Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od miłości do zdrady, od zdrady do nowego początku
Sara jest doktorantką na uczelni i żoną Tomasza, adwokata, który ma własną kancelarię. Oboje młodzi, ambitni, inteligentni – wydawałoby się, idealna para. A jednak kiedy Sara wraca z pogrzebu ukochanej ciotki, spotyka się z obojętnością i brakiem zrozumienia. Wkrótce potem na paradzie święta Trzech Króli poznaje Sergiusza, kolegę męża ze szkoły. Obu mężczyzn łączy nie tylko dawna przyjaźń, ale również niewyjaśnione wydarzenia z przeszłości.
Sergiusz jest reporterem wojennym, który właśnie wrócił z kolejnej zagranicznej wyprawy. Sara wynajmuje mu swoje, akurat wolne, mieszkanie. I chociaż sama tego nie chce, mężczyzna coraz częściej gości w jej myślach. W jej małżeństwie trudności narastają, Sara dopytuje o tragedię z przeszłości, Tomasz wydaje się mieć coraz więcej tajemnic.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 481
A piękna płeć — jak lekki puch…
Gdy jest mężowi wierną żona,
To każde jego zdanie, gest,
Niepodważalnym prawem jest.
Lecz zważaj, mężu, bowiem ona
Wnet zakochaną może być.
Szatan z miłości lubi drwić.
Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin
tłum. Andrzej Lewandowski
„Boisz się jutra, a nie zdajesz sobie sprawy, że wczoraj może być równie niebezpieczne”.
Sara wsunęła do kieszeni płaszcza karteczkę z wróżbą i natychmiast o niej zapomniała. Ciastko było przepyszne, toteż natychmiast odnalazła wzrokiem hostessę z całym koszykiem andrzejkowych ciasteczek i… stchórzyła. Nie poszła po kolejne, tylko odwróciła się w stronę dawnego saloniku, urządzonego z pieczołowitością przez pracowników Muzeum Toruńskiego Piernika, a ukazującego realia życia co najmniej sprzed półwieku albo dawniejsze. Znalazła się tu przez przypadek. No, może niezupełnie, po prostu miała ochotę przyjść na wernisaż nowej wystawy, powiązany z poczęstunkiem i zwiedzaniem muzeum, o czym przeczytała w toruńskich „Nowościach”, więc przyszła.
Spodobały jej się wąskie kręte schody i kuchnia ze ściereczką, na której wyszyte motto głosiło: „Jak żona gotuje, to mężowi smakuje”. Sara nawet się nie zastanawiała, dlaczego nie odwrotnie. Mina przedstawionej pod napisem kobiety wyglądała na zadowoloną. Kobiety to dziwne stworzenia, może niektóre faktycznie lubią gotować. Sara nie lubiła, ale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby mieć wytwórnię ciastek i patrzeć w nieskończoność, jak z maszyny podobnej do tej dostrzeżonej w podziemnej sali wystawowej wychodzą dziesiątki, a nawet setki tych smakołyków. Posiedziała chwilę w zadumie, a potem wróciła na parter, wzięła sobie kilka pierników norymberskich ze stołu przygotowanego dla gości i wyszła na ciemną, ale gwarną jak zwykle ulicę Szeroką. Toruń niezmiennie ją zachwycał, chociaż mieszkała w nim już osiem lat.
Sara nie była znudzoną młodą mężatką, która z braku dzieci i typowych dla matek zajęć chodziła na różne wernisaże, zajęcia i spotkania. Po prostu je lubiła. Miała na to czas oraz dość energii i entuzjazmu, żeby korzystać z okazji, jakie podsuwało jej życie. Poza tym była zupełnie zwyczajną osobą, która codziennie chodziła do pracy, oprócz czwartków, bo te miała wolne. Jakiś czas temu zapisała się jeszcze na zajęcia z ceramiki i uczęszczała na nie w każdą sobotę.
Pierwszego grudnia powietrze w surowej, pozbawionej ozdób pracowni było nieogrzane. Ręce Sary zgrabiały z zimna, a z ust wydobywał się obłoczek pary. Korzystała z uprzejmości prowadzącego katedrę rzeźby na Wydziale Sztuk Pięknych i lepiła z gliny wazony.
W tej chwili nadawała ostateczny kształt niedużemu i całkiem zgrabnemu wazonowi, o grubych ściankach i słusznej wadze. Wybrała kolor złoto-turkusowy, bo taki jej właśnie pasował, i nie myślała o tym, do kogo ten wazon trafi.
