Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
W szkole udawali nieznajomych.
Poza nią stali się dla siebie wszystkim.
Maeve Cunningham wiodła spokojne, szczęśliwe życie, nie spodziewając się nadchodzącej katastrofy. Nagła decyzja matki o rozwodzie oraz przeprowadzce do Conway była dla dziewczyny niczym cios w serce. Z dnia na dzień musiała zostawić ukochane Seattle, znajomych oraz rodzinny dom, by zacząć od nowa w mieście, o którym nic nie wiedziała.
W dodatku nowy facet matki ustala zasady, które spędzają nastolatce sen z powiek. Mężczyzna okazuje się bardzo surowym opiekunem i do Maeve błyskawicznie dociera, że wszystko zmieniło się na gorsze.
Z czasem dziewczyna akceptuje sytuację, w której się znalazła. Zawiera nowe znajomości, świetnie radzi sobie na lekcjach, a kapitan drużyny futbolu próbuje ją zdobyć. Jednak to nie dla niego serce Maeve zabije szybciej. Dzień, kiedy w szkole pojawia się nowy uczeń – tajemniczy, zagubiony i zdystansowany – zmienia wszystko.
Wystarczy jedno spojrzenie, by oboje wpadli w pułapkę.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 691
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Katarzyna Małecka
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Joanna Kalinowska
Joanna Boguszewska
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Autor ilustracji:
Marta Michniewicz
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-042-8
Maeve Cunningham pojawiła się w jego życiu niczym huragan. Wdarła się w nie nieproszona, niespodziewanie przewracając je do góry nogami. Kiedy spojrzała na niego tego ranka przed rozpoczęciem lekcji, serce chłopaka zabiło mocniej i już wiedział, że nie ma dla niego ratunku.
Przez pięć ostatnich lat jedynie egzystował, między jedną a drugą przeprowadzką, między wrzaskami ojca a jego ciosami. Czuł, że małe miasteczko, do którego zmierzali, okaże się kolejnym niewypałem. Justin już dawno stracił nadzieję na stabilizację, przestał liczyć razy, kiedy ojciec ponownie rozkazywał spakować mu manatki, by następnego dnia wyruszyć w drogę w nieznane.
Miał dosyć takiego życia. Nienawidził wszystkiego, co nowe. Przerażała go wizja niewiadomej, tego, co na niego czekało. Nowe miejsce zamieszkania, nowa szkoła, nowe twarze. Taki typ jak on nie posiadał przyjaciół. Wyobcowany, zdystansowany, aspołeczny. Chował się w swoim małym, ledwie umeblowanym pokoju, z dala od obelg, śmiechu, drwin. Mimo tego, iż w domu wcale nie czuł się lepiej, wolał stawiać czoła ojcu niż bandzie rozpuszczonych dzieciaków. Szczerze ich nienawidził, gardził nimi, bo i oni gardzili nim. Dla nich zawsze był słaby, żałosny i zabawny. Dla nich był jedynie żartem, obiektem do wyżycia się. Wtedy schylał głowę i uciekał, by ponownie zaszyć się w swoim azylu.
Tylko tam mógł odzyskać spokój.
Nienawidził ojca za to, że wciąż jeździli z miejsca na miejsce, a on w wieku siedemnastu lat ledwo nadążał z programem nauczania. Miał cichą nadzieję, że w Conway zagrzeją miejsca na dłużej, że tajemnicza praca ojca będzie tą na stałe. Nie miał za to nadziei, że w nowej szkole kogokolwiek go polubi. Jechał z przekonaniem, że nic nie zmieni się na lepsze, że scenariusz się powtórzy.
Mimo to wydarzyło się coś, o czym nie miałby odwagi nawet śnić.
Nie był gotowy na dziewczynę o najpiękniejszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek widział, różowych włosach i zadziornym spojrzeniu. Ich pierwsze spotkanie nie przebiegło najlepiej, zabrakło mu słów, więc stał i podziwiał najwspanialszą istotę na świecie, dukając odpowiedzi na zadane przez nią pytania. Nie miał pojęcia, dlaczego do niego podeszła, dlaczego zdecydowała się przedstawić, ale to nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się to, jak ich oczy się spotkały, jak na niego patrzyła, jak serce waliło mu w piersi.
Z pozoru niewinny układ, który zawarli, przerodził się w coś, co zaskoczyło ich oboje. Uzależniała go od siebie, sprawiała, że czuł się żywy, wniosła do jego życia… światło. Była jak ciepły letni deszcz, jak promienie słońca ogrzewające policzki, jak spełnienie najskrytszych marzeń. Dlatego zakochanie się w niej było takie proste, choć wtedy myślał, że nie mieli żadnych szans.
Popularna dziewczyna i dziwak? To nie mogło się udać.
A jednak życie lubi zaskakiwać…
Justin
W sobotnie popołudnie docieramy na miejsce. Ze ściągniętymi brwiami spoglądam na nasz nowy „dom”, a jedynie, co kotłuje mi się w głowie, to pragnienie, by wziąć nogi za pas i spieprzać dokądkolwiek, byle tylko nie przekraczać progu tej rudery. Nie spodziewałem się luksusów, ale nawet nasz poprzedni dom znajdował się w o wiele lepszym stanie niż to coś, co właśnie mam przed oczami. Mały, odrapany budynek z czarnym jak smoła dachem, nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle pozostałych budynków na tej ulicy. To zdecydowanie nasza najgorsza miejscówka, do tej pory ojciec inwestował w coś normalnego.
Na samą myśl, co zastanę w środku, robi mi się niedobrze. Czuję niepokój w sercu, coś zaczyna znajomo dusić mnie w piersi, mimo to staram się to zignorować, zanim pochłonie mnie całkowicie. Ojciec ponownie miałby powód do obrzucenia mnie szyderstwami.
– Wysiadka! Nasze nowe lokum! – oświadcza z zadowoleniem.
Gasi silnik starej toyoty, wychodzi na zewnątrz i zaciąga się powietrzem, jakby było najczystsze na świecie. Niepewnie idę w jego ślady, dociskając do piersi plecak. Strzelam wzrokiem na prawo, potem na lewo, skanując otoczenie. Po obu stronach ulicy ciągną się rzędy domków, ale to panujący wokół rozgardiasz zwraca moją uwagę. Na pierwszy rzut oka widać, że nikt nie kwapi się do zadbania o trawnik czy opróżnienie zapełnionych koszy na śmieci. To zdecydowanie ta gorsza dzielnica miasta.
– Chodź, wejdziemy do środka.
Bez słowa podążam za ojcem. Otwiera drzwi kluczem, przekracza próg, a kiedy robię to ja, w moje nozdrza uderza paskudny zapach stęchlizny, który niemal zwala mnie z nóg. Zatykam nos, bo treść żołądka już podchodzi mi do gardła. Tak jak się spodziewałem, w środku jest jeszcze gorzej. Ściany nie widziały farby od lat, w niektórych miejscach odpada stara, wyblakła tapeta. Poprzedni lokatorzy nie pozostawili po sobie nawet minimalnego porządku, a to oznacza, że czeka mnie wiele pracy, bo ojciec nie ruszy nawet palcem.
– Nie jest źle – mówi, drapiąc się po brodzie.
Faktycznie… jest gorzej niż źle.
W salonie znajduje się drewniana szafa, sofa w paskudne kwiaty oraz komoda. Z okien zwisają poszarpane zasłony, dywan w dziwne wzory aż się prosi o wyrzucenie, zaś z kwiatów pozostały tylko suche badyle. Kręcę głową, bo z takiego syfu nie da się wybrnąć.
– Tu nie da się mieszkać – dukam z obrzydzeniem.
– Nie przesadzaj. – Ojciec obrzuca mnie obojętnym spojrzeniem. – Wystarczy posprzątać i będzie cacy.
Rzuca klucze na stolik, po czym wraca do samochodu i taszczy walizki. Nasz dobytek zmieścił się w zaledwie trzech, mimo to pomagam, żeby nie miał pretekstu do narzekania, jaką to jestem pomyłką i jak bardzo mnie nienawidzi.
– Ogarnij tu trochę. Jadę do miasta po jakieś środki czystości.
– Jasne – burczę pod nosem, mijam ojca i wchodzę do kuchni.
