Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaga Rydzewska, Atalaya. Szlachetne przymierze, Warszawa, superNOWA 2007, s. 436 , ISBN 978-83-7578-000-0
W NAJBLIŻSZEJ PRZYSZŁOŚCI, W NAJDALSZEJ GALAKTYCE
Oria, Dag i Sule, rzuceni na odległe rubieże Galaktyki, desperacko usiłują wrócić do domu. Los im nie sprzyja. Najpierw trafiają w sam środek wojny, potem, zaplątani w dworską intrygę, zostają uwięzieni w odciętym od świata mieście, gdzie właśnie zaczyna się katastrofa jakiej nie znały dotąd ludzkie dzieje — postępujący rozpad prawdopodobieństwa.
Kto i po co manipuluje ścieżkami losu? Kto wygra, kiedy Niepokonany będzie walczył na śmierć i życie z Nieśmiertelnym?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne:Tomasz Piorunowski
Ilustracja na okładce: Sławomir Kinal
Redakcja: Danuta Górska
Copyright © by Jaga Rydzewska, Warszawa 2017
Wydanie II, zmienione i poprawione
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
ISBN 978-83-7578-149-6
Oria ostrożnie uchyliła powieki. Przeszył ją ostry ból. Światło raziło, jakby nagle stało się kłujące. Odruchowo chciała podnieść rękę – i nie mogła. Ramiona miała wykręcone w tył, na przegubach czuła kajdanki.
Co się dzieje?!
Usiłowała przywołać wspomnienia, choć myśli nadal miała mętne i nie do końca zborne. Pamiętała letni, ciepły dzień na Medzie, morze, słony wiatr... Byli we troje – ona, Sule i Dag. Jedli obiad w nadmorskiej restauracji. Ktoś się przysiadł, dokądś razem polecieli... dalej zaczynała się luka. Zupełna pustka w pamięci.
Oczy oswajały się z blaskiem. Spod rzęs, nie poruszając głową, Oria rejestrowała kolejne fakty.
Dag leżał tuż koło niej. Czarne włosy miał potargane, pod oczami sine kręgi, a na policzkach ciemniał mu kiełkujący zarost. Patrzył na kogoś z demonstracyjną, chłodną obojętnością. Niedobrze; Oria znała ten wzrok swojego brata.
Sule, rzucony trochę dalej, unosił się właśnie do pozycji siedzącej. Jego masywne, ogromne ciało, z rękami skutymi na plecach, skojarzyło się Orii z płetwalem, ledwo mieszczącym się w ciasnej przestrzeni. Nadal był ubrany w długą niebieską szatę, tę samą, którą nosił nad morzem.
Ściana drżała lekko; pracowały silniki. Znajdowali się w śluzie kosmolotu. Tuż nad Suleyem stał rosły mężczyzna w medyjskim wojskowym mundurze. Ciemnobrązowe włosy związane na karku, trójkątna blizna szpecąca podbródek – Haerred Thillié, przypomniała sobie Oria. To on przysiadł się do nich w restauracji.
Kilku mężczyzn w cywilnych tunikach podpierało przeciwległą ścianę. Wszyscy trzymali ciężką broń; dwaj mierzyli prosto w jeńców.
– Co ty do diabła wyprawiasz, Thillié? – odezwał się Sule ochryple.
Haerred Thillié spojrzał z góry.
– Za chwilę przekażę cię Solaryjczykom.
– Solaryjczykom?
– Zostałeś nabyty przez Agencję Ochrony Dobra.
– Co?!
– Stanowisz element barterowy w transakcji wiązanej. Wymieniamy cię za naszego człowieka, którego Agencja złapała pół roku temu na Pograniczu.
– Mnie? Dlaczego mnie? Co Agencja będzie z tego miała?
– Okup, Amrid. Wezmą okup. Sprzedadzą cię twojemu własnemu riagge za grube pieniądze. U Solaryjczyków to legalna metoda gromadzenia funduszy. Polecisz teraz na Shambalę, gdzie mieści się kwatera główna Agencji. Potem zaczną cię obrabiać i zapomnisz, skąd się tam wziąłeś. A na koniec, jeśli rodzina zapłaci, wrócisz na Medę.
– Thillié, zwariowałeś! – ryknął Sule. Jego bas wypełnił całą śluzę. Spróbował poderwać się na nogi, ale jeden z milczących mężczyzn natychmiast przywołał go do porządku. Uderzenie kolbą rzuciło Suleya na kolana. – Jesteś szefem wywiadu! Przysięgałeś służyć wyłącznie królom! A teraz sprzedajesz Medyjczyka do Sol Wangkuo, żeby załatwić porachunki skrytobójców. Wiesz, co za to grozi?!
– Nie chodzi o porachunki skrytobójców.
– Więc o co chodzi, do jasnej cholery? Ktoś cię wynajął? Przecież nie... przecież nie Yassinte! – Na szerokiej twarzy Suleya odmalowało się autentyczne osłupienie. – Dałeś się wrobić w jej prywatną zemstę?!
Mężczyzna pochylił się, wbijając w Amrida pociemniałe oczy.
– Byłeś potrzebny żywy, dopóki miałeś się z nią ożenić – powiedział cicho. – Teraz jesteś zbędny. Przekażę cię Agencji, a wiesz, czemu? Bo ją zgwałciłeś.
– Agencję? – zamrugał Sule.
– Nie zgrywaj durnia. Zgwałciłeś własną narzeczoną.
– Ją? – Sule wykrzywił się – Aha, ją. Ostatnio co i rusz ktoś ją gwałci. A to Main, a to ja. Ma pecha dziewczyna.
Thillié odwinął się i z rozmachem uderzył go w twarz. Głowa Suleya poleciała na ścianę.
– I za to poniesiesz karę.
Sule milczał. Po uderzeniu na sekundę go zamroczyło. Ostrożnie językiem sprawdził zęby. Wargi miał rozcięte, a z nosa ciekła krew, kapiąc na haftowane wyłogi rękawa.
– Amrid ma ponieść karę, rozumiem, ale po co porwałeś mnie i moją siostrę? – po raz pierwszy odezwał się Dag.
Thillié obrócił ku niemu zimne oczy.
– Was dodam bezpłatnie. Jako bonus.
– Co masz przeciw nam?
– Specjalnie odczekałem, żeby złapać jednocześnie Amrida i ciebie. Naraziłeś mi się, Yaoying. A wiesz, dlaczego?
– Oświeć mnie.
– Oświecę. Żebyś przeklinał własną głupotę tam, dokąd trafisz. Stapleton znieważył fa Yassinte. Paru mięśniaków miało mu połamać kości. Zamiast tego ty połamałeś kości mięśniakom. Przez ciebie mój plan nie wypalił, Yaoying, więc teraz dostaniesz kopa z Medy. Takiego kopa, że dolecisz do Sol Wangkuo.
– Niech cię szlag trafi, Thillié! – warknął Sule. Jego ciemnożółte oczy zwęziły się w szparki. Usta miał rozbite, poplamione ściekającą krwią. Znów spróbował wstać, ale tym razem oberwał mocniej; zwinął się, targnięty bólem, kiedy jeden z Medyjczyków wbił mu kolbę w brzuch. – Wypuść chociaż dziewczynę – stęknął. – Ona chyba nie zdążyła ci podpaść, bydlaku?
– Kosmolot Agencji już przycumował do naszego. Zamiast się pienić, Amrid, wymyśl jakieś efektowne ostatnie słowa.
Chwilę później drzwi po prawej stronie rozsunęły się. Do korytarza wtargnęło pięciu heitai w brunatnych mundurach. Oria, Sule i Dag zostali sprawnie postawieni na nogi i przepchnięci z jednej śluzy do drugiej. Drzwi zasunęły się znowu. Znaleźli się na pokładzie solaryjskiego kosmolotu.
Wnętrze było zupełnie inne – białe, tchnące sterylną czystością. Krętym korytarzem poprowadzono ich do sterowni.
W sterowni siedziało dwóch czarno umundurowanych oficerów. Na bocznym ekranie widać było podłużny statek medyjski, który oddalił się i zniknął, przechodząc w nadprzestrzeń. Statek solaryjski też przygotowywał się do otwarcia tunelu. Jeden z oficerów, przy pulpicie sterowniczym, nadzorował transfer. Drugi półleżał w fotelu, z nogami na bocznej części pulpitu.
Obaj jednocześnie odwrócili się, żeby spojrzeć na jeńców.
– W porządku – rzucił ten półleżący. – Zabierzcie ich do ładowni i pieprznijcie porządnym ogłuszaczem.
– Nie! – wrzasnęła Oria. – Nieeee!
Z całej siły kopnęła najbliższego heitai. Upadł z jękiem, łapiąc się za podbrzusze. Pozostali natychmiast chwycili dziewczynę za skute ramiona.
Lecz Oria dostała amoku. Heitai równie dobrze mogliby trzymać oszalałą ze strachu klacz, która wierzga na wszystkie strony i miota się dziko. Wojowniczka wlokła ich za sobą po sterowni, wywracając białka oczu i krzycząc przeraźliwie co sił w płucach, aż ślina pryskała z wykrzywionych ust, jakby dziewczyna z opętańczą furią usiłowała wypluć na żołnierzy własną krtań. Heitai potracili głowy i szarpali się z nią wściekle, klnąc i wrzeszcząc równie głośno jak ona. Jeden z oficerów wyciągnął miotacz; drugi odruchowo zatkał uszy, bo wrzask Orii, ostry jak nóż rżnący po szkle, dosłownie kłuł bębenki.
Po pierwszej chwili osłupienia Sule skoczył na pomoc. Kopnął rosłego heitai, który złapał dziewczynę za włosy. Heitai grzmotnął o ziemię, aż posadzka zadrżała, i krzycząc z bólu chwycił się za złamane udo. Jego kolega oderwał się od Orii, ale Medyjczyk zaatakował pierwszy, skacząc w powietrze i całym ciężarem lądując mu na brzuchu. Heitai jęknął, lecz nie zemdlał; z dołu skierował ku niemu broń. Sekundę później Medyjczyk ujrzał ostry błysk.
Górna część ciała heitai rozpadła się na kawałki.
– Już – powiedział Dag Zaniewski do siostry.
Sule zamrugał. Był cały i zdrowy, tylko przed oczami wirowały mu barwne plamy. Spojrzał na Orię, która uspokoiła się tak samo nagle, jak wpadła w szał. Heitai, który ją trzymali, leżeli pokotem na podłodze.
Nie.
Na podłodze leżały skrwawione zwłoki.
Jak to? – Sule rozejrzał się, oszołomiony. – Kiedy to się stało?
Zaniewski przestrzelił kajdanki Orii i podszedł do Medyjczyka, który stał jak wryty, zagapiony na sterownię z bezgranicznym zdumieniem. Ledwo zauważył, że znów ma wolne ręce.
Krew spryskała białe, lśniące ściany, rozlewała się kałużami po gładkiej posadzce. Metr od Suleya rozbryzgnął się pierwszy z oficerów. Strzępki czarnego munduru przylgnęły do pulpitu sterowniczego; na telepatorze dyndał kawałek jelit – największy fragment, jaki pozostał. Drugi oficer konał, na pół osunięty z fotela; krew pociekła mu ustami, ciało wyprężyło się konwulsyjnie i znieruchomiało. Sule odwrócił wzrok.
Minutę po tym, jak jeńców wprowadzono na pokład, nie żył już nikt z załogi statku.
Oria rękawem wytarła krew kapiącą z rozerwanego ucha i z żalem spojrzała na długie, pierzaste kolczyki. Nie przetrwały bójki; nie miały szans. Jeden, wyszarpnięty, leżał na podłodze, z drugiego został mały kawałek, sterczący bez sensu tuż przy zapięciu. Odpięła go, rzuciła i jednym strzałem spopieliła oba. Potem bez słowa usiadła. Medyjczyk zajął fotel obok.