*
W wieczór sylwestrowy dwa tysiące szesnastego roku jak zwykle dawno już zapadł zmrok, choć dochodziła zaledwie siedemnasta. Sara minęła drogowskaz, który ją informował, że do Torunia pozostało jeszcze ponad sto kilometrów. Za sobą zostawiła prawie pięćset. Radio Wawa pobrzmiewało całkiem głośno, skutecznie odganiając zmęczenie i kiepski nastrój. Głos Kory z nieśmiertelnym „nie poganiaj mnie, bo tracę oddech, nie poganiaj mnie, bo gubię rytm” rozpraszał mroczne myśli.
Na sylwestrową zabawę umówili się ze znajomymi już dawno temu, więc postanowiła niczego nie zmieniać. Pogrzeb w rodzinie zawsze zdarza się nagle… zdarzył się w sylwestra. Nie mogła nie odprowadzić Anny w ostatnią drogę, lecz jednocześnie czuła jej chichot na karku. Bo Anna była przewrotna, na wskroś nowoczesna i całkowicie niezależna. Nawet umrzeć mogła, kiedy chciała. I dać się pochować w sylwestra. Jednak na pewno życzyłaby sobie, żeby Sara dobrze się bawiła przez resztę nocy, na złość żałobie i smutkowi. Bo Anna była inspiracją i natchnieniem Sary. Tylko że Sara zamiast pisać powieści, jak Anna, najpierw studiowała polonistykę, a teraz pisała doktorat i pracowała na uniwersytecie. Umiała uczyć o tym, co napisali inni. Sama w życiu nie napisała nawet jednej strony pamiętnika. Nigdy nic osobistego ani fikcyjnego, tylko wypracowania, a potem artykuły naukowe.
Nagle łzy zakręciły jej się w oczach i w ostatnim momencie zahamowała na czerwonym świetle. Nie byłoby tragedii, gdyby jej się nie udało, bo nikt nie przechodził akurat przez ulicę. Sara przejeżdżała właśnie przez jakąś małą mieścinę, w której nigdy nic się nie dzieje i pewnie dlatego zwykle świetnie się nadaje na tło powieści. Jakby na przekór naturze.
Ruszyła powoli. Tysiąc dwieście kilometrów z kawałkiem w dwa dni. Bywali gorsi od niej w tym sporcie, co nie znaczy, że nie czuła zmęczenia.
*
Krótko po dziewiętnastej wjechała do podziemnego garażu, zaparkowała, a potem wsiadła do windy, która zawiozła ją na ósme piętro apartamentowca. W windzie Sara oparta o ścianę zamknęła oczy i nie myślała o niczym. Już dawno się tego nauczyła. Wszelkie emocje najlepiej zamknąć wewnątrz siebie.
Ciche szczęknięcie oznaczało, że winda dotarła do celu. Sara pchnęła drzwi i stanęła na klatce schodowej gotowa na niespodziankę, bo jej mąż niezmiennie ją zaskakiwał. Tym razem też mu się udało.
— Cześć, jestem. — Uśmiechnęła się i zamknęła drzwi eleganckiego mieszkania, które zajmowali od trzech lat, czyli od dnia ślubu.
Tomek, najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego spotkała w życiu, wyszedł z pokoju w piżamie, z mocno potarganymi ciemnymi włosami i zaspanym wzrokiem.
— Nareszcie.
Serce zabiło jej mocniej, ale starała się powściągnąć narastającą w niej złość. Zsunęła buty, zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku.
— Wejdę najpierw pod prysznic. Za godzinę będę gotowa.
— Dokąd? — W jego spojrzeniu było sporo ironii, której wcześniej nie zauważyła. Zapewne coś wymyślił, zmieniając ich plany. Robił to bardzo często, jakby testował granice jej wytrzymałości, ale Sara nie dała się wciągnąć w jego gierkę. Spojrzała na opartego o framugę drzwi mężczyznę, z ledwo trzymającymi się na biodrach spodniami od piżamy, i ponownie się uśmiechnęła.
— Idziemy na sylwestra. Za chwilę będę gotowa.
— Jestem chory.
— Rozumiem. — Minęła go i weszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę. Z nerwów spociły jej się dłonie. To był stały numer jej męża, ale nie zdążyła jeszcze odkryć, dlaczego tak się zachowywał. Czasami przypuszczała, że był zazdrosny. Nie o mężczyzn, bo tych Sara trzymała na dystans, ale o każdy przejaw jej życia, który nie był związany bezpośrednio z nim. Zupełnie jakby chciał mieć ją zawsze na oku i nie dopuszczać do tego, by stała się zbyt niezależna. Dopiero jednak wróciła z pogrzebu, a o to nie mógł być zazdrosny. Stała do niego tyłem, wyjmując kubek z szafki. — Też się napijesz herbaty?