Przystaję w progu, opieram się ramieniem o futrynę i rozglądam po pomieszczeniu. Jestem zaskoczony, w jak dobrym stanie są meble oraz podłoga. Spodziewałem się kopii salonu, niemniej jednak jest tutaj naprawdę przyjemnie. Po gruntownym wysprzątaniu to miejsce będzie nadawać się do zamieszkania. Mam tylko nadzieję, że nie zdążyło się tu zalęgnąć jakieś robactwo.
***
Po powrocie ojca z miasta natychmiast zabieram się do pracy. Sprzątanie zajmuje mi ponad pięć godzin, więc kiedy kończę, jest grubo po ósmej wieczorem. Łazienka lśni czystością, blaty w kuchni można lizać, zaś podłoga jest tak czysta, że można się w niej przejrzeć. Oczywiście z ust ojca nie padają żadne słowa podziękowania. Przytaszczył z samochodu telewizor, ustawił go na chybotliwej komodzie, uwalił nogę na stoliku i otworzył piwo, olewając mnie i to, ile jeszcze pracy trzeba włożyć w uporządkowanie tego syfu. Przywykłem, że jestem dla niego ciężarem, kimś, kogo najchętniej by zatłukł, gdyby nie miał ze mnie choć minimalnego pożytku, więc nie dziwi mnie jego zachowanie.
Dopiero po długim prysznicu i niezbyt obfitej kolacji składającej się z chleba z żółtym serem, kładę się we własnym łóżku i wlepiam wzrok w sufit. Dzięki sprzątaniu nie myślałem o poniedziałku i nowej szkole napawającej mnie czystym przerażeniem.
Nie wyobrażam sobie ponownie zaczynać od nowa, ale ojciec nie pozostawił mi wyboru. Jestem niepełnoletni, jest moim jedynym opiekunem, więc nawet gdyby chciał mnie porzucić, nigdy tego nie zrobi. Jeśli wpadłbym w łapska policji, ojciec miałby kłopoty. Myślę, że właśnie z tego powodu nadal trzyma mnie przy sobie, dopóki nie ukończę osiemnastu lat. W tym momencie nie zamierzam zadręczać się myślą, gdzie się podzieję, skąd wezmę pieniądze i jak zdołam przeżyć. A mam pewność, że ten tyran wykopie mnie minutę po północy szóstego maja.
Kiedy nie pił, był całkiem znośny. Czasami zdarzało nam się wspólnie obejrzeć telewizję, raz nawet pozwolił mi się napić piwa, ale smak tego napoju był tak okropny, że z ochotą oddałem mu puszkę. Jednak kiedy ojciec pił, a robił to niemal codziennie, totalnie mu odpierdalało. Wtedy starałem się nie wchodzić mu w drogę, chociaż on sam mnie odnajdywał. Czasami tylko bluźnił, żalił się, że matka to suka, która go opuściła i zwiała z innym, zostawiając mu na głowie obowiązek w postaci mojej osoby. Mimo tego, jak bardzo mnie nienawidził, nigdy nie oddałby mnie matce. Z zemsty. Kochała mnie, słyszałem, jak błagała, by mogła zabrać mnie ze sobą, ale ojciec kazał wypierdalać jej i zatrzasnął drzwi przed nosem. Groził, że nigdy mnie nie dostanie, że jest zdradziecką kurwą i jeśli pokaże mu się na oczy, zabije ją bez wahania. Słyszałem wszystko przyczajony za ścianą, zapłakany, ze złamanym sercem. Mama była dla mnie wszystkim. Miałem tylko dwanaście lat, gdy odeszła, naprawdę jej potrzebowałem, ale od tamtej pory nigdy więcej nie widziałem rodzicielki.
Innym razem wpadał w szał, bił mnie bez opamiętania, niszczył moje książki, zeszyty, rozrywał i tak kiepskiej jakości ubrania. Marzyłem, żeby przywalić mu w twarz i posłać do diabła, lecz nie miałem jeszcze na tyle odwagi, choć gromadziło się we mnie mnóstwo gniewu. Bałem się swoich myśli, tego, do czego mógłbym się posunąć, kiedy wszystkie hamulce wreszcie puszczą. Nigdy nikogo nie skrzywdziłem, nikogo nie obraziłem, bo mama nauczyła mnie szacunku do drugiego człowieka. Dlatego przerażała mnie wizja, że mógłbym skrzywdzić własnego ojca.
Wzdycham i myślę o mamie. Tęsknię za nią, choć od jej odejścia minęło pięć długich lat. Była dobra, uczciwa i kochana, ale trudno żyło jej się z ojcem. Nie winię jej za to, bo mnie również było ciężko. Ojciec został obdarzony cholernie trudnym charakterem, a mama okazała się dla niego po prostu za dobra. Znosiła jego napady furii, alkoholizm, przemoc aż do nocy, kiedy niemal skatował ją na śmierć. Na wiele dni wylądowała w szpitalu z pękniętymi żebrami, wstrząśnieniem mózgu i złamaną ręką. Nie przyznała się do tego, jak urządził ją jej własny mąż, po prostu zeznała, że spadła ze schodów. Teraz, kiedy o tym myślę, mam do niej żal, bo tamtego dnia mogła to zakończyć. Ojciec wylądowałby w więzieniu, opuścił dom, a my odzyskalibyśmy spokój. Przynajmniej na chwilę. Mimo to nie wróciła do nas. Ponoć odeszła ze swoim kolegą z pracy. Dopiero potem ojciec mi powiedział, że dawała mu dupy na długo, zanim się rozwiedli.
Żałuję, że się ze mną nie pożegnała. To dla niej starałem się pozostać dzielny i odważny, lecz ona zniknęła tak nagle, nie pozostawiając po sobie śladu. Złamała mi tym serce. Nagle stałem się cichy, strachliwy, odizolowany, zdystansowany. Nie lgnąłem do rówieśników, z nikim się nie przyjaźniłem, nie szukałem kontaktu. Jedyna osoba, na której mi zależało i która miała na mnie zbawienny wpływ, odeszła, zabierając ze sobą cząstkę mnie. Byłem tylko dzieckiem, nie rozumiałem wtedy, dlaczego mnie porzuciła, skoro tak wiele razy szeptała, jak bardzo mnie kocha. Obiecywała, że wszystko będzie dobrze, że pewnego dnia ten koszmar się skończy. Kiedy odeszła, mój dziecięcy świat po prostu się zawalił. A miało być jeszcze gorzej, bo musiałem mierzyć się ze światem w pojedynkę, z ojcem alkoholikiem na karku.
Chciałbym wiedzieć, gdzie teraz mieszkała. Powiedziałbym jej, jak bardzo ją kocham, i że nie jestem zły, że postanowiła spróbować lepszego życia. Zasłużyła na to po tych wszystkich latach przy ojcu. Mama była aniołem.
***
Noc była dla mnie ciężka. Prawie nie zmrużyłem oka, wierciłem się, przewracałem z boku na bok, wyobrażając, co czeka mnie w nowej szkole. Zmieniałem je jak rękawiczki, coraz trudniej przychodziło mi się w tak krótkim czasie zaaklimatyzować, a jeszcze trudniej nadążyć z programem nauczania. W żadnej szkole nie nawiązywałem przyjaźni, bywało, że nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale nie zawsze miałem szczęście. Przeważnie stawałem się popychadłem dla silniejszych, by mogli pokazać swoją siłę, przewagę oraz pozycję. Nienawidziłem tych wyrośniętych mięśniaków, którzy musieli udowodnić sobie i innym, jacy są zajebiści. Przechadzali się w kurtkach z logo szkoły, prężnie wypinając pierś. Za nimi, niczym potulne pieski, biegały piękne dziewczyny, łaknąc ich uwagi. Typowe. Obserwowałem ten spektakl nie tylko z zażenowaniem, ale i z nutką zazdrości. Wiedziałem, że ja nigdy taki nie będę i czasami miałem żal do świata za to, jaki się stałem. Ojciec nazywał mnie mięczakiem bądź pizdą. Wstydził się mnie, patrzył na mnie z obrzydzeniem, jakbym był śmieciem pod jego ubłoconymi buciorami.
Może gdybym był takim mięśniakiem, pewnym siebie, przystojnym, wyszczekanym, ojciec traktowałby mnie z szacunkiem? Mimo swoich siedemnastu lat nadal nie miałem na tyle odwagi, by mu odpyskować albo, o czym skrycie marzyłem, przywalić mu w ten szpetny ryj.
Naprawdę byłem żałosny.