Metaliczna twarz nad pulpitem sterowniczym obróciła się ku nim groźnie.
– Popełniliście zbrodnię karaną śmiercią trzeciego stopnia! – zagrzmiał głośnik w stalowych ustach.
Dag laserem obrysował twarz i zdjął ją znad pulpitu jak maskę. Ukazał się mózg, lśniący od krystalicznych procesorów. Komputer, pomyślał Sule. Dobrze się składa, że nie kogiter. Bo kogiter, system bardziej złożony, to o wiele groźniejszy przeciwnik. Na szczęście kogitery pokładowe trafiały się rzadko, nawet w Agencji Ochrony Dobra. Zaniewski włożył dłoń do środka, coś przekręcił, coś przesunął, coś wypalił cienką igłą światła, a potem rozparł się w fotelu z taką nonszalancją, jakby trupy oficerskie stanowiły rutynowe wyposażenie każdej porządnej sterowni. Zaczął studiować dane na pulpicie.
– Znajdujemy się w otwartej próżni, współrzędne ITX 88 712.
– To znaczy? – spytał Medyjczyk.
Oria ściągnęła brwi.
– To rejon Dongfang Shuo. Jesteśmy gdzieś o dwa i pół tysiąca lat świetlnych od Ziemi, na zewnętrznym brzegu Ramienia Oriona. Bliżej stąd do Ramienia Perseusza niż na Medę. Ile mamy energii?
– Dwanaście tysięcy zero zero jeden xing-li.
Popatrzyli po sobie. Mało. Nie wystarczy, żeby dotrzeć nawet na peryferie Federacji Medyjskiej.
Twarz Zaniewskiego była mroczna.
– To nie wszystko. Ten statek to model asdiwal.
– I co z tego? – spytała Oria.
– W asdiwalach cały kosmolot jest jednocześnie nadajnikiem i wzmacniaczem infopola – wyjaśnił Sule, zachmurzony. – Inaczej mówiąc, nie da się zablokować namiaru kosmolotu, odbieranego w centrali. Trzeba by zniszczyć cały statek. Łączność możliwa jest wyłącznie po kanałach Agencji, więc nie porozumiemy się z Medą.
– Mniejsza o Medę – warknął Dag. – Komputer pozostaje w stałym kontakcie z bazą. Zanim go przyhamowałem, zdążył przekazać informacje.
– O... o nas? – spytała Oria, nagle zachrypnięta.
– Jasne. Sfilmował wszystko. I wysłał film na Shambalę.
Oria zbladła.
– Mogą ustalić naszą tożsamość?
Dag wzruszył ramionami.
– Pewnie już ustalili. O ile musieli. Przecież dostali chyba od Thillié jakąś specyfikację towaru.
– Czy Agencja nas teraz widzi i słyszy? – zagadnął Sule.
– Nie wiem. Zerwałem łączność, uszkodziłem fragment mózgu komputera, ale mogą mieć dodatkowy tajny kanał, którego nie znam.
Sule skinął głową.
– Dobrze. Z takim zasobem energii da się stąd dotrzeć do Sundhainarf albo do Sol Wangkuo. Lecimy do Sundhainarf.
Dag spojrzał na niego zimno.
– Bo ty tak każesz?
– Bo ja tak każę – zgodził się Sule z niezmąconym spokojem.
Dag zastygł, wpatrując się w Medyjczyka. Tęczówki miał jasnoszare, niemal białe, jak zamarznięty śnieg. Sule, rozparty w fotelu, spoglądał na niego z zaciekawieniem.
– Wytłumacz mi – wycedził Zaniewski – dlaczego miałbym słuchać twoich rozkazów.
– Ktoś musi podejmować decyzje. Od tego jestem ja.
– Czemu ty?
– Ponieważ najlepiej się do tego nadaję.
Oria spojrzała na Medyjczyka niespokojnie. Pewność siebie aż z niego biła. Dag nie wygra tego starcia.
– Głupi jesteście obaj – powiedziała twardo. – Para dzieci w piaskownicy! Agencja zaraz wyśle oddział przeciw nam, a wy się bawicie w kretyńskie przepychanki! Lecimy do Sundhainarf, bo tam dużo łatwiej się ukryć, i koniec gadania. Sule, masz pomysł na konkretną lokalizację?
Sule uśmiechnął się nieznacznie. Mądra dziewczyna, pomyślał. Swoją drogą szkoda; miał ochotę przeprowadzić tę próbę sił do końca. Ciekawe, czy Zaniewski też wyciągnąłby broń, jak swego czasu Zurkun. Gdzie zaczyna się różnica między nimi?
– Wprowadź koordynaty na sundańską planetę Rihannon – powiedział.
Oria skinęła głową i nie tracąc czasu, usiadła przy terminalu.
– Zaraz. Dlaczego Rihannon? – spytał Dag, rzucając siostrze ponure spojrzenie.
– Na tej planecie działa medyjski ośrodek handlowy, współwłasność mojego riagge. Przy odrobinie szczęścia za godzinę będziemy na Medzie.
Żadne z nich nie wyczuło zmiany, tak nikłej, jakby zadrżała najsubtelniejsza, niewidzialna pajęczyna. Ścieżka losu zmieniła bieg. Gdziekolwiek mieli trafić za godzinę, nie będzie to Meda.
Cywilizacja sundańska narodziła się w układzie planetarnym niepozornej podwójnej gwiazdy, leżącej o cztery tysiące lat świetlnych od Ziemi w rejonie objętym dawną konstelacją Jednorożca.
W myśl teorii kosmograficznych planeta Sundhainarf nie powinna w ogóle istnieć, a już pojawienie się tam życia było kompletnie niemożliwe. Sundhainarf, po bardzo nieregularnej orbicie, obiegała dwa ciała niebieskie, które nie krążyły nawet wokół wspólnego środka masy, lecz jedno z nich, czerwony karzeł, było satelitą drugiego, należącego do klasy widmowej G0. Rok planety trwał w przybliżeniu dziesięć lat ziemskich. Przez ten czas cykl dobowy ulegał drastycznym zmianom. W miarę zbliżania się do czerwonego karła planeta zwalniała okres obrotu wokół własnej osi i zmieniała nachylenie osi względem swej orbity. Wykonując wokół karła częściowe okrążenie, była do niego zwrócona stale tą samą stroną. Przez blisko pół ziemskiego roku na jednej półkuli żarzyło się rozpalone do białości lato, a jasnoczerwone słońce dzień i noc tkwiło na niebie, podczas gdy na przeciwległej półkuli panowała ciemność i lodowata zima. Następnie w miarę oddalania się od karła doba skracała się, przechodząc w dwudziestogodzinną. Sundhainarf wracała na orbitę żółtego słońca, obiegała je i znowu, w najdalszym punkcie orbity, wkraczała w obszar przyciągania karła, a cykl zaczynał się od początku.
Mimo to ludzie, skądkolwiek się tam wzięli, przetrwali i nawet założyli cywilizację. Roślinność planety – ogromnie ciekawa z botanicznego punktu widzenia – dostosowała się do cyklu, lecz zwierzęta stale migrowały. Nie sposób było przewidzieć, którą stroną planeta zwróci się w danym roku do czerwonego karła. Sundanie próbowali chronić się w grotach, ryć tunele wewnątrz gór czy budować bunkry głęboko pod ziemią, ale żywności i tak nie starczało dla wszystkich, więc plemiona przemieszczały się bezustannie wraz ze stadami zwierząt i szybko dojrzewającymi uprawami.
Na Sundhainarf nigdy nie powstał centralny rząd. Nie znano jednolitego prawa ani powszechnych podatków; nie dałoby się ich zresztą wyegzekwować, gdyż cywilizacja nie wytworzyła ani kasty urzędniczej, ani państwowego aparatu przymusu. Pojęcie państwa w ogóle nie było znane. Sundańską organizację społeczną nazywano popularnie anarchią, lecz tak mogło się zdawać tylko z zewnątrz. W rzeczywistości wśród Sundan panował rygor i porządek. Od narodzin do śmierci żyli w ściśle zhierarchizowanych grupach, opartych na feudalnym, osobistym podporządkowaniu.
Nie znali rodziny, rozumianej jako trwały związek mężczyzny, kobiety i ich potomstwa. W Sundhainarf kobiety i mężczyźni tworzyli odrębne plemiona o zupełnie różnym systemie organizacyjnym. Męskie plemiona zostały przez ksenologów nazwane dominatami, kobiece zaś – matriami. Dominat stanowił stowarzyszenie wolnych mężczyzn, służących jednemu panu; matria była szczepem wolnych kobiet, złączonych pokrewieństwem i wiarą w jedno żeńskie bóstwo-przodkinię. Męskie dominaty skupiały się wokół terytorium, które było jednak pojęciem przenośnym; kobiece matrie wiodły zazwyczaj egzystencję wędrowną, nie broniąc żadnego własnego obszaru, lecz swobodnie przemieszczając się po męskich terenach. Nie znano małżeństw. Do zaspokajania potrzeb seksualnych służyli niewolnicy, lecz kobiety wolały mieć dzieci z wolnymi mężczyznami, gdyż los takiego dziecka był lepszy. Wedle prawa każde dziecko musiało wiedzieć, kim jest jego ojciec, toteż życie erotyczne podporządkowane było rygorom wcale nie mniej surowym niż w innych cywilizacjach. Dziewczynki od urodzenia do śmierci należały do tej samej matrii, co matka; chłopcy musieli opuścić matrię w wieku około dziesięciu ziemskich lat. Jeśli rodzili się z niewolników, szli w niewolę; jeśli ich ojcowie byli wolni, szli do tego dominatu, gdzie mieli ojca, starszego brata lub przynajmniej kuzyna; wybór dominatu należał jednak do matki.
Tak wyglądał zarys wiedzy na temat społeczeństwa sundańskiego. Dokładny schemat zależności, mechanizmy władzy i dziedziczenia czy wewnętrzna struktura grup wciąż pozostawały niejasne i tak złożone, że przyprawiały ksenologów o ból głowy. Mężczyźni byli wojownikami i uczonymi, kobiety – czarownicami i lekarkami. Jedni i drudzy bywali kapłanami najrozmaitszych bóstw plemiennych. Nauka w tym świecie rozwijała się wolno i nie osiągnęła wiele. Dopiero gdy doszło do kontaktów z innymi cywilizacjami, Sundanie zaczęli przejmować obce zdobycze intelektualne, nie zmieniając ani na jotę własnej mentalności czy obyczajów.
Najbardziej, oczywiście, przyczynili się do tego Korelczycy. Na Koreil działał bowiem prężny Ruch Nauczycielski, składający się z ludzi głęboko przekonanych, że należy nieść kaganek oświaty całej Galaktyce i dzielić się z każdym, kto tego chce czy nie chce, korelskimi zdobyczami naukowymi. A były to zdobycze imponujące. Nauka korelska, bujna i twórcza, od stuleci coraz bardzo rozkręcała tempo, obficie obsypując Korelczyków odkryciami i wynalazkami. Koreil nadal nie wypracowała takiego dorobku, jak bardzo stare cywilizacje galaktyczne – Ningsz, Endellaani, Onki – które stawiały pierwsze kroki w kosmosie, gdy na Ziemi jeszcze w powijakach była sztuka jaskiniowa. Choć jednak stare cywilizacje miały przewagę wielu tysięcy lat, ich nauka, wedle dostępnych danych, rozwijała się znacznie wolniej. Niewykluczone zresztą, że nie stworzyły jej same. Wiele wskazywało, że nauka trafiła do nich z zewnątrz, przyniesiona być może przez kolonistów z dawno zaginionego imperium – Ense Larran lub jakiejś zagadkowej cywilizacji pozagalaktycznej – bo Ningsz na przykład, ze swą czysto kontemplacyjną religią i społeczną stagnacją, na pewno nie mogła samodzielnie opracować żadnej zaawansowanej technologii. Tak czy owak, wśród młodszych cywilizacji to właśnie Koreil wysforowała się na lidera ekonomicznego i naukowego, a co za tym idzie, również kulturalnego. Meda i Milga wiele Korelczykom zawdzięczały, nie wspominając o Sol Wangkuo, które rozwijało się ślamazarnie i z mozołem, bo rozrośnięta biurokracja, manichejski wstręt do świata realnego i wiara w następne, lepsze wcielenia zupełnie nie sprzyjały innowacyjności. Gdyby nie korelscy Nauczyciele, ochoczo i za darmo oddający Galaktyce zdobycze wielu pokoleń swych uczonych, poziom cywilizacji galaktycznych byłby dziś daleki od wyrównania.
Wśród samych Korelczyków opinie na temat Nauczycieli były podzielone: jedni uważali ich za zdrajców, inni tylko za półgłówków. Ich sztandarowa teoria głosiła, że ludzkość musi być potężna, bo prędzej czy później natrafi w kosmosie na jakąś wysoko rozwiniętą cywilizację agresywnych Obcych. Konserwatyści replikowali, że Nauczyciele, sadzając dzikusów na statki kosmiczne, sami taką cywilizację hodują. Nie naukę daje się jaskiniowcom – mówili konserwatyści – tylko porządne lekcje etyki. Nie uczonych im trzeba, tym prymitywom o niemytych mózgach, tylko misjonarzy! A w charakterze ponurych przykładów wskazywali na Sol Wangkuo i na Sundhainarf.
Cokolwiek by jednak mówić o sundańskich barbarzyńcach, jedną zaletę posiadali na pewno. Byli urodzonymi wędrowcami. Mieli we krwi tęsknotę za szlakiem. Na swych dziwacznych kosmolotach docierali do wszystkich zakątków Galaktyki, a opowiadano, choć wydawało się to nieprawdopodobne, że penetrowali całą Lokalną Grupę – te zupełnie niezbadane przestrzenie Wszechświata, wielkie białe plamy w atlasach nawigacyjnych, gdzie równie dobrze można by pisać „ubi leones”. Nie opracowano jeszcze żadnych locji ani map, które by pozwalały w miarę bezpiecznie przemieszczać się w nadprzestrzeni po tych tajemniczych rejonach. Nawet Mgławica Andromedy wciąż była słabo zbadana. Zapuszczały się tam głównie bezzałogowe sondy i statki Dalekiego Zwiadu – oraz Sundanie. Raz na jakiś czas zwiadowcy donosili, że natrafiono w kosmosie na ich koczowiska lub obserwowano ich bitwy. Sundanie bowiem pasjami lubili wyrzynać się między sobą, a korelska nauka dostarczyła im po temu nowych znakomitych środków.
Póki co, nie atakowali nikogo prócz siebie wzajem. Nie mieli nawet zapędów terytorialnych. Rzadko zagrzewali gdzieś miejsca. Opanowali gromadę znaną kiedyś na Ziemi jako Plejady, a dziś nazywaną Catachillay; w Głowie Czarownicy pozyskiwali na skalę przemysłową pierwiastki z gazów dyfuzyjnych; budowali kopalnie w gromadach gwiezdnych M 35, M 50 czy NGC 2301. Gdziekolwiek trafili, wznosili yildary – tymczasowe obozowiska, w których emisariusze matrii czy dominatów zatrzymywali się na pewien czas, by potem podjąć wędrówkę.
Planeta Rihannon obiegała jedną z licznych gwiazd, leżących wewnątrz Obszaru Sundhainarf. Sundanie nazywali tę gwiazdę Riqqit, co w którymś z ich niezliczonych języków oznaczało „woal”. Mała, gorąca gwiazdka była bowiem otoczona mgławicą pyłu, która na niebie Rihannon wyglądała jak delikatna woalka.
Niebo Rihannon miało kolor zielony.
Tunel nadprzestrzenny wyniósł Orię, Daga i Suleya za blisko powierzchni. Zamiast ujrzeć z daleka planetę niczym bryłę malachitu na tle czarnego nieba, zobaczyli tuż przed ekranami barwny kontur lądu, zielononiebieską plamę morza i białą watę chmur.
– Do diabła! – mruknął Sule. – Mamy szczęście, że korytarz się nie zwichrował. Trafiliśmy na niską orbitę.
– Statek solaryjski, skierować się do stacja orbitalna 5-1-1 – przemówił z pulpitu obcy, chrapliwy głos.
Głos mówił w łamanym lansaya. Z niejasnych powodów – może kulturowych, a może religijnych – Sundanie nie lubili wgrywać sobie do pamięci lingwistycznych memo. Podobno uważali, że memo instaluje ducha w ludzkim umyśle. Uczyli się lansaya, owszem, bo ten korelski język był w Galaktyce uniwersalny i powszechnie używany, ale ich gramatyka pozostawiała wiele do życzenia.
– Nakierujcie nas – powiedział Medyjczyk spokojnie.
Sundańska stacja orbitalna 5-1-1 przypominała obłą, żółtą gruszkę, zawieszoną w próżni. Dag wprowadził statek do śluzy i spojrzał na Medyjczyka. Z uznaniem stwierdził, że Amrid, nie marnując czasu, obwiesza się właśnie bronią, zdartą ze szczątków heitai.
– Jeśli da się szybko kupić od nich energię, skoczymy tym statkiem prosto na Medę – powiedział Sule pogodnie.
– Nie mamy czerwońców, a za samą obietnicę zapłaty nikt jeszcze od Sundan niczego nie kupił – odparł Dag. – Ten kosmolot już nam się nie przyda. Trzeba go będzie zniszczyć. Nie możemy zostawić śladów.
– Zniszczyć? – Sule spojrzał na niego jak na wariata. – Po co? Przehandlujemy asdiwala Sundanom.
Jasnoszare oczy Daga błysnęły w nagłym, krótkim uśmiechu.
– Doskonale. Masz typowo medyjski zmysł do interesów.
– Zaraz, przecież Agencja się o niego upomni – zaprotestowała Oria. – Wymordują nabywców.
Dag pokręcił głową.
– Bardzo bym chciał zobaczyć, jak Agencja wyrywa coś Sundanom z gardła. Nie znasz Sundan. Jeśli ktoś przy tym zginie, to nie oni.
Parę minut później byli już na stacji.
Dłuższą chwilę odczekali w pustym pomieszczeniu, oddzielonym ścianą z pancernego szkła. Wreszcie kontrola dobiegła końca. Żadnych wirusów ani nanomerów widać nie wykryto, bo ściana zapadła w posadzkę, otwierając wyjście na ciemny, kopulasty korytarz.
Tu po raz pierwszy w życiu Oria na własne oczy ujrzała Sundan. Dotychczas oglądała ich tylko w partiví i z miejsca poczuła różnicę.
Zapach.
A raczej odór.
Intensywna, ostra woń moczu uderzyła ją w nozdrza, ledwo obcy się pojawili. Przyszli we trzech – smagli, krępi, o charakterystycznie zniekształconych czaszkach. Sundańskim niemowlętom obwiązywano głowy, tak że czaszki dorosłych, nienaturalnie wysokie, przybierały formę zaokrąglonego od góry walca. Dziesiątki brązowych, cieniutkich warkoczyków zwisały im aż do połowy pleców. Ubrani byli w luźne, pofałdowane szaty w kolorze czerwono-szarym, bez jakichkolwiek ozdób. Klanowe barwy i zapach moczu oznaczały, że dominat jest na wojennej ścieżce.
– Wy co tu szukać? – spytał bez wstępów jeden z nich.
Dag zatknął kciuki za pas.
– My sprzedać duży kosmolot. Kupić od was mały.
Sundanin zmierzył go wzrokiem. Tęczówki miał zwyczajne, brązowe, lecz zamiast źrenic patrzyły ku przybyszom dwa miniaturowe wyloty miotaczy. To mogły być tylko soczewki – ale równie dobrze telepatycznie sterowane chipy.
Oto facet o zabójczym spojrzeniu – przemknęła Orii mimowolna kpiarska myśl. Usta lekko jej drgnęły. Nie zdając sobie sprawy, przechyliła głowę.
Miotacze skierowały się ku niej, celowały przez dłuższą chwilę, zamigotały – i nagle zamieniły się w dwa maleńkie niebieskie węże.
– Iść za mną – polecił Sundanin. Obrócił się na pięcie i ruszył korytarzem.
Na razie wydawało się, że Sundanie nie mają złych zamiarów. Sule, Oria i Dag zostali zaprowadzeni do niewielkiej, tonącej w półmroku sali o suficie niskim i płaskim jak w bunkrze. Na czarnej jak węgiel posadzce paliło się kilka ognisk. Płomienie buchały wysoko i rzucały na sufit drgający, pomarańczowy poblask, ale nie czuło się ani nie widziało dymu. Wokół ognia siedzieli na podłodze Sundanie. Jedli, a niewidzialne głośniki umilały im posiłek smętnym, chóralnym zawodzeniem w gardłowym języku.
W pierwszej chwili Sule pomyślał zaskoczony, że trafili na stypę lub obrzęd religijny. Ale nastrój Sundan zupełnie nie przystawał do rozdzierających jęków, które niosły się po sali. Siedzieli wygodnie, zajadając w najlepsze, rozmawiając, pijąc i rechocąc z dowcipów. Jeśli i oni oblali się moczem, to odór zginął w zapachu potraw. Dokoła pachniało tłuszczem, mięsem i dziwacznymi przyprawami. Sule odruchowo przełknął ślinę.
Znaleźli się ewidentnie w tutejszej stołówce pracowniczej.
Mężczyźni, którzy ich przyprowadzili, zatrzymali się w rogu sali.
– Tu siadać – powiedział ten z chipami w źrenicach i wskazał niezbyt czystą posadzkę.
Usiedli wszyscy.
Dag, który jako Yaoying zdobył doświadczenie w pertraktacjach handlowych, wziął rozmowę na siebie. Nie ukrywał, że statek, który chce sprzedać, został porwany Agencji, a zwłoki heitai wciąż zaściełają pokład, zauważył jednak, że towar jest przez to jeszcze lepszy. Po pierwsze, powszechnie wiadomo, że statki Agencji są utrzymane we wzorowym stanie technicznym, więc nie grozi im, że kupią byle podrasowany wrak. Po drugie, Agencja z pewnością wyśle drugi kosmolot, by odzyskać asdiwala, co otwiera przed Sundanami szerokie pole manewru. Zależnie od własnej chęci będą bowiem mogli albo odsprzedać Agencji jej własny statek, albo zaatakować i zdobyć ten drugi kosmolot, zyskując przez to aż dwa dobre statki za śmiesznie niską cenę.
Dla Sundan logika tego wywodu była nieodparta. Zacharkotali coś do siebie i oświadczyli, że biorą towar.
– Ale my nie mieć żaden statek na sprzedaż – zastrzegł mężczyzna z chipami. – My dać grawilot. Wy dolecieć do kosmodrom E Nangh na planeta. Tam statki. Dużo statki.
– Grawilot i pięć tysięcy czerwońców – powiedział natychmiast Dag.
– My nie chcieć E Nangh – rzekł jednocześnie Sule. – Tu, na Rihannon, jest medyjskie centrum handlowe. Muszę się z nimi skontaktować.
Sundanie znów poszwargotali między sobą we własnym gardłowym języku. Nie odpowiedzieli. Jeden z nich wstał, poszedł ku sąsiedniemu ognisku i przykucnął, rozmawiając z siedzącymi tam mężczyznami.
– Nic z tego. Ciemne tubylcze plemię nie zaznało jeszcze dobrodziejstw medyjskiej cywilizacji – mruknął Dag w xinés. – Wątpię, czy ktoś tu słyszał o twoim przesławnym centrum handlowym.
Po chwili mężczyzna wrócił, niosąc dzban, wypełniony, jak się okazało, żółtym, gęstym płynem o wyglądzie starej serwatki.
– Musimy wypić – uprzedził Dag. – W ten sposób Sundanie dobijają targu.
Napili się ceremonialnie wszyscy po kolei. Dzban przechodził z rąk do rąk, póki nie osuszyli go do dna. Płyn smakował jak sfermentowany, gorzki kefir.
Mężczyzna z chipami wydał głośne beknięcie, otarł usta i odstawił dzban na podłogę.
– My brać wasz statek. My dawać grawilot i dwa tysiące czerwońców. No to zgoda.
Dag na moment zacisnął usta.
– Zgoda. Dwa tysiące. Ale jedno i drugie dostaniemy natychmiast.
Grawilot miał postać długiej tuby, poprzecinanej wybrzuszeniami. Ledwo weszli do środka – Sule musiał się schylić – okazało się, że Sundanie wcisnęli im starego gruchota, z prymitywnymi sterami, jakie miał pewnie samolot braci Wright, i urządzeniami kontrolnymi oznaczonymi wyłącznie w ich języku. Dag zaklął, wycofał się i po krótkiej chwili wrócił w towarzystwie najmłodszego Sundanina, który szczerząc się w uśmiechu wyjaśnił, co do czego służy, sprawdził wszystkie systemy, zaprogramował autopilota na kosmodrom E Nangh i zapewnił, że grawilot jest sprawny, hermetyczny, a powietrzem na planecie można bez obawy oddychać. W każdym razie przez kilkanaście obrotów dobowych planety, bo potem bywa rozmaicie. Jedni chorują i słabną, inni żyją jak gdyby nigdy nic. Zależy od organizmu.
– A teraz – dodał – to tam w ogóle żyć krótko. Wojna.
– Wojna?! – powtórzył Sule.
– Wojna. Medyjskie centrum handlowe już nie być na planeta. Centrum zniszczone. Wszyscy Medyjczycy uciec. Wiele dni dawno.
Sundanin znów pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu i odszedł, beztrosko machając im ręką.
– Świetnie trafiliśmy, szkoda gadać – warknął Dag. – I co teraz?
– Poradzimy sobie. – Sule nie wydawał się przejęty.
– Jasne. Kiedy Sundanie przyłożą nam atomówką, czymże będzie dla nas Agencja i wszelkie troski świata tego?
– Mamy dwa tysiące czerwońców. To za mało, żeby kupić statek, ale wystarczy, żeby opłacić samą podróż na Medę. Na kosmodromie coś się załatwi. Głowa do góry, Zaniewski.
– I tyłek w troki, Amrid. Agencja już po nas leci. – Dag usiadł za sterami.
– Nawiasem mówiąc, nie popisałeś się szczególnie jako handlowiec. Mógłbyś wytargować kilka razy tyle. Ten asdiwal jest przecież wart coś koło pięćdziesięciu tysięcy.
– Medyjski arystokrata poucza Wojownika, jak handlować z Sundanami – Dag zrobił grymas, ni to irytacji, ni rozbawienia. – Sundanie, panie hrabio, mają niezyt wykwintne maniery, szczególnie w interesach. Gdybym upierał się przy wyższej cenie, doszliby do wniosku, że taniej wyjdzie, jeśli nas zastrzelą. Albo przehandlowaliby Agencji z powrotem nie tylko asdiwala, ale i nas na dokładkę. Jako element barterowy w transakcji wiązanej, jak mawia twój kumpel Thillié. Dobra. Startujemy. Łapcie się, czego kto może.
Grawilot, jak się okazało, posiadał ukryte głębie. Pod prymitywnym wystrojem kryła się sprawna, szybka maszyna. Bez problemów, awarii ani przegrzania pokonali atmosferę i kwadrans później sunęli nad największym kontynentem planety Rihannon.
Zapadał wieczór. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, fioletowoczerwone, rozmyte za swym mglistym woalem. Od zachodu rozsnuły się wąskie, długie pasma chmur, cytrynowe i szare, uderzająco jasne na tle ciemnej zieleni nieba. Wyglądało to, jakby ze słońca wyciągały się w stronę nocy świetliste ramiona, próbujące odepchnąć mrok. Lecz daremnie; ramiona nikły z wolna i wtapiały się w ciemność.
Dokoła ciągnęły się kopulaste wzgórza, porośnięte błękitną roślinnością. Pośród wzgórz, wijąc się w niezliczonych zakolach, płynęła rzeka. W blasku gasnącego słońca woda połyskiwała, jakby ktoś powlókł ją warstewką metalu.
Przemieszczali się w stronę nocy. Prowadził autopilot. Niebo i ziemia powlekały się czernią. Na niebie z minuty na minutę wysypywało się coraz więcej gwiazd, białych i rozjarzonych, i coraz mocniej świecił sierpowaty księżyc. Na ziemi gęstniał jednolity mrok.
Oria usiadła w fotelu, podwijając nogi. Dag tkwił przy pulpicie sterowniczym, Sule rozłożył się wygodnie z rękami nad głową. Kilka minut lecieli w milczeniu. W końcu Wojowniczka odezwała się półgłosem:
– Czy widać stąd słońce Medy?
– Nie mam pojęcia – mruknął Sule.
– A właśnie – odezwał się Dag. – O czym ty w ogóle masz pojęcie, Amrid?
– Słucham?
– Tworzycie oddział do zadań specjalnych, wyszkolony i nakierowany na Sol Wangkuo. Jun jest mentatem grupy, Bard strategiem, Aune zna się na ekonomii i socjotechnice populacyjnej. A ty? Od czego jesteś specjalistą?
– Ja...? – Medyjczyk zastanowił się. – Potrafię całkiem nieźle zarządzać hodowlą ryb.
– Nie opowiadaj bredni. Rozumiem, że trafiłeś do organizacji dzięki koneksjom łóżkowym lub rodzinnym, ale nawet od takich osób czegoś się chyba wymaga.
Sule przyjrzał mu się bacznie.
– Widzę, że celowo mnie prowokujesz. Co chcesz osiągnąć?
– Nic – wzruszył ramionami Dag. – Robię to dla rozrywki. To ostatnia okazja, żeby podziałać ci na nerwy.
Oczy Suleya pociemniały.
– Ostatnia okazja? – powtórzył głosem nie wróżącym nic dobrego. – Czemu?
– Znowu powtórzę za twoim kumplem: nie udawaj durnia. Agencja ma nasze zdjęcia i na pewno porozumiała się z tongiem. Tong już wie, że żyjemy, Oria i ja. I że należy nas szukać w otoczeniu Medyjczyka Amrida. A dezercja w triadach jest karana śmiercią. Musimy raz na zawsze zniknąć z Medy i z twojego życia.
Suley najwyraźniej nie wziął dotąd pod uwagę tego aspektu sytuacji. Zmarszczył brwi.
– Jeśli znajdziecie wolną chwilę – odezwała się Oria oschle – może zwrócicie uwagę, że dokądś dolatujemy.
Ekran optyczny był jednolicie czarny, ale w noktowizji wyraźnie rysowały się obce budowle, długie rzędy murów i dziesiątki dziwacznych urządzeń, rozrzuconych po rozległej, płaskiej równinie. Dag poderwał się i rzucił do pulpitu.
– Dżoude shi, to umocnienia! Wynośmy się stąd!
Dał maksymalną szybkość. Sekundę potem rejon umocnień został za nimi. Długą chwilę czekali w napiętej ciszy; wreszcie Oria z westchnieniem wypuściła z płuc powietrze.
– Bałam się, że do nas strzelą! – wyszeptała.
Coś huknęło potężnie. Wszyscy troje jak z procy wylecieli z siedzeń. Oko komputera znikło z ekranu, a sterownię zalało jaskrawopomarańczowe światło, którym rozjarzył się cały pulpit sterowniczy.
Sule przekręcił się na bok i potoczył po przekrzywionej podłodze w stronę skrytki ratunkowej. Udało mu się złapać drzwiczki, zanim posadzka przechyliła się ostro w przeciwną stronę. Rzucił lewitator Orii, drugi Dagowi, trzeci złapał sam. Drzwiczki, na których zawisł całym ciężarem, wypadły z zawiasów. Medyjczyk, ciągle ściskając je kurczowo, runął prosto na Zaniewskich. Przez następne parę sekund w bezładnym kłębowisku rąk i nóg wszyscy naraz próbowali zapiąć pasy lewitatorów.
Z początku grawilot spadał jak kamień, lecz zaraz zadziałał program ochrony życia i z pękatej tulei statek przekształcił się w rozciągnięty, owalny dysk. Sterownia nagle zniżyła się i spłaszczyła, tak że ludzie mogli podnieść się na czworaki i nawet utrzymać w tej pozycji, choć grzbietami dotykali sufitu. Grawilot wciąż leciał w dół, lecz już inaczej, osuwając się ślizgiem coraz bliżej ziemi, niewidocznej w głębokich ciemnościach.
Sule upewnił się, że Zaniewscy mają włączone pasy. Odsunął Orię, która przy szarpnięciu statku wpadła na niego całym ciężarem, po czym ustawił broń na maksimum i nacisnął spust.
Wystrzelił w ścianie dziurę wielkości ludzkiej głowy. Dziura natychmiast zaczęła rosnąć, prując ścianę z niewiarygodną szybkością. Wszyscy jednocześnie wyskoczyli ze sterowni.
Oria krzyknęła. Opór powietrza był tak silny, jakby całym ciałem uderzyła w twardą, rozpędzoną powierzchnię. Zawirowała porwana jak piórko i runęła w dół, w ciemność.
W uszach jej zaświstało, serce skoczyło do gardła. W nagłej panice zdała sobie sprawę, że spada prosto ku ziemi. Lewitator albo nie zadziałał, albo był ręcznie sterowany. Po omacku, drżącymi dłońmi odszukała coś, co powinno być grawistatem, i przekręciła przełącznik tak gwałtownie, że siła odrzutu znienacka wyrzuciła ją w górę jak z katapulty. Na moment ją zamroczyło. Usłyszała huk, ale nie była pewna, czy dobiega z ziemi, czy z jej własnej głowy. Mknąc w górę, wyregulowała pas i znów poleciała ku ziemi, tym razem głową w dół, bo nie wiadomo jak i kiedy obróciła się do góry nogami.
Potrwało chwilę, zanim udało jej się odzyskać właściwą pozycję. Gdy mroczki przestały pulsować jej przed oczami, zobaczyła, że grawilot uderzył w grunt. Jego dogasające odłamki, rozrzucone na kilkadziesiąt metrów, siały potężny, błękitny blask, niczym monstrualna latarnia. Po kilku próbach Oria zdołała nakierować lot w tę stronę.
Resztki statku niszczały szybko, rozsypując się w proch. Sule lewitował nad nimi, wyraźnie widoczny w niebieskiej poświacie, i rozglądał się w poszukiwaniu towarzyszy. Dag w swoim czarnym stroju zlewał się z nocą tak dokładnie, że Oria, lecąc z góry, omal na niego nie wpadła.
Złapali się za ręce.
Sule nadfrunął ku nim z mroku jak olbrzymi archanioł.
– Doskonale – stwierdził z zadowoleniem. – Widzę, Zaniewski, że pierwsze, co chwyciłeś, to sakwa z pieniędzmi. Nie ma jak zdrowy instynkt szefa triady.
– Gratuluję humoru, Amrid. Z czego się tak cieszysz?
– Żyjemy. Skoro Sundanie postanowili nas zestrzelić, miło z ich strony, że zwlekali z tym przez chwilę. Kosmodrom leży tylko kawałek drogi stąd. Jak dobrze pójdzie, za godzinę będziemy na Medzie.
– Czy ja tego już nie słyszałem? – mruknął Dag. – I to całkiem niedawno.
Sule uśmiechnął się. Błękitne światło padało mu na twarz; oczy Medyjczyka, normalnie złotawe, lśniły niesamowitym, szmaragdowym poblaskiem.
– Tym razem powinno się udać.
Polecieli przez noc w kierunku, gdzie zdaniem Amrida miał leżeć kosmodrom. W dole szumiała rihannońska roślinność. Wiatr dmuchał w plecy, przeszywając zimnem.
– Zaczekajcie chwilę – odezwał się nagle Sule nieswoim głosem.
Jego dobry humor gdzieś prysnął. Medyjczyk przyciskał ręce do brzucha, dziwnie zgięty. Czoło błyszczało mu wilgocią.
– Muszę się zatrzymać... – wydusił. – To ten sundański napój... Zaraz wrócę...
W trzewiach mu zagulgotało. Czym prędzej zanurkował w ciemność, ku ziemi.
Wojownicy zostali we dwoje. Popatrzyli na siebie, wymieniając w mroku uśmiechy pod bladym sierpem księżyca.
– Hrabiowski żołądek – skwitował Dag. – Myśmy też pili to świństwo i nic nam nie jest. Ciekawe, czy inne organy pana hrabiego są równie wątłe.
Oria z niepokojem spojrzała w mrok, gęstniejący niżej.
– Mam nadzieję, że nie trafił na tutejsze dzikie zwierzęta.
– Mam nadzieję, że trafił na tutejsze pokrzywy.
– Przestań. Gdyby nie on, leżelibyśmy tam, martwi. Nie umiałabym w porę znaleźć pasów.
– Ja bym znalazł – wzruszył ramionami Dag.
– A ja kompletnie straciłam głowę.
– Tak, zauważyłem. Rzuciłaś się King Kongowi w mocarne ramiona.
– Straciłam równowagę!
– Głowę, równowagę i co poza tym?
– Cnoty już nie mam. Zostaje mi tylko serce – powiedziała Oria, sama do siebie robiąc drwiący grymas.
– Nie oddawaj go za darmo. Zrobisz gorszy interes niż ja z asdiwalem.
Upłynęło kilkanaście minut, zanim Sule poczuł się lepiej. Starannie wytarł ręce o mchy nasączone wilgocią, poprawił pas i zadarł głowę, usiłując wypatrzyć Wojowników. Lecz zewsząd otaczała go amorficzna ciemność. Słyszał tylko szum tutejszych drzew i ciche trzeszczenie, jakby dokoła wznosił się niewidzialny dom z gromadami upiorów stąpających po starych, drewnianych podłogach. Księżyc schował się za chmurami; czarno było choć oko wykol. Zgrabiałymi od zimna dłońmi włączył lewitator i powoli uniósł się w górę. Wiatr zmierzwił mu włosy. Wojowników nigdzie nie było.
Czyżby polecieli dalej sami?
Może znudziło im się czekanie. Albo wcale nie zamierzali czekać. Mieli pieniądze, znajdowali się w pobliżu kosmodromu. Nie uważali go przecież za przyjaciela; zresztą czy ludzie tego pokroju są zdolni do przyjaźni? Na Medzie już postawili krzyżyk. Jeśli nawet zamierzali tam wrócić, to na chwilę. Sule nie był im do niczego potrzebny.
Poczuł, jak serce bije mu mocniej. A więc został sam, bez grosza przy duszy, na zupełnie obcej planecie ogarniętej wojną.
A co tam, do diabła. Jakoś sobie poradzi. Dotrze na kosmodrom i dogada się z przewoźnikiem. Obieca zapłatę po przylocie do domu. Może któryś Sundanin mu uwierzy.
– Sule! – usłyszał z gęstych ciemności. – Już w porządku?
Nadlecieli.
Oria kuliła się od chłodu, nos miała całkiem siny. Jej turkusowa sukienka, w sam raz odpowiednia na Wyspy Szaliasz, tutaj była o wiele za lekka.
Wisząc w powietrzu, Sule zaczął ściągać żupan. Nie szło mu łatwo, bo przeszkadzał pas i lewitator.
– Chcesz się jeszcze przebierać? – zagadnął Zaniewski. – Rozumiem, że pan hrabia miał do tej pory inne zajęcie, zapewne dość absorbujące, ale łatwiej się przebierać stojąc na ziemi.
– Twoja siostra trzęsie się z zimna – powiedział sucho Medyjczyk i podał Orii ciężki, ozdobny strój. Sam został w jedwabnej tunice z długimi rękawami i w luźnych spodniach, które na Medzie służyły jako kalesony, ale na Rihannon mogły od biedy uchodzić za odzienie wierzchnie.
– To dla mnie? – Oria spojrzała na niego oczami niemal okrągłymi ze zdumienia. – Przecież sam zmarzniesz!
– Tobie jest chłodniej, bo jesteś szczuplejsza. Czekaj, pomogę ci, to się zakłada inaczej...
– Szybciej, Amrid, streszczaj się z tym obłapianiem. Dość czasu zmarnowaliśmy.
Jak niebawem się okazało, i tak nie mieli dokąd się spieszyć. Kosmodrom E Nangh nie istniał.
Lecąc powoli kilkanaście metrów nad ziemią, ujrzeli wyrwy zionące na polach startowych i wypalone zwałowiska, które pozostały z budynków portu. W powietrzu wisiał jeszcze gryzący swąd, a gdzieniegdzie płożył się ciemny dym, tak cuchnący, że Orii łzy popłynęły z oczu. Nigdzie nie było widać ludzi, czy to żywych, czy martwych. W chwili ataku na całym wielkim terenie stał jeden tylko statek kosmiczny – bo chyba właśnie statkiem kosmicznym był niedawno ten czarny, na pół zwęglony szkielet, tkwiący samotnie w szczerym polu.
Panowała głucha cisza.
– Ruiny E Nangh w blasku księżyca – mruknął Dag, przerywając milczenie. – Romantyczne jak jasna cholera. Co teraz, wodzu?
Sule zastanowił się, spoglądając na bliźniaki spod oka. A więc trzeba stawić czoła komplikacjom. W porządku; trzeba, to się stawi. Ale jakimi siłami dysponuje?
Dwa tysiące czerwońców. Lepsze to niż nic. Oraz dwoje ludzi, nieźle przystosowanych do tych akurat warunków. Mają energię, inteligencję, waleczność, determinację. Przetrwali w tongu, więc uchowają się też na Rihannon. Słabym punktem Solaryjczyków jest zwykle lojalność, ale ci tutaj na pewno będą lojalni wobec siebie nawzajem.
A wobec niego? Póki co, było dobrze. Dalej się okaże.
– Wrócimy do umocnień – powiedział na głos.
– Do tych przyjemniaczków, co poczęstowali nasz grawilot falą szokową?
– To jedyne wyjście. Cały obszar wygląda na bezludny. Poza rejonem umocnień nie ma śladu życia.
Oria westchnęła i zakaszlała, bo wiatr znów przyniósł falę swądu. Spojrzała na niebo, usiane obcymi, spokojnie mrugającymi gwiazdami. Część gwiazd zaczęła nagle rozmazywać się i znikać, jakby wysoko w górze sunął obłok mgły.
– Nad nami jest statek!
Mężczyźni odruchowo zadarli głowy. Sekundę później Sule złapał dziewczynę za rękę i pociągnął w dół.
– Lądujemy!
Zanurkowali ku ruinom.
W ciemności, na wypalonych gruzach, nagle pojawił się krąg światła i podpłynął ku nim. Sule zaklął, złapał broń i z czystej desperacji strzelił w stronę ledwo widocznego zarysu na nocnym niebie.
W górze zatańczyły zielonkawe iskry i rozległ się krótki syk. Cała energia strzału została zneutralizowana przez pancerz. W następnej chwili krąg światła musnął Suleya. Medyjczyk zwiotczał. Broń wypadła mu z nieposłusznych palców. Oria i Dag ledwo zdążyli dotknąć butami ziemi, gdy ich również poraził paralizator.
Nim minęła minuta, obce ręce wciągnęły ich na pokład.
Sule zamrugał, rzucony nagle w ostry blask. Nic więcej nie mógł zrobić. Czuł się słabo, przed oczami migotały mu czarne plamy. Oddychał z trudem, kurczowo łapiąc powietrze, jak ryba wyrzucona na ląd.
Sundan było czterech. Brązowoskórzy, ubrani w szaty w kolorze żółto-czarnym, nosili kolczyki w przekłutych nozdrzach i podzwaniali miedzianymi bransoletami. Ciemne włosy spadały im na plecy w dziesiątkach warkoczyków. Twarze mieli wygolone, lecz nie do końca. Wąskie, długie na pół metra pasmo włosów, ufarbowane na jaskrawą czerwień, wisiało każdemu Sundaninowi u podbródka i dyndało przy każdym kroku. Odór moczu otaczał ich jak odpychające pole siłowe.
Przetrząsnęli kieszenie Daga, bezwładnego jak kłoda. Zabrali mu miotacz i pas lewitacyjny, a gdy odkryli zawartość sakwy, Sule aż się skrzywił od hałaśliwych objawów ich radości. Bał się o Orię, ale na szczęście nic się nie stało. Obszukali i ją, obmacując przy tym, lecz bardziej z ciekawością niż z pożądaniem. On sam również został zrewidowany dość pobieżnie – Sundanie szukali nie broni, tylko pieniędzy.
Któryś przyniósł trzy grube, kwadratowe deski. Jak się okazało, był to sundański rodzaj dybów, z otworami na szyję i metalowymi pierścieniami, służącymi do wetknięcia i unieruchomienia palców. Deski opierały się na barkach, przytrzymując głowę. Do każdej umocowany był łańcuch. Sundanie założyli dyby jeńcom, złapali za łańcuchy i powlekli ich w głąb statku.
Poobijani i zmaltretowani, zostali ciśnięci do zupełnie pustej ładowni. Sundanie zamknęli właz, po czym poszli, zostawiając ich w zaduchu i kompletnych ciemnościach. W ładowni słychać było tylko regularny, cichy pomruk pracujących gdzieś w pobliżu urządzeń klimatyzacyjnych.
Minęło kilkanaście minut, zanim Suleyowi zaczęła wracać władza w kończynach. Ciało wydawało się obce, oporne, bardzo odległe od mózgu. Spokojnie i cierpliwie zmobilizował kolejne grupy mięśni. Potem powoli zaczął się poruszać. Wreszcie jednym silnym rzutem tułowia usiadł na podłodze.
Zachwiał się, ale zdołał utrzymać pozycję siedzącą. Słyszał w mroku szmery, wskazujące, że bliźniaki też niemrawo się zbierają.
– Jak się czu... czujecie? – zapytał.
Wargi miał jeszcze odrętwiałe, język mu się plątał.
Orii wyrwało się ciche westchnienie.
– Już phawie mogę si pouszać – wymamrotała niewyraźnie w xinés.
– Zaniewski, uwolniłeś ręce?
– Nie – mruknął w ciemnościach głos Daga. – Caą doń potafię łatwo przesuną, ale same pace... nie. Palce nie – powtórzył, robiąc słyszalny wysiłek, by mocniej artykułować dźwięki. – Ale mam usz... mam nóż w rękawie.
Sule zdziwił się. I to mocno.
– Nóż? Masz nóż? Sundanie go nie znaleźli?
– Mam swoje sposoby.
Po dłuższych manewrach w ciemności, podczas których Oria mało nie wybiła bratu zębów kręcąc deską, w końcu udało jej się wysunąć ostrze. Nóż upadł na podłogę, w ciemność. Oria naciągnęła z powrotem rękaw swetra Daga, po czym macając dokoła, schylona wpół jak scyzoryk, dotknęła nosem rękojeści.
– I teraz co, mam na nich zaszarżować? – spytała rzeczowo.
– Zuch dziewczyna – pochwalił Sule. Usłyszała w jego głosie nutkę uśmiechu. – Nie, ty szarżować nie będziesz. Twój brat załatwia takie sprawy najlepiej.
Oria popatrzyła ku niemu, daremnie próbując przebić wzrokiem gęstą ciemność. Bas Suleya brzmiał spokojnie i leniwie, jak zwykle. Nic nie wskazywało, by Medyjczyk się denerwował.
– Proszę bardzo – zgodził się Zaniewski. – Rzecz jest do zrobienia.
Sule pokręcił głową. Żaden normalny człowiek nie rzuciłby się samotnie na uzbrojoną po zęby bandę dzikich Sundan.
– Jak oceniasz swoje szanse? – zagadnął z mimowolnym zainteresowaniem.
– Nigdy nie oceniam szans.
– A tak. Słyszałem, że podczas walki wyłączacie świadomość i macie zupełnie pusty umysł.
– Źle słyszałeś. Mylisz Niepokonanych z Duchami Snu. Oni są tak szkoleni, żeby na każde zawołanie mógł w nich wejść demon, który kieruje ich ciałem i zwielokrotnia siłę. Po to są mantry i rytuały. Nas, Niepokonanych, szkoli się zupełnie innymi metodami. Teraz, Oria, spróbuj...
Głos Daga zawisł w powietrzu.
Drzwi ładowni zgrzytnęły, rozbłysło światło. Oria przytomnie siadła na nożu, mrużąc oczy od jaskrawego blasku.
Najpierw wszedł obwieszony bronią siwy Sundanin. Za nim wkroczyło dwóch skośnookich mężczyzn i pulchna Metyska – wszyscy w czarnych mundurach Agencji.
Obejrzeli jeńców z góry. Kobieta splunęła na Daga. Zaniewski nie zareagował. Przyglądał się trojgu oficerom z twarzą całkowicie wypraną z wyrazu.
– To oni? – spytał Sundanin w lansaya.
Ciemnoskóry, niski oficer w randze Hauptsturmführera wzruszył ramionami, wydymając wąskie wargi.
– Nie. To nie oni.
– Nie oni? – upewnił się Sundanin. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
– Rzeczywiście, opis się zgadza. Dwóch samców i samica. Ale to nie ci.
Drugi oficer, długonogi, wysoki mężczyzna, złapał łańcuch, którego koniec wciąż tkwił w pierścieniu deski, otaczającej szyję Daga. Pociągnął mocno. Wojownik, z nieruchomą twarzą, naprężył mięśnie i wparł stopy w posadzkę. Nie przewrócił się.
– To idziemy – stwierdził Sundanin. – Nie oni, nic nie warci.
– Zaraz, niech pan poczeka. Nie tak szybko – włączyła się pulchna Metyska. – To nie ci, których szukamy, ale też się nam przydadzą. Mają białko podobne do naszego.
Sundanin uśmiechnął się, rozciągając wąskie wargi w szyderczym grymasie.
– Nie oni, ale oni? Ja rozumiem. Ty chcieć obniżyć cenę.
– Nic podobnego – zaprotestował Hauptsturmführer. – Podludzkie białko zwierzęce jest nam potrzebne do utylizacji. Kupimy ich po rynkowej cenie białka.
– Ja nie głupi – zwrócił mu uwagę Sundanin. Ruszył w stronę uchylonych wrót. – Ty zapłacić dwa razy więcej cenę, co wy dawać na początek. To oni. Ja wiem.
– To nie oni – upierał się Hauptsturmführer, wychodząc za nim.
– To oni.
Drzwi zamknęły się ze zgrzytem. Światło zgasło.
Sule odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się na całe gardło.
– Kapitalna jest ta Agencja!
– Nie rozumiesz? – spytała Oria poważnie. – Wyznaczyli za nas nagrodę i rozesłali wieści wśród Sundan. Specjalnie nie dali im naszych zdjęć ani genomu, żeby w razie czego targować cenę. Ta trójka liczy, że uda się nas kupić tylko za część kwoty. Oczywiście nie powiadomią o tym przełożonych, tylko schowają różnicę do własnych kieszeni.
– Błogosławię ich nieuczciwość. Dzięki niej mamy jeszcze trochę czasu. Oria, weź nóż.
Oria schyliła się i po ciemku wymacała rękojeść.
– I co mam teraz zrobić?
– No przecież nie harakiri! – warknął w ciemności zniecierpliwiony Dag. – Przepiłuj deskę i uwolnij mnie!
– Nożem? – spytała Oria z powątpiewaniem. – Drewno?
– Ten nóż przetnie wszystko – wyjaśnił Sule. – Widziałem go na Medzie. Ostrze jest ze starlitu. Tylko ostrożnie! Nie pokrój przy tym brata!
Nie do końca dało się tego uniknąć. Oria starała się jak mogła, ale nóż był giętki i tak ostry, że wchodził w drewno jak w masło. Dag ze stoicyzmem zniósł draśnięcie na nadgarstku i drugie na przedramieniu. Oria ostrożnie i powoli odcięła od deski pierścienie, unieruchamiające mu palce. Mając wolną dłoń, Zaniewski, który dzięki swym oczom Niepokonanego znakomicie widział w ciemnościach, sam uwolnił z dybów wszystkich po kolei – siebie, siostrę i Medyjczyka. Sule mimo woli wstrzymał oddech, gdy Wojownik manipulował starlitowym sztyletem koło jego gardła i nadgarstków. Czekał na ból, kiedy Zaniewski chlaśnie go przez skórę – zapewne nieszkodliwie, tak, by mogło to uchodzić za przypadek. Ale dyby spadły, palce też miał wolne, i nawet nie poczuł, kiedy to się stało.
Drzwi okazały się zablokowane. Pozostawało tylko czekać, aż weibini dogadają się ze starym Sundaninem i przyjdą zabrać towar.
– Agencja za tobą nie przepada, Zaniewski – stwierdził Sule, sadowiąc się znów na podłodze. – I po co było mordować tych ludzi na asdiwalu? Mogłeś ich tylko ogłuszyć.
– Ale nie chciałem – rzekł zimno Dag. – Zawsze to paru heitai mniej. I na jedno wychodzi, czy Agencja mnie zatłucze za kradzież statku, czy za morderstwo.
– Tobie rzeczywiście na jedno wychodzi, ale zabitym niekoniecznie. Przynajmniej zostaw przy życiu tę kobietę.
– Po co?
– Nie „po co”, tylko „dlaczego”. Bo nie zabija się kobiet. Moja religia uznaje to za grzech. Ty bierz oficerów, ja się zajmę Sundanami. Mamy już na karku Agencję, a w bliskiej perspektywie twój tong, i nie potrzebujemy na dokładkę sundańskiej zemsty plemiennej.
Zaniewski nie zareagował. Odezwała się jego siostra:
– Dag nie zabija dla przyjemności. Eliminuje wrogów w obronie własnej. Jeśli walczy naraz z pięcioma i więcej podludźmi, nie może się litować, bo ranny też jest niebezpieczny.
– Nie może się litować, ale przede wszystkim nie chce. Na tym polega problem. Widzieliście w życiu za wiele śmierci, tortur i zwyrodnień. I to was nauczyło, że życie jest nieważne, a śmierć tym bardziej. Mylicie się. Życie jest ważne i śmierć również.
– Pan hrabia zabawia się w zoopsychologa. Obserwuje parę drapieżnych Wojowników, odłowionych ze stada, i wymyśla teorie na temat ich behawioru. Czy już mamy klaskać?
Drzwi szczęknęły. Zapaliło się żółte światło.
Ku uldze Suleya, pulchnej Metysce nie chciało się przyjść po jeńców. Pojawiło się za to dwóch oficerów i dwaj szeregowi heitai w brunatnych mundurach. Stary Sundanin wszedł ostatni.
Sule nie zarejestrował momentu, kiedy Dag zaczął akcję. Ujrzał tylko, że jeden z heitai osuwa się z nożem w gardle, a oficerowie walą się na ziemię pod ciężarem ciała drugiego, którego Dag rzucił jak szmacianą lalkę. Sule poderwał się i zanim zaskoczony Sundanin zdążył strzelić, mocno uderzył go pięścią w głowę. Sundanin padł jak mucha, nieprzytomny. Sule znów spojrzał na pole walki.
Tylko jeden człowiek żył jeszcze – ten, który próbował nagiąć kark Zaniewskiego. Dag zostawił go sobie na koniec, do zabawy.
Długonogi mężczyzna trząsł się, przerażony. Dag wytrącił mu broń i kopniakiem złamał przedramię. Drugi kopniak, błyskawicznie po pierwszym, trafił w brzuch. Oficer runął na kolana. Krwista, spieniona ślina pociekła mu z ust. Zaniewski znalazł się z tyłu za nim i jednym szybkim cięciem poderżnął mu gardło aż do kręgów. Trysnęła krew. Sule odwrócił oczy.
Ku swemu zaskoczeniu ujrzał, że Wojowniczka również nie patrzy na egzekucję. Uklękła przy jednym z heitai i obracała w dłoniach jego miotacz.
– Mała rzecz, a cieszy – rzekł sentencjonalnie Dag, wycierając skrwawiony nóż o mundur ofiary. W spojrzeniu, które rzucił Suleyowi, była jednak nie uciecha, lecz wyzwanie. Gdy spojrzał na siostrę, odezwał się już innym tonem: – Przepraszam, zapomniałem, że nie przepadasz za widokiem płynów ustrojowych. Co teraz, wodzu?
Sule drgnął.
– Musimy opanować statek.
– Aha. Cóż łatwiejszego.
– Jeśli przejmiemy sterownię, będziemy mogli wejść w tunel i...
Medyjczyk urwał. Mocne, szczupłe palce Daga chwyciły go za gardło.
– Tak, wiem. Za godzinę będziemy na Medzie. Powiedz to jeszcze raz, a nie ręczę za siebie.
Sule zmrużył oczy i wielką jak bochen dłonią odsunął rękę Wojownika.
– Tym razem ty to powiedziałeś – zauważył.
Dag zaczerpnął tchu do riposty – i bez słowa zamknął usta. Sule uśmiechnął się półgębkiem.
– Może tobie udało się wymówić to w dobrą godzinę? Bierzcie broń i w nogi!
Za wrotami ładowni biegł wąski, brązowy korytarz o kwadratowym przekroju, oświetlony nieregularnymi, świetlistymi pasmami, które wiły się jak żywe po suficie, podłodze i ścianach. Ruszyli biegiem. Statek, który ich porwał, okazał się nadspodziewanie rozległy. Korytarz zakręcał łagodnymi łukami, dzielił się na odnogi, prowadził to w górę, to w dół. Po kilkunastu minutach błąkania się w kółko nie napotkali żywej duszy. Panowała cisza. Kosmolot zdawał się opuszczony.
Sterownia, gdy wreszcie do niej trafili, również zionęła pustką. Ścianoekrany były szare. Przyrządy sterownicze zastygły nieruchomo, wygaszone i zimne.
– Co się dzieje? – Oria rozejrzała się nieufnie. – Gdzie załoga?
– Pewnie przylecieliśmy do bazy i stoimy gdzieś w doku – mruknął Sule.
Potarł policzek, kłujący szorstkim zarostem. Rozglądał się wokół, a twarz robiła mu się coraz dłuższa. Zamiast normalnego pulpitu sterowniczego z ekranem kontaktowym komputera, statek miał kilka niebieskich płaszczyzn, z których sterczały gruzłowate wypustki.
– Potrafisz to obsługiwać, Zaniewski?
– Mniej więcej. Uczono mnie pilotować najróżniejsze statki. Ale tego nie uruchomię. Najpierw trzeba by porozumieć się z sundańskim dyspozytorem, żeby odblokował stery, włączył zdalnie napęd i otworzył dok.
– Jeśli wejdziesz do komputera pokładowego i złamiesz kody, sami wszystko uruchomimy.
– Nie wejdę do tego komputera.
– Na pewno?
– Wykluczone.
– No cóż, Zaniewski, nie kryję, że jestem rozczarowany. Zachwalano mi ciebie jako człowieka dosyć sprawnie radzącego sobie z infotroniką.
– To, co tu widzisz, to terminal. Obsługiwany w miejscowym narzeczu. Które jest jednym z tysięcy języków sundańskich. I którego nie znam. Mógłbym łatwo opanować komputer, gdybym dostał się do segmentów pamięci. W tym celu trzeba go tylko rozebrać i zorientować się w połączeniach neuronowych.
– Długo ci to zajmie?
– Pojęcia nie mam – wycedził Dag. – Próbowałeś kiedyś gołym okiem oglądać połączenia neuronowe?
– Skoro tak... Gdzieś w tych dokach musi stać również statek Agencji. Pieszo tu nie przyszli. Trzeba dostać się na pokład.
– Jasne. Żaden problem. Jeśli weźmiesz dobry rozbieg, głową do przodu, może wybijesz dziurę w pancerzu i wpadniesz do środka. Przynajmniej raz twoja głowa do czegoś się przyda. Bo innej metody nie widzę.
– Niejedno jeszcze w życiu zobaczysz, Zaniewski.
– Zamknij się, dobrze? Proroctwa jakoś ci nie wychodzą.
Błądząc po obcym statku, trafili w końcu do śluzy, która, rzecz jasna, ani myślała się rozewrzeć. Z boku znajdował się ręcznie otwierany właz awaryjny, ciężki i toporny, prawie na metr gruby. W razie nagłej awarii nie na wiele by się przydał – Sule z Dagiem, klnąc i wytężając siły, porządnie musieli się napocić, żeby go wypchnąć – lecz w końcu ustąpił ze zgrzytem.
Jedno za drugim wyskoczyli przez owalny otwór.
Otoczyły ich półmrok, cisza i zapach stęchlizny. Hangar okazał się pusty.
Ogromny kosmolot, z którego wyszli, nawet z zewnątrz nie przypominał produktów techniki solaryjskiej. Miał szorstką powłokę w kolorze rudawego brązu, a o jego kształcie dałoby się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był aerodynamiczny lub bodaj sensowny. Wyglądał jak monstrualny kwiat, z kilkoma płatkami w kształcie wydłużonych kropel, zbiegających się w kulistym centrum.
Hangar był ciemny i zamknięty ze wszystkich stron, jeśli nie liczyć półkolistego, pozbawionego drzwi wyjścia. Dag szybko przemknął ku niemu, wyjrzał i natychmiast strzelił. Moment później Oria i Sule wciągnęli w głąb doku trzy nieprzytomne ciała – dwóch heitai i młodego Sundanina. Zaniewski obejrzał tego ostatniego i aż zagwizdał.
– Patrzcie! Co za broń!
Suleyowi również oczy się zaświeciły. Skwapliwie ściągnął z Sundanina wielki, ciężki anihilator i przewiesił sobie przez ramię. Dag wziął o wiele poręczniejszy ciepłownik. Broń sundańska była pierwszorzędnej jakości i doskonale utrzymana.
Pobiegli naprzód.
Korytarz, mroczny i obskurny, opasywał hangary dokoła. Baza wydawała się mocno zaniedbana – ściany, brudne i ciemne, były spękane od zarysowań, a sufit cały w rozległych zaciekach, jakby piętro wyżej zalegała woda. Gdzieniegdzie rosła szarozielona pleśń. Słabe staroświeckie żarówki zamontowano co kilka metrów, lecz wiele z nich było przepalonych. Miejscami czuło się ostry odór moczu.
Trzy kolejne hangary stały puste. Przez półkoliste wejścia widać było tylko zagrzybione, ciemne wnętrza.
– Dżoude shi! – syknął Dag. – Idą tutaj!
– Nic nie słyszę – zdziwił się Sule.
– A ja tak. Kryjemy się.
Szybko zanurkowali w następne wejście. W tym hangarze stał mały grawilot, na oko stary i sterany. Ściskając broń gotową do strzału, skryci za załomem ściany, odczekali chwilę, aż głosy się przybliżą. Przeszło kilku Sundan, rozmawiając po swojemu. Kierowali się w stronę doku ze statkiem.
Sule zaklął w myśli. Nie mieli czasu. Lada moment Sundanie odkryją ciała. Podbiegł do grawilotu, przestrzelił zamek, kopniakiem otworzył drzwi i pierwszy wskoczył na pokład.
Grawilot okazał się korelski, przerobiony z grubsza na potrzeby Sundan. Bez trudu zdołali uruchomić urządzenia pokładowe. Ściany zamigotały i zaczęły przekazywać obraz wnętrza hangaru, a czułki na pulpicie sterowniczym zjeżyły się i stanęły na sztorc. Wyświetliły się też informacje w sundańskim piśmie i systemie numerycznym. Pisma nie umieli rozszyfrować, ale Dag znał cyfry sundańskie i przeliczył w pamięci system szóstkowy, używany w Sundhainarf, na dziesiętny.
Poziom energii był bliski zera.
– Wystartuje, ale przeleci ze dwadzieścia parę kilometrów – stwierdził Zaniewski ponuro. – To zależy od zużycia mocy w grawitonach.
– Skoro tak... Muszą tu gdzieś mieć pasy lewitacyjne. To standardowe wyposażenie, nawet w Sundhainarf.
Pasy znaleźli po chwili poszukiwań. Zapięli je wokół siebie.
– A teraz start!
Grawilot uniósł się i podpłynął w powietrzu w stronę ściany doku, znajdującej się naprzeciw drzwi. Ściana ani drgnęła, dok pozostał zamknięty, choć dziób grawilotu z całą siłą naparł na chropawą powierzchnię muru. Coś wewnątrz statku zaczęło buczeć. Dźwięk przypominał nie tyle pracujące urządzenie, ile raczej stado zirytowanych trzmieli.
– Wysiadamy, proszę wycieczki – mruknął Sule.
Przez wypalony właz zeskoczyli na podłogę hangaru. Sule skierował anihilator na ścianę, przy której utknął grawilot. Bliźniaki przymknęły oczy, bo blask był porażający. Część muru znikła z hukiem.
Przez wyrwę w ścianie widać było tylko bezpostaciową szarość chmur. Sule przeszedł przez smugę rozpalonego, rozedrganego powietrza, stanął na krawędzi i skrzywił się, bo gorąco parzyło w stopy nawet przez podeszwy butów. Oria podeszła również. Medyjczyk odruchowo złapał ją za pas, by nie wypadła poza otwór. Stojąc ramię w ramię na skraju przepaści, spojrzeli jedno na drugie. Przez moment wpatrywali się sobie w oczy – i nagle oboje odwrócili wzrok, szybko wysuwając głowy na zewnątrz.
Za murem wstawał świt. Pod nimi leżała rozległa, rdzawoczerwona kotlina. Nad ziemią snuła się mgła, z której gdzieniegdzie sterczały srebrne szpony, przypominające oszronione, uschłe gałęzie. Kotlina biegła jeszcze kilka kilometrów dalej i kończyła się raptownie u podnóża nagich, stromych gór, tak ciemnych, jakby wciąż były zanurzone w nocy.
Sule jednym spojrzeniem objął cały ten nieprzyjazny krajobraz.
– Lecimy. Sundanie zaraz tu będą.
Chwilę potem grawilot wyprysnął w zimny, szary brzask.
Hangary, jak się okazało, leżały w bocznej części dziwacznej sundańskiej budowli. Cztery ścięte piramidy ustawiono w piętra w osobliwy sposób. Pierwsza stała na dole, dwie inne częściowo wspierały się podstawami o jej dach, a częściowo sterczały na boki w powietrzu, a na nich z kolei, dokładnie nad pierwszą, stała piramida szczytowa. Na oko cała ta konstrukcja powinna runąć z hukiem przy silniejszym podmuchu wiatru. Równowaga piramid wydawała się przeraźliwie krucha. W centrum budowli, pomiędzy dolną i szczytową piramidą, nie było nic. Zionął tam przesmyk w kształcie trójkąta, obróconego wierzchołkiem w dół.
W ten właśnie przesmyk zanurzył się Sule. Dał maksymalną szybkość. Przelecieli na wylot przez budowlę i znaleźli się po stronie przeciwnej do gór.
Tutaj leżała rozległa, zamglona równina. Mgła spowijała całą okolicę tak gęsto, jakby chmury zamiast na niebie znalazły się na ziemi. W odległości kilku kilometrów wznosiły się z rzadka między oparami jakieś czarne wieże, maleńkie z tej odległości, dziwnie spiczaste, jakby wśród mgły czaili się gdzieniegdzie czarodzieje i tylko ich kapelusze wystawały ponad mleczne opary. Niebo było szarobure, lecz hen, w oddali, tam, gdzie zlewało się z horyzontem, zaczynało już lekko różowieć.
Wielki solaryjski krążownik nadlatywał właśnie, rysując się wyraźnie na tle nieba. Runa „Sol” na burcie emanowała złoty blask.
Tylko jedna instytucja używała tego symbolu. Statek należał do Agencji Ochrony Dobra.
Sule, Oria i Dag stężeli w napięciu, ledwo ważąc się oddychać. Sami doskonale widoczni, sunąc w powietrzu niecałe pięćdziesiąt metrów dalej, patrzyli, jak krążownik przybija do budowli. Powoli – zbyt powoli – otwierał się w murze ogromny dok. Płyty rozsuwały się opornie i ze zgrzytem.
Sule skierował grawilot na wschód, ponad równiną. Zanim solaryjski statek wpłynął do wnętrza doku, oni już mknęli bezgłośnie w kierunku dalekich czarnych wież.
Parę minut później rozjazgotał się alarm. Komputer informował o braku energii.
Daleko, na zachodzie, widniały ciemne garby gór. Pod nimi kłębiła się mgła, co wyglądało, jakby góry majestatycznie lewitowały nad chmurami. Dag musiał wytężyć wzrok, by odszukać w oddali zarys brunatnego budynku, gdzie byli jeszcze parę minut temu.
Sule zatrzymał grawilot tuż nad ziemią.
– No to lecimy – powiedział pogodnie, włączając pas lewitacyjny.
Wydostali się z grawilotu przez zepsute drzwiczki i poszybowali w górę.
Powietrze było tak wilgotne, że za każdym oddechem mieli wrażenie, jakby wciągali do płuc zimny pył wodny. W szarym półmroku, w dotkliwym chłodzie, okolica sprawiała posępne wrażenie. Dokoła ciągnęły się rdzawe błota, błyszczące ciemnymi oczkami kałuż. Woda stała na całych akrach. Tu i ówdzie bulgotały i mlaskały bąble, które nadymały się powoli, aż w końcu pękały, uwalniając obłok śmierdzącego gazu. Na wysepkach rosły brudnoczerwone krzaki i płożyły się oślizgłe mangrowce.
Z błota sterczały budowle, porozrzucane chaotycznie i bez składu pośród rudych mokradeł. Wszystko aż tchnęło obcością. Każda konstrukcja wyglądała inaczej, z wyjątkiem tylko spiczastych, czarnych wież, które wznosiły się mniej więcej co pół kilometra, tworząc w miarę regularną sieć w całym mieście. Budynki wyłaniały się z mgły jak senne widziadła, toporne, wybrzuszone nieregularnymi bryłami. Kruszejące rzeźby nad dziurami okien przedstawiały kamienne trupie czaszki o długich kłach. Wszystkie gmachy zdawały się stare, ponure, omszałe.
Wojna jedynie musnęła miasto. W kilku miejscach wśród błota tkwiły smętne, wypalone kikuty domów, a z paru wież pozostały ułomki ścian, sterczących pośród gruzu. Jednak takie widoki trafiały się rzadko. Miasto zdawało się porzucone raczej niż zniszczone.
Gdyż ludzi tu nie było. Budynki stały puste, brudne, porastające rudą darnią. Po mieszkańcach dawno ślad ostygł. Raz tylko dostrzegli sundański planetolot, który bez najcichszego dźwięku przemknął między oparami i natychmiast znikł im z oczu.
– To musiała być kiedyś baza dominatu – odezwał się Dag, przerywając ciszę. – Czaszki to ich totemy, odstraszające wroga. Co robimy?
– Trzeba znaleźć kosmodrom.
– Myślisz, że jest tu jakiś?
– W sundańskich fortecach zawsze są kosmodromy.
– I co, liczysz, że przez roztargnienie zostawili w kącie jakiś statek?
– Co zostawili, to dopiero się przekonamy – zamruczał Sule enigmatycznie.
Szarość rozjaśniała się tak powoli, jakby świt wahał się, czy nadejść. Lecieli szybko, pęd powietrza rozwiewał im włosy i uderzał w twarze. Mgła opadała stopniowo. Gdy wreszcie ujrzeli z oddali zabudowania kosmodromu, niebo nabrało już bladoróżowych, świetlistych tonów. Zza horyzontu wyjrzało niespodziewanie słońce czerwonym, rozjarzonym rąbkiem, a widoczność poprawiała się z minuty na minutę. Z odległości około kilometra bez trudu dostrzegli długie, prostopadłościenne hangary, w których normalnie powinny dokować sundańskie statki.
Na moment zawiśli w powietrzu, wytężając wzrok w poszukiwaniu ludzi i maszyn. Doki jednak zdawały się opustoszałe, zastygłe w martwym bezruchu.
– Nawet jeśli stoi tam jakiś wrak, co z tego? – spytał Dag. – Jak to sobie dalej wyobrażasz?
– Prosto. Użyjemy metod, które znasz najlepiej. Nakłonimy jakiegoś Sundanina, żeby zawiózł nas na Medę. Ja mu obiecam zapłatę, a ty pogrozisz.
– Jest tylko jeden problem. Skąd wziąć Sundanina?
– Ktoś kontroluje tę okolicę. Nie wydaje mi się, aby tak porządne doki stały puste. Ruszamy.
Sule i Oria lecieli pierwsi, Dag w ariergardzie, kilka metrów za nimi. Rozglądał się wokół, z bezustanną czujnością przeczesując teren wzrokiem w poszukiwaniu statku, z którego mógłby nadejść atak. Patrzył daleko i może właśnie dlatego nie dostrzegł niebezpieczeństwa czyhającego na wyciągnięcie ręki. Nagle całym pędem wpadł w elastyczną, niewidzialną sieć.
Odrzut cisnął go w tył. Dag wyrwał broń, ale nie zdążył strzelić. Coś oślizgłego, mokrego i zimnego oplotło go ze wszystkich stron. Miotacz wypadł mu z dłoni i wirując poleciał w dół, w ciemne, połyskujące rozlewiska. Pod światło Dag nadal widział sylwetkę Orii. Oddalała się z każdą chwilą, szybując u boku Amrida w stronę wschodzącego słońca.
Chwilę potem, sama nie wiedząc czemu, Oria obejrzała się przez ramię.
Daga nie było.
Kilkanaście metrów dalej mglisty zarys ludzkiego ciała sunął ku ziemi, opadając jak zeschły liść.
– Sule!!!
Oria okręciła się w locie i pomknęła tak szybko, że powietrze zagwizdało jej w uszach. Medyjczyk dogonił ją i złapał wpół.
– Zostaw! Nie ruszaj tego draństwa!
Postać Daga rozmywała się i nikła. Sule zaklął. Lecąc kilkanaście metrów wyżej, strzelił ładunkiem ogłuszającym w ledwo widzialny zarys czegoś, co trzymało Solaryjczyka.
– Co ty robisz! – Oria wyrwała mu się i ślizgiem pomknęła ku bratu. Musiała wytężać oczy, by go dostrzec. Czarno ubrana sylwetka zdawała się niemal przezroczysta.
Sule strzelił znowu. I jeszcze raz. I kolejny.
Cokolwiek trzymało Daga, nie zostało wprawdzie unieszkodliwione, ale odczuło ciosy. Niewyraźny jak zjawa Wojownik zaczął się powoli materializować. Wciąż sunął w dół, w stronę jednego z małych błotnych gejzerów, wyrzucających z sykiem kłęby pary. Jego ciało zwisało bezwładnie, podtrzymywane przez ledwo widzialne wężowe sploty czegoś, co przypominało eteryczną skrzydlatą anakondę. Pod światło istota musiała być zupełnie niewidoczna, lecz teraz, gdy Oria i Sule ścigali ją, mając słońce z tyłu, mogli dostrzec, że powietrze wokół Daga układa się w osobliwe zmarszczki, tworzące zarys węża.
Sule przesunął regulator pasa na maksimum i runął naprzód jak torpeda. Powietrze uderzyło go w twarz z siłą rozpędzonej pięści. Dogonił istotę, przestawił miotacz na laser i ciął jak skalpelem wokół bezwładnej postaci Zaniewskiego.
Istota zafalowała, rozprężyła się. Na ułamek sekundy prawa dłoń Medyjczyka musnęła jakąś zimną, gładką jak lód powierzchnię. Ramię opadło nagle, jakby mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Sule zaklął. Daremnie próbował poruszyć zdrętwiałymi palcami.
Błotny gejzer leżał już tylko dwa metry niżej. Rozgrzana para o dziwnym, gorzkawym zapachu owiewała twarze Suleya i Orii, coraz bardziej osłaniając i tak ledwo widoczne ciało Zaniewskiego.
– Sule! – krzyknęła Oria z rozpaczą. – Zrób coś!
– Stój! – ryknął Medyjczyk, widząc, że dziewczyna z wyciągniętymi rękami leci prosto ku bratu. – Porazi cię!
Oria zmieniła kierunek lotu. Przemknęła koło Suleya, który lewą ręką złapał ją w locie za pas.
– Ściągnij mi anihilator! Szybko! Dobrze, a teraz strzel w gejzer!
Oria wycelowała prosto w mulisty bąbel.
Błysnęło ostro. Gdy otworzyli przymrużone oczy, ujrzeli w miejscu gejzeru głęboki, sczerniały lej, od którego wionęły kłęby gryzącego dymu. Łzawiąc i kaszląc, zanurzyli się w swąd. Oria przytknęła dłonie do twarzy, tak wstrętna była woń spalenizny.
Pośrodku wyrwy rysował się niewyraźny, zeszklony zarys czegoś, co chwilę wcześniej musiało być włazem do bunkra.
Niewidzialna sieć upuściła ofiarę. Dag upadł ciężko jak kamień i stoczył się w sam środek dymiącego leja. Sploty rozwinęły się w przejrzystą jak woda płachtę, lecz zanim istota zdążyła zaatakować czy uciec, Oria z zaciekłym gniewem wycelowała anihilator. Kiedy blask opadł, po istocie nie zostało nic.
Oria podfrunęła ku bratu. Miał otwarte oczy. Serce stanęło jej z przerażenia, bo wyglądał jak martwy. Ale nie – gdy złapała go za ramiona, tęczówki lekko przesunęły się w jej stronę.
Powietrze wewnątrz wyrwy aż drgało od gorąca. Oria trzymała brata za ręce, Medyjczyk chwycił zdrową ręką za stopę. Dźwigając ciało, odlecieli w stronę najbliższego budynku.
Sule wolał nie ryzykować lądowania w błocie. Nie wiadomo, co się pod nim kryło, a poza tym tutejsza stęchła wilgoć już i tak przenikała ich ubrania, skórę i włosy. Opadli na dach, obok kamiennych, wyszczerbionych czaszek, z których każda miała ponad metr wysokości, i ostrożnie ułożyli Wojownika.
Dag był trupio blady, lecz przytomny. Oddychał – mięśnie serca i klatki piersiowej nie zostały porażone. Gdy tylko go położyli pod zielonkawym niebem, w blasku wschodzącego słońca, Zaniewski nagle zaczął trząść się z zimna. Zęby mu szczękały, ramiona i nogi drgały mimowolnie. Oria szybko ściągnęła strojną medyjską szatę i chciała otulić brata, lecz Sule pokręcił głową. Zdjął zdobyczny ciepłownik, przewieszony przez ciało Daga. Metal był tak zimny, że w dotyku przypominał kawał lodu. Medyjczyk ustawił termogenerator i nakierował broń na dygocącego mężczyznę.
Dag przymknął na chwilę oczy, gdy poczuł pierwszą falę intensywnego ciepła, ogarniającą zmarznięte ciało. Sule przyjrzał mu się uważnie. Zaniewski potrafił mrugać i lekko poruszać gałkami ocznymi – nic więcej. Medyjczyk czuł emanujący od niego strach.
– Spokojnie – mruknął. – Przejdzie ci. Moja ręka jest już prawie sprawna.
Oria uklękła koło brata, dotykając go ostrożnie. Uniosła czarny sweter, cienki czarny podkoszulek. Ze zgrozą ujrzała poparzenia na całym lewym boku. Ubranie, wykonane z odpornych włókien, było nienaruszone, lecz skóra zaczerwieniła się i pokryła paskudnymi pęcherzami.
– Sule, musimy zdobyć healera!
Sule obejrzał poparzenia, lecz nie wydawał się przejęty. Przekierował jedynie ciepłownik tak, by chora strona ciała pozostawała w chłodzie. Potem podszedł do krawędzi dachu.
Rozejrzał się, wsparty o poobłupywaną czaszkę, szczerzącą długie, nieludzkie kły. Z ziemi nikt by ich tu nie spostrzegł, ale z powietrza byli widoczni jak na dłoni. Niebo jednak zdawało się puste, jasne, niemal przejrzyste. Miało teraz barwę seledynu, różowiejącą ku wschodowi. Wstawał poranek, a czerwone słońce wysunęło się już ponad linię horyzontu, lekko rozmyte za swoją gazową otoczką. Jak okiem sięgnąć, wśród błota, gejzerów i posępnych budowli panował absolutny bezruch. Znajdowali się już na samym skraju wymarłego miasta. Ten budynek był ostatni; dalej leżała pusta, bezwodna wyżyna, a na niej – kosmodrom.
Dag powoli wracał do siebie. Wciąż był odrętwiały i osłabiony, ale jego twarz straciła sinoszary odcień, który przed paroma minutami zaniepokoił Suleya. Półleżał, wsparty o rzeźbę, chłonąc ożywcze ciepło bijące z termogeneratora.
Sule jednak podszedł i wyłączył ciepłownik.
– Nie za wcześnie? – spytała Oria niespokojnie. – On nadal jest w głębokiej hipotermii!
– Rozgrzeje się w drodze. Jego życiu nic nie grozi. Ruszamy.
Oria spojrzała z powątpiewaniem w bladą, nieruchomą twarz brata.
– Jesteś pewien?
– Nie obawiaj się. Spędziłem wiele czasu w wysokich górach, pośród lodowców, i znam się na tym.
– Jesteś alpinistą? – zdziwiła się.
– Tak.
– Dag też. Nauczyli go technik wysokogórskich w Orqo Cilay. W ramach egzaminu wszedł sam na najgorszą ścianę jakiegoś szczytu, prawie pionową.
Sule spojrzał na Zaniewskiego nieprzychylnie. Góry stanowiły dla niego miejsce mistyczne i niezbyt mu się spodobało, że mogą się tam w ramach egzaminów pojawiać zawodowi zabójcy. Bez słowa włączył pas lewitacyjny Wojownika, złapał go za zimną dłoń i pociągnął lekko. Bezwładny Zaniewski przesunął się w powietrzu jak latawiec.
– Oria, ty poholujesz brata. Ja będę was ubezpieczał.
Po kilku minutach budowle miasta zmalały w oddali. Wylecieli na wyższy, suchszy teren, z rzadka porośnięty rudawą trawą.