— Bardzo chętnie — odburknął i wrócił do sypialni.
Nie poszła za nim, tylko usiadła w kuchni i spokojnie wypiła herbatę, zupełnie nie przejmując się tym, że ta przeznaczona dla niego stygnie. Była zmęczona. Mogła zostać u rodziców, spędzić ten czas z nimi, powspominać Annę, uporządkować jej rzeczy. Jako pracownik uniwersytetu miała wolne do szóstego stycznia. Postanowiła jednak wrócić, co kosztowało ją sporo wysiłku, przejechała szmat drogi, żeby pójść z mężem na zaplanowanego wcześniej sylwestra. Czasami nie umiała zrozumieć samej siebie.
Sara zasnęła na fotelu w salonie, patrząc z ósmego piętra na oświetlone ulice i pokaz fajerwerków spadających na miasto, które tej nocy nie spało. Śniła jej się Anna, wyciągała ręce i śmiała się jak dawniej, odsuwając z ramienia opadające ciemne włosy. Pusty kieliszek po winie wylądował na dywanie, a sylwestrowa sukienka wciąż wisiała w szafie.
Dzwonek telefonu rozsadzał jej głowę. Sara spojrzała na wyświetlacz. Matka.
— Dojechałam — powiedziała od razu po odebraniu połączenia.
— Wszystko dobrze? Jak się bawiliście?
— Wcale, bo Tomek się rozchorował.
— Naprawdę? A co mu jest? Może to grypa?
— Może. Zadzwonię później, dobrze?
Wstała z fotela i powlokła się do sypialni. Tomek nie spał, siedział z laptopem na kolanach i przeglądał portale. Przyglądała mu się przez moment, zanim podniósł głowę i się do niej uśmiechnął jak gdyby nigdy nic. Jakoś nie wyglądał na chorego.
— Przyszłam się położyć. Boli mnie głowa.
Wsunęła się pod kołdrę obok męża i niemal od razu zasnęła, czując, jak jej świadomość osuwa się w przepaść. Spadała. Potem wylądowała w ciemnej miękkiej przestrzeni i wreszcie było jej wygodnie. Wiedziała, że śpi. Kontrolowała tę ciemność, ale tylko przez jakiś czas, potem zapadła w niebyt. Spała jak kamień.
— Która godzina? — Uniosła się na łokciach. Tomek siedział tak samo jak przedtem, oparty o poduszki, z komputerem na kolanach.
— Osiemnasta. Wypadałoby zrobić coś do jedzenia, w końcu to Nowy Rok i powinno się go obchodzić uroczyście.
— Zrobiłeś zakupy?
— Ile jeszcze czasu potrzebujesz, by zrozumieć, że robienie zakupów nie należy do mężczyzny?
Zamknęła oczy. Ten ton już dawno przestał ją bawić, ale Tomek uparcie się nim posługiwał. Wciąż jeszcze się śmiała, kiedy tłumaczył, jakie są jej obowiązki domowe, ale to było coraz mniej zabawne i zdarzało jej się zastanawiać, jakim cudem wplątała się w tę kabałę. Pojechała na pogrzeb i każdy normalny facet pomyślałby o zrobieniu zakupów. Najwyraźniej każdy poza jej mężem.
— Chyba mam gorączkę.
Nie odpowiedział. Sara usiadła na łóżku i natychmiast pożałowała tak gwałtownego ruchu, bo nagle wszystko wokół niej zawirowało. Opadła z powrotem.
— Nie wstanę — powiedziała. — Naprawdę nie mam siły.
— Trzeba było nie latać nie wiadomo gdzie.
Miała ochotę się roześmiać. Tylko on mógł tak skwitować jej wyjazd na pogrzeb bliskiej osoby, jaką była dla niej siostra jej ojca. Mignął jej przed oczami obraz Anny, kobiety, która świadomie wybrała życie bez męża, chociaż kręciło się wokół niej wielu mężczyzn, którzy chętnie powiedliby ją do ołtarza. Anny, która wyjątkowo ponuro przyjęła wiadomość, że Sara zamierza wyjść za mąż za Tomka, świetnie zapowiadającego się adwokata.