***
Wstaję skoro świt, biorę szybki prysznic i spoglądam na swoje ubrania. Nie ma tego zbyt wiele, niektóre z nich są znoszone, poprzecierane, ale na nic nowego się nie zapowiada. Wybieram swoją ulubioną szarą bluzę, zwykłe jeansy i trampki. Włosy, które nigdy nie chcą się ułożyć i żyją własnym życiem, przeczesuję palcami i chowam pod kapturem. Muszę je przyciąć, bo zaczynają opadać mi na oczy.
Kiedy wchodzę do kuchni, zastaję w niej ojca. Siedzi nad kubkiem kawy, z gazetą w ręce i mamrocze coś pod nosem. Dzisiaj zaczyna nową pracę, nie zliczę już którą. Do tej pory zajmował się wszystkim, co wpadło mu w ręce, zaczynając od kasjera w supermarkecie, gdzie fatalnie sobie radził, po rozwożenie paczek. Szybko wyleciał, kiedy tylko szef się zorientował, co ojciec kocha najbardziej.
Tym razem padło na warsztat samochodowy, ale jeśli dalej będzie wlewał w siebie alkohol, pewnie nie zagrzeje tam miejsca na długo.
– O której wrócisz do domu? – pyta, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
Chwytam lekko nadgnite jabłko i obracam je w dłoniach.
– Nie wiem – odpowiadam. – Nie mam jeszcze planu lekcji.
– Ja będę dzisiaj późno, więc zorganizuj sobie coś do jedzenia.
No tak, gdyby to było takie proste. Ojciec nie raczy rzucić nawet pięciu dolców.
Na samą myśl, jak beznadziejna jest nasza sytuacja, muszę ugryźć się w język. Wiele razy proponowałem ojcu, że znajdę coś dorywczego, mógłbym nawet rozwozić gazety, przynajmniej wpadłoby coś do kieszeni. Za każdym razem rugał mnie bez krzty litości, wmawiając, że nawet do tego się nie nadaję. Ranił każdym słowem, z premedytacją posyłając mnie na samo dno. Niemniej jednak jeśli czegoś nie wymyślę, z czasem będzie jeszcze gorzej.
Nie odpowiadam, po prostu wychodzę, nie oglądając się za siebie.
Dotarcie do szkoły zajmuje mi dokładnie siedemnaście minut piechotą. To zbyt mało czasu na ukojenie nerwów, przydałoby się ze dwa razy tyle, z drugiej zaś strony im szybciej tam wejdę, tym lepiej. Niepewnie spoglądam na wielki budynek otoczony alejkami, drzewami, ławeczkami. Czuję się dokładnie tak samo, jak te naście razy wcześniej, kiedy przychodził czas na nowe miejsce. Mimo tego, iż miałem za sobą wiele szkół, nadal nie przywykłem do uczucia niepewności i strachu. Chciałbym, stojąc teraz tutaj, przysiąc sobie, że to ostatnia szkoła, którą zaczynam, ale zbyt dobrze wiem, że byłoby to kłamstwo.
Okolica różni się od tej, w której mieszkam, mimo odległości, jaka je dzieli. Wystarczy kilka minut i nagle znajduję się w innym świecie; czystym, przyjaznym, kolorowym. Nigdzie nie walają się śmieci, nie cuchnie, wszystko jest tutaj zadbane, a trawa tak soczyście zielona, aż chciałoby się zdjąć buty i poczuć ją pod stopami. Budynek szkoły wygląda jak z obrazka. Duży, elegancki, z brązową cegłą oraz napisem „Conway High School”. Pierwsza myśl, jaka przychodzi do mi głowy, to jak bardzo tutaj nie pasuję. Kręcące się wokół dzieciaki rozmawiają głośno, śmieją się zapewne z dobrych żartów. A ich ciuchy? Odruchowo spoglądam na własne, tak odbiegające od „stylowych”. Mocniej naciągam kaptur na twarz, by ukryć się przed otoczeniem. Traktuję go jak zbroję. Czuję się dzięki niemu bezpiecznie, jakby patrzenie na świat spod jego brzegu czyniło mnie niewidzialnym.
Żałuję, że to tylko moje urojenia.
Zmuszam nogi do ruchu, wchodzę do środka, przystając tuż za progiem. Rozglądam się po wnętrzu, szukając wzrokiem sekretariatu. Na ścianie tuż przy wejściu dostrzegam rozrysowaną mapkę szkoły, co ułatwia mi odnalezienie interesującego mnie miejsca. Po drodze mijam wielką gablotę, więc przystaję, by z ciekawości rzucić na nią okiem. Oglądam mnóstwo zdjęć z różnych zawodów; pływackich, łuczniczych, atletycznych. Przesuwam wzrok na prawo i wpatruję się w stojących dumnie mięśniaków z drużyny futbolowej; Conway Lions. Prężą klaty i muskuły niczym władcy całego świata, zaś wokół nich zgromadziły się uśmiechnięte od ucha do ucha cheerleaderki. Puchar stojący pośrodku dopełnia zdjęcie.
Widzę mnóstwo zdolnych dzieciaków, które z pewnością zajdą w życiu daleko. Mają zainteresowania, pasje, w których się spełniają, wygrywają nagrody. Ja nawet nie wiem, co będzie jutro, czy będę miał co zjeść, nie wspominając o tym, czy ponownie nie zarobię ciosu od wkurwionego ojca.
Życie jest popierdolone.
Ruszam dalej, przemykając korytarzem. Kiedy wchodzę do sekretariatu, wita mnie miła, starsza kobieta, w okularach tak dużych, że pokrywają niemal całą jej twarz. Zsuwam kaptur, by nie uznała mnie za świra, i posyłam jej lekki uśmiech. Natychmiast go odwzajemnia, ściska mi dłoń i przedstawia się, po czym prosi o moje nazwisko. Od razu tłumaczę, skąd się tutaj wziąłem, ale Lidia uspokaja mnie, że została już wcześniej o wszystkim poinformowana.
– Ach… czekałam na ciebie! Proszę, tutaj jest twoja rozpiska zajęć, spis lektur oraz zajęć dodatkowych, które musisz wybrać. Pierwsze lekcje zaczynają się za dziesięć minut. Poradzisz sobie? – pyta, zerkając na mnie znad oprawek.
Czy sobie poradzę? Jestem w tym miejscu pierwszy raz w życiu, tak naprawdę nie mam pojęcia, gdzie znajduje się sala, do której powinienem się udać, mimo wszystko nie zamierzam jej o tym mówić.
– Tak, jasne. Dziękuję. – Odbieram kartkę, wysilam się na uśmiech i opuszczam pokój.
Na korytarzu panuje tłok, a rozmowy są głośne i męczące. Staję pod ścianą, by uniknąć staranowania, pochylam głowę i spoglądam na trzymaną w dłoni kartkę. Pierwszą lekcją okazuje się język angielski w sali numer sto dwanaście. Spoglądam na mapkę, dzięki której powinienem bez problemu trafić.
– Joł, ziom!
Nagle znikąd przede mną wyrasta jakiś dzieciak. Gestykuluje rękami, jakby udawał rapera, a ja patrzę na niego jak na wariata. Jest wyższy, ale chudy, a na widok jego dredów robi mi się niedobrze. Wyglądają jak gówno i taki też wydzielają zapach.
– Coś taki zagubiony? – pyta, szczerząc się od ucha do ucha.
– Nie jestem zagubiony, tylko nowy – odpowiadam, próbując się nie jąkać.
Nienawidzę tego, lecz w sytuacjach stresowych prawie nie jestem w stanie wydukać z siebie słowa bez pieprzonego jąkania. Ojciec szaleje, kiedy to się dzieje, wtedy robi się jeszcze brutalniejszy, nie szczędzi mi okropnych słów i ciosów, jakby rękoczynami próbował mnie zmienić. Dlatego jestem dla niego pizdą, która nie przypomina faceta.
– Pomóc ci? – Nachyla się, bezczelnie zaglądając w trzymaną w moich dłoniach kartkę. – Sala sto dwanaście jest na drugim piętrze, ziom!
Wzdycham, ponownie słysząc to durne słowo.
– Dzięki… ziom. – Kręcę głową, mijam go i zmierzam w stronę schodów.
Po dotarciu na drugie piętro i pod odpowiednie drzwi, niepewnie wchodzę do środka, z ulgą zauważając, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Od razu zajmuję ławkę w najdalszym kącie, by nie rzucać się w oczy, dzięki temu jakoś przetrwam tę lekcję i wiele kolejnych. Pierwsze dni zawsze są najgorsze. W każdej nowej szkole poświęcam sporo czasu na obserwację, w ten sposób wiem, kto ma ego wielkości Stanów Zjednoczonych, kto jest królem i królową, a kto bez wahania wydrapałby ci oczy. Nigdy nie nawiązuję przyjaźni, bo nikt nigdy nie chciał się ze mną zadawać. Nauczyłem się być dla wszystkich niewidzialny.
Do sali wchodzi coraz więcej młodzieży. Zajmują swoje miejsca, rozmawiają, dzielą się ploteczkami. Zawsze trochę im zazdroszczę, choć nie jestem pewny, czy zdołałbym się z kimkolwiek zaprzyjaźnić. Jestem specyficznym człowiekiem, mam tego pełną świadomość. Lata życia pod ciężką ręką ojca zrobiły swoje, dlatego tak trudno mi nawiązać kontakt z nowymi osobami. Nigdy nie byłem w pubie, nie wypiłem piwa z kumplami, dzieląc się szczegółami łóżkowych podbojów. Nigdy żadna dziewczyna mnie nie dotknęła, nie pocałowała, nigdy z żadną nie chodziłem. Jestem pieprzonym odmieńcem, totalnie zacofanym.
Która z tych piękności zwróciłaby uwagę właśnie na mnie?
***
Dzień mija całkiem spoko, czego kompletnie się nie spodziewałem. To pierwszy raz, kiedy już od progu nie zostałem popchnięty, bądź nazwany dziwakiem. Na lekcjach staram się nie wychylać, na szczęście nauczyciele są dla mnie wyrozumiali i nie naciskają. Jestem im wdzięczny również za to, że nie wymagają ode mnie, żebym się przedstawił, co miało miejsce w kilku innych szkołach. Robiłem z siebie kompletnego idiotę, bo nie chciałem powiedzieć niczego konkretnego. Dzieciaki miały ze mnie ubaw po pachy i wtedy już wiedzieli, że będę ich popychadłem. Tutaj na razie nikt mnie nie zna i wolałbym, żeby tak pozostało.
Na przerwie obiadowej dostrzegam mnóstwo nowych twarzy. Kiedy siadam pod oknem i próbuję wcisnąć w siebie lunch, do środka wchodzi grupka dziewczyn. Jest ich pięć, a na przodzie kroczy zapewne ich liderka. Obserwuję je kątem oka i widzę, że wszyscy inni również na nie patrzą, a najbardziej ci napakowani faceci z drużyny. Ich jednakowe bordowe kurtki nie robią na mnie żadnego wrażenia, za to na dziewczynach owszem. Liderka wygląda mi na pewną siebie. Z gracją przeczesuje sięgające ramion różowe włosy, a jej usta rozciągają się w uroczym uśmiechu. Co dziwne i zaskakujące, nie jest ubrana ani wyzywająco, ani zdzirowato, wręcz przeciwnie, ma na sobie jasne jeansy, białą bluzkę, a na nogach modne adidasy.
Mam za sobą sporo szkół i swoje zdążyłem zobaczyć. Szkolne gwiazdeczki, ulubienice chłopców, nie szczędziły na ubrania. Zawsze wyuzdane, odkrywające zbyt wiele ciała, kręcące ponętnie biodrami, byle tylko zwrócić na siebie uwagę. Różowowłosa jest inna. Na pierwszy rzut oka widać, że to właśnie ona rządzi, a pozostałe cztery pozostają w jej cieniu.
Kiedy podchodzi do stolika, jeden z chłopaków porywa ją na kolana i wpija się w jej usta niczym wygłodniałe zwierzę. Przewracam oczami na to stereotypowe przedstawienie, jednak dziewczyna mnie zaskakuje, odsuwając się od niego i pstrykając go palcem w nos. Schodzi z jego kolan, siada obok i bierze z jego tacy banana. Obiera go ze skórki, wkłada do ust, a facet siedzący obok niej niemal spada na podłogę. Już ona doskonale wie, co robi, obejmując owoc wargami. Jest seksowna, ale nie wyuzdana. Jest po prostu… piękna.
Maeve
Poniedziałek ‒ znienawidzony przeze mnie dzień tygodnia. Zawsze w poniedziałki Finn robi niezapowiedziany test. Każdy z uczniów ma świadomość, że to jej ulubiona zagrywka, a mimo to większość i tak zawala, a potem jęczy, że nie spodziewali się testu. Typowe.
Przyklejam na usta swój firmowy zdzirowaty uśmieszek i wchodzę do pomieszczenia. Po mojej prawej stronie dumnie kroczy Melanie wraz z Summer, a po lewej Adriana i Jo. Moje „przyjaciółki”, które ‒ gdyby tylko nadarzyła się taka okazja ‒ bez wahania wbiłyby mi nóż w plecy. Przekonałam się, że w tym środowisku nie ma miejsca na przyjaźnie, każdy ze sobą rywalizuje, a opinia ma największe znaczenie.
Nigdy nie zależało mi na popularności, w poprzedniej szkole byłam jak duch, jednak tutaj sława sama do mnie przyszła. Kiedy rok temu przeniosłam się z Seattle do Conway i rozpoczęłam naukę w nowej szkole, już pierwszego dnia wpadłam w sam środek kłopotów o imieniu Rodion. Przepełniały mnie gniew i nienawiść do własnej matki. Przez jej durne decyzje moje życie zamieniło się w piekło, więc byłam nabuzowana i wściekła. Musiałam zmienić szkołę, opuścić znajomych, wszystko, co znałam i kochałam, i to z powodu faceta, dla którego rodzicielka straciła głowę. Nienawidziłam jej za to. Nienawidziłam, że nawet nie zapytała mnie o zdanie, nie porozmawiała ze mną o zmianach, które na mnie czekały.
Przełknęłam żal, gniew, porażkę i weszłam do nowej szkoły z wysoko uniesioną głową. To wtedy wpadłam na Rodiona Foutleya – kapitana szkolnej drużyny futbolu. Nie powinien był bezwstydnie chwycić mnie za cycka, nie powinien był szeptać mi na ucho, jaka jestem słodka i jak chętnie znalazłby się między moimi nogami. Na Boga, ledwie przekroczyłam próg budynku, a ten dupek dopadł mnie, jakbym była zwierzyną. Popełnił ogromny błąd. Jeszcze nie zdążyłam ochłonąć, a ten cymbał wybrał sobie najgorszy z możliwych momentów do ataku. Moje kolano samo się uniosło, jakby nagle odłączyło się od reszty ciała, i trafiło prosto w krocze chłopaka. Upadł na środku korytarza, skręcając się z bólu. Niektórzy wybuchnęli śmiechem, inni patrzyli na mnie z podziwem, a jeszcze inni mordowali mnie wzrokiem. Dotknęłam ich szkolnej maskotki, kapitana, czyli – według nich – człowieka nietykalnego. Jak się potem dowiedziałam, ojciec chłopaka przyjaźnił się z dyrektorem, więc szybko się przekonałam, jak bardzo mam przejebane.
Po tej akcji wszyscy zaczęli o mnie szeptać i nie przestali do dzisiaj. Stałam się nagle „twardzielką”, bo nikt wcześniej nigdy nie podskoczył do Rodiona, którego ego przewyższało rozmiarem jego kutasa, którym wciąż się chwalił. Fakt, był nieźle wyposażony, co miałam okazję widzieć na własne oczy, ale kutas to tylko kutas, czym się tu chwalić? Rodion chodził dumny niczym paw, a dziewczyny śliniły się na jego widok. Był zakochany w samym sobie, tym bardziej nie mógł przełknąć porażki. Jego ego ucierpiało, kiedy weszłam mu w drogę, i mścił się za to przez wiele miesięcy. Rzucał obleśne aluzje, nękał mnie, dogadywał, szydził. Patrzyłam na niego z politowaniem, bo zachowanie chłopaka stanowiło próbę desperackiego odegrania się za coś, czemu sam był winien. Ignorowałam go, aż do pewnego momentu. Kiedy rozpuścił plotkę, jakoby zaliczył mnie w szatni po treningu, obudził we mnie bestię.
Zaciągnęłam go do damskiego kibla, odważnie zadarłam głowę, bo przewyższał mnie wzrostem o dobre dwadzieścia centymetrów, i wyjaśniłam dobitnie, żeby przestał rozpowiadać te brednie, ale Rodion-Pieprzony-Foutley, przyparł mnie do ściany i zmiażdżył mi usta swoimi, aż zaszumiało mi w głowie. Po tym przeklętym pocałunku totalnie mu odwaliło, zmienił taktykę i obrócił nienawiść w pożądanie. Wiedziałam, jak rozpaczliwie próbuje dostać się do moich majtek, by później pochwalić się kumplom, ale nigdy mu na to nie pozwoliłam. Musiał zadowolić się rozsiewanymi przez siebie plotkami, w które wierzyli niemal wszyscy.
Miałam to gdzieś. Nigdy ich nie potwierdziłam ani nie zaprzeczyłam. Był królem tej szkoły; popularny, uwielbiany pupilek nauczycieli, kapitan drużyny. Z jednej strony jego zainteresowanie stanowiło moje przekleństwo, z drugiej zaś wybawienie. Gdy dobrze się z nim żyło, człowiek chodził z wysoko uniesioną głową, ale kiedy tylko ktoś z nim zadarł, Foutley urządzał mu z życia piekło. Chciałam jedynie dotrwać do końca roku szkolnego, by potem móc się wynieść z tego przeklętego miasta, dlatego pozwalałam Rodiemu na coś, na co wcale nie miałam ochoty. Jego dotyk, pocałunki, roszczenie sobie do mnie praw; bagatelizowałam to, bo dzięki temu mogłam cieszyć się spokojem. Ostatnie, czego potrzebowałam, to wojna z człowiekiem dzierżącym w dłoniach władzę. Bo Rodi był nie tylko uwielbiany, podziwiany, ale i… bezwzględny. Kiedy ktoś wchodził mu w drogę, uroczy uśmiech znikał z jego twarzy, a on sam zmieniał się w kogoś, kogo nie chciałam widzieć. Tylko jeden raz byłam świadkiem utracenia przez niego całkowitej kontroli i tyle wystarczyło, bym nie zapomniała, z kim mam do czynienia. Nic nie zapowiadało tragedii, zaczęło się od kilku niewinnych docinków, ale kiedy Tim zarzucił Rodiemu faszerowanie się dopingiem, podpisał na siebie wyrok. Kilka dni później, kiedy z całą paczką wybraliśmy się kina, Rodion wepchnął Tima do ciemnej alejki, sprał go na miazgę, włączając w to połamanie ręki i nogi. Tim nie miał szans na powrót do drużyny, a ja nie mogłam uwierzyć, że chłopak, któremu i ja zalazłam za skórę, jest tak brutalnie mściwy. Pokazał mi próbkę swoich możliwości, więc dla świętego spokoju wolałam odpuścić. Z dwojga złego lepsza dobroć Rodiona niż jego gniew. A skoro łaził za mną jak pies, mogłam to wykorzystać.
W szkole stałam się kimś. Zyskałam szacunek w pakiecie z nienawiścią innych dziewczyn, które z zazdrości najchętniej wydrapałyby mi oczy. Tak naprawdę przywdziewałam maski adekwatne do danej sytuacji. Poza szkolnymi murami chowałam się we własnej skorupie, bo domowe życie diametralnie różniło się od tego szkolnego. Grałam, bo to umiałam robić najlepiej. Przywdziewałam maskę twardej, pewnej siebie dziewczyny, by inni nie zorientowali się, jak bardzo byłam złamana.
***
Kiedy wchodzę na stołówkę, Rodion natychmiast odnajduje mnie spojrzeniem. Jak zawsze siedzi przy swoim stoliku z chłopakami z drużyny.
Zduszam w sobie chęć przewrócenia oczami, ruszam w ich kierunku i posyłam Rodiemu przepełniony słodyczą uśmiech. Kiedy wysuwam dla siebie krzesło, chłopak wciąga mnie na swoje kolana, po czym bez skrępowania wpija się w moje usta. Jego własne są miękkie, pulchne, smakują gumą balonową, od której jest uzależniony. To śmieszne, że wciąż twierdzi, że jestem jego dziewczyną, chociaż nigdy nie zapytał, czy chcę nią zostać. Z dumą podarował mi swoją drużynową kurtkę, która – jak sam twierdził – miała za zadanie pokazać wszystkim chłopakom, do kogo należę. Kiedy to od niego usłyszałam, parsknęłam śmiechem, ku jego niezadowoleniu. Jest dla mnie pionkiem, kimś, kogo potrzebuję jedynie do przetrwania w tej szkole, nic więcej się między nami nie wydarzy.
Chwytam banana z jego tacki, obieram ze skórki i wsuwam do ust, po czym odgryzam kawałek. Rodion prześlizguje językiem po dolnej wardze, jakby właśnie wyobrażał sobie, że biorę do ust jego kutasa. Nie zliczę jego nagich zdjęć, które słał mi na Messengerze z podpisem, jak bardzo mnie pragnie i że zwali sobie, myśląc o mojej słodkiej cipce. Na początku czułam jedynie obrzydzenie, z czasem nauczyłam się ignorować jego desperację.
– Jesteś bardzo niegrzeczna. – Głos Rodiona brzmi nisko, co daje mi pewność, że się podniecił.
Podskakuję, kiedy kładzie mi dłoń na udzie i ściska, wbijając w skórę paznokcie.
– A wiesz, jak to na mnie działa.
Puszczam do niego oczko, niewinnie trzepocząc rzęsami. Lubię się z nim drażnić.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – rzucam niewinnie.
Prycha, kręcąc głową.
– W piątek trening. – Nagle zmienia temat, nie odrywając oczu od moich ust. – Przyjdziesz, prawda? – pyta z nadzieją.
Jestem na każdym jego meczu, na treningach również, chociaż tak naprawdę ich nie znoszę. Nie jara mnie oglądanie biegających po boisku facetów, szalejącego wokół mnie tłumu, zapachu potu, wrzasków napalonych dziewczyn. Wolałabym się zaszyć we własnym pokoju, zamknąć na trzy spusty i mieć święty spokój od całego świata.
– Zastanowię się – droczę się z nim i ponownie wsuwam banana do ust.
– Zastanowisz? – dopytuje.
Kładzie łokcie na stoliku, podpiera brodę o złączone dłonie i patrzy na mnie, jakby tylko czekał na znak, by się na mnie rzucić i pożreć.
– Tak. Nie wiem, czy będzie mi się chciało pójść. Wiesz, jak bardzo mnie to nudzi. – Wzdycham teatralnie.
– Kurwa, ranisz nasze uczucia. – Mason przykłada dłoń do serca, udając obrażonego.
Jest nabity jak piniata na przyjęcie urodzinowe, a koszulka niemal pęka w szwach.
– Wybacz, Mason. To po prostu nie moja liga. Latacie po boisku, pocicie się i tak w kółko. Nuuuda!
– Ucisz ją, przyjacielu. – Jack uderza Rodiona w plecy, aż ten leci do przodu. – Albo zrobi to któryś z nas. – Śmieje się głośno po rzuconej przez siebie obleśnej sugestii.
Słyszę to od nich zbyt często, by się tym przejmować.
– Och, Jack, daruj sobie te świńskie teksty. Powiedziałam ci już dawno temu, że nigdy nie wezmę twojego kutasa do ust.
Po stołówce roznosi się tubalny śmiech hordy chłopaków.
Patrząc na nich, zaczynam się zastanawiać, jakim cudem wytrzymałam z nimi przez rok. Codziennie słuchałam o seksie, ich podbojach, rozmiarze ich fiutów i która z uczęszczających do tej szkoły dziewczyn miała najlepsze cycki. Byli chamscy, wulgarni, wiecznie niewyżyci i wciąż rzucali w moją stronę aluzje, od których świerzbiły mnie pięści. Przyjdzie taki dzień, kiedy nie wytrzymam i naprawdę dojdzie do rękoczynów.
– Dobra, spadam. Muszę powtórzyć materiał na test. – Zaczynam się podnosić, lecz dłoń Rodiego zatrzymuje mnie w miejscu.
– Zostań jeszcze. – Przysuwa się, obejmując mnie ramieniem. – Może chcesz się na chwilę ulotnić? – szepcze mi zmysłowo do ucha.
– Ulotnić? – pytam, udając, że nie mam pojęcia, o czym mówi.
Dobrze wiem, co chodzi mu po głowie.
– No wiesz… chwila relaksu zrobi dobrze nam obojgu. Musisz się kiedyś złamać, maleńka. Ile mam jeszcze na ciebie czekać? – Wygina usta w podkówkę.
Z trudem uwalniam się spod jego dotyku. Patrzę mu w oczy, w których dostrzegam ten dobrze znajomy błysk. On naprawdę wierzy, że któregoś dnia mu się oddam. Nie to, żeby faktycznie na mnie czekał. W ciągu jednego tygodnia zaliczy przynajmniej kilka dziewczyn, które potem zaczną się tym chwalić na prawo i lewo, chodząc dumne jak pawie, a inne, pozbawione godności koleżanki, będą przyklaskiwać, jakby to było osiągnięcie na miarę nagrody Nobla. Nawet gdybym miała na niego ochotę, prędzej przespałabym się z najbrzydszym kolesiem w szkole, byle tylko nie dać satysfakcji Rodiemu.
Posyłam mu uśmiech, dotykając kciukiem maleńkiej blizny pod okiem.
– Doskonale wiesz, że nigdy nie pozwolę ci zamoczyć. – Cmokam go w czubek nosa, po czym wstaję.
Zabieram torbę, macham do pozostałych i wychodzę, nie oglądając się za siebie.
Test idzie mi bardzo dobrze. Finn to wymagające, wredne, trzymające nas krótko babsko, więc tym bardziej jestem z siebie zadowolona. Podchodzę do szafki z lekkim uśmiechem, wstukuję kod i wkładam książki do środka. Dziewczyny dołączają do mnie chwilę później, marudząc, jak fatalnie im poszło. Na końcu języka mam kilka ostrych słów, niemniej jednak milczę, nie chcąc pogorszyć sytuacji. Gdyby bardziej skupiły się na nauce, a mniej na chłopakach, teraz nie musiałyby jęczeć.
– Znacie go? – pyta nagle Jo.
Odrywam wzrok od wnętrza szafki i podążam za ich spojrzeniem wlepionym w coś na końcu korytarza. Jak się okazuje, o ścianę opiera się chłopak. Zakładam ramiona na piersi, przyglądając mu się z ciekawością. Zwykłe trampki, ciemne jeansy, szara bluza z kapturem. Właściwie to nic specjalnego, a przy większości chłopaków w szkole po prostu się chowa. Mimo to jest w nim coś dziwnego, tajemniczego. Widać, że odstaje od reszty, stoi sam i wlepia wzrok w książkę. Jego głowę skrywa kaptur, przez co nie widać jego twarzy.
Cholera, kim jest ten chłopak i skąd się tutaj wziął? Nigdy wcześniej go nie widziałam.
– Ponoć jest nowy – dodaje Adriana. – To jego pierwszy dzień w szkole. Słyszałam, jak rozmawiali o nim w piątek w sekretariacie. Wygląda fajnie.
– Ledwo go widać z tej odległości, nie wspominając nawet o twarzy – wytykam, bo z miejsca, gdzie stoimy, gówno widać.
– Idź i zgadaj do niego, Jo! – zachęca ją Summer z chytrym uśmiechem.
– Zwariowałaś?! – Zawstydza się. – Nie znam go, poza tym co miałabym powiedzieć?
Nie do wiary! Zawsze pewna siebie, sukowata Jo obawia się nowego chłopaka w szkole. Przeważnie zjada takich na śniadanie, oblizuje palce i szuka kolejnego. Co jest z nią nie tak, do cholery, skoro nawet nie chce podejść?
– Możesz się przedstawić i zapytać, jak ma na imię? – podpowiada Summer.
– Co się z wami dzieje, dziewczyny? – Nie wytrzymuję, parskając. – Od kiedy to macie jakiekolwiek obawy przed podejściem do chłopaka?
– Nic o nim nie wiem – obrusza się Jo. – Może mi narobić obciachu! – fuka, odrzucając długie, zadbane włosy na plecy. Opadają równo pięknymi falami.
Kiedy dziewczyny zobaczyły mnie pierwszy raz, skrzywiły się na widok mojej fryzury. Na znak buntu obcięłam sięgające tyłka włosy na krótkiego boba, a następnie przefarbowałam je na delikatny odcień różu. Matka prawie zeszła na zawał, zaś Stanton rozkazał mi natychmiast zmienić image. Jedyne, co ode mnie dostał, to widok środkowego palca. Świetnie czułam się w nowej fryzurze i za nic w świecie nie zamierzałam jej zmieniać.
– Wyręczę was. Nie ma za co. – Wzdycham znudzona, mijam je i kroczę w stronę stojącego pod ścianą chłopaka.
Wielkie mi halo podejść do nieznajomego, myślę.
Wciąż nie zmienił pozycji, w dodatku ignoruje otaczające go zewsząd dzieciaki, chaos, gwar. Jeśli faktycznie jest nowy, robi wszystko, by nie rzucać się w oczy.
Jaka szkoda, że mnie się to nie udało.
Staję przed chłopakiem i dopiero teraz orientuję się, że muszę zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Z daleka nie wydawał się taki wysoki. Na szybko szacuję, że musi mierzyć ponad metr osiemdziesiąt pięć, skoro wyglądam ze swoim metrem sześćdziesiąt dwa, jak krasnal ogrodowy. Przesuwam wzrokiem z góry na dół, aż trafiam na nieco zmaltretowane logo znanej firmy na jego bluzie. Na początku chłopak mnie nie zauważa, skupiony na książce, lecz moje chrząknięcie wreszcie zwraca jego uwagę.
Bardzo powoli unosi głowę, a nasze oczy się spotykają.
Muszę przełknąć ślinę, bo nagle wyschło mi w gardle.
Jasna cholera, tego się nie spodziewałam. Jego niesamowite niebieskie oczy z delikatnymi ciemniejszymi plamkami, tak jasne, jak błękit morza, wpatrują się we mnie z nieśmiałością. Jest w nich coś przyciągającego, tajemniczego oraz… dobrego. Aż przyśpiesza mi serce, zaskakując mnie taką reakcją na nieznajomego. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, ale nie jestem w stanie odwrócić od niego wzroku. Tylko kątem oka zauważam opadające na jego czoło kosmyki włosów oraz usta, po których prześlizguje językiem. Są pulchne, z lekko pełniejszą dolną wargą. Wręcz zachęcają, by je pocałować.
Stop!
– Hej! – witam się uprzejmie, burząc tym samym to dziwne połączenie między nami.
Chłopak nagle się przebudza. Natychmiast schyla głowę, zrywając nasz kontrakt wzrokowy. Cholera! Czuję na sobie wiercące spojrzenia przyjaciółek, więc nie mogę się zbłaźnić. Nie na oczach tylu ludzi!
– Przywitałam się z tobą. Ładnie jest odpowiedzieć na powitanie, wiesz? Jesteś niemową?
– N-nie – jąka i nerwowo przełyka ślinę.
Mentalnie mam ochotę walnąć się w twarz. Co to za frajer?
– Mam na imię Justin – mówi cicho, nie podnosząc głowy.
– Nooo, to już jakiś postęp. Dlaczego właściwie nie patrzysz na mnie, kiedy mówisz? Jestem brudna?
– Nie – odpowiada, dociskając książkę do piersi.
Mam wrażenie, jakbym rozmawiała z dzieckiem. Na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo jest zamknięty w sobie, odizolowany. Jeśli szybko nie weźmie się w garść, nie przetrwa. Dzieciaki są brutalne, nie okazują krzty litości, kiedy tylko w ich łapska trafia ktoś słabszy od nich. Jeśli tylko wyczują, że Justin nie ma z nimi szans, zrobią z jego życia piekło. Dlatego od początku gram sukę, by nie dać się zgnieść jak robak.
– Więc może łaskawie podniesiesz głowę i na mnie spojrzysz? Mam wrażenie, że mówię do ściany.
Bierze głęboki wdech i z wahaniem wykonuje moje polecenie. Spogląda na mnie spod rzęs, jakby nie był na tyle odważny, by wysoko unieść podróbek, dając mi do zrozumienia, że się mnie nie obawia. Niestety biedak wygląda jak zagubiona mysz.
– Jak masz na imię? – pyta ledwie słyszalnie.
– Maeve. – Wystawiam dłoń, na którą patrzy ze zdziwieniem i ponownie oblizuje usta.
Nie mam pojęcia, dlaczego ten ruch przyciąga moją uwagę, ale przez ułamek sekundy Justin wygląda naprawdę… seksownie. Chłopak ma coś w sobie, jakiś ukryty potencjał, którego albo nie chce, albo nie może wykorzystać. Jest słodki, gdyby trochę go podrasować, mógłby zmienić się w przepyszne ciasteczko.
Stop!
– Uściśniesz ją czy mam tak stać jak kretynka?
– Przepraszam. – Chrząka i wreszcie chwyta moją dłoń.
Mój uścisk w porównaniu z jego jest mocny i pewny. Justin ledwie wkłada w nasze powitanie jakąkolwiek siłę. Ma bardzo gładkie i ciepłe dłonie.
– Super, że tę jakże ciężką część mamy za sobą. Jesteś nowy?
– Mhm, to mój pierwszy dzień.
Przysuwam się bliżej chłopaka, aż dociska plecy do ściany i opuszcza dłoń, w której ściska książkę. Mam wrażenie, jakby się mnie bał, bo jego źrenice się rozszerzają, a oddech przyśpiesza. Jestem zaskoczona. Nigdy w nikim nie wzbudziłam strachu, a tym bardziej w kimś dwa razy większym od siebie. Gdyby machnął ręką, pewnie przeleciałabym co najmniej pół długości korytarza.
Justin wygląda niepewnie, oczekując mojego ruchu.
– Dam ci radę, słodziutki. – Staję na palcach, opierając dłonie na ścianie, po bokach jego barków.
Zamiera niczym przepłoszone zwierzę i wstrzymuje oddech.
– Weź się w garść, inaczej nie wróżę ci powodzenia w tej szkole.
Wpatruje się we mnie bez słowa.
– Przynajmniej udawaj, że jesteś twardy. Jeśli wywęszą strach, marny twój los.
Cofam się, ostatni raz obrzucam go spojrzeniem i odchodzę.
Ledwie dołączam do dziewczyn, a te szarpią mnie, rozemocjonowane, i zaczynają dopytywać. Całe szczęście dzwonek na kolejną lekcję ratuje mi tyłek.
***
Docieram do domu piętnaście po trzeciej. Odkładam torbę, zsuwam kurtkę, po czym odwieszam ją do szafy. Daję sobie kilka sekund na oddech, porzucam maskę twardzielki i przełączam się na tryb czuwania. Maeve aka suka znika, jej miejsce zajmuje ta część, za którą najchętniej przywaliłabym sobie w twarz. Słaba pod wpływem osoby, której nienawidzę z całego serca.
Zmierzam prosto do kuchni, uważnie nasłuchując. W domu panuje przeraźliwa cisza, a to znak, że nikogo nie ma. Oddycham z ulgą.
Wyjmuję z lodówki porcję makaronu ze szpinakiem, wkładam ją do mikrofali, a roznoszący się po kuchni zapach wzmaga mój głód. W międzyczasie nalewam sok do szklanki, po czym wypijam jednym haustem. Jestem potwornie głodna, żołądek wydaje z siebie dziwne odgłosy, aż przykładam do niego dłoń i masuję, jakby dotyk miał cokolwiek zmienić. Powinnam bardziej pilnować posiłków, zacząć jeść regularnie, choćby w małych porcjach. Gdyby moje życie było spokojniejsze, gdyby nie było przepełnione stresem oraz nienawiścią, pewnie wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Zamieram, słysząc odgłos eleganckich butów stukających o wypolerowane płytki w holu. Zaciskam palce na brzegu kuchennego blatu, cała się napinam i odruchowo wstrzymuję oddech, jakby to miało uczynić mnie niewidzialną. Szkoda, że nie posiadam magicznych mocy, które przeniosłyby mnie w inne miejsce, bądź po prostu dałyby mi taką siłą, którą mogłabym zgnieść tego skurwiela na miazgę.
Stanton wchodzi do kuchni pewnym krokiem. Przystaje na moment w progu i obrzuca mnie tym spojrzeniem, od którego włoski na rękach stają mi dęba. Na szybko próbuję ocenić, w jakim jest nastroju, jednak ten mężczyzna zawsze przywdziewa kamienną maskę, przez co trudno mi odgadnąć, jaką pogadankę zaserwuje mi tym razem.
Od przeprowadzki moje życie bardzo się zmieniło. Nie tylko musiałam zaakceptować nowe miejsce zamieszkania, ale i mężczyznę mojej matki. Stanton mnie przerażał. Zawsze zimny, opanowany, bez krzty uśmiechu na twarzy. W jego domu panowały surowe zasady: bezwzględne posłuszeństwo oraz zakaz pyskowania i sprzeciwu. Mnie, nastolatkę z buzującymi hormonami, taki tryb życia tłamsił. Nienawidziłam jego pouczających słów, surowego spojrzenia, wjeżdżania na moją psychikę. Kiedy zaczynał mówić tym spokojnym, opanowanym tonem, aż czułam ciarki. Jego wieczna kontrola, sprawdzanie mnie, wymagania, sprawiły, że mój mózg przerzucił się na inne fale, poddał się, zaczął wierzyć w każde wypowiedziane przez niego słowo. Przez co stałam się tym, czym jestem teraz. Skorupą.
Wiele razy prosiłam matkę, by przemówiła Stantonowi do rozumu, lecz ona bez końca powtarzała, jaki dobry z niego człowiek, jak się nami opiekuje, dba, zapewnia mi edukację i chce dla mnie jak najlepiej. Nie sądziłam, że znienawidzę matkę równie mocno co ojczyma. Po odejściu ojca do kochanki, rodzicielka popadła w głęboką depresję, zostawiając mnie samej sobie. Godzinami leżała w łóżku, tępo wpatrując się w sufit, na przemian płakała, spała i krzyczała, jak bardzo nienawidzi mojego ojca. Ten widok był dla mnie udręką. Chciałam jedynie normalnie żyć, tymczasem po powrocie ze szkoły musiałam bawić się w nianię, próbując doprowadzić matkę do porządku. Nie zliczę, jak wiele usłyszałam od niej przykrych słów, ile razy skierowała nienawiść na osobę, która najmniej na to zasłużyła. Babcia próbowała ją usprawiedliwić, uspokajała mnie, że to minie, że potrzeba czasu. Bzdura. Czas nie miał tu nic do rzeczy, jedynie leczenie mogłoby wyciągnąć mamę z tego zawieszenia.
Leczenie, na które kategorycznie się nie zgodziła.
Dopiero pojawienie się Stantona postawiło ją na nogi, nagle odżyła, ponownie zaczęła o siebie dbać, schudła. Żyła jak pączek w maśle, zaślepiona miłością do człowieka, który dawał jej to, czego tylko zapragnęła. Mieszkała w wypasionej willi, jeździła drogim samochodem, w szufladach leżała starannie ułożona biżuteria warta grube tysiące. Nie mam pojęcia, w którym momencie stała się pazerną dziwką, ale już mnie to nie obchodziło. Nienawidziłam jej równie mocno jak Stantona. Czasami wyobrażałam sobie, że pewnego dnia wszystko się zmienia, wracam do Seattle, do ojca, odzyskuję swoje życie i pozbywam się strachu.
– Wróciłaś. – Niski, głęboki głos ojczyma przywraca mnie do rzeczywistości.
Kręcę głową i spoglądam na stojącego w tym samym miejscu mężczyznę. Nawet w domowym wydaniu, pracując w swoim gabinecie, zawsze jest elegancki. Czarne, garniturowe spodnie opinają jego masywne uda, a przylegająca do torsu czarna koszula nie posiada nawet jednego wgniecenia. Pierdolony perfekcjonista. Aż mnie korci, żeby podejść i wylać na niego coś wyjątkowo obrzydliwego.
– Wróciłam – odpowiadam potulnie.
Obserwuję go niczym sęp ofiarę. Wolnym krokiem zmierza do lodówki, wyjmuje z niej butelkę wody mineralnej, następnie pozbywa się nakrętki i z gracją upija kilka łyków. Panująca cisza oraz napięcie wzmagają mój niepokój. Każdy ruch mężczyzny jest wyważony, powolny, jakby nigdzie się nie śpieszył, jakby specjalnie potęgował mój niepokój.
– Co zajęło ci tyle czasu? Miałaś być o drugiej.
– Nie, w poniedziałki zawsze kończę o trzeciej, jutro będę o drugiej – tłumaczę, chociaż zna na pamięć mój rozkład zajęć.
Mikrofalówka pika, co brzmi niemal jak wybuch bomby. Nie ruszam się z miejsca, ponieważ Stanton stoi zbyt blisko mojego posiłku, a ja nigdy nie chcę przebywać zbyt blisko niego. Poza tym nagle straciłam apetyt.
– Weź jedzenie, Maeve – rozkazuje spokojnie, aczkolwiek wyczuwam w jego głosie ten lodowaty ton, który mrozi mi krew w żyłach.
Nerwowo przełykam ślinę i odważnie ruszam przed siebie. Zatrzymuję się zaledwie kilka kroków od ojczyma, otwieram mikrofalówkę i, założywszy gumową rękawiczkę, wyjmuję gorący talerz. Patrząc na makaron ze szpinakiem, mam wrażenie, jakbym patrzyła na kupę wymiocin. Żołądek natychmiast podchodzi mi do gardła.
– Zjem u siebie, mam jeszcze sporo nauki.
Chwyta mój nadgarstek, zanim robię krok. Jego uścisk jest mocny i stanowczy, czasami zostawia sine ślady na mojej bladej skórze. Nie znoszę tego, bo nie mogę wtedy założyć bluzki z krótkimi rękawami, by nikt się nie zorientował.
– Raport. – Wydaje rozkaz jak psu.
Oblizuję spierzchnięte wargi, sięgam do tylnej kieszeni jeansów, po czym wyjmuję kartkę i wręczam ojczymowi. Ze ściągniętymi brwiami analizuje moje oceny, a ja czuję, jakbym miała zaraz zemdleć. Nienawidzę tej jego pieprzonej kontroli, niech się nią udławi!
– Słabo z geografii, moja droga – ruga mnie ostro. – Dlaczego nie poświęciłaś nauce wystarczająco dużo czasu?
Niech cię szlag, sukinsynu!
– Źle zaznaczyłam jedną odpowiedź.
– Poprawisz to – oznajmia, nie pyta.
Przygryzam język, by zdusić bunt. Mam ochotę wypluć w jego stronę wiązankę brzydkich słów, jednak wiem, jakie konsekwencje by mnie za to spotkały. Przebywanie w domu to dla mnie męka, nie zniosłabym szlabanu, a w minionym roku serwował mi je niezliczoną ilość razy.
– Nie mogę poprawić, to był tylko test.
Zaciska zęby, wyraźnie sfrustrowany.
– Zjedź posiłek i do nauki. – Puszcza mój nadgarstek. – Za słabo się starasz!
Przytakuję, zabieram talerz i pędzę na górę, jakby gonił mnie sam diabeł. Wchodzę do pokoju, odstawiam jedzenie na stolik i wracam, by zamknąć drzwi na klucz. Kiedy wreszcie jestem sama, mogę spuścić ze smyczy emocje. Zsuwam się na podłogę, chowam głowę między kolanami i ponownie pozwalam sobie na rozpacz, którą widzą tylko ściany mojego pokoju.
***
Następnego dnia jestem nieprzytomna. Maskuję cienie pod oczami korektorem i nakładam więcej podkładu niż zazwyczaj. Makijaż zawsze jest moim sprzymierzeńcem, chociaż nigdy nie używam go w nadmiarze. Niestety dzisiaj nie mam wyjścia, a pytania to ostatnie, na co mam ochotę. Nikt w szkole nie ma pojęcia, co dzieje się w moim dużym, odpicowanym domu. Wszyscy uważają mnie za rozpieszczoną córeczkę, która na skinienie palca dostaje to, czego sobie zażyczy. Gdyby tylko wiedzieli, patrzyliby na mnie z politowaniem albo parszywymi uśmiechami. Dzieciaki są okrutne, nie okazują litości, nie wspominając o zrozumieniu. Wytykają palcami najmniejszy błąd, gorsze ciuchy, starszy model telefonu. Dlatego trzymam się Rodiona i jego durnej paczki, bo przy nich nic mi nie grozi.
Opieram czoło o chłodny metal szafki. Przede mną kolejny test. Próbowałam wczoraj wkuć cokolwiek, ale przez wydarzenia z ojczymem szło mi to niemal jak krew z nosa i szybko się poddałam. Co nie zmienia faktu, że muszę wykrzesać z siebie wszystkie siły, byle tylko wrócić do domu z zadawalającą go oceną. Wczoraj mnie zaskoczył, pozwalając odejść bez kilku pouczających słów, co zdarza się niezmiernie rzadko.
– Moja ulubiona dziewczyna. – Wzdrygam się, słysząc szept przy uchu.
Ramiona Rodiona owijają się wokół mojej talii niczym wąż osaczający swoją ofiarę. Jestem w parszywym nastroju, nie mam najmniejszej ochoty użerać się z tym chłopakiem, mimo to ponownie gram swoją rolę.
– Nie strasz mnie! – burczę, próbując odepchnąć go tyłkiem.
– Cholera, Maeve! Katujesz mnie tymi obcisłymi jeansami!
Wzdycham zrezygnowana, odchylam się na tyle, by móc otworzyć szafkę i zabieram potrzebne podręczniki. Mam dosyć wysłuchiwania w kółko tej samej śpiewki, lecz do tego chłopaka nic nie dociera. Czasami mam wrażenie, że jego fiut myśli za właściciela.
– Robisz się nudny, Rodi. Serio, zmień płytę.
– Jak zawsze z rana zachowujesz się jak wiedźma – mówi tym smutnym tonem, na który nigdy się nie nabieram.
Odwracam się, przyciskając książki do piersi, a potem obrzucam go spojrzeniem. Jak zawsze ubrany w najlepsze ciuchy, spryskany drogimi perfumami, przystojny. Więzi mnie w klatce swoich ramion, pochyla się, by mnie pocałować, jednak w ostatniej chwili zmienia kierunek.
– Robię dzisiaj małą imprezkę, wpadniesz? – mruczy, przesuwając nosem po moim policzku.
Unoszę brwi, szczerze zdziwiona. Impreza we wtorek?
– A co z twoimi rodzicami? – pytam zaczepnie.
Dobrze wiem, jak bardzo surowi są rodzice Rodiego. Żadnych zabaw w środku tygodnia, nie wspominając o alkoholu i dziewczynach. Są wyrozumiali, akceptują jego buzujący testosteron, jednocześnie trzymając go w ryzach. Albo przynajmniej próbują. Mają świadomość, jak daleko może zajść ich syn. Jeśli tylko nie zboczy z obranej przez siebie ścieżki, może stać się gwiazdą futbolu. A wystarczy jeden niewłaściwy krok, by to, na co ciężko pracuje, poszło się pieprzyć. Rodi ma ogromne szczęście, że sprawa z Timem nie ujrzała światła dziennego. Wyleciałby ze szkoły i drużyny na zbity pysk.
– Jadą do babci na noc. Źle się czuje, wrócą jutro popołudniu.
– Sorry, ale nie imprezuję w tygodniu. Ty też nie powinieneś.
Krzywi się, niezadowolony z mojego upomnienia.
I tak ma chody u nauczycieli, więc przepchną jego dupsko dalej nawet z kiepskimi ocenami.
– Daj spokój, skarbie. Nie bądź taką sztywniarą. Przecież…
Nie słucham paplaniny Rodiona, bo kątem oka dostrzegam wchodzącego do szkoły Justina. Przyciska do piersi książkę, jakby używał jej jako tarczy i idzie ze spuszczoną głową, którą osłania kapturem. Po naszym wczorajszym zapoznaniu jego twarz pojawiała się w moich myślach za każdym razem, kiedy próbowałam skupić się na nauce. Ufne oczy, urocze loki zasłaniające mu czoło, wargi. Nie mam pojęcia, dlaczego jestem go tak ciekawa. Czy to dlatego, że różni się od pozostałych znanych mi chłopaków? Justin nie wpisuje się w mój typ, jest zbyt nieśmiały, zamknięty w sobie, dziwny. Jest słodki, owszem, ale to zdecydowanie za mało, by się z nim zaprzyjaźnić.
O czym ja w ogóle gadam!
Nikt nie może zobaczyć nas razem, inaczej Rodion wpadłby w szał.
– Na co patrzysz, kwiatuszku? – Rodi domaga się mojej uwagi.
Szybko odwracam głowę, na szczęście Justin zdążył zniknąć z horyzontu.
– Na nic – opowiadam. – Idę na lekcję.
Od niechcenia cmokam go w policzek i czym prędzej odchodzę.