Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Frenetyczna mozaika postaci i aktów mowy, które wchodzą w konfrontację z normami społeczeństwa koreańskiego, wyśmiewają jego tabu i sabotują sam język. W tym chaosmosie centralne miejsce zajmuje ciało, które boli, doznając represji, gniewu i solidarności z osobami marginalizowanymi, w tym chorymi psychicznie, żebrakami, biednymi i starszymi ludźmi oraz innymi grupami mniejszościowymi. Kim Yideum, która za Histerię otrzymała ważne nagrody w Korei i na świecie, przemawia w surowym emocjonalnym rejestrze, pełnym dysonansów, seksualnych insynuacji i chaotycznych obrazów. Jej język przeskakuje od tego, co przystępne, do tego, co idiosynkratyczne, a nawet groteskowe, jak podczas napadu histerii lub wściekłości. Każdy wiersz jest aktem mowy oporu. Niniejszy tom jest pierwszą publikacją książkową w języku polskim tej bezkompromisowej i innowacyjnej poetki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 65
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Gdyby chociaż przeprosiła
A to co? Nie zamawiałam tego. To danie jest droższe! O rany! Prosiłam o zwykły makaron z sosem fasolowym, a tu jakieś owoce morza? Proszę tu spojrzeć. Zamawiałam zwykły makaron z sosem. Ale mówiła pani „makaron z owocami morza”. Ożeż ty! I co? Mam wołać właściciela i domagać się zwykłego makaronu? A co, jeśli ochrzani tę kelnerkę? Pewnie poleci jej za ten makaron po pensji. Może nawet ją wywali?! Nie wiem, cholera! Gdyby chociaż przeprosiła, mogłabym wtedy spokojnie zjeść, co jest. A ta nawet nie podała marynowanej rzodkwi. Ach, gdyby chociaż przeprosiła, mogłabym wtedy powiedzieć, że wszystko gra. Aach, ja wiem, jak to jest, kiedy przepraszasz, a potem musisz wziąć na siebie całą winę. No tak, zostałam wtedy usunięta, wydalona, bo nie miałam ochoty walczyć. No tak. Nie to, że nie potrafię się postawić na jej miejscu. Może faktycznie źle to wymówiłam? Ja pieprzę, chyba zjem już ten makaron. Choć nie lubię ani słuchotek, ani posiekanych warzyw.
Aori zamiast aury
Złożywszy jabłka pod drzewem wiśni, staruszka przykuca.
Może drzemie, a może już umarła.
Między jej tyłkiem a ziemią, tuż nad ziemią
wąska przestrzeń, przemijająca
niczym smuga z okruchów liści.
Kupujesz, nie kupujesz, wszystko jedno.
Nie mam dokąd jechać.
Wsiadam do autobusu
nr 111 z przystanku przy pierwszej ulicy Hannae.
Jedyna linia.
Wsiadasz, nie wsiadasz, wszystko jedno.
Starym zwyczajem siadam z tyłu autobusu i opierając się o okno, spoglądam
z ukosa – takie mam hobby.
Jakoś wtedy w bezdech głębokiego snu –
Wysiadam w centrum Sinuiju.
W plastikowej siatce mam kostium kąpielowy i czekam na kogoś.
Machając ręką, podchodzi do mnie mężczyzna.
Skóra jego zamazanej twarzy rozpościera się, a słońce liże go koniuszkiem języka.
Jesteśmy zapewne bardzo zwyczajną parą.
Chodzimy na basen,
nieśmiało i niezręcznie przytulamy się.
Otwieram oczy.
Aura prysła.
W stronę kierowcy toczy się zielone
jabłko aori. Bezowocna to ucieczka.
Wracam do siebie niczym Desdemona, brzydka siostra Kopciuszka, Annabel Lee i wskrzeszona Baridegi.
Rzeczywistość jest pozbawionym snów wyjątkiem od reguły czasu.
To zapach suszonej papryki dobiegający z warsztatu korzennego, którego już nie ma.
Dziesięć dni krwi
Udajmy się na wyspę i złapmy świnię.
Złapmy ją przy studni.
Podzielmy ją i zjedzmy aż po tryskające z niej wnętrzności – mówiłeś.
Udajmy się po worek soli morskiej – mówiłeś.
A po śmierci przyjaciela kto złapie świnię? Kto rozdzieli wśród nas jej ciepłe nerki?
Podaj mi pęcherz wznoszący się wysoko w powietrze!
A ty, zajęty przekładami, analizami, zapomniałeś o spotkaniu, czyż nie?
Opowiedz mi,
jak było tamtego dnia.
Nawet Baekbom czy Yukdang nie wiedzą,
kto i jak postawił kropkę.
Powiedz, proszę. Naoczni świadkowie, nabrawszy wody w usta, starzeją się i umierają.
Ostatnio jestem dzieckiem.
Angielski mi się ciśnie na język? Nie walczę z tym.
Nie myśl, że deska do krojenia oprze się naporowi noża,
a popielniczka zniesie żar tlącego się papierosa.
Ten dzień jest alarmująco niezwyczajny.
Reaguję z wyostrzoną wrażliwością, wręcz mam ochotę ukraść coś, czego nie potrzebuję.
Spuszczam majtki i starannie zakładam podpaskę, a jednak
kiedy tak biegam wte i wewte, myślę, w sumie to po co?
Po tygodniu krwawienia odliczam dni za pomocą pigułek zwyczajem tak zwanych dzisiejszych młodych.
Nie mówisz o studni ani o targu. Nie wspominasz o tym, jak twoje rodzinne miasto zdusił stan wojenny.
Wiercę ci dziurę w brzuchu.
To dlatego, że stojąc dzisiaj obok płonącego komisariatu,
mam ochotę wyrwać sobie macicę i wykopać ją w powietrze.
Deadball
Nigdy nie byłam złą osobą.
Nie miałam nagłych odchyleń.
Czy szłam po łuku, czy krótką piłką,
czy też toczyłam się ociężale,
nigdy nie chciałam nikogo skrzywdzić.
Niczym zawodnik po kontuzji na ławce rezerwowych,
choć pod szwami kryją się rany,
na dany znak wracam do życia bez wahania.
Ujęta w koniuszki palców,
to znowu waląc kogoś prosto w trzewia,
jestem przedłużeniem twojego ciała.
Niepojęta jest głębia mojej szczerości.
Nie nazywaj mnie martwą piłką.
Pędzę z całych sił dokładnie w to miejsce,
gdzie całe twoje ciało skupia się w jednym punkcie kosmosu,
w chwili zderzenia.
Ponad ogrodzeniem,
tnąc gęste powietrze, mknę.
Spod bordowych szwów rozwijam skrzydła.
Zostawiam za sobą pękającą od wiwatów i lamentów murawę weekendu.
Zmierzam w samo serce czasu bez elektronicznych szyldów.
Niczym kamyk na piasku iskrzę spoza zmarszczek czasu.
Na straży
Górna warga, dolna warga.
To, co mówisz, ma sens.
Po co wróciłaś?
Pijemy soju i grillujemy małże,
których muszle nie otwierają się do samego końca.
Gdy podnoszę jednego i pałeczkami
wyważam muszlę, odkrywam,
że już jestem martwa. Pozostaje mi tylko przyjąć to ze spokojem.
Ty, który rozjaśniasz się, gdy robi się ciemno.
Ty, który budzisz się z chwilą, gdy wszystko pogrąża się w ciszy.
Ty, który trudy i ból witasz z otwartymi ramionami.
Jesteś zupełnie zwyczajny.
Pąki, gdy kwitną, nie zmieniają nagle zdania.
Liście nie jęczą i rosną na swoich miejscach za sprawą jakiejś tajemnicy.
My robimy z igły widły i udajemy niewiniątka – z pewnością jest w tym jakiś sens.
Pilnuję swojego krzesła, aby bardziej chorzy lub cierpiący niż ja nie mogli nawet podejść.
Niedobór jest kluczowy. Trzeba jak najszybciej pochować lub spalić zmarłych, aby nie mogli powrócić.
Reguluję przepływ ludzi, żeby dostęp mieli tylko ci mniej kompetentni niż ja.
Myślałam, że coś mogłoby się zmienić, gdybym wyjechała i wróciła.
Ale po co wróciłaś?
Wszystkie wspomnienia, wszystkie przeżycia obracają się w proch.
Nie chodzi o to, że starzejący się i schorowani emigranci nie mogą wrócić.
Po prostu nie wracają.
Zmarli też mogą powracać, ale tego nie robią.
Z ich talentem do bezużyteczności i nieradzenia sobie,
skrępowani i zawstydzeni, w obawie, że będą się narzucać, zmarli nie zapukają do twoich drzwi.
W ogrodzie dopełniono wszelkich formalności pożegnalnego przyjęcia.
Padło słowo „banicja”, ale to chyba lekka przesada.
Dar ciemności
Ciemność obdarowuje nas piosenką.
Fragmenty cieni są ostro zakończone.
Szpiczaste i podłużne kształty nieprzychylnie kładą się chwilowo twarzami do ziemi.
Im życzliwiej wieje wiatr, tym szybciej wypala się świeca.
Twój cień kłuje mnie w serce.
Wychudłość, która wkrótce zniknie.
Szliśmy wzdłuż pogrążonej w ciemnościach rzeki.
Ktoś zanucił stary szlagier.
Jakby wcale nie było ciemno.
Jakby nie było wcale późno.
Wszystkim nam zachciało się śpiewać.
Bo było ciemno.
I mimo że knot już pokrył się woskiem.
Gwóźdź
Czy tak mogłaby wyglądać chata wuja Toma? Znalazłam schronienie w domu mojego przyjaciela. Pod jasnym niebem, na wsi, w chacie z sośniny.
Zrobiłam wszystko, co mogłam, by w pełni wynagrodzić moim rodzicom to, że mnie wychowywali.
Przyjaciel mojego przyjaciela ma przyjaciela, który miał wujka. Mój przyjaciel zwiózł wszystkie sosnowe deski, jakie nagromadził ów wujek, po czym zbudował tę chatę. Tamten starszy pan pracował do upadłego, aż rzeczywiście padł martwy gdzieś w drodze. Wygląda na to, że zajmował się importem towarów i wszystkie pochodzące z transportu skrzynie zabierał do domu. Usuwał z nich gwoździe, a deski szlifował do czysta, układał według rozmiaru i składował w swoim magazynie. Nie miał zainteresowań, więc po pracy usuwał gwoździe. Także w dni wolne od pracy. I do późnej nocy. Tak słyszałam.
Gdzie się podziały wszystkie gwoździe, które wypełniały po brzegi dłonie i stopy tego pana? Nie ma kontaktu, to nie ma gwoździ. Tragedia spadła na niego jak grom z jasnego nieba w czasie podróży służbowej na Jeju. Zmarł, nie zrobiwszy użytku z ani jednej ze swoich desek.
W przesiąkniętej zapachem sosny chacie macam drewniane panele ostemplowane czerwonymi parasolkami. Deski są tak szorstkie jak nowe ubrania trzymane przez moją babcię w szafie, do której zajrzałam po jej śmierci. Dlaczego pozostawiła te ubrania nietknięte, a nosiła wciąż te same, stare i sfatygowane, aż do śmierci?
Zrobiłam wszystko, co mogłam. Moi rodzice znajdowali przyjemność w usuwaniu moich upartych gwoździ. Z zadowoleniem wynajdywali te duże, z pomocą których mogli przekuć mnie w coś innego. Dzięki mnie nie musieli zwracać uwagi na upływ czasu. Zrobiłam, co do mnie należało, i byłoby nierozsądnie oczekiwać ode mnie czegoś więcej.