Rozchorowała się. Leżała kompletnie bez siły. Nie miała ochoty jeść ani pić. Gardło jej wyschło i potwornie bolało. Nie mogła nawet przełknąć śliny. Niewiele zapamiętała z tego dnia i z kolejnego. Jak przez mgłę przypominała sobie wściekłą minę Tomka, kiedy zakładał krawat. Musiał być już drugi stycznia, skoro szedł do pracy. Poczuła ulgę, gdy trzasnęły drzwi. Potem znowu zasnęła.
*
— Weź się w garść, od czterech dni właściwie tylko śpisz.
— Mówiłeś coś? — Sara otworzyła oczy i rozejrzała się po zakurzonych kątach sypialni. Przytłumione światło zimowego nieba wpadało przez okno. — Która godzina?
— Dochodzi czternasta. Znowu nie ma obiadu.
— Przecież nie mam siły, nie widzisz? Zamów pizzę diabolo, dobrze?
— Cholera! Nic ci się nie chce. Ile dni mogę żyć na pizzy?
— Proszę. Mam ochotę. I jeszcze butelkę coli.
— No dobrze. — Tomek zmiękł i popatrzył na nią nieco łaskawszym okiem. — Chyba trochę lepiej się czujesz, co? Może zrobisz sobie jakieś badania?
— Myślałeś, że jestem zdrowa i tak sobie leżę dla fantazji? — Odwróciła się na bok i przymknęła oczy. Rzeczywiście było trochę lepiej. I Tomek był w lepszym humorze. Wolała go w tej wersji, a on zapewne wolał, kiedy była w dobrej formie.
Ubierał się. Miał ładne, sprężyste ciało. Patrzenie na męża zawsze sprawiało Sarze przyjemność. Jego dotyk również, ale skąpił jej go ostatnio. Czasami miała wrażenie, że się nią znudził. Wyszedł z pokoju, słyszała, jak zamawia pizzę. Sięgnęła po telefon i ze zdziwieniem spojrzała na datę: piąty stycznia. Wykaz nieodebranych połączeń był bardzo długi. Musiała nieświadomie wyciszyć dźwięk. Straciła sporo czasu, który przeznaczyła na odpoczynek. Za dwa dni powinna wrócić do pracy.
— Pizza, jaśnie pani.
— Dzięki. — Oczy jej zajaśniały na widok przypieczonych pomidorów, ostrej papryczki i butelki coli. Tomek nie pił takich rzeczy, więc cała przyjemność wlewania w siebie kofeiny z dużą ilością cukru jej przypadła w udziale. Życie bywało bardzo przyjemne.
Parada Trzech Króli miała się zacząć jak zwykle na placu Rapackiego. Tłum zbierał się powoli i narastał od godziny. Najwyraźniej szarość zimowego popołudnia nie odebrała mieszkańcom energii i chęci do życia, bo wyglądali na radosnych. Wszędzie był gwar i panowało podniecenie. Pokazywano sobie staroświeckie limuzyny, w których mieli jechać Trzej Królowie, dzieci podskakiwały i pokrzykiwały radośnie.
Sara zbliżała się powoli do formującego się orszaku. Zatrzymała się na wysokości kościoła Świętego Ducha i się zawahała. Wciąż nie czuła się zbyt dobrze. Poza tym żałowała, że nie ma przy niej Tomka. Po czterech latach małżeństwa powinna już wiedzieć, że choć ona chodzi z nim na wszystkie ważne imprezy, on odmawia jej pójścia nawet na paradę Trzech Króli czy wystawę w Muzeum Piernika. Dla niego to były głupoty, na które szkoda czasu.
Sara stanęła na schodach kościoła i wspięła się na palce. Widziała stąd szykujących się do parady królów w staroświeckim samochodzie i towarzyszących im przebierańców. Kilku z nich siedziało na koniach, które niecierpliwie przebierały nogami. Z tyłu za barwnym korowodem ustawiła się orkiestra w mundurach, dalej harcerze i ochrona w odblaskowych kamizelkach.
— Cześć.
Spojrzała w dół zdziwiona radosnym głosem Karoliny, koleżanki Tomka z licealnej klasy, z którą nadal utrzymywał kontakt. Właściwie widywali się dość często. Karolina była dentystką i umiała o siebie zadbać — wyglądała olśniewająco. Burza jasnych kręconych włosów, świetlista cera i perfekcyjnie umalowane oczy.
— Gdzie Tomek?
— Został w domu. Ma coś ważnego do dokończenia. — Sara zeszła na dół i objęła koleżankę, choć zwykle nie witała się w ten sposób.
— W takim razie pójdziesz z nami, będzie weselej niż samemu. Poznaj Sergiusza, Sergiusz, to jest żona Tomka.
Znalazła się nagle na wprost wysokiego mężczyzny o jasnych włosach. Miał przenikliwe niebieskie oczy i niewielki zarost, podkreślający jego szczupłą twarz i ostre rysy. Sara wyciągnęła dłoń w stronę mężczyzny w kurtce w kolorze khaki.
— Sara May, miło mi.
— Sergiusz Wysocki. — Jego uścisk był w sam raz, nie za mocny i nie za słaby. Spodobał jej się. Ucieszyła się, że Karolina spotyka się z porządnym człowiekiem, bo jej były partner pozostawiał wiele do życzenia.
— Sergiusz jest naszym, to znaczy Tomka i moim, kolegą z liceum. Przyjaźniliśmy się przez całą szkołę.
— Rozumiem. — W takim razie to nie jest nowy chłopak Karoliny, chociaż… dawna przyjaźń może zmienić się w głębsze uczucie. Zerknęła dyskretnie na nowo poznanego mężczyznę. Był przystojny i wyglądał na człowieka, który potrafi przetrwać w najgorszych warunkach. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się. Speszyła się jak nastolatka.
— Mam wrażenie, że już cię kiedyś widziałam — powiedziała po kilku sekundach wahania.
— Może na okładkach książek.
Zaniemówiła. Działał na nią deprymująco.
— Jesteś aż tak znany? — spytała ostrożnie i nie bez odrobiny złośliwości. W życiu nie słyszała o takim autorze, a przecież zajmowała się literaturą.
— Zależy, jak na to spojrzeć. Dotychczas udało mi się napisać i wydać dwie książki.
— Imponujące. O jakiej tematyce?
— Sergiusz pisze o regionach ogarniętych wojną, o przewrotach politycznych — wtrąciła się Karolina.
Orszak ruszył chwilę wcześniej, więc do niego dołączyli i wmieszali się w tłum, a rozmowa stała się niemożliwa, bo tuż przed sobą mieli orkiestrę. Pozostało im iść przed siebie i cieszyć się muzyką i gwarem wokół. Ludzie przytupywali w rytm marsza, sypali konfetti. Na paradę przyszło mnóstwo dzieci, mniejszych i większych. Prawie wszystkie miały na głowach papierowe korony, a na twarzy radosne uśmiechy.
Karolina maszerowała obok Sary, radośnie wybijając rytm i podrygując. Jej jaśniejąca twarz wyglądała świeżo i ładnie, a przekrzywiona korona, którą wyjęła z torebki, wesoło podskakiwała razem z właścicielką. Czasem coś mówiła, pochylając się nad Sarą i obejmując ją ramieniem, ale Sara nie słyszała z tego ani słowa. Momentami orszak się zatrzymywał, żeby królowie mogli się pokłonić publiczności. Sara myślała o tym, ile ten wielobarwny tłum mógł skrywać tajemnic.
I nagle poczuli zapach pączków. Sara odwróciła się gwałtownie, zmarszczyła lekko brwi, a potem z uśmiechem zaczęła sobie torować drogę przez tłum. Trzeba było dojść do Nowego Rynku i koniecznie kupić pączki, inaczej Święto Trzech Króli nie będzie się liczyć. Był środek zimy, szósty stycznia, a ludzie wędrowali główną ulicą miasta, bawiąc się w najlepsze. Sara miała ochotę klaskać w dłonie i tańczyć. To nic, że zapadał zmrok, wkrótce przecież wróci do domu.
Pochód powoli się kończył. Jeszcze raz wszyscy się zatrzymali. Wojskowa orkiestra maszerowała w miejscu w rytm wygrywanej muzyki. Królowie się kłaniali, wychylając się z zabytkowego auta, konni odjechali na bok. Tłum falował. Radość i śmiech mieszały się z płatkami śniegu, które leniwie spadały z nieba, topiąc się od razu pod stopami.
Z Nowego Rynku królowie pojechali w prawo, a reszta tłumu popłynęła w stronę sceny, z której dobiegały dźwięki hiszpańskiej kolędy, a zaraz potem rozległ się głos prezydenta miasta, który ogłosił, że Toruń pięknieje w oczach, bo nie tylko zmienił się Dworzec Główny, ale pojawiło się też wiele innych inwestycji, które wpłyną na wizerunek miasta.
Stanęli we troje wśród ludzi przytupujących z zimna, żeby jeszcze trochę posłuchać przemowy prezydenta. Ten jednak, przyzwyczajony do publicznych wystąpień, z właściwym sobie umiarem mówił tylko tyle, by nie zanudzić słuchaczy.
— No i koniec. Teraz kawa i pączki. — Sara obróciła się w stronę Karoliny. Zrobiła to jednak za szybko i po chwili zobaczyła tylko kolor swojego płaszcza i brukowe kamienie.
— Sara? — Głos Karoliny też był zdziwiony.
Sergiusz patrzył akurat w przeciwną stronę. Miał aparat wycelowany w tłum stojący pod stajenką, kiedy usłyszał Karolinę. Gdy odwrócił wzrok, Sara osuwała się na ziemię.
— Posadź ją na schodach! — rzucił rozkazująco. To jedyna rzecz, jaka przyszła mu do głowy, ponieważ stali tuż obok spichlerza. Nie znosił mdlejących kobiet. Ludzie odsunęli się od nich, patrząc podejrzliwie.
Sara czuła, że się osuwa, ale nie była w stanie zapanować nad słabością. Karolina trzymała ją mocno, póki nie oparła się o ceglany mur. Zamknęła oczy, wolała nie widzieć politowania w oczach tego człowieka, nie lubił jej, czuła to. Chciała wstać, ale nie mogła. Najchętniej położyłaby się na kamiennych płytach i zapadła w nicość.
— Idź do sklepu po colę. Ma dużo cukru, powinna jej pomóc.
Męski głos był stanowczy i bardzo odległy. Sara siedziała oparta o mur i zastanawiała się, jak dotrze do domu. Chciała zadzwonić do Tomka, ale nie miała nawet siły, by sięgnąć po komórkę.
Cola była ciepła i lepka. Ktoś coś mówił, nie odróżniała głosów, tylko te dziecięce, śpiewające pieśni gdzieś w oddali. Nie miała pojęcia, ile to trwało. Powieki były zbyt ciężkie, żeby je unieść. Nagle poczuła się dziwnie lekko i zorientowała się, że ktoś ją podniósł, a głowa opadła jej bezwładnie. Próbowała wrócić do rzeczywistości i chyba jej się udało, bo uniosła lekko głowę, nie chcąc być takim ciężarem. Otworzyła oczy. Nie patrzył na nią. Delikatnie posadził ją na tylnym siedzeniu samochodu i wtedy ich oczy się spotkały. Jego uśmiech był ironiczny, ale w oczach zobaczyła ulgę.
— Połóż się — powiedział cicho.
Było jej słabo, więc posłuchała. Otworzył drzwi z drugiej strony i pod głowę wsunął jej swoją zwiniętą kurtkę. Zasnęła, kiedy ruszyli.
Obudził ją zapach pączków i śpiewny głos Karoliny. Jeszcze nie rozróżniała słów, ale wiedziała już, że wszystko znów staje się normalne.
— Nie tak gwałtownie — usłyszała. Speszyła się, rozpoznając męski głos. Przez moment się zastanawiała, czy nie udać nieprzytomnej, bo zwyczajnie wstydziła się swojej słabości. Jeszcze wczoraj leżała w łóżku, ale czuła się dość dobrze. Wydawało się, że przeziębienie minęło, najwyraźniej jednak wciąż była osłabiona.
Usiadła oparta na dłoniach o miękkie siedzenie i opuściła nogi na podłogę.
— Przepraszam — powiedziała.
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała Karolina. — Każdemu może się zdarzyć, chociaż chyba nie mnie — dodała z żalem, który rozbawił Sarę. — Mam wygląd chłopki i taką samą wrażliwość, niestety.
Fakt, Karolina miała mocną budowę ciała, ale była niezwykle zgrabna i pociągająca. Sara zagryzła wargę, żeby się nie roześmiać, i wtedy poczuła na sobie uważne spojrzenie ze wstecznego lusterka. Sergiusz milczał całą drogę, prowadząc samochód niezbyt spiesznie. Sara poszła do miasta pieszo, bo miała blisko, i gdyby nie Karolina i jej znajomy, trudno byłoby jej samej wrócić. Chciała coś powiedzieć, ale nic mądrego nie przychodziło jej do głowy. Odsunęła z twarzy zabłąkany kosmyk włosów i spojrzała przez okno. Stali przed apartamentowcem, w którym mieszkała z Tomkiem.
— Wejdziecie, prawda? — spytała.
Sergiusz wysiadł, otworzył jej drzwi i sięgnął po swoją kurtkę. Zdziwiona Sara zauważyła, że wyciągnął do niej dłoń, by pomóc jej wysiąść.
— Dziękuję. Kupiliście pączki? — Jej wzrok powędrował w stronę kartonu z logo Starej Pączkarni, a potem na twarz uśmiechniętej Karoliny. — Ależ mi wstyd — dodała i rozejrzała się, żeby przejść przez jezdnię.
— Uważaj! — usłyszała.
„Na co?” — zastanowiła się, omijając błotną breję. Wyszła na ulicę, zmuszając tym samym jadący z naprzeciwka samochód do zatrzymania się. Karolina złapała pod ramię Sergiusza i również przeszli przed zaskoczonym kierowcą.
— Królowa lodu ujawniła swój talent — szepnęła do niego konspiracyjnie. — Nie wiem, jak to robi, ale zawsze jej się udaje.
Sergiusz uniósł brwi z zaciekawieniem. Jemu Sara nie wydawała się wyniosła, raczej zagubiona. Peszyła się, kiedy na nią patrzył.
Weszli do klatki schodowej. Winda czekała na parterze. Sergiusz otworzył drzwi i wpuścił je jako pierwsze. Duże lustro odbijało ich sylwetki, gdy winda jechała bezgłośnie na ósme piętro. Tomek otworzył drzwi. Patrzył tylko na nią, jakby tylko ją widział. Może nawet tak właśnie było.
— Dzwoniłem kilka razy… — powiedział ostro, zanim dostrzegł, że Sara nie jest sama. — O kurczę, tego się nie spodziewałem. Wejdźcie. — Nagle stał się bardzo uprzejmy, otworzył szerzej drzwi, żeby ich wpuścić, a potem pomógł Karolinie zdjąć płaszcz. Powiesił go i powiedział:
— Wstawię wodę, rozgośćcie się.
Karolina i Sergiusz weszli do salonu, a on z Sarą do kuchni. Sara miała teraz w rękach wielkie pudło z pączkami, które położyła na stole, żeby sięgnąć po talerz. Tomek wyszedł.
Jej nadzieja, że nikt nie powie Tomkowi, iż zemdlała, rozwiała się jak dym, gdy tylko usłyszała głos Karoliny. Sergiusz milczał, co zapisała mu na plus. Nie lubiła rozgadanych mężczyzn. Tomek wszedł do kuchni, gdy miała już na tacy filiżanki z kawą.
— Tyle razy ci mówiłem, że zamiast wciąż gdzieś chodzić, powinnaś siedzieć w domu. Potrzebne ci to było?
Nic nie powiedziała. Ujęła oburącz tacę i weszła do salonu z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie czuła się wcale tak świetnie, ale uznała, że lepiej trochę poudawać. Potem z przyjemnością opadła na fotel, walcząc z sennością. Siły wystarczyło jej na wejście do mieszkania, ułożenie pączków i zaparzenie kawy; teraz poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Nie włączała się do rozmowy, popijając kawę, na którą kompletnie nie miała ochoty.
Dowiedziała się, że Sergiusz jest dziennikarzem, a właściwie korespondentem wojennym, i niedawno wrócił z Iraku. Miał w planach napisanie kolejnej książki. Śmiali się głośno we troje, jakby wrócili do dawnych szkolnych czasów. Musieli nie widzieć Sergiusza od wielu lat, może nawet od matury, chociaż tego tematu akurat nie poruszali. Sara, wtulona w fotel, wolała słuchać.
Wypili kawę, zjedli pączki i zamówili chińszczyznę z Lotosu. Wieczór się rozkręcał. Karolina i Tomek poszli do kuchni po czyste naczynia. Sergiusz wstał i wymknął się na chwilę na balkon. Obserwowała go. Nie włożył kurtki. W samym golfie, z ręką w kieszeni, wciągał papierosowy dym, patrząc z góry na miasto. Postanowiła do niego dołączyć. Podała mu popielniczkę schowaną pod ławką i stanęła obok, tuż przy barierce.
— Ładny widok, prawda? — zagadnęła.
— Nie tak ładny jak ty — odpowiedział i nie zabrzmiało to jak komplement, tylko stwierdzenie faktu. Zaciągnął się i wypuścił z ust dym. — Przeziębisz się.
Wzruszyła ramionami i odchyliła głowę, trzymając się oburącz barierki balkonu. Wiatr owiewał jej twarz. Czuła chłód każdą cząstką swego ciała. Zgasił niedopałek w popielniczce.
— Chodźmy do środka. — Pociągnął ją za łokieć.
— Wolałabym jeszcze chwilę tu zostać — odpowiedziała, patrząc mu w oczy.
Bez słowa zniknął we wnętrzu mieszkania, a Sara oddychała głęboko, jakby potrzebowała dużej ilości świeżego powietrza. Chłód przenikał ją do szpiku kości, ale chciała, żeby tak było. Czasami lubiła zimno. Wiedziała, że zaraz wejdzie z powrotem do domu, otuli się ciepłym swetrem i wtedy poczuje, jak jej ciało się rozgrzewa.
Zdziwiła się, gdy poczuła na ramionach swój płaszcz.
— Dziękuję. — Nie odwróciła się, żeby zobaczyć, kto go przyniósł. Dobrze wiedziała, że Karolina i Tomek są zajęci sobą. Miała wrażenie, że nie widzą niczego poza sobą, i wcale nie było jej z tego powodu przykro. Sergiusz stanął obok niej. On też miał na sobie kurtkę. Powoli zaczynał padać śnieg. Mokre płatki roztapiały się na włosach, bo wiatr znosił je w ich stronę.
— Tomek mówił, że ostatnio chorowałaś.
— I co z tego? Przecież mogę robić, co chcę — odpowiedziała rozdrażniona i od razu pożałowała, bo zabrzmiało dziecinnie i głupio.
— Bo jesteś dorosła? — Zapalił kolejnego papierosa i się zaciągnął. Zaczynała go bawić ta dziwna konwersacja.
— Bo jestem sobą. Mam na imię Sara i moje życie należy tylko do mnie, czyż nie? — Mrugnęła okiem, próbując obrócić swoje słowa w żart.
— Wariatka. — Odwrócił się od niej, ale i tak zdążyła zobaczyć uśmiech, który wywołała. Sergiusz zgasił papierosa. Spojrzał w stronę pokoju, ale nikogo w nim nie było. Pewnie Tomek z Karoliną wciąż byli w kuchni.
— Jak tam jest? — spytała.
— Gdzie?
— W Iraku.
— Na pewno cieplej niż tutaj.
— Tomek nie ma zwyczaju przejawiać troski o kogokolwiek, taki już jest. Poza tym na ogół umiem o siebie zadbać.
— Na ogół.
— Dzisiaj mam kiepski dzień, wybacz. Nawet zapach kawy mnie drażni, dlatego wolę postać tu jeszcze chwilę.
— Może po prostu połóż się do łóżka.
— Ty za to przejawiasz nadmiar troski.
— Na ogół nie. Też mam kiepski dzień.
— Rozumiem.
Rozmowa się urwała. Oboje stali przy barierce i patrzyli w dół na ulicę zasypywaną powoli płatkami śniegu. Nagle głowę Sary wypełniły wspomnienia z dzieciństwa. W jej wyobraźni pojawiła się Anna, gdy była młodą kobietą, niezwykle radosną i skorą do zabaw z małą dziewczynką. Poświęcała jej ogromnie dużo uwagi. To ona rozbudziła w niej zamiłowanie do staroci i rękodzieła, ciągając ją ze sobą na przeróżne jarmarki, wernisaże i wyprzedaże książek.
— Skoro jesteś taka świetna, to mogłabyś pomóc mi znaleźć jakieś mieszkanie do wynajęcia.
— Nie mówiłam, że jestem świetna. — Zamrugała oczami ze zdziwienia, bo przerwał jej rozmyślania. — Na jak długo?
Sergiusz odpalił kolejnego papierosa i zaciągnął się, mrużąc oczy. Patrzyła na wydmuchiwaną przez niego po chwili smużkę dymu.
— Do końca marca, może nawet nie. Potem mam zamiar wyjechać.
Zastanawiała się przez moment, czy on mógł wiedzieć, że Sara ma mieszkanie, w którym nie mieszka, odkąd skończyła studia, i którego nigdy dotąd nikomu nie wynajmowała.
— Mogę ci wynająć swoje — powiedziała zaskoczona własnymi słowami. Miała wrażenie, jakby ktoś wypowiedział je za nią. Może to była okazja, którą czasami podsuwa los?
Znowu poczuła to dziwne wirowanie przed oczami. Zrobiło jej się niedobrze. Pchnęła drzwi i przeszła przez wciąż pusty salon. Ledwie widziała rozmazany wzór na dywanie. Modliła się, żeby dojść do łóżka, bo zaczynało jej się robić naprawdę niedobrze.
Opadła na posłanie i zamknęła oczy. Spadała w dół po niekończącej się spirali. Dopiero po dłuższej chwili poczuła, że jest w stanie je otworzyć i nie czuć już wirowania. Zdziwiła się, gdy zobaczyła, że Sergiusz stoi oparty o parapet z rękami założonymi na piersiach, jakby czekał nie wiadomo na co. Przypomniała sobie o mieszkaniu.
— Bądź jutro o czternastej na Zaułku Prosowym pod jedynką, przyniosę klