową. Oj, niezupełnie. Doprawdy, wolał już Delfi w postaci egzaltowanej niż jako erudytkę. W ciągu trzech lat studiów powinno obić się jej o uszy, że Słońce – każde w ogóle słońce – nadal stanowi w Sol Wangkuo potężny symbol religijny i pełni ważną rolę w mistyce Doskonałych, już nie wspominając, że znajduje się też w herbie cesarza i całego państwa. Delfi, jak to Delfi, pewnie spóźniła się na ten akurat wykład.

– Pora otworzyć tunel – powiedział na głos. – Popatrz, wskaźnik zmienił kolor. To sygnał, że statek jest gotów do teleportacji.

W ciągu następnych kilku minut mieli pokonać z górą trzy i pół tysiąca lat świetlnych. Wyłonią się o minutę lotu od bazy, ukrytej pod powierzchnią ciemnej strony Merkurego. Delfi zostanie tam jako stażystka przez następne cztery miesiące. Była to jej pierwsza w życiu placówka – w zasadzie bezpieczna, bo baza prowadziła jedynie nasłuch infopola i rejestrowała ważniejsze dane. Delfi ani razu nie zetknie się z żywym Solaryjczykiem. Cały bagaż już na nią czekał; zdążyła go wysłać, zanim w bazie zepsuł się teleporter. Tylko z powodu tej awarii Sule grzecznościowo podrzucał ją statkiem. W normalnych warunkach personel był tunelowany bezpośrednio na miejsce.

– Korytarz otwiera się – oznajmił komputer. – Zaczynam manewr.

Sule wygodnie rozparł się w fotelu, przymykając powieki. Nadwymiary i tak nie poddawały się ludzkiej percepcji, a zjawiska w nich zachodzące wykraczały daleko poza granice współczesnej wiedzy. Człowiek tylko prześlizgiwał się przez bezkresne terytoria Nieznanego... terytoria, których na zdrowy rozum powinien unikać, bo był tam zupełnie bezradny.

– As Sul! Coś jest nie tak! – odezwała się Delfi dziwnie piskliwym głosem.

Sule otworzył oczy.

Poderwał się tak gwałtownie, że pasy werżnęły mu się w ciało.

Ekran jarzył się blaskiem potężnych eksplozji. Tunel wyrzucił ich znienacka gdzieś w otwartym kosmosie. Nigdzie w zasięgu detektorów nie było ani Merkurego, ani żadnej innej planety. Statek mknął prosto jak strzelił na jakieś zawieszone w próżni konstrukcje, podobne do splecionych w zwoje, monstrualnych dżdżownic. Konstrukcje wybuchały bezgłośnie, segment po segmencie, jakby coś rozsadzało je od środka.

– A niech to szlag!

– Gdzie jesteśmy? – wyjąkała pobladła Delfi. – Co się dzieje?!

Sule nie tracił czasu na odpowiedź. Gorączkowo usiłował wyprowadzić kosmolot poza zasięg działań bojowych. Wisząca w próżni forteca ginęła, rozrywana eksplozjami, lecz do końca rozpaczliwie broniła się przed niewidzialnym napastnikiem, strzelając na oślep po całej otaczającej przestrzeni.

Nie zdążymy! – przemknęło Suleyowi przez głowę. Jesteśmy za blisko!

Statkiem targnął potężny wstrząs. Sule i Delfi krzyknęli na dwa głosy. Ekrany pękły z hukiem. Sule zdążył jeszcze zobaczyć, jak ściana pędzi w jego stronę.

Moment później włączył się przenikliwy alarm. Niepotrzebnie. I tak nikt go już nie usłyszał.

Rozdział II

Pierwszym, co zarejestrował Sule, była dotkliwa niewygoda.

Chwilę potem mógł już wyróżnić składowe tego odczucia.

Głowa pękała mu z bólu, ręce miał wykręcone do tyłu i unieruchomione, do gardła podchodziły mdłości. Nie mógł podnieść powiek. Leżał na czymś twardym, ale zarazem miał dziwne wrażenie, że unosi się w powietrzu.

Gdy trochę oprzytomniał, skupił uwagę na własnym organizmie. Bez wysiłku zlikwidował nudności i tętniący w skroniach ból. Jego ręce zostały jednak mocno związane, oczy zalepione, zaś wrażenie nieważkości było ubocznym skutkiem narkotyku, który krążył w krwioobiegu.

Dostał hillium. Jeden z licznych środków zwanych popularnie eliksirami prawdy.

Wyczuł koło siebie ruch. Ktoś podszedł i podetknął mu pod nos jakieś paskudztwo o ostrym zapachu. Sule mimo woli poruszył głową w odruchu protestu. Woń była tak drażniąca, że pod zaklejonymi powiekami wezbrały łzy i przeciskając się pod nieszczelnym plastrem popłynęły po twarzy. Wówczas tamten, który pochylał się nad nim, złapał go za ramiona i posadził, opierając o gładką, zimną płaszczyznę. Musiała to być ściana, lecz Sule, wciąż cierpiący na zaburzenia równowagi, czuł się tak, jakby wisiał głową w dół, dryfując w przestrzeni.

Nagle ktoś zaczął odbierać jego myśli. Albo ten człowiek był mentatem, albo po prostu włączył telepator.

Mgliście i niewyraźnie Sule zaczął wspominać katastrofę statku. Tunel musiał być zwichrowany, co za pech... Przywołał obrazy gładkich ud Delfi, jej kuszącego ciała...

Pytanie, gdy w końcu padło, zostało wypowiedziane na głos:

– Kim jesteś?

Słowa należały do języka xinés, powszechnie używanego w Sol Wangkuo. Głos był cichy, niski, niewątpliwie męski.

– Jestem podczłowiekiem – wymamrotał Sule. Mięśnie mu ścierpły. Powoli, ostrożnie spróbował zmienić pozycję. Już zaczynał się orientować, gdzie jest góra, a gdzie dół. – Co do cholery... Hej, ty tam, czy ja mam związane ręce? Czemu nie mogę otworzyć oczu?

– Jak się nazywasz, podczłowieku?

Intonacja pytania była szczątkowa jak u maszyny.

– Ja? Sule. To znaczy Suleyman. Suleyman Raszd.

– Gdzie mieszkasz? – spytał drugi głos, zaskakująco miły i dźwięczny jak srebro, bez wątpienia dziewczęcy.

– Na Chotał-Ekwa.

Była to pograniczna planeta na samym skraju Sol Wangkuo.

– Ile masz lat, Sule?

– Trzydzieści dwa arkadyjskie.

– A wzrostu?

– Dwieście siedem centymetrów.

– Ile ważysz?

– Nie wiem dokładnie. Gdzieś ze sto trzydzieści kilo.

– Sto trzydzieści, akurat! – mruknął męski głos, najwyraźniej nie do jeńca, lecz do dziewczyny. – Widywałem już szafy dwudrzwiowe, które były od niego mniejsze. Założę się, że dawali mu hormony. Podludzie nie bywają tacy ogromni.

– Nikt mi nic nie dawał... – Sule znów poruszył się niemrawo. – Ślicznotko, jesteś tam? Czemu nic nie mówisz? Masz bardzo ładny głos.

– Czym się zajmujesz, Sule?

– Jestem handlowcem. Wożę eleuterium z Chotał-Ekwa do Sundhainarf.

Beznamiętny głos mężczyzny bardzo dokładnie wypytał go o działalność, płacone haracze, stosunki na Chotał-Ekwa i prywatne sprawy rodzinne Suleymana Raszda. Sule recytował bez zająknienia. Znał swoją legendę na pamięć.

– Skoro wracałeś właśnie z Sundhainarf, czemu nie masz pieniędzy? Wszystko ci poszło na sundańskie dziwki?

– Nie, skąd. Wracałem z sześcioma tysiącami czerwońców.

– Gdzie je ukryłeś?

– W skrytce na statku.

Oczywiście mężczyzna natychmiast kazał mu opisać skrytkę.

– Wiesz coś o tym, Oria? – zwrócił się do dziewczyny.

– Przeszukaliśmy wrak, ale sam przyznasz, że skrytka jest pomysłowa – usprawiedliwił się miły głos ze skruchą. – Nikt z naszych jej nie znalazł.

– Co się stało z jego statkiem?

– Został w kosmosie, dżoude shi – odparła stropiona dziewczyna. – Porządnie oberwał plazmą... remont kosztowałby majątek. Zresztą ten statek w ogóle był jakiś dziwaczny.

Sule oczekiwał, że mężczyzna wybuchnie gniewem – sześć tysięcy sundańskich czerwońców stanowiło niebagatelną kwotę – ale tamten bez cienia emocji, bez słowa komentarza wrócił do przesłuchiwania jeńca.

– Kto z tobą leciał?

– Tylko Delfi. Moja kuzynka.

– Sypiasz z nią? – zagadnęła dziewczyna.

– Nie.

– Dlaczego? Wolisz chłopców?

– Chłopców? Skąd. Ja nie jestem omniseksem.

– Każdy jest.

– Bzdura. Jeszcze się taki nie narodził, którego by podniecało wszystko, co się rusza. Albo i nie rusza.

– Naukowcy twierdzą co innego.

– A, tak – zgodził się Sule sennie. – Naukowcy. To chyba ci sami faceci, którzy mawiają, że jeśli fakty nie pasują do teorii, tym gorzej dla faktów?

– Ściślej biorąc, podobno powiedział to Hegel – zauważyła dziewczyna z cieniem uśmiechu w głosie.

– Aha. Czyli już wiem, czemu popiersia Hegla stoją w każdym Pałacu Filozofii. Mądra jesteś, ślicznotko, wiesz?

– Wracając do twoich preferencji, Sule, kogo wolisz najbardziej?

Sule uśmiechnął się. Zdawał sobie sprawę, że jego uśmiech musi wyglądać idiotycznie.

– Dziewczyny. I tylko dziewczyny.

Teraz znów odezwał się mężczyzna, zimno i bezosobowo:

– Czemu twoja kuzynka zasnęła po hillium?

– Nie mam pojęcia.

– Czy ktoś ją uodpornił na eliksir?

– Delfi? Ona pewnie ma alergię. Jest wyjątkową alergiczką.

– Sprawdź to, Oria – mruknął tamten.

Zapadła chwila ciszy. Nagle wrażenie obcej obecności zniknęło z umysłu Suleya jak zdmuchnięte. Przesłuchanie dobiegło końca; wyłączono telepator.

– Co z nimi zrobimy? – przerwała ciszę dziewczyna.

– Wejdą w ogólną pulę zysków do podziału.

– Nie są wiele warci. To przecież biali. Dziewczyna ma fatalnie brzydką twarz, za długi nos, hodowlane rzęsy, no i te naturalne jasne włosy, okropność. Nikt za nią nie da więcej niż piętnaście czerwońców. Tego Raszda można by oszacować na trzydzieści pięć, czterdzieści...

– Liczysz cenę od metra czy od kilograma?

– Nie bądź złośliwy, Dag. On jest może trochę przyciężki, ale cała jego masa to kościec i mięśnie. I spójrz, naprawdę jest ładny.

– Przepiękny. Mógłby grać King Konga prawie bez charakteryzacji.

– Bzdury wygadujesz. Zobacz, jakie ma regularne rysy. I co za nos. Myślę, że to się kiedyś nazywało „rzymski profil”.

– A nie grecki? – zakpił mężczyzna.

– Nie, grecki wyglądał inaczej. Nos był zrośnięty z czołem.

– A u niego jest zrośnięty z uchem?

– Idźże z tą twoją matematyczną precyzją. Świetnie wiesz, o co chodzi – odparła rezolutnie Oria.

– Skoro King Kong tak ci się podoba, weź go sobie.

– W ramach rozliczeń tongu?

– Nie. Oboje wchodzą do majątku organizacji. Ja nimi dysponuję. Dziewczynę zatrzymam do własnego użytku, a Suleymana Raszda weźmiesz ty.

– Dzięki, Dag. To największy prezent, jaki w życiu dostałam.

– Ciekaw jestem, co z nim zrobisz – zauważył mężczyzna, znów kpiąco.

– Pomyślę. Ostatnio brakowało mi kogoś, kto by mnie nosił na rękach i czcił ziemię, po której stąpam.

– Masz moje błogosławieństwo. On cię uważa za ślicznotkę, ty jego za ślicznotka. Pasujecie do siebie.

Sule słuchał ich z uwagą. Wiedział już, dokąd trafił. Dziewczyna napomknęła o rozliczeniach tongu, zaś słowo „tong” oznaczało triadę – podludzką organizację przestępczą.

Usłyszał szmer otwieranych drzwi, a potem zbliżające się kroki.

– Zabierzcie go do apartamentów dostojnej Niao Ichi – rozkazał mężczyzna.

– Tak jest, dostojny Yaoyingu – odparł natychmiast inny męski głos.

Silne ręce złapały Suleya i postawiły na nogi. Zachwiał się. Raczej wlokąc jeńca, niż prowadząc, mężczyźni wkrótce dotaszczyli go na miejsce. Sule został dokądś wrzucony tak brutalnie, że upadł na twarz. Jak na obyczaje praktykowane w triadach, i tak odnosili się do niego z zaskakującą łagodnością: ani razu nikt go nie uderzył ani nie kopnął. Był tym zdziwiony, dopóki nie usłyszał głosu dziewczyny, odprawiającej podwładnych. Aha, zatem transport odbywał się pod okiem właścicielki.

Ktoś – chyba dziewczyna – dotknął jego kajdanek. Moment później ramiona, uwolnione, opadły mu wzdłuż tułowia. Ledwo zdążył usiąść, drzwi zamknęły się znowu. Został sam.

Pierwsze, co zrobił, to zdarł plastry z powiek. Potem zamrugał i rozejrzał się dokoła.

Siedział pośrodku niedużego pomieszczenia bez okien. W jednej ze ścian zamontowano drzwi, w przeciwległej – ekran widokowy, a pozostałe były ozdobione kompozycją z wiszących roślin. Z sufitu sączyło się miękkie, białe światło. Całą podłogę pokrywała mięsista wykładzina. Najwidoczniej dziewczyna nie miała alergii na kurz. Albo stanowiła rzadki wyjątek, albo stać ją było na terapię genową.

Imiona „Oria” i „Dag” musiały być prywatnymi imionami dwojga podludzi, którzy go przesłuchiwali. Słowa „Niao Ichi” i „Yaoying” oznaczały ich rangi w triadzie. Suleyowi nic to nie mówiło. Każdy tong stosował własne nazewnictwo stopni hierarchicznych.

Znów się rozejrzał. Ani śladu lustra, toaletki. Ani jednego kosmetyku. Żadnej szafy czy wnęki z ubraniami. Jeśli Niao Ichi dysponowała buduarem i garderobą, musiała być nie lada kim. Na całe umeblowanie składały się wąskie jednoosobowe łóżko, ozdobny puf i mały stolik.

Sule wstał, chwiejnie i niepewnie. Wciąż kręciło mu się w głowie. Podszedł do ekranu i dotknął go opuszkami palców. Liczył, że wywoła funkcję okna. Ekran rozjarzył się wspaniałą artystyczną panoramą kosmosu. W nieskończonej czerni błyszczały miriady gwiazd, przetykane barwnymi woalami mgławic. Obraz przesuwał się powoli, odsłaniając stale nowe widoki Wszechświata.

Sule zmarszczył brwi. To był astronomiczny hologram, piękny i starannie opracowany, ale nawet jeśli baza triady wisiała w otwartym kosmosie, taki obraz nie mógł znaleźć się na monitorach.

Dla próby pstryknął w ekran palcami.

Gwiazdy znikły. Ujrzał nagle zupełnie inny widok. Na horyzoncie zachodziło pomarańczowoczerwone słońce. Pod wieczornym niebem rozpościerało się morze czarnych górskich wierzchołków. Jak okiem sięgnąć, wszędzie sterczały posępne granie, nagie i martwe, pozbawione śniegu czy jakiejkolwiek roślinności. Ciemne skalne masywy wyraźnie odcinały się na tle jaskrawych barw nieba. Doliny tonęły w głębokim cieniu.

To mogła być transmisja z otoczenia bazy – perspektywa gór, widziana z najwyższego szczytu. Jeśli tak, trafił na jakąś planetę.

Ale na jaką?

Drzwi okazały się solidnie zamknięte. Sule rzucił się na wąziutkie łóżko Niao Ichi i z rezygnacją zamknął oczy.

Rozdział III

Udawał sen – powinien przecież zasnąć po hillium – lecz był zbyt niespokojny, żeby choć na krótko się zdrzemnąć.

Martwił się o Delfi. Wystarczy pobieżny skan genowy i zaraz wyjdzie na jaw, że bynajmniej nie są spokrewnieni. To akurat nie problem; powinien tylko się zdziwić i rzucić parę niemiłych słów o prowadzeniu się jej matki. Ale jak ona zniesie pobyt w bazie tongu, na łasce tych bezlitosnych kreatur? Wojownicy triad słynęli z niepohamowanego okrucieństwa. Nawet w Solaryjczykach budzili lęk – a to już mówiło samo za siebie.

Triady były jedynymi podludzkimi organizacjami tolerowanymi przez władzę. W teorii przestępcze i nielegalne, w praktyce prowadziły rozległe interesy w doskonałej symbiozie z ludzką biurokracją. Handlowały, utrzymywały wśród podludzi system hazardu i domów publicznych, wymuszały haracze za to, że pozwalały niezrzeszonym żyć. Władzy to nie obchodziło. Podludzi uważano za zwierzęta, co zresztą wcale nie przeszkadzało ich opodatkować.

Współczesne podludzkie triady nie wywodziły się, wbrew pozorom, od swoich imienniczek, historycznych triad chińskich. Owszem, dzięki gorliwemu naśladownictwu osiągnęły ten sam albo i większy poziom bezwzględności, co jednak nie zmieniało faktu, że ich rodowód był podrabiany.

Kilka stuleci temu tajne organizacje – w tym i triady – władały Ziemią. Z początku rządziły nieoficjalnie, potem już niemal jawnie. Dawały pracę, dzieliły rynki, wywoływały i kończyły lokalne wojny, a w końcu zaczęły decydować o całym kształcie cywilizacji. Gdy zaś na gruzach poprzednich kultur wyrosła nowa uniwersalna kultura światowa, to właśnie organizacje przestępcze wzniosły podwaliny ziemskiego społeczeństwa. To one zbudowały porządek przejściowy po Stuleciu Zamętu, gdy załamał się system ekonomiczny, a pod gruzami banków legły razem zachodnia technokracja i islamska teokracja. I tylko dzięki nim, dzięki ich mafijnej quasi- -państwowości, powstało w końcu Królestwo Ziemi. Toteż gdy za czasów Królestwa dokonał się kolejny podział społeczny, członków tych organizacji zaliczono do ludzi, a szefów – do nadludzi.

To były dawne dzieje. Obecne samozwańcze triady powstały jeszcze w epoce, gdy cywilizacja chińska znajdowała się w apogeum świetności. Imitowana chińsko-japońska tradycja zachowała się nadal w nazewnictwie tongów, choć świat już się zmienił. Nie tylko wśród podludzi, ale nawet w kulturze ludzkiej – co było znamienne – wracały trendy hinduskie, afrosyberyjskie i metyskie, schińszczone, lecz wciąż żywotne. I to właśnie podludzie stanowili rozsadnik zmian. Społeczeństwo ludzkie było zbyt stabilne.

Triady miały własne rytuały, sekretne języki, symbole i hierarchie. Każdy tong był hermetycznym dominium, niedostępnym dla ludzi ani dla podludzi z zewnątrz. Członków triad nazywano Wojownikami – i rzeczywiście, ciągle toczyli krwawe wojny z konkurencją, mordując się wzajem z wyrafinowanym, iście chińskim sadyzmem. Uprawiali też szpiegostwo przemysłowe na obszarach innych ludzkich cywilizacji kosmicznych.

A więc diabli zanieśli nas do tongu. I co teraz? – pomyślał Sule.

Baza na Merkurym na pewno zaalarmuje centralę. Centrala zaś, oczywiście, zacznie na początek sprawdzać, czy dwoje zaginionych podróżników nie wpadło przypadkiem w ręce Agencji. A to zajmie sporo czasu. Nie ma szans, by ktokolwiek znalazł ich tu przez clariver. To miejsce nie wyglądało na podrzędną bazę, a wszystkie ważniejsze ośrodki triad były starannie ekranowane.

Co nie znaczy, że trzeba zacząć się bać. Żaden ekran nie stanowi przecież bariery dla Juna M'bo. Jeśli Jun kogoś poszuka, to znajdzie. A poszuka lada moment. Zaraz po odwiezieniu Delfi Sule miał przecież teleportować się na Sanyasin, gdzie przebywała już cała reszta grupy. Wystarczy tylko poczekać cierpliwie i...

Amulet!

Sule mało nie usiadł. Nagle przypomniał sobie coś, od czego włosy stanęły mu dęba.

Dwa tygodnie temu Jun wręczył mu złoty łańcuszek z medalikiem. Była to osobista własność Juna, symbol jego heretyckiej religii. Z wielkim naciskiem poprosił Suleya, by przez najbliższy czas nosił go na szyi. Sule wzruszył ramionami i spełnił prośbę. Jego przyjaciel nie miał zwyczaju tłumaczyć swych zachcianek, lecz wieloletnie doświadczenie nauczyło Suleya, że w pomysłach Juna zawsze tkwi sens.

Odruchowo podniósł teraz dłoń, czując, jak żołądek ściska mu się z napięcia. Łańcuszek i medalik nadal były na miejscu. Pięknie. Tylko że prędzej czy później ta Oria, czy jak jej tam, każe mu się rozebrać. Co wtedy?

Przeciętny prymitywny Wojownik ujrzałby tylko złotą błyskotkę. Większość Solaryjczyków nie umiała nawet czytać. Jednak Yaoying i Niao Ichi, kimkolwiek byli, zaliczali się do wykształconej elity. Słyszeli co nieco o Heglu. Rozpoznają heretycki przedmiot na pierwszy rzut oka.

A to oznaczało katastrofę.

Spokojnie – powiedział cichy, znajomy głos.

Głos zabrzmiał tak czysto i wyraźnie, jakby Jun stał tuż obok. Serce Suleya podskoczyło.

No, nareszcie! Wiesz, co się stało?

Tak.

Gdzie jestem?

Miejsce nazywa się Migong. A dokładniej Migong Yaosai, Labiryntowa Twierdza. To lokalne centrum dowodzenia Triady Trójgłowego Smoka. Leży w masywie gór Atlas na Ziemi.

Sule zasępił się. Spośród ponad czterdziestu solaryjskich tongów Triada Trójgłowego Smoka należała do tych kilku na samym szczycie, najbogatszych i najpotężniejszych.

Kiepsko. Baza musi być silnie strzeżona. Trudno będzie stąd uciec. Co z Delfi?

Żyje, jest cała i zdrowa. O ucieczkę się nie martw. Bard właśnie zaczął obmyślać plan.

Najpilniejszy problem to twój amulet. Nadal mam go na szyi. Gdy Niao Ichi go zobaczy, żadne pomysły Barda już mi nie pomogą.

Oni go widzieli.

Co?!

Yaoying i Niao Ichi obejrzeli was sobie dokładnie, gdy leżeliście nieprzytomni. Zobaczyli medalik i od razu postanowili, że żadne z nich nie widziało go na oczy i pojęcia nie mają o jego istnieniu. Na wszelki wypadek nie spytali o to nawet podczas przesłuchania.

Osłaniają mnie? – Sule był zdumiony. Takie rzeczy nie zdarzały się w Sol Wangkuo! – Dlaczego? Czy to zakamuflowani heretycy?

Na pewno nie.

Więc czemu od razu nie przekazali mnie Agencji?

To długa historia. W każdym razie ten problem możesz uznać za niebyły. Yaoying i Niao Ichi będą cię chronić. Ale uważaj na...

Jun urwał nagle. Kontakt telepatyczny osłabł i zanikł w chwili, gdy Sule usłyszał szmer otwierających się drzwi.

Do sypialni energicznie wkroczyła szczupła, wysoka dziewczyna. Sule wstał, przyglądając się jej z zaskoczeniem.

Była biała. Równie biała jak on sam, choć sądząc z pogardy, z jaką mówiła o Delfi, spodziewał się ujrzeć przedstawicielkę najczystszej rasy Han. Miała jasną cerę, wręcz szarawą, typową dla osób spędzających wiele czasu w kosmosie lub podziemnych bunkrach. Ciemnobrązowe, obsmyczone włosy spadały jej na ramiona, odsłaniając czoło. Pod niebiesko-czerwonym trójwymiarowym tatuażem dawało się przy pewnym wysiłku dostrzec delikatne rysy, czysto europejskie, bez śladu azjatyckich czy murzyńskich domieszek. Najbardziej jednak przyciągały uwagę jej oczy, wielkie i pełne światła, o podwiniętych długich rzęsach. Sule nigdy jeszcze nie widział tak niezwykłego, srebrnoszarego koloru tęczówek.

Przez chwilę stali naprzeciw siebie. Niao Ichi musiała wprawdzie zadzierać głowę, by spojrzeć mu w twarz, lecz mimo to patrzyła chłodno i bardzo z góry. Sule otaksował ją wzrokiem od stóp do głów, równie bezpardonowo jak ona jego. Czarny kombinezon okrywał ją szczelnie i zwisał na jej chudym ciele niczym bezkształtny worek. Zapewne kryły się pod nim sterczące obojczyki, kiepściutki biust i kościste biodra. Ktokolwiek nosiłby ją na rękach, z pewnością by się nie podźwignął. Tylko te niezwykłe, piękne oczy czyniły jej wygląd w miarę znośnym.

– Kim jesteś? – zapytał Sule. Po hillium nie miał prawa pamiętać o niczym, co zdarzyło się, gdy był pod wpływem narkotyku.

– Zwracaj się do mnie Niao Ichi. Znajdujesz się w bazie mojej triady i jesteś moim niewolnikiem.

Sule aż drgnął. Gdzie się podział ten miły, dźwięczny głosik? Pozostał dźwięczny, owszem, tylko że teraz nie było w nim już nic miłego. Tchnął arktycznym zimnem.

Podczas rozmowy z Yaoyingiem Niao Ichi mówiła, jak wszyscy Solaryjczycy, zbyt szybko i zbyt monotonnie, z fatalną dykcją i słabą, niemal szczątkową modulacją. Teraz, zwracając się do niewolnika, przemawiała wyraźnie rozkazująco, wyrzucając z ust słowa ostrej komendy. Brzmiało to bardziej jak szczekanie niż ludzka mowa.

Szkoda – pomyślał Sule. – I przeszła na xinés hiraketa... Szkoda.

Xinés hiraketa był ubogim językiem o prymitywnej składni. Powstał jako mieszanina słów mandaryńskich, arabskich, hindi, angielskich i hiszpańskich, zlepionych gramatyką na poziomie pidgin. Za pomocą hiraketa porozumiewano się w codziennych sprawach, w tym języku tworzono całe virtu, ale wyrażanie subtelnych myśli czy precyzyjnych pojęć było zupełnie niemożliwe. Dlatego wkrótce wykształcił się dialekt zwany xinés omoi, zawierający też elementy japońskie, łacińskie i perskie, o wiele bardziej złożony od prymitywnego pierwowzoru. W omoi dawało się nie tylko myśleć, ale choćby i filozofować. Był to jednak język wąskiej grupy nadludzi i najwyższych ludzkich kast, język literatury i elit.

Oraz, jak się okazało, prywatny język Yaoyinga i Niao Ichi. Wobec niewolników i podwładnych Wojowniczka odruchowo przechodziła na prymitywną mowę klas niewykształconych.

– Nie jestem niczyim niewolnikiem – oznajmił Sule z przekonaniem. W hiraketa brzmiało to: Uo bi persún bu abde. „Ja być osoba nie niewolnik”.

– Masz nieaktualne dane. Jesteś. Od dziś – poinformowała chłodno. – I lepiej, żebyś słuchał moich rozkazów. A teraz chodź.

Mogłem trafić gorzej – powiedział sobie Sule, wychodząc za nią z pomieszczenia. Niao Ichi kroczyła zamaszyście jak dziarski żołnierz. Bez żalu oderwał wzrok od jej chudych pośladków, zagubionych w fałdach luźnego kombinezonu. Rozejrzał się wokół.

Podziemna baza triady przypominała potężny schron. Jak wszystkie większe budowle solaryjskie, składała się z dziesiątków identycznych korytarzy, przecinających się pod kątem prostym. Ściany były gęsto porośnięte fioletowym, podobnym do mchu fotoksytem, przetwarzającym dwutlenek węgla w tlen. Sufit, pomalowany luminescencyjną farbą, jaśniał bladym, zimnym światłem. Wszędzie panowała sterylna czystość, która jeszcze podkreślała bezosobowy, laboratoryjny wygląd wnętrz.

Podczas kilkunastu minut marszu napotkali tylko gromadę bawiących się dzieci – narybek tongu – i dwa patrole Wojowników. Wojownicy byli uzbrojeni po zęby, wytatuowani i ubrani w identyczne jak u Niao Ichi kombinezony, tyle że barwy nie czarnej, lecz brunatnej, szeregowej. Triada pod względem kolorystyki mundurów naśladowała Agencję Ochrony Dobra. Brakowało tylko pagonów z czerwonymi runami.

Na kombinezonie Niao Ichi nie było żadnych oznaczeń, lecz przechodzący obok Wojownicy kłaniali się dziewczynie, i to uniżenie.

– Dlaczego tak tutaj pusto? – zagadnął Sule.

– Prawie wszyscy są w auli. My też tam idziemy.

– Po co?

– Zobaczysz – ucięła.

Sule spróbował z innej beczki:

– Jak ja tu trafiłem? Leciałem na Chotał-Ekwa!

– Musiałeś źle obliczyć parametry tunelu. Albo cię zniosło. Twój statek wyszedł z nadprzestrzeni w strefie planetoid Układu Słonecznego Ziemi. Trafiłeś prosto w sam środek bitwy między naszym tongiem a Triadą Ryczącego Tygrysa. Gdyby nie osłony z pól, już byś nie żył. Szczerze mówiąc i tak się dziwię, że żyjesz.

– Kto wygrał bitwę?

– My.

Było to powiedziane zupełnie obojętnie.

– Ty też walczyłaś?

– Jasne.

Znajdowali się już na miejscu.

Wrota auli otwarły się przed Suleyem.

Rozdział IV

W powietrzu unosił się mdławy, metaliczny zapach krwi. Oria siedziała nieruchomo, patrząc z kompletną obojętnością na rozgrywającą się przed nią scenę.

Scena trwała od dłuższego czasu. Zaczęła się standardowo, a potem już z minuty na minutę robiła się coraz nudniejsza. I coraz obrzydliwsza.

Dwóch jeńców obdzierano żywcem ze skóry, pozbawiając ich przy tym po kolei rozmaitych narządów i części ciała. Podłączeni do aparatury medycznej, byli przez cały czas przytomni, no i na pewno nie mogli liczyć, że umrą z szoku czy upływu krwi. Chwała bogom, w końcu przestali wyć z bólu. Z ich rozdartych ust wydobywało się tylko chrypliwe rzężenie.

Obok Orii siedział jej nowy niewolnik. Milczał, choć w auli dawało się już bez problemu rozmawiać. Był szary na twarzy i starannie unikał patrzenia w stronę konających.

Mięczak – pomyślała Oria z politowaniem. Widać to prawda, że najwięksi mężczyźni są psychicznie najsłabsi. Sama też nie uważała widowiska za przyjemne, ale przecież zachowywała fason, utrzymując pozę wyniosłej obojętności. Nikt patrząc na nią nie odgadłby, że na sam widok krwi robi się jej niedobrze. Jako Niao Ichi miała obowiązek dawać przykład. Nawet jeśli żołądek się jej wywracał, powinna się uśmiechać. I uśmiechała się.

Zresztą czy nie miała powodów do radości? Miała, pewnie. Gdyby to jej tong przegrał bitwę, to ona dogorywałaby właśnie w mękach. Zakładając, że złapano by ją żywcem, jak tych dwóch tumanów. Tchórzliwie zwlekali z samobójstwem – no to mają za swoje.

Na widowni panował tłok. Oria nie znosiła tłoku. Aula była niewielka, a zgromadziło się w niej blisko pięćdziesięciu Wojowników i kilkunastu adeptów, dopuszczonych przez Yaoyinga do udziału w rozrywce. Mniej więcej jedną czwartą stanowiły kobiety. Wszyscy, niezależnie od płci, nosili kombinezony, brunatne, granatowe, szare lub czarne; wszyscy byli uzbrojeni i wytatuowani. Większość widzów rozsiadła się na matach tatami. Do pierwszych rzędów przepchnęło się kilku energicznych karłów, a pod ścianą garbiły się dwa blisko trzymetrowe słoniowce – samiec i samica. W skład załogi wchodzili też inni mutanci. Jeden z oficerów skrywał pod kombinezonem chwytny ogon zakończony dłonią, a pewien szeregowiec stanowił ostatni, samotny relikt Czwororękich Pongoidów. Oria pamiętała jeszcze czasy, gdy mutanci liczyli się w triadach, jednak od tamtej pory władze wzięły kurs na tępienie odmieńców. I właściwie czemu? Mutanci nikomu nie szkodzili. Owszem, w ich ciałach wylęgały się nowe odmiany wirusów i prionów, ale nauka od dawna radziła sobie z epidemiami. Władze bełkotały coś o „standaryzacji galaktycznej”, zupełnie jakby tylko w Sol Wangkuo prowadzono eksperymenty z transgeniką. Z roku na rok kryteria zaostrzały się, a mutanci znikali. Najlepsza przyjaciółka Orii z czasów dzieciństwa, zielonoludka, szczęśliwie uciekła do Sundhainarf, lecz wielu innych przekazano stosownemu urzędowi i ślad po nich zaginął.

Yaoying jako jedyny nie siedział na podłodze. Zgodnie z etykietą górował nad podwładnymi, usadowiony półtora metra wyżej, na latającym dywanie otoczonym złocistą poświatą. Dywan był wąski. Yaoying z konieczności musiał skrzyżować nogi po turecku i tkwić tak przez cały czas. Wyglądał jak posąg, wyprostowany i zupełnie nieruchomy. Jedynym jasnym akcentem w czerni jego stroju były kryształy górskie, zdobiące pas z czarnej skóry.

Biedny Dag – pomyślała Oria ze współczuciem. Na pewno ścierpły mu już mięśnie. Utrzymywanie godnej pozycji wymagało cierpliwości jogina, a efekt i tak był wątpliwy. Tylko jeden podczłowiek patrzył na Yaoyinga częściej niż na umęczone kadłuby jeńców, a był nim technik, odpowiedzialny za stan latającego dywanu. Gdyby nagle wysiadł grawistat, a dostojny Yaoying rymsnął z łoskotem na podłogę, dla technika oznaczałoby to wyrok śmierci.

U stóp latającego dywanu spoczywał gruby, skośnooki Aranami – jedyny spośród trzech zastępców Yaoyinga, który aktualnie przebywał w Migong. Aranami posilał się dystyngowanie. Sałatka z ryżu i preparatu rybnego powoli, lecz systematycznie znikała w jego przeżuwających szczękach. Miał obsesję na punkcie starannego rozdrabniania cząstek pokarmu. Żując, z uśmiechem spoglądał na torturowanych. Przypominał dobrotliwego, tłuściutkiego Buddę.

U jego boku leżał zwinięty w kłębek akcelerat, zagapiony na swego pana z mieszaniną uwielbienia, lęku i idealnej bezmyślności. Uwielbienie było zaprogramowane, nie potrafiła go zdławić nawet brutalność Aranamiego. Ciało akcelerata nosiło ślady licznych ciosów. Trzy lata temu został wytworzony w renomowanej wylęgarni; teraz wyglądał na urodziwego, smukłego osiemnastolatka. Miał szarobrunatną skórę, gładką jak u niemowlęcia, czarne włosy, oczy w modnym kolorze różowym, płaski nos i długie miękkie uszy, porośnięte jedwabistą sierścią i spływające łagodnie na ramiona. Ciekawe, że mutacje u akceleratów jakoś władzom nie przeszkadzały. Średni okres używalności akcelerata wynosił pięć lat. Za osiem lat, o ile ktoś zechce utrzymywać go tak długo, egzemplarz Aranamiego umrze ze starości. Jego inteligencja nigdy nie przekroczy poziomu debilizmu.

Orii zawsze było żal tych stworzeń. Ona sama, należąc do podludzi, miała status zwierzęcia, lecz sytuacja zwierząt była i tak dużo lepsza niż los kogoś, kto stał na równi ze zmywarką do naczyń czy skarpetką. Akcelerat był rzeczą. Nikogo nie obchodziło, że przecież żyje, czuje i nawet coś tam pewnie myśli.

Kilka kroków od Aranamiego przycupnęło troje ciemnoskórych Wojowników – żona i dwóch mężów Szagdar, zastępczyni Yaoyinga. Szagdar poleciała akurat w delegację na Mulungu, zostawiając swoje stado w domu. Jej żona była w zaawansowanej ciąży z którymś z mężów. Może dlatego oglądała egzekucję z wyraźnym obrzydzeniem. Mężowie siedzieli po obu stronach współżony. Młodszy patrzył na konających w głębokim skupieniu. Pewnie układał właśnie haiku na temat ulotności życia czy czegoś równie odkrywczego, był bowiem nadwornym poetą bazy. Starszy spoglądał na Zunyere, a w oczach miał jawne pożądanie. Idiota, no po prostu idiota. Szagdar nie puści tego płazem, a Zunyere jeszcze na niego napluje.

Zunyere siedziała rozkraczona, demonstrując tłuste, nabite ciało. Niska, krępa, z olbrzymimi piersiami, miała skórę barwy ciemnej czekolady. Na jej okrągłej głowie sterczały z rzadka niczym antenki kępy skręconych włosów, w nosie wisiało okazałe kółko, a cała twarz była pokryta bliznami po rytualnych nacięciach.

Mężczyźni szaleli za nią. Dag kupił ją za astronomiczną cenę, a i to ciągle musiał jej użyczać dosłownie każdemu ze swych przełożonych, który choć raz rzucił na nią okiem. Przyciągała samców i samice jak za sprawą magii, choć przecież miała całkiem przeciętną urodę. No i te potworne baloniaste cycki – brr, zgroza! W czasach, gdy każda piękna kobieta powinna mieć piersi małe i płaskie, takie jak mężczyzna, Zunyere wyglądała jak miss urody dolnego paleolitu. Kto wie, może żądze, które budziła, miały charakter właśnie atawistyczny?

We wszystkich testach na inteligencję Zunyere zdobywała wyniki na poziomie genialności. Co oznaczało, że jej status społeczny nigdy się nie zmieni. Odkąd skończyła dziesięć lat, kolejni właściciele musieli hojnie sypać groszem, by ustrzec ją przed Urzędem do Spraw Podludzi. Jednym z zadań tej instytucji było przecież tropienie nazbyt inteligentnych podludzkich osobników. Urząd łaskawie przymykał oko na ponadnormatywną inteligencję u niewolnicy, ale mowy nie było, żeby Zunyere kiedykolwiek została Wojowniczką. Wiedziała o tym i nie mając nic do stracenia, demonstrowała swój intelekt z całą arogancją. Zaangażowała się na przykład w ruch Retrognozy, i to aż do przesady. W jej żyłach, jak wykazał skan genowy, płynęła krew Pigmejów i Buszmenów. To wystarczyło, by obudzić w niej niepohamowany rasizm: Zunyere nie znosiła całej reszty ludów Afryki, a już zwłaszcza plemion Bantu, Kwa, Mossi czy Kongo. Uważała ich, nie bez racji, za obcych najeźdźców, którzy przed wiekami zepchnęli jej pokojowych przodków w najgłębsze dżungle i najdalsze pustynie, zabierając im urodzajne ziemie, które następnie zmarnowali i zamienili w ugory. Zunyere opowiadała o tym, zgrzytając z pasją zębami, jakby spotkało ją to osobiście i ledwie wczoraj. Właśnie dlatego starszy mąż Szagdar nie miał u niej cienia szansy: zbyt wielu jego przodków należało do Kwa. Gdy zaś pewien niewolnik z plemienia Aszanti próbował ją kiedyś wyśmiewać, Zunyere odczekała do sposobnej chwili, związała go jak paczkę i wyprawiła na jego cześć uroczysty aszancki taniec śmierci, atopere. Ceremonialnie, bez pośpiechu, obcięła mu obie ręce i obie nogi. Poniosła karę, oczywiście, ale niewolnik nadawał się już tylko do utylizacji.

Oria skrzywiła się na to wspomnienie. Aszanti był sympatyczny i całkiem rozsądny; co go podkusiło, żeby zadzierać z Zunyere? Przecież każdy wiedział, że Zunyere jest nietykalna. Dag ani jej nie kochał, ani nawet nie lubił, ale dawała mu przyjemność jak żadna inna kobieta.

I ta cała Retrognoza. Po co odgrzebywać minione animozje? Jakie to ma znaczenie po kilkuset latach? Gdyby chociaż tłukli się o realny kawałek ziemi – lecz cała Afryka była dzisiaj, tak samo jak Europa, jednym wielkim wyschniętym pustkowiem, gdzie pośród niszczejących ruin miast wędrowali zagłodzeni koczownicy. Ani Zunyere, ani żaden normalny podczłowiek przecież by tam nie zamieszkał. Widocznie gdzieś w podludzkiej naturze tkwi potrzeba, by różnić się od innych, by posiadać tożsamość nie tylko osobistą, ale i grupową – potrzeba tak głęboka i mocna, że rozum odbija się od niej jak piłka od ściany. Ludzie zresztą pod tym względem wcale nie byli inni od podludzi. Owszem, nie mieli żadnych przodków, ale to tylko oznaczało, że zamiast wojen plemiennych toczą wojny między sektami.

Zunyere chyba znudziła się egzekucją. Chwilę kręciła się niespokojnie, a potem skulona wpół przemknęła w stronę Orii.

Otaksowała Suleya wzrokiem i trąciła go piersią, jakby przypadkiem. Sule zerknął na nią przelotnie i odwrócił wzrok.

Zunyere ukłoniła się Orii, trzykrotnie dotykając czołem ziemi, jak nakazywała etykieta.

– Witaj, dostojna Niao Ichi.

– Witaj – Wojowniczka zdawkowo kiwnęła głową.

Nie przepadały za sobą. Zunyere, główna nałożnica Yaoyinga, była ogromnie zazdrosna. Oria wprawdzie nigdy nie sypiała z Yaoyingiem, ale miała na niego największy wpływ, co Zunyere uważała za fenomen przeciwny naturze. W swoim czasie usiłowała wciągnąć Orię w rozmaite rozgrywki, ustawiać ją przeciw zastępcom czy przeciw samemu Yaoyingowi. Sparzyła się na tym boleśnie. Obecnie panował między nimi zbrojny pokój. Nie lubiły się, ale i nie wchodziły sobie w drogę.

– Zapaliłam dziś wiele świec dla boga Khmvum – powiedziała Zunyere. – Cieszę się, że nasz pan odniósł kolejne zwycięstwo.

– Wszyscy się z tego cieszymy.

Rozmawiały w omoi. Zunyere, ze swą typową arogancją, gardziła normalnym hiraketa. Nigdy nie omieszkała podkreślić, że jest wyjątkowo wykształcona.

– Dwoje nowych niewolników też weszło do puli zysków?

– Tak. Nasz pan zatrzymał sobie dziewczynę. Ten samiec tutaj jest mój.

Zunyere prześwidrowała ją czarnymi jak węgle oczami. Oria odpowiedziała jej chłodnym spojrzeniem.

Niechętnie, z rezygnacją, Zunyere odsunęła się od Suleya. Pogardliwie wydęła usta.

– Wygląda, jakby się bał odrobiny krwi. Nie będzie z niego pożytku, jeśli w łóżku wykazuje tyle samo wigoru. Powiedz mi, dostojna Niao Ichi, czy obejrzałaś tę nową niewolnicę?

– Owszem.

– Nie widzę jej tutaj.

– Jeszcze śpi po hillium. Jest kuzynką tego tu.

– Równie biała jak on?

– Bardziej. Ma jasne włosy.

– O – powiedziała Zunyere z satysfakcją. – Może przynajmniej mądra?

– Może.

– Myślisz, że nasz pan będzie z nią spał tej nocy?

Oria wzruszyła ramionami i spojrzała na Zunyere z góry.

– Spytaj go sama.

– A spytam – zapewniła niewolnica tonem mocno przypominającym pogróżkę. Skłoniła się Orii i wróciła na miejsce.

W sam czas. Męczarnie jeńców dobiegały końca. Widzowie byli już znudzeni i okazywali to hałaśliwie. Euforyzanty i alkohol cały czas krążyły po auli. Na samym początku wiele osób uprawiało seks, uznając, z powodów dla Orii niepojętych, że widok tortur działa podniecająco. Teraz panowały inne emocje. Wokół szły zakłady, który z jeńców umrze pierwszy.

Oria spojrzała na zegarek. No, jazda! Przenoście się do następnych wcieleń, nieszczęsne przygłupki. Zaliczyliście dziś porządny kawałek złej karmy, w nowym życiu powinno wam to procentować. Jeśli istnieje jakieś nowe życie, oczywiście.

Nie znosiła egzekucji. Zawsze potem przez kilka nocy nie mogła zasnąć. Dag też nie lubił tortur, przyprawiały go o mdłości, i nawet jeśli zasypiał, budził się spocony, dygocąc od koszmarnych snów. Organizm reagował irracjonalnym, silnym stresem. Ale Dag był mężczyzną, więc miał łatwiej. Mężczyźni to proste żyjątka. Mógł rozładować część napięcia poprzez seks. Weźmie sobie do łóżka tę żółtowłosą Delfi i po kłopocie. A ona? Zostawał jej wybór między induktorem snu, neurotonerem albo pracą tak intensywną, żeby podpierać się nosem ze zmęczenia.

Choć nie. Dziś wieczór miała jeszcze jedną możliwość: Suleymana Raszda.

Rozdział V

Na czarnym niebie świecił księżyc, otoczony szarawą mgiełką. Masyw górski tonął w mroku i ciszy.

Oria lubiła ten widok. Nocą otoczenie bazy Migong nabierało romantycznej urody. W ciągu dnia ekran pokazywał wciąż te same płowe, nagie skały, pozbawione wody i życia. Wiatr porywał tumany pyłu, a słońce bezlitośnie wypalało wątłe zalążki roślin. W dolinach ciągnęły się kilometry kamienistych piargów i suche jak pieprz osypiska. Od czasu ostatniej wojny góry Atlas były martwe.

Baza Migong – centrum dowodzenia triady na cały Układ Słoneczny – leżała ukryta głęboko wewnątrz masywu. Pod urwiskami i piargami zbudowano nowoczesny, całkowicie samowystarczalny kompleks obronny. Z głębi ziemi doprowadzano nieskażoną wodę, powietrze było chemicznie wytwarzane i oczyszczane dzięki fotoksytowi i morferom klimatyzacyjnym, a żywność powstawała w hodowlach plastoponicznych i była nanoformowana z odpadów. Migong mogła przetrwać każde oblężenie.

Najwyższy szef bazy, Yaoying, siedział rozparty w fotelu. Jego pociągła twarz pozostawała jak zwykle bez wyrazu – Yaoying rzadko pozwalał sobie na luksus mimiki. W milczeniu patrzył, jak Oria sprawdza wykrywaczem trucizn potrawy i napoje, przyniesione na kolację. Wreszcie Niao Ichi odłożyła urządzenie.

– Wiesz, jestem zadowolona – powiedziała, sięgając po kawałek syntetycznego sojowca. – Nasz udział w zyskach okazał się całkiem niezły.

Dag bez odpowiedzi wziął swoją porcję. Oria, przyzwyczajona do jego sposobu bycia, ciągnęła pogodnie:

– Dokładny wykaz przygotuję jutro, ale już widzę, że będzie tego więcej, niż myślałam. A nie liczyłam jeszcze tych sześciu tysięcy Raszda.

Yaoying milczał. Jego jasne oczy nie zdradzały żadnych myśli.

– Dag, ruszmy się. Lada moment Ryczący Tygrys wyśle ekipę, żeby sprawdzić, co zostało z planetoidy. Jeśli znajdą statek, możemy stracić te pieniądze.

– Zrobiłem obliczenia – odezwał się wreszcie Dag. – Statek Raszda dryfuje zupełnie innym torem niż szczątki planetoidy. Oddala się od nich z każdą sekundą. Dlatego lepiej odczekać trochę, zanim polecimy. Za tydzień okolica powinna być czysta.

Oria kiwnęła głową.

– W porządku. Co chcesz zrobić z tymi niewolnikami?

Dag przez chwilę zastanawiał się, bez pośpiechu jedząc posiłek.

– Musimy ich w miarę możliwości odizolować od załogi. Czy twój King Kong zdjął już heretycki talizman?

– Nie. Myślałam, że schowa go gdzieś w sypialni, ale chyba nie wpadł na to. A może bał się kamer. Albo sprzątaczy.

– A może nie chciał.

Oria bez słowa wzruszyła ramionami.

– To robi się niebezpieczne – zauważył Dag chłodno. – Wystarczy, że jakiś oficer, choćby Aranami, spojrzy na niego przez soczewki transwizyjne i trochę pomyśli. Aranamiemu zdarza się to od czasu do czasu.

– Jesteś zbyt surowy. Aranami myśli nawet po kilka razy dziennie.

– Mówiłem o podglądaniu cudzych niewolników. Lepiej trzymaj Raszda cały czas u siebie.

– Na razie odesłałam go do boksów. Strasznie marudził, że chce zobaczyć tę Delfi. No to zobaczył.

– Pokaż go.

Oria włączyła komputer.

– Monitor na boksy niewolników – poleciła.

W powietrzu wyświetlił się obraz wąskiej hali, zastawionej szeregami klatek. Każda klatka tworzyła kwadrat o boku dwóch metrów, z betonową gołą podłogą. Pomieszczenie było ciemne, ale co chwila przemykało po nim światło reflektorów. Interwał błysków został specjalnie dobrany. Miał działać usypiająco i zobojętniająco.

Kilkunastu niewolników będących w dyspozycji oficerów triady tkwiło we frontowych klatkach. Niewolnicy Yaoyinga siedzieli w głębi, dalej od wyjścia.

Zunyere, jako jedyna, miała klatkę przestronną, z dywanami, meblami, poduszkami, nawet z kącikiem łazienkowym. Wygodnie wyciągnięta na swych piernatach, nudziła się, dłubiąc w zębach i spoglądając zimno na Delfi i Suleya. Najwyraźniej rozważała, w jaki sposób pozbyć się tej pary. Delfi stanowiła dla niej konkurencję u Yaoyinga, a Sule wzbudził zainteresowanie Aranamiego, który preferował własną płeć i tylko dla Zunyere robił wyjątek.

Delfi siedziała skulona w rogu klatki. Przesunęła dłoń między stalowymi prętami, żeby Sule mógł trzymać ją za rękę.

I trzymał. Choć jakby nie do końca to zauważał. Rozłożył się na plecach, z ramieniem pod głową i wyrazem twarzy tak marzycielskim, jakby patrzył w chmury na letnim niebie, nie w betonowy sufit.

Wypełniał sobą cały boks. Aby się zmieścić, musiał zgiąć nogi w kolanach.

– Weźmiesz go do łóżka? – spytał Dag.

– Nie.

– To po co wypytywałaś o jego preferencje?

Oria wzruszyła ramionami.

– No bo... chciałam wiedzieć.

– Spróbuj. Co ci szkodzi. On ci się przecież podoba.

– Bez wzajemności.

– Więc nafaszeruję go emotropami i wszczepię neuroimplanty. Jutro będzie cię kochał... jak idzie ta piosenka? „Z ogniem boskim, przewspaniałym, swoim cudnym gibkim ciałem, topiąc serce twoje harde jak komety jądro twarde.”.

– Nie chcę syntetycznych uczuć.