Hipster - Maryna Miklaszewska - ebook

Hipster ebook

Maryna Miklaszewska

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 Hipster – cykl powieściowy z kluczem

19 września 2014 roku, podczas przedstawienia w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, alarm bombowy spowodował ewakuację wszystkich widzów, wśród których znajdował się ówczesny premier Donald Tusk. Wokół tego autentycznego wydarzenia skupia się akcja Tragików z Miasta, będących swoistym autorskim odczytaniem Szekspirowskiego Hamleta. W powieści snute są rozmaite wątki: kryminalny, miłosny, wreszcie polityczny – problem niedowiedzionej winy, niewymierzonej kary, wreszcie demoralizującego braku odpowiedzialności.

Wydarzenia z gdańskiego teatru krok po kroku rekonstruuje Nina, bohaterka pierwszej powieści cyklu o hipsterze, zatytułowanej Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera, która przewrotnie mierzy się z wydarzeniami z niedawnej historii Polski, w tym z traumą posmoleńską. Cykl ten łączy nie tylko postać Niny, lecz także tytułowy hipster. Kim jest hipster? Nie chodzi tu tylko o modę czy tzw. hipsterski styl bycia. Definicja jest szersza. Hipster to ktoś, kto wymyka się standardowym formułom, kto jest oryginalny i niekonwencjonalny, nie ulega instynktom stadnym, kto nie boi się ostracyzmu i ma dar pociągania za sobą innych.

Fabuły obu powieści „hipsterskiego” cyklu w przewrotny sposób pokazują możliwości realnego wpływania na bieg wydarzeń, zapobiegania – wbrew narzucanym odgórnie tendencjom – pokornemu godzeniu się z klęskami i odważnego podtrzymywania pamięci.

Książka Miklaszewskiej płynnie przechodzi od tragedii do farsy, od smutnej refleksji do hurraoptymistycznego krzepienia serc. W każdym przypadku robi to wyśmienicie pod względem warsztatowym i z bezczelnym rozmachem. Dam sobie rękę uciąć, że nawet jeśli skrajnie was rozsierdzi, to i tak przyznacie z podziwem, że czegoś takiego nie czytaliście.

Piotr Gociek o Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera

Tragicy z Miasta to „książka zbójecka” w sensie ścisłym. W niezrównanym Salonie Warszawskim mówi się o tym tak: „O takich rzeczach słuchać nie bardzo bezpiecznie, / A wyjść w środku powieści byłoby niegrzecznie”. „Wyjście w środku powieści” – przerwanie lektury Tragików – nie wchodzi w grę. Człowiek raz zacznie i przepadł, musi czytać do końca. Choćby po to, żeby przeczytać znakomitą scenę kazania księdza Pałuckiego.

Dawne, dobre czasy właśnie się, na naszych oczach, kończą. Nic przeto dziwnego, że wraca literatura wielkich pytań.

Wojciech Tomczyk o Tragikach z Miasta

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 653

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maryna Miklaszewska Hipster ISBN Copyright © Maryna Miklaszewska, 2016All rights reserved Redakcja Monika Ślusarska Projekt okładki i stron tytułowych Anna M. Damasiewicz Projekt graficzny i opracowanie techniczne Rafał Kłos Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Od Autora

Ta powieść jest fikcją literacką.

W jednym z jej wątków znajdują się jednak odniesienia do osób, których życiorysy i cechy osobowości pozwoliłam sobie wykorzystać. Czasem wprost, czasem w formie bardziej ukrytej, w postaciach niektórych bohaterów powieści lub opowieściach o ich losie. (Prototypem postaci Anny jest nieżyjąca już działaczka „Solidarności Walczącej” Barbara Sarapuk).

Opozycjoniści lat siedemdziesiątych, twórcy Wolnych Związków Zawodowych i potem „Solidarności”, o których mówią moi bohaterowie, to między innymi Andrzej Gwiazda, Joanna Duda-Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski, Lech Zborowski, Andrzej Bulc, Jan Karandziej.

Pragnę złożyć Im nietypowe podziękowania za niekonsultowaną z Nimi inspirację. Za to, że w ogóle byli. I są.

I Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera

Część pierwsza

Poszukiwanie

1.

— Zastanawiałaś się kiedyś nad przyszłością?

— Masz na myśli założenie rodziny?

Na pytanie Patryka Nina odpowiedziała żartobliwie, ale on wyglądał na obrażonego. Miał chyba na myśli ogólnie przyszłość Polski, Europy i świata, a nie jej osobistą perspektywę. Jego mina zdradzała też obawę, że został źle zrozumiany, że może Nina odebrała to jako swoistą propozycję matrymonialną. Szli Nowym Światem, oświetlonym tysiącami żaróweczek w kształcie zwieńczonych gwiazdami kielichów. Światełka odbijały się w witrynach sklepów, a wszystko to wyczarowane było dla nich, jakby byli biednymi dziećmi w baśniowej krainie, gdzie dobra wróżka wymachuje sypiącą iskrami różdżką, żeby przynieść im radość w święta.

Temat przyszłości był obecny w świecie Niny, zajmowały się nim wróżki. Z usług wróżek korzystało wiele jej przyjaciółek, poprawiając sobie samopoczucie niczym w gabinecie kosmetycznym lub u fryzjera. Również w telewizji, na specjalnych kanałach, kobiety, których wygląd świadczył o bliskim kontakcie z ciemnymi mocami, rozkładały karty tarota na prośbę zagubionych osób po drugiej stronie telefonu. Umieszczone na kartach przeraźliwe wizerunki były interpretowane jako uśmiech losu, sukcesy w pracy i szczęście w miłości. Ale w pytaniu Patryka musiało chodzić o coś innego. Spojrzała na niego z ukosa. Nie był urażony, tylko poważny, patrzył gdzieś w dal, jakby rzeczywiście widział tam przyszłość, zapewne katastroficzną. Postanowiła potraktować go serio.

— Żartowałam. Więc co z tą przyszłością?

— Unia Europejska się rozpadnie.

To wie każdy, chciała powiedzieć Nina, ale się powstrzymała. To była jedna z tych uwag, które należało zachować dla siebie, trenowała to już od dawna. Tragiczna mina Patryka wskazywała, jak wielkim szokiem była dla niego ta konstatacja.

— Samoloty przestaną latać ze względu na olbrzymią ilość broni opartej na impulsach elektromagnetycznych. Broń dostanie się w ręce szalejących grup mafijnych, głównie z Rosji. Będą władać poszczególnymi regionami byłego ZSRS, które zaczną przypominać dawne księstwa, jakieś nowogrodzkie czy kijowskie. Ta tendencja rozleje się na całą Europę z powodu zatarcia się granic. Nikt ich już nie będzie pilnować, bo armie zostały skasowane. Województwa czy landy będą przyłączane, gdzie chcą, jak popadnie.

— Czytałeś to gdzieś? — spytała bez specjalnego zainteresowania Nina.

— Śniło mi się, a raczej zobaczyłem to na granicy… no wiesz, snu i jawy. Z kimś rozmawiałem, a raczej… jakbym to gdzieś słyszał, sam nie wiem…

— Brałeś coś?

— Co miałem brać, to samo co zawsze. — Patryk zaśmiał się głupawo. — To jeszcze nie wszystko. Usłyszałem głos tego kogoś, z którym niby rozmawiałem, ale tylko głos, mówiący, że Polską rządzą trumny Michnika i Kaczyńskiego. Michnik jest pochowany w mauzoleum na Czerskiej, a do grobu Kaczyńskiego ludzie pielgrzymują. — Patryk spojrzał na Ninę niepewnie, jakby chciał odwołać ten ostatni wyraz, którego zapomniał wypowiedzieć z przekąsem. — Taki obraz widziałem. Ludzie dotykają dłonią muru krypty i odchodzą, jakby to dotknięcie ich… nie wiem, ładowało, dawało energię czy coś takiego.

— To rzeczywiście niezły odlot. — Nina wsunęła rękę pod pachę Patryka, chcąc tym fizycznym kontaktem przywrócić go do realnego świata, choć świat piwa Tyskiego, Żywca czy Warki, których reklamą Patryk od dobrych kilkunastu lat się zajmował, też nie był do końca realny. Szedł wpatrzony w czubki własnych butów.

— Poczucie przynależności narodowej zniknie — ciągnął ponuro, niczym jakiś nawiedzony jasnowidz. — W zamian powstanie coś w rodzaju wspólnot interesów czy światopoglądów.

— W przyszłości? — wyraziła powątpiewanie. — Przecież to się dzieje teraz, takie mam poczucie.

— Ludzie będą żyli obok siebie jak wyizolowane grupy mniejszości narodowych kiedyś, w gettach. Wszyscy się z tym pogodzą. Biura turystyczne zaczną organizować wakacje dla osób o tym samym światopoglądzie, żeby się dobrze czuły razem. Jeśli przedstawiciele grup o innych poglądach będą musieli spotkać się ze sobą, jak to czasem bywa, nie wolno im będzie rozmawiać na tematy tabu. Rozumiesz, co mam na myśli.

— Jasne, polskość, niepodległość, suwerenność, takie duperele… Bóg, religia i tak dalej. Patryk kiwnął głową. Nadal wpatrywał się w swoje buty, jakby to firma Puma przekazywała mu w tajemny sposób te wszystkie refl eksje.

— A o czym się będzie rozmawiało? — zapytała Nina dla podtrzymania pozorów zainteresowania. W gruncie rzeczy Patryk był mało zabawny jako Wernyhora. Wyobraziła go sobie nagle, jak chodzi z długą brodą i lirą w ręku po współczesnej wersji dawnych jarmarków, czyli domu handlowym „Arkadia”, i przepowiada: „Trzy rzeki złączą się w trzy świata korony…”.

— Na neutralnym gruncie? To kwestia umówienia się co do zakresu tematów, które można bezpiecznie poruszać. No wiesz, seks oczywiście albo choroby, ale wszystko w wersji złagodzonej. Przede wszystkim tematy pogodowe, zwłaszcza że natura będzie się coraz bardziej buntować i nękać ludzkość kataklizmami. No i wypadki, kto zginął, kto kogo zabił, takie tam sensacyjki. Ponieważ religia jest tematem tabu, nikt nie odważy się poruszać sprawy nowego papieża, który okaże się apostatą.

— No coś ty! — Nina spojrzała na Patryka. Tym razem chyba przeholował. — To znaczy, że co? Że nie będzie wierzyć w Boga?

— W Boga ogólnie tak czy w jakiś absolut, ale nie w Jezusa Chrystusa, syna Bożego. Nie żeby mną to specjalnie rzucało, jak wiesz, nie jestem wierzący.

— Niby skąd mam to wiedzieć? — Nina zdała sobie sprawę, że nigdy nie rozmawiała z nim na tematy wiary, choć długi czas uchodzili za parę. Co go właściwie naszło? Jakoś nie bardzo mogła uwierzyć w historyjkę o pograniczu snu i jawy. Zaczynała podejrzewać, że ją podpuszcza.

— Poza tym będzie właściwie dwóch papieży — ciągnął Patryk tym samym tonem, który teraz wydawał się Ninie podejrzany. — Nowy, którego kolegium kardynałów wybierze po apostazji starego i który będzie rezydował w Rzymie, ale pozbawiony wpływów, i to jego będą nazywać starym. I ten poprzedni, apostata idący z duchem czasów, który za swoją siedzibę obierze Amsterdam.

— A nie Brukselę? — spytała Nina lekceważącym tonem. Leciutki sarkazm był jej niezawodną bronią. — Bruksela byłaby lepsza. Mógłby zasiadać w Parlamencie Europejskim. Patryk milczał. Dochodzili do rogu Nowego Światu i Chmielnej.

— Do kompletu brakuje mi tu przepowiedni o wojnie. Będzie wojna czy nie będzie? — Nina pamiętała ze szkoły, że bezpośrednią przyczyną pierwszej wojny światowej był zamach na arcyksięcia Ferdynanda. Ktoś zabił następcę tronu i stało się to zarzewiem konfliktu. To było dawno, w prehistorycznych niemal czasach. Teraz wojny nie wybuchały, bo w Europie miało już nigdy nie być wojen. Może gdyby wtedy, w tym Sarajewie, skłamano, powiedziano, że arcyksiążę uległ wypadkowi, że zginął w katastrofie, do pierwszej światówki by nie doszło. A co z drugą? Obie dały Europie w kość, więc nigdy więcej wojny. To hasło było mocne i ostateczne. Ale coś jednak musiało być zamiast. I było. Jakiś nieuchwytny zapach, jakby coś gniło i smród wydobywał się różnymi szparami i szczelinami, jakby puchło, pęczniało i fermentowało, coś niby zamkniętego, i to bardzo szczelnie, więc nie wybuchało, tylko tak bulgotało i drżało, jakby krajem, a raczej wieloma krajami, wstrząsały jakieś mdłości. Mnożyły się wypadki, pożary i powodzie, pociągi wypadały z szyn, gigantyczne wycieczkowce szły na dno, wybuchały rurociągi. Rozrastały się gangi, kwitła korupcja i mafijne porachunki, coraz więcej ludzi, w tym polityków, znikało w niewyjaśnionych okolicznościach. Każdy niemal dzień przynosił wiadomość o jakimś tajemniczym wypadku samobójczej śmierci. W przerwie między katastroficznymi wieściami ludziom serwowano środki uspokajające w postaci seriali i telenowel, gdzie uczynni sąsiedzi, wyszczekane dzieci, sympatyczni księża typu „swój chłop” i piekące ciasta poczciwe babcie spotykali się w fabułach równie podniecających jak domowe przetwory, bez względu na to, czy były to problemy w pracy, kłopoty z dziećmi czy sprzeczki zakochanych. Prawdziwi ludzie nie musieli już ze sobą rozmawiać, postacie z seriali robiły to za nich, omawiały każdy możliwy temat, interpretując go we właściwy sposób. Awatary usadowionych na kanapach widzów kochały się, pobierały, wychowywały serialowe dzieci i dzielnie pokonywały przeszkody, przeżywając za nich życie. Uwolnione od tego obowiązku społeczeństwo zapadało w drzemkę dosłownie i metaforycznie zarazem. W tym wielkim narodowym usypianiu uwzględniano od czasu do czasu potrzebę stymulacji i galwanizowano społeczeństwo euforycznymi widowiskami w stylu glamour. Polegały one na poszukiwaniu kogoś, kto potrafi śpiewać, tańczyć lub grać na fi stule.

— Najważniejsze będzie słowo „zgoda” — wyrzekł nagle proroczo Patryk, odrywając wreszcie wzrok od ziemi i przenosząc go ku niebu. — Przypomniałem sobie, to słowo będzie obowiązywać jako powitanie. Zamiast „dzień dobry” czy „cześć”.

— Zgoda? — zapytała Nina.

— Zgoda — odpowiedział Patryk, patrząc jej w oczy.

— I co?

— I nic. Przywitaliśmy się.

Z tą zgodą miał rację, widziała nie tak dawno kronikę wydarzeń ze strajku w Stoczni w 1980. Najważniejszą tezą było, że obie strony sporu wspólnie doszły do zgody. Słowa „strajk” nie można było uniknąć, ale słowo „bunt” w scenariuszu nie padało. Czy w ogóle znała kogoś zbuntowanego? Buntowniczego? Jak taki ktoś mógłby wyglądać i jak się zachowywać w tych czasach? Z pewnością nie tak jak Patryk. Kiedy się nie bawił, nie wygłupiał, jednym słowem, kiedy nie był pod wpływem środków rozweselających, wyglądał przeraźliwie smutno i bezradnie. Może to depresja. Nina poklepała Patryka po ręce. To wszystko, na co było ją stać w tym momencie. Jutro sylwester, musi mieć dobry nastrój, nie może zarazić się jego przygnębieniem. Przystanęła.

— O Boże, zapomniałam, że Klara na mnie czeka! — wykrzyknęła nieco sztucznym tonem. — Muszę pomóc jej w przygotowaniach. Jak to mówił nie pamiętam kto, „bawmy się, kto wie, czy świat potrwa jeszcze dwa tygodnie”. A ty martwisz się, co będzie za nie wiadomo ile lat!

Nina wykonała parę szybkich kroków do przodu, odwróciła się i pomachała Patrykowi torebką.

— To pa, widzimy się jutro!

— Zgoda — powiedział Patryk.

Kiedy skręcała w Chmielną, obejrzała się i kątem oka dostrzegła jego smętną sylwetkę. Dotykał dłonią muru kawiarni „Cava”, jakby próbował zaczerpnąć z niej energię.

Niedaleko budynku, w którym mieszkała Klara, znajdował się sklep z rzeczami vintage. Zdarzało jej się kupować rzeczy z innej epoki, z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Dzięki swojej jakości przetrwały próbę czasu i były oryginalne, miały swoją historię i styl. Lubiła to. Kupowała sobie czasem starą skórzaną torebkę czy pasek, rzadziej jakiś płaszcz lub sukienkę.

Weszła do środka i przejrzała wiszące na wieszaku ubrania. W części damskiej nie było nic specjalnie interesującego, za to na wieszaku z męskimi marynarkami rzuciła jej się w oczy elegancka szara marynarka z metką Armaniego. To było coś. Armani pierwszy zaprojektował lekką marynarkę z gładkiego materiału, rewolucjonizując tym samym modę męską. Przed nim szyto z materiałów lekkich dla kobiet, a z ciężkich dla mężczyzn. On postępował odwrotnie. I taka właśnie lekka marynarka wisiała przed nią na wieszaku, szarobeżowa, w popularnym teraz kolorze greige, luźna, bez usztywnień, właściwie ponadpłciowa i ponadczasowa jednocześnie, i Nina czuła, że musi ją mieć. Przymierzalnia była zajęta. Zdjęła karakułowe krótkie futerko, które miała na sobie, położyła je na drążku z ubraniami, zsunęła marynarkę z wieszaka i włożyła ją. Pasowała idealnie. Nina była wysoka, długonoga i niezbyt wąska w ramionach, styl sportowo-elegancki był tym, w którym czuła się najlepiej. W dodatku marynarka nie była droga, zaledwie trzysta złotych. Rudowłosa chuda sprzedawczyni, która zarazem była chyba właścicielką sklepu, włożyła nabytek do papierowej torby i pokiwała głową z uznaniem.

Dobry wybór. Ja też lubię chodzić w męskich ciuchach. Swetry na przykład są o wiele delikatniejsze niż te dla kobiet. Z miększej wełny.

— Takie czasy — przytaknęła Nina, płacąc kartą. Spojrzała na zegarek. Klara z pewnością znów wytknie jej spóźnienie.

2.

— Wchodź, wchodź!

Drzwi mieszkania Klary jak zwykle były otwarte, wystarczyło nacisnąć klamkę.

— Ale zapachy! — krzyknęła Nina z przedpokoju.

Po kuchni Klary kręciło się kilka znanych jej z widzenia kobiet, siekając warzywa, mieszając jakieś sosy i napełniając foremki cia-stem. Klara studiowała design wnętrzarski z Niną, przyjechała niedawno z Belgii, gdzie specjalizowała się w rewitalizacji kościołów.

Z pokoju dochodziły wybuchy śmiechu, piski i ogólnie odgłosy, które towarzyszą spędowi większej liczby kobiet. Zza uchylonych drzwi wychyliła się Klara, machając do nich ręką.

— O, Nina. Jak zwykle ostatnia, wszystko już prawie zrobione. Chodźcie posłuchać, Tamara daje rady na Nowy Rok. Na środku pokoju siedziała znana Ninie z telewizji wróżka Tamara. Na głowie miała czarną koronkową mantylę na wysokim grzebieniu, niczym jakaś Hiszpanka.

— Jeśli chcecie się pozbyć starych problemów — instruowała siedzące wokół niej na kanapach i podłodze dziewczyny — spiszcie je na czerwonym papierze, a potem spalcie. Noworoczny płomień unicestwi złe wspomnienia. Ważne jest, żeby mieć na sobie nową bieliznę. Nie odcinajcie metki, to podkreśli jej nowość. I sprawdźcie zegarki, najlepiej na zapas wymienić baterie, żeby nie stanęły. To samo z komórkami, muszą być świeżo naładowane. Teraz ważna rzecz, pieniądze. Żeby ich w Nowym Roku nie zabrakło, trzeba pamiętać o oddaniu przed sylwestrem wszystkich długów, choćby to była naprawdę drobna suma.

— A kredyt? — zapytała jedna z blondynek. — To przecież też dług… Wróżka Tamara zaśmiała się perliście.

— To nie jest coś, o czym musisz pamiętać, bank pamięta za ciebie.

— A jeśli jako kraj mamy gigantyczny dług, to co? — szepnęła Nina do Klary. — W nowym roku splajtujemy?

— Daj spokój — odparła szeptem Klara. — Tamara nie wróży krajowi, tylko indywidualnie, co mnie obchodzi kraj.

— Gdy wybije dwunasta — ciagnęła Tamara — trzeba mieć w portfelu kilka monet, najlepiej w kolorze złotym, a także łuskę wigilijnego karpia.

— Ojej, a ja podałam w Wigilię terrinę z łososia. Skąd mam wziąć jakieś łuski? — zawołała z udanym przerażeniem inna znana Ninie z widzenia blondynka. Świetnie gotowała, z kuchni dochodził zapach muffinek, które włożyła niedawno do piekarnika. Była kobiecym reliktem przeszłości pośród zastępu mężczyzn, którzy nie mogąc atawistycznie wrócić do polowania, obdzierania ze skóry i patroszenia, musieli zadowolić się ostatnim ze stadiów przygotowywania potraw i teraz namiętnie pichcili.

— Jaki sylwester, taki cały rok — terkotała, nie zważając na nic, Tamara. — Nie wolno tego dnia płakać ani się kłócić. Nie sprzątajcie w sylwestra, bo wymieciecie szczęście z domu. Lodówki powinny być zapełnione. Co tam jeszcze… a, zrobimy eksperyment. Potrzebne mi będą świece. Dwanaście świec… Klara zerwała się z fotela i rzuciła w stronę kuchni. Wróciła po chwili, niosąc triumfalnie świece. Cztery długie białe, dwie różowe w kształcie kwiatów, resztę stanowiły małe okrągłe świeczki do podgrzewacza z Ikei, w blaszanych pojemniczkach.

— Może być każda inna? Nie mam dwunastu w jednym rozmiarze.

— Nie bardzo… ale trudno, niech będzie.

Tamara brała świeczkę po świeczce od Klary i rozstawiała je na podłodze w kręgu.

— Jak na zegarze — powiedziała, zapalając pierwszą. — To będzie dwunasta, pierwsza, druga… zapalaj dalej. — Wręczyła zapałki Ninie. — Nie mogę się schylać, mam lumbago. Dobrze. I teraz skaczemy, po kolei, przez każdą świecę. Kto pierwszy? Może pani domu. Jeżeli świeczka nie przewróci się i nie zgaśnie, to oznacza, że ten miesiąc będzie szczęśliwy. Świeca zgaszona i przewrócona to niedobry czas…

— A jeśli tylko się przewróci? I nie zgaśnie? — spytała inna z blondynek.

— To czas neutralny, nie wydarzy się nic złego ani nic specjalnie dobrego — wyjaśniła Tamara. Klara przeskoczyła przez pierwszą świecę, symbolizującą styczeń. Przewróciła ją i zgasiła płomień powiewem spódnicy.

Nina obliczyła błyskawicznie, że nie tylko styczeń, lecz także marzec, maj i sierpień, czyli cztery miesiące symbolizowane przez długie świece, będą niepomyślne dla wszystkich sześciu obecnych w pokoju kobiet. Wróciła do kuchni z postanowieniem pozmywania naczyń, żeby uniknąć pretensji Klary. Wymknie się potem niepostrzeżenie, zanim każda z nich przeskoczy przez wszystkie dwanaście świec.

3.

Bal sylwestrowy odbywał się w obiekcie, który zaprojektowała Klara. Po powrocie z Belgii długo nie mogła znaleźć pracy w swojej dziedzinie, czyli rewitalizacji miejsc kultu. Zawzięła się jednak i wreszcie trafiła na bogatego biznesmena, producenta win i wódek, który właśnie czegoś takiego szukał. Kiedy Klara pokazała mu zdjęcia opuszczonego kościoła, zapalił się, wyłożył duże pieniądze i tak, po szczęśliwie przezwyciężonych perypetiach z niektórymi mieszkańcami gminy, powstał pierwszy w Polsce loft w byłym kościele. Towarzystwo Klary, a także dziennikarze, politycy i rozmaici celebryci zostali zaproszeni na jego otwarcie połączone z balem.

Zapowiadało się niewątpliwie wydarzenie roku. Lexusy i jaguary, a także pomniejsze toyoty, volva, golfy i całe mnóstwo taksówek podjeżdżało pod budynek z surowej cegły. Wysypywali się z nich ludzie, których noga nigdy nie postała w kościelnym budynku, i fakt, że zrobią to teraz, sprawiał, że byli rozbawieni, zanim jeszcze wypili pierwszego drinka.

Nina długo zastanawiała się, co na siebie włożyć na tę okazję. Przewidywała, że wielu mężczyzn wpadnie na pomysł przyodziania się w koloratkę, i tak się stało. Było nawet dwóch nieznanych jej bliżej osobników w sutannach. Fotoreporterzy kręcili się przy drzwiach, robiąc zdjęcia wchodzącym, i „księża” wzbudzali ich największe zainteresowanie. Kobiety jednak, co również przewidziała Nina, ubrały się tradycyjnie, w długie suknie lub krótkie wystrzałowe kreacje. Nina włożyła krótką, idealnie dopasowaną do jej figury czarną sukienkę od Balenciagi, która wpadła jej kiedyś w ręce w kultowym butiku na Portobello w Londynie. Na wszelki wypadek wzięła też czarny koronkowy szal.

Znała niektóre wybitne projekty rewitalizacyjne na świecie. Na przykład trzynastowieczny kościół dominikanów w Maastricht został przerobiony na nowoczesną księgarnię holenderskiej sieci Selexyz. Trzypiętrowe podesty wykonane z czarnej stali dzieliły ten wysoki budynek na poziomy. Na najwyższym znajdowała się literatura ezoteryczna i teologiczna, stamtąd też widać było lepiej niż z poziomu posadzki resztki fresków na wewnętrznych ścianach sklepień. Książki czytało się przy stołach w kształcie krzyża, można było tam również napić się kawy. Ale pierwszy raz wchodziła do prywatnego domu w byłej świątyni, oczywiście dużo mniejszej od zachodnich obiektów z galeryjnymi przestrzeniami, w których mieściły się butiki czy knajpki. To był zwykły jednonawowy kościół zbudowany przed wojną, żaden zabytek, ale czuła, że na polskim gruncie to milowy krok, z pewnością z duchem czasu i z postępem, cokolwiek miałoby to oznaczać.

Ktoś pociągnął ją za rękę, to była Klara.

— Chodź, przedstawię cię pani domu.

Manewrując wśród ludzi, którzy zostawiali płaszcze i futra w jakimś pomieszczeniu (zakrystia? — przemknęło Ninie przez głowę), mówiąc co chwila „cześć” i „hej”, gdyż lansowane przez Patryka słowo „zgoda” najwyraźniej jeszcze się nie przebiło, Klara z Niną dopadły wreszcie żony właściciela. Stała przy kelnerze z tacą pełną kieliszków i wydawała ostatnie dyspozycje. Miała bardzo mocny sylwestrowy makijaż, w blond włosach jakieś pióra, usta pociągnęła ciemnoczerwoną szminką. Udrapowała na sobie coś w rodzaju złocistej tuniki, dzięki czemu wyglądała na jakąś rozpasaną westalkę, obejmującą na powrót w posiadanie splugawioną przez chrześcijan świątynię Westy.

— To Nina — zaanonsowała Klara, przekrzykując narastający gwar. — Autorka artykułu o tych zachodnich realizacjach… wtedy, kiedy mieliśmy te kłopoty.

— Ach tak, jak miło. To bardzo nam pomogło, bardzo. W Polsce tak jest zawsze. Najpierw niechęć, mur niezrozumienia, nie mówiąc już o świętym oburzeniu. A potem, jak zobaczą, że coś takiego jest na Zachodzie, to już okej, skoro tak, to uszy po sobie. I te zdjęcia, widziała pani w hallu? Powiesiłam je specjalnie, żeby wszyscy mogli porównać to, co było wtedy, tę ruinę, gnijące mury, powybijane szyby, stojącą wodę i to, co jest tu teraz. Widziała już pani wnętrze? Żona biznesmena pociągnęła Ninę do środka.

— Uwielbiam te witraże. W dzień rzucają takie przepiękne kolorowe refleksy na ściany. Wie pani, że kiedyś, całkiem niedawno, jeszcze tu nie mieszkaliśmy, ale trwał remont i ktoś rzucił kamieniem w ten witraż — o tam, wstawiłam szybkę, bo nie mogłam dobrać koloru… to wie pani, że aż płakałam, jak ktoś mógł chcieć zniszczyć coś takiego. Mój mąż sugerował, żeby wstawić zwykłe okna w te otwory, bo witraże dają za mało światła. Ale przekonałam go. Kazałam wybić okna w dachu. O, te veluksy — w dzień jest tu bardzo jasno. Schody też zostawiliśmy drewniane, tylko oczywiście wymieniliśmy trepy. Przepraszam, muszę powitać gości. — Żona biznesmena zawróciła na wzmiankowanych trepach schodowych i zrobiła nieokreślony ruch ręką w górę. — Proszę sobie obejrzeć, tam są sypialnie i łazienki.

Nina weszła po kręconych schodach i przystanęła w przestrzeni między drzwiami do pokojów. Z góry zwisał swobodnie gruby sznur. Spojrzała w górę i zobaczyła, że znikał w dziurze w drewnianym suficie. Domyśliła się, że to sznur poruszający dzwonem umieszczonym w dzwonnicy.

— Witam wszystkich w tym niezwykłym miejscu, które jest naszym domem! — dochodził z dołu głos gospodyni, przebijając się przez muzykę zespołu grającego w miejscu przeznaczonym na chór. Nina zrezygnowała ze zwiedzania sypialni i zeszła na dół.

— Nie wiem, jak mój mąż, ale ja… muszę przyznać, że początkowo czułam się trochę… dziwnie. Ale postanowiłyśmy razem z obecną tu Klarą — pani domu przywołała Klarę ruchem ręki

— która rewalory… reli…

— Rewitalizowała — podpowiedziała Klara.

— O właśnie, rewitalizowała, nigdy nie mogę zapamiętać tego słowa, krótko mówiąc, postanowiłyśmy zrobić atut z pierwotnego przeznaczenia budynku i nie ukrywać tego pod korcem.

— Starałam się zachować jak najwięcej z tego, co było — prezentowała skromnie swój udział Klara. — Konsultowałam się z generalnym konserwatorem. Ten stół i ławy to oryginalne, trochę tylko podrasowane ławki kościelne. Tu nawet są ślady po śrubkach, kiedyś do ławek przykręcano mosiężne tabliczki z nazwiskami wiernych.

— Zastanawialiśmy się z mężem — wtrąciła się znów żona biznesmena — czy nie przykręcić takich tabliczek z naszymi nazwiskami, może to kiedyś zrobimy.

— Stół jest zrobiony z ołtarza? — zapytał wysoki, chudy chłopak. Klara go znała, pracował w reklamie. — Bo widziałem kiedyś…

— Nie, nie. — Żona biznesmena ruszyła w stronę tej części wnętrza, które kiedyś było lewą nawą boczną. — Ołtarz był marmurowy, niezbyt nadawał się na stół. Co ja mówię: był, jest, jest tu, przerobiliśmy go na kominek. Nad paleniskiem przedłużenie na piętro, świetny zdun to robił, mogę wszystkim polecić. Ogrzewanie idzie w pionie przez dwa piętra. Plus ogrzewanie podłogowe, pod posadzką, i wszędzie jest ciepło. A kiedyś w kościołach tak ludzie marzli w naszym klimacie…

Wywody gospodyni przerwało wejście kelnerów z kieliszkami na tacach. Zbliżała się ostatnia minuta starego roku. Jak słusznie podejrzewała Nina, punkt dwunasta zaczął dzwonić kościelny dzwon. Goście zareagowali brawami, kelnerzy odbijaniem korków. Wzniesiono kieliszki. Nina spojrzała w kieliszek stojącego obok niej Patryka. Wytworne, drobne bąbelki wędrowały równymi łańcuszkami do góry. Coś to oznaczało, wśród sylwestrowych wróżb Tamary była i wróżba z szampana. Ach tak, dobre zdrowie i pomyślność w życiu rodzinnym, w związkach, symbol stabilności w relacjach z partnerem, ciepła i bezpieczeństwa w rodzinnym gnieździe. Takie związki w Nowym Roku miały stanąć na ślubnym kobiercu. Ślubny kobierzec, dobre sobie. Spojrzała na Patryka, chyba blondynka od muffinek była teraz jego partnerką. Partner, partnerka, tak się teraz mówiło, a symbolem stabilności było określenie „partner życiowy”, wtedy trzeba jednak mieć razem dziecko albo nawet dwoje.

Spojrzała na swój kieliszek. Znajdował się w nim chyba całkiem inny gatunek szampana, choć przecież na własne oczy widziała butelkę Moët & Chandon, z której kelner nalewał kolejno do wszystkich kieliszków stojących na tacy. W kieliszku Niny bąbelki były duże, poruszały się chaotycznie w różnych kierunkach, co wróżyło, jak pamiętała, rok pełen zmian, zwłaszcza w sferze uczuciowej. Ma to być czas namiętnych znajomości i szalonych fl irtów. Cokolwiek by to miało znaczyć. Właściwie dzięki feministkom fl irty umarły śmiercią naturalną. Mężczyźni byli wyrośniętymi chłopcami, a przecież chłopcy nie flirtują. Za bardzo zajęci byli swoimi chłopięcymi rozrywkami, wobec czego kobiety brały sprawy w swoje feministyczne ręce i załatwiały wszystko bez zbędnych ceregieli. Klara na przykład właśnie teraz polowała na Patryka, a blondynka od muffinek wyszła obrażona na nieco chwiejnych nogach.

Nina umoczyła usta w szampanie; nigdy go nie piła, bo już po dwóch łykach bolała ją głowa. Znów będzie obserwować towarzystwo na trzeźwo, chyba że napije się wódki. Miała dar obserwacji, mało tego, lubiła wyobrażać sobie, że patrzy na wszystko z pozycji nieobecnego obserwatora. Patrzyła, jak piją, jak stają się coraz bardziej pijani, jak mówią różne rzeczy, zabawne lub nie, miłe lub niemiłe, nieważne, jutro i tak nic nie będą pamiętali.

Radośnie przywitała się z Maksymem. Maksym byłby celebrytą, gdyby nie wymóg, że nawet celebryta musi zacząć od czegoś konkretnego: zagrania w jakimś serialu, bycia prezenterem telewizyjnym, tancerzem lub piosenkarzem, krótko mówiąc, od zrobienia czegokolwiek, co wzbudziłoby zainteresowanie publiczności, która zaczęłaby następnie obserwować jego styl, ubiór, urządzenie domu, jego dziewczynę, narzeczoną, żonę i rozwód, i znów kolejną partnerkę, związek, toksyczny lub nie, jego nałogi i wychodzenie z nich, jego ulubione, przyrządzane na oczach milionów telewidzów potrawy. I dalej jakoś by to już poszło. Ale nigdy nie stać go było na ten pierwotny wysiłek, paraliżowany był przez ambicję stworzenia czegoś wielkiego, zaprojektowania jakiejś Sagrada Familia, namalowania Guerniki lub napisania traktatu logiczno-filozoficznego. Miał też pewne pomysły na naprawę świata i czasem rzucał się nawet w jakiś ambitny projekt, na przykład delegalizację Kościoła w Polsce, ale nigdy nie miał czasu, żeby doprowadzić swój zamysł do końca. Wpadał na coś innego, równie fascynującego. Ponieważ niemożność zrealizowania planów była frustrująca, zaczął pić, a nawet wpadł w inne nałogi, które niestety nie były znane czytelnikom różnych skandalizujących i plotkarskich pism i portali, lecz jedynie nielicznej grupie znajomych. Martwili się o niego, a przy okazji o swoje pieniądze, bo bardzo dużo od nich napożyczał. Za ich życzliwą namową — prawdę mówiąc, było to raczej grożenie sądem — udał się na mityng grupy anonimowych alkoholików. I zrozumiał, że to jest audytorium, które się nim zajmie. Że będzie mógł robić to, co lubił najbardziej — bez końca mówić o sobie.

Wtedy właśnie poznał Ninę. I opowiadał jej o sobie. O tym, jak stworzył swój fałszywy obraz, jak nie umiał odpowiedzieć na pytanie, kim jest, postawione mu na pierwszym spotkaniu AA. Był pracującym od czasu do czasu w reklamie fotografem i alkoholikiem, ale kim był naprawdę? Tego przedtem nie wiedział. Teraz wiedział więcej, był wrażliwym człowiekiem, lubiącym sztukę, bezbronnym wobec świata. Dlatego wkładał maski.

— A ja? — spytała Nina.

— Co ty?

— Czemu nie interesuje cię, kim ja jestem?

— Po pierwsze, nie jestem twoim terapeutą. Po drugie, to nie jest spotkanie AA, tylko bal sylwestrowy.

To była tylko częściowo prawda, owszem, istniała różnica, ale dla obserwatora właściwie niewielka. Czy to, że tu rozmawia, pije drinki, tańczy, ma jakiś sens poza obserwowaniem i sceptyczną zazwyczaj refleksją? Wpływa na cokolwiek lub kogokolwiek? A może wydarzyłoby się coś, co się nie wydarza tylko dlatego, że ona tu jest? A może odwrotnie, może zaraz się wydarzy coś, co by się nie stało, gdyby się tu nie pojawiła? Może lepiej, żeby nie było jej tu, w tym miejscu, o tej porze. Tu, gdzie teraz przebierali nogami w tańcu, ktoś kiedyś się modlił, chrzczono jakieś dziecko, komuś wkładano do ust biały komunijny opłatek… nieważne, było, mi-nęło. Nie wolno przywiązywać do niczego zbyt wielkiej wagi, do niczego i do nikogo. Nie było to trudne, bo właściwie wszystko szybko ją nudziło.

4.

Zima minęła. Być może była już wiosna, pory roku zatarły się, śnieg mógł równie dobrze padać w lutym, jak w lipcu. Może był kwiecień, a może jakiś późniejszy miesiąc, zakwitły kasztany, ale wszyscy i tak wiedzieli, że już jutro kwiatów nie będzie, że zostaną ścięte przez nocne przymrozki, zbite przez ulewę z gradobiciem lub zdmuchnięte przez jakieś pomniejsze tornado. Ze słońcem też było coś nie tak. Niby nie wykreślono tego wyrazu ze słownika, ale właściwie coraz rzadziej widywano to ciało niebieskie. Było niby jasno, w tym sensie, że nie było całkiem ciemno, ale czasem trzeba było palić światło przez cały dzień, zresztą żarówki energooszczędne też nie dawały go zbyt wiele. Odkąd skończył się zapas tradycyjnych żarówek, Nina miała wrażenie, że niczego już nie widzi dostatecznie jasno i wyraźnie. Czasem zdarzało się, zwłaszcza w górach, że nagle, przez jakieś niedopatrzenie, w szczelinie tego pułapu, który nazywano niebem, od którego to słowa język polski utworzył kiedyś przymiotnik „niebieski”, podczas gdy inne, rozsądniejsze języki wprowadziły tu rozróżnienie między „sky”, „heaven” i „blue”, ale mniejsza o lingwistykę, gdy rzecz ma raczej posmak metafizyczny — zdarzało się mianowicie, że z tej szczeliny nagle i nieoczekiwanie uderzał między oczy błysk, promień jasnego światła, niczym srebrna szpada lub stalowy sztylet. Jednak był to tylko ułamek sekundy, jak ulotne wspomnienie czegoś dawnego, po czym pułap tego czegoś, chmur, sztucznej mgły czy może jakiejś powłoki dymów i pyłów, cząstek gazów z wybuchających często w różnych stronach świata wulkanów, znów się zasklepiał.

Tak więc zima mijała, zbliżał się pierwszy kalendarzowy dzień wiosny. Na internetowych forach pojawiła się wiadomość o akcji „Rozbieramy się na wiosnę”. Pomysł rozebrania się liczącego kilkaset osób tłumu do naga i uwiecznienie tego momentu na fotografi i nie był rzeczą nową. Ciekawy natomiast był wybór miejsca na ten happening: Krakowskie Przedmieście przed pałacem prezydenckim, w niedzielę. Organizatorzy twierdzili, że dostali zgodę, i choć Nina nie do końca w to wierzyła, podobnie jak inni wybrała się na akcję z czystej ciekawości.

Przybyłym tłumem, którego liczebności nie potrafi ła ocenić, dyrygował Maksym. Nina wiedziała, że był w gronie organizatorów wydarzenia, co z pewnością zwiększało jego szansę na zostanie celebrytą. Stał na małej platformie wysoko podniesionego ramienia dźwigu, tłoczył się tam jeszcze fotograf ze swoim sprzętem. Kierowali tłumem według jakiegoś sobie tylko znanego planu, którego z poziomu kostki brukowej nie sposób było się domyślić.

— Osoby stojące na chodniku przy ministerstwie prosimy o trzymanie się białych linii dochodzących do ulicy, są dwie białe linie, proszę nie wykraczać poza nie! — wołał Maksym do mikrofonu. — To samo dotyczy białych linii na chodniku przed pałacem! Tych, którzy nie mieszczą się w obszarze między liniami, proszę, żeby stanęli na ulicy!

Musiał co chwila powtarzać te zalecenia, ponieważ ciągle dochodzili nowi ludzie, tłum gęstniał. Pojawiła się też policja, ale stała z boku, obserwując wydarzenie.

— Cieszę się, że jest nas tak dużo, zaraz będziemy robić zdjęcie. Proszę ustawić się twarzami do nas, przodem w stronę dźwigu instruował Maksym. — Zachowajcie taki dystans od siebie nawzajem, żeby móc się swobodnie położyć. Ubrania kładziemy tak, żeby na nich leżeć, w nocy trochę padało, a nie chcemy, żebyście się przeziębili. Dobrze, że wyszło słoneczko, pogoda nam sprzyja — plótł do mikrofonu.

Nina zdjęła kupioną w sklepie vintage marynarkę Armaniego. Było jej trochę żal, włożyła ją po raz pierwszy, kostka chodnika na Krakowskim Przedmieściu istotnie była nieco mokra i pewnie nie za czysta, ale w końcu marynarka też nie była nowa i nie kosztowała majątku. Obok Niny rozkładała swoją kurtkę grubawa kobieta koło czterdziestki, a z drugiej strony powoli opuszczał spodnie młody chłopak z rzadką bródką. Grubaska chichotała.

— Pozowałam już do sesji typu „zobacz się nago” i okazało się, że bez ubrania wyglądam lepiej niż w ubraniu… no, może nie tak jak ty — przyznała, patrząc na rozebraną już, szczupłą i długonogą Ninę — ale inaczej. Ważne, żeby różnić się pięknie, czyż nie?

— Cudownie wyglądacie, naprawdę wspaniale — ekscytował się Maksym. Z pozycji leżącej widać było kawałek pomalowanego na żółto ramienia dźwigu, platformę od spodu i wychylonego z niej fotografa. Celował obiektywem aparatu w leżący nagi tłum.

— Uwaga, nie ruszać się! Trzy… dwa… jeden…

W tym decydującym momencie Nina otuliła się marynarką. Właściwie nie otuliła się, to stało się jakby poza nią, może nawet wbrew niej. Miała poczucie, że marynarka sama wyskoczyła spod jej ciała i zasłoniła ją, to było najlepsze określenie, właśnie zasłoniła. Rozejrzała się wokół. Wszyscy zaczynali się już nerwowo ubierać, przy akompaniamencie podziękowań Maksyma za tak liczny udział w niecodziennym wydarzeniu oraz zapowiedzi, kiedy i gdzie będzie można obejrzeć fotografię. Grubaska szamotała się z dużych rozmiarów bielizną, każdy był zajęty tym, co go najbardziej interesowało, czyli własnym ciałem. Nina przepchnęła się przez idiotycznie teraz wyglądający tłum i pośpiesznie oddaliła, trzymając marynarkę za kark, jak kota, który nabroił i którego niesie się do domu, by tam go ukarać.

W domu wściekle rzuciła ją na oparcie fotela. Być może spodziewała się, że niczym rozzłoszczony kot stawi opór, ale wylądowała miękko, drapując się w eleganckie fałdy. Widać było, że jest z materiału w najlepszym gatunku. Nina zapragnęła znowu ją włożyć, poczuć to musujące ożywienie, które ją ogarniało, ilekroć w niej była. Jakieś dziwne, a zarazem przyjemne poczucie, jakby z głowy zdjęto jej betonową czapkę, której zresztą wcześniej wcale nie czuła. Albo raczej jakby napiła się szampana — tak pewnie czuli się po szampanie ci, którzy nie miewali migren.

Złapała marynarkę za połę i poczuła pod palcami coś twardego, może zostawiła monetę w kieszeni, ale nie, kieszeń była pusta. Mały twardy kształt znajdował się między kieszenią a dołem podszewki, jak gdyby moneta wpadła tam przez dziurę w kieszeni, tyle że kieszeń nie była dziurawa. Wiedziona niewytłumaczalną ciekawością Nina sięgnęła po nożyczki i rozpruła szew łączący podszewkę z materiałem. Coś, co tam utkwiło, wypadło i brzęknęło o podłogę.

To nie była moneta, Nina trzymała w ręce mały owalny medalik. Był chyba ze srebra i przedstawiał Matkę Bożą z lekko uniesionymi rękoma, w powłóczystej szacie. Wokół wytłoczony był z trudem dający się odczytać napis: O Maria, concepita senza peccato pregate per noi che ricorriamo a Voi. Na odwrocie medalika widniał krzyż wyrastający ze środka litery M, otoczony okręgiem z dwunastu małych gwiazdek. Przyjrzała się dokładniej marynarce od środka: kieszeń była zszyta fabrycznie, więc medalik nie wypadł z niej przez zaszytą później dziurę. Za to podszewka była zszyta z materiałem najwyraźniej ręcznie, chociaż ktoś bardzo się starał zrobić to w sposób niewidoczny.

Kto to mógł być i dlaczego to zrobił? Kto przedtem nosił tę marynarkę i czy wiedział o zaszytym w niej medaliku? I co w ogóle było z tą całą marynarką, bo że coś z nią jest nie tak, tego Nina doświadczyła na własnej, nomen omen nagiej skórze.

Jeszcze raz przyjrzała się medalikowi z pewnego rodzaju zabobonnym lękiem. Nie była wierząca, w jej domu od dawna nie było żadnych przedmiotów kultu. Wcześniej też nie, owszem, przystępowała do pierwszej komunii, ale dostała z tej okazji rower i zegarek.

Rozglądała się chwilę, szukając miejsca, gdzie mogłaby go schować, jakby miała w ręku jakiś zagrażający jej niebezpieczny przedmiot. W końcu wrzuciła go do szufladki w nadstawce biurka, gdzie leżały inne niepotrzebne rupiecie.

5.

Minęła niewielki placyk w połowie Chmielnej, na którym tańczono tango. Władze miasta popierały takie rozrywki dla ludu. Tańczono wszędzie, nawet w zimie, ta szalona moda opanowała wszystkie środowiska. Nie było osoby, która nie chodziłaby na jakiś kurs czy zajęcia w szkółce tańca. Flamenco, tango, taniec brzucha, walce, rumby i samby. Nina też uległa tej modzie, kupiła sobie specjalne buty do tanga i chodziła na placyki, gdzie tańczono na wyłożonych drewnianą kostką kręgach. Miejsca owe miały te plusy, że można było palić, niedopałki wyrzucało się wprost do studzienek kanalizacyjnych. W zimie wokół kręgów ustawiano specjalne lampy grzewcze, tak więc można było wejść na parkiet bez płaszcza czy kurtki i ruszać się w rytm muzyki, podczas gdy poza zasięgiem lamp i ogrzewania prószył romantycznie śnieg lub lało jak z cebra.

Teraz jednak umówiła się z Maksymem w innym miejscu, urządzonym w stylu lokali, gdzie spotykała się młodzież na przełomie stuleci: było tam pełno starych modeli laptopów, kawę pito w tekturowych kubkach i jedzono tradycyjne kanapki. Palono też papierosy elektroniczne stylizowane na giewonty, w miękkiej, gniotącej się papierowej paczce. Miejsce było oczywiście kultowe, co gwarantowało niejako jego sezonowość. Wtajemniczeni bywalcy, elita i lansiarze, znikali niepostrzeżenie, gdy tylko pojawiały się pierwsze patrole rozpoznawcze ludzi „spoza”, i wyłaniali się po pewnym czasie w jakimś innym kultowym miejscu.

Maksym się spóźniał. Mężczyźni zawsze się spóźniali, stali się lalusiami, trzeba było do nich dzwonić, podchodzić, zapraszać na randkę, proponować bycie parą. Wiedziała, że kiedyś było inaczej. Ale trudno się buntować, kiedy walczące latami o równouprawnienie kobiety wreszcie osiągnęły cel. Była kobietą realistycznie myślącą. Skoro trzeba o mężczyzn zabiegać, będzie zabiegać. Jeśli trzeba przejmować inicjatywę, przejmie ją. Nie przewidziała jednej rzeczy, która nastąpiła niejako automatycznie, wraz z likwidacją statusu osoby, o którą się zabiega. Utraciła mianowicie cechę, którą przedtem zazwyczaj posiadały kobiety, czyli cierpliwość. Utrata cierpliwości nachodziła ją nagle i niespodziewanie. Po prostu w pewnej chwili, zupełnie nie wiadomo dlaczego akurat w tej, a nie w innej, dlaczego po śniadaniu, a nie, dajmy na to, wieczorem w łóżku, dlaczego po wyjściu z kina albo w połowie spaceru, nagle odpadała, traciła jakiekolwiek zainteresowanie i dany facet, blondyn czy brunet, typ sportowy czy intelektualista, stawał się jej całkowicie obojętny. Nawet nie rozumiała, jak mogła w nim cokolwiek widzieć. Czasem nachodziło ją to w połowie rozmowy, po usłyszeniu jakiegoś pozornie neutralnego zdania w rodzaju „mogłabyś być trochę bardziej asertywna” lub zwykłego pytania „czy chciałabyś o tym porozmawiać?”. Bez względu na istotę sprawy wystarczyło samo pytanie, które uważała za aksamitny zamach na jej wolność, bo przecież gdyby chciała o tym czymś, cokolwiek to było, porozmawiać, to sama by zaczęła. A z kolei powiedzeniem „nie” dałaby do zrozumienia, że jednak jest coś, o czym nie chce mówić, a więc nie jest osobą otwartą. Odchodziła z tak błahych powodów, że sama do końca ich sobie nie uświadamiała. Po prostu porzucała ich z dnia na dzień, na zimno, nagle i bez słowa, bez żadnego wytłumaczenia. Rozpoznawała ten moment po nieodpartej chęci samotnego wyjazdu, to było jak ciachnięcie nożem, nawet to lubiła. Żeby uczynić to jeszcze bardziej definitywnym, wsiadała do swojego białego nissana i wyruszała w drogę, gdziekolwiek, w góry, nad morze, a jeśli miała mało czasu, to choćby do Kazimierza. Nissana kupiła okazyjnie, od znajomego. Podobało jej się, że jego nazwa zawierała wszystkie litery jej imienia i bardzo się z nim zżyła. Kiedy tak jechała, urywając się wszystkim i wszystkiemu, miała poczucie, że pędzi przed siebie jak pies, któremu udało się zerwać z łańcucha. Była wtedy naprawdę szczęśliwa.

Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że czeka już całe dziesięć mi-nut, w jej mózgu mignęło napisane wielkimi literami słowo DOŚĆ. I wtedy właśnie w drzwiach pojawił się Maksym.

Maksym swoje poglądy wywodził z prawa naturalnego, co zawsze z mocą podkreślał, a swój wygląd z mody obowiązującej celebrytę, czyli miał włosy nastroszone i na żel, ray-bany na czole, krótki zarost, szalik przewleczony sam przez siebie, koszulę w kolorze dopasowanym do szalika, dżinsy rurki, krótką skórzaną kurtkę i podniszczone firmowo buty. Zaatakował już od wejścia.

— Dlaczego to zrobiłaś?

— Co?

— Nie udawaj. Wywołaliśmy zdjęcie. Kilkaset osób, wszyscy leżą ładnie, jak ich Pan Bóg stworzył, i tylko w środku jedna osoba ubrana, a właściwie zakryta. Myślę sobie, co jest, do diabła, biorę lupę, żeby zobaczyć, co to za debil, a to, kurwa, ty!

— Nie wiem, co się stało. Nie chciałam tego. Może zmarzłam…

— Zmarzłaś? Grzało cholerne słońce, a ty zmarzłaś? Przecież to była dosłownie sekunda, a ty musiałaś przykryć się jakąś szmatą! Nina zaczynała robić się zła.

— Chyba oszalałeś, to marynarka od Armaniego! — Myślałaś, że ktoś dopatrzy się metki? W tej skali? Popatrz! — Maksym rzucił fotografię w rozmiarze A4 na kawiarniany stolik.

Przedstawiała malutkie, nagie, zlewające się ze sobą postacie, ułożone w kształt krzyża. Na pionową belkę składali się ludzie leżący wzdłuż ulicy, belkę poziomą krzyża stanowili ci, którzy leżeli na chodnikach, w obszarach zakreślonych przez białe linie po lewej i prawej stronie.

— Krzyż? Ułożyliście z nas krzyż? — Nina znów poczuła tę nieodpartą chęć natychmiastowego opuszczenia miejsca, gdzie się znajdowała, porzucenia rozmówcy, bez względu na to, kim był, definitywnie i bez perspektywy powrotu.

6.

Zazwyczaj wynajmowała pokój albo cały domek w jakiejś wybranej na chybił trafił miejscowości, nawet nie musiała być specjalnie ładna. Zaszywała się tam na kilka dni, czasem na kilka tygodni. Pewnego razu tak spodobał się jej stryszek w starym rybackim domu na Helu, że najczęściej jeździła właśnie tam. Nikomu ze znajomych nie powiedziała o tym stryszku. Umeblowała go nawet według swojego gustu. Gospodarz, Kaszub o imieniu Mateusz, nie miał nic przeciwko temu. Zaprzyjaźniła się z nim na swój sposób, to znaczy na jego chłodny i niedopuszczający żadnych poufałości sposób. Sprowadzało się to właściwie do krótkich wymian zdań na temat pogody, łowienia ryb, remontu kutra. Gospodarze zapraszali ją czasem na kawę, żona Mateusza piekła wspaniałe ciasto. Ukończyła kurs szycia i sama ubierała siebie i swoje dwie córki. W jej pokoju przy maszynie do szycia leżały rozliczne szablony i wykroje. Dostawała je pocztą, na zamówienie. Nadawcą była redakcja pewnej stacji telewizyjnej, której Nina nigdy nie oglądała, jednak jej gospodarze często włączali ten kanał. Składał się głównie z programów zawierających niepopularne treści patriotyczne i religijne, ale pewną nowością był program o modzie. Promował skromną, lecz ciekawą pod względem kroju i koloru, nieostentacyjną elegancję, daleką od gustu lansowanego w mającym dużą widownię programie komercyjnej stacji, zatytułowanym „Mam styl”. Ton nadawany w nim przez gwiazdy mediów, celebrytów, aktorki i prezenterki był natychmiast podchwytywany przez fryzjerki, panny sklepowe, bywalczynie i bywalców wszelkiego rodzaju dyskotek i pubów. Warszawa była wylęgarnią złego smaku. Bezguście i knajacki język panoszyły się w sposób bezczelny, dlatego elita Niny spotykała się w niewielkich kręgach, zacierając za sobą ślady i utrudniając pogoń. Prowincja trzymała się lepiej, Nina zauważyła to podczas swoich ucieczek. Spotykała tam coraz częściej osoby ubrane ze smakiem, czasem nawet elegancko.

Mateusz prezentował się świetnie w swoim roboczym stroju rybaka, ciemnym, nieprzemakalnym sztormiaku, wysokich, sięgających za kolana granatowych gumowych butach i granatowej rybackiej czapce z daszkiem. Po pracy przebierał się w ciemnozielony sweter z angielskiej wełny i skórzane miękkie mokasyny. Palił też fajkę.

Następnego dnia po przyjeździe padało. Przez okno swojego stryszku patrzyła na zatokę. Wiał silny wiatr i jedynym kolorowym akcentem w ponurym krajobrazie były przesuwające się w różnych kierunkach żagle. Wyglądały jak głębinowe ryby o fascynujących jaskrawych barwach, które wydostały się nagle ponad powierzchnię wody. Biało-szare mewy i brunatne kormorany kuliły się obrażone, przykucnięte na bujających się łódkach, wiatr rozwiewał i stroszył ich delikatne piórka. Pękaci mężczyźni w czarnych windsurfingowych piankach walczyli na trawiastym nasypie ze swoim sprzętem. Ich żony, które zazwyczaj siedziały na ławkach z dziećmi w wózkach, podziwiając wyczyny mężów, schowały się gdzieś przed deszczem. Tylko jedna, wyjątkowo widać zahukana, spacerowała z parą bliźniąt w podwójnym wózku. Po przezroczystej folii osłaniającej wózek spływały strużkami kapiące z pochmurnego stalowego nieba krople. W tym klimacie, pomyślała Nina, dzieci powinny mieć przed nosami cienką szerokoekranową plazmę, a na niej widoki słonecznych plaż z palmami i nieskazitelny błękit nieba. Zasnęła, kołysana gwizdem wiatru w okiennych szparach.

Wczesnym rankiem na plaży było pusto i pięknie. Spacerowała nad morzem i obserwowała, jak Mateusz kłusuje. Razem z sąsiadem rozciągał wzdłuż brzegu kilkunastometrowy sznur z przywiązanymi co pół metra krótszymi kawałkami, na ich końcach dyndały haczyki. Nie chcieli pogodzić się z tym, że Unia ograniczyła im możliwość połowów. Było im obojętne, że letnicy, do których zawsze czuli jeśli nie pogardę, to lekceważenie, żywią się w lipcu i sierpniu zamarzniętymi dorszami czy fl ądrami. Ale zmuszanie ich, rybaków, ludzi morza, do jedzenia mrożonych ryb uważali za obelgę. Ich przodkowie żywili siebie i swoje rodziny świeżymi rybami i rybacy nie widzieli powodu, żeby to zmieniać. Rozmawiali ze sobą w niezrozumiałym języku, jakby mówili szyfrem. Przyjeżdżając tu wczesną wiosną, poza sezonem, czuła się intruzem, kimś z całkowicie obcego im świata. Była chyba jedyną osobą, która w niedzielę nie szła do kościoła, gdzie córki gospodarza śpiewały w kościelnym chórze, a Mateusz, w swoim najlepszym garniturze, zbierał na tacę. A jednak było coś, co kierowało jej umysł ku sprawom religijnym. Myśl o tajemniczym medaliku, zostawionym w szufladzie biurka, i jego świadomym lub nieświadomym nosicielu, który wystawił marynarkę na sprzedaż, nie dawała jej spokoju. Zastanawiała się, czy wiedział, co kryje się w zakładce podszewki, ale przecież wyjąłby medalik przed zamianą marynarki na pieniądze, chyba że zapomniał, co też było możliwe.

Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, żeby po powrocie do Warszawy udać się do butiku vintage i spytać, kto wstawił tam kupioną przez nią marynarkę. Ten pomysł przyniósł jej ukojenie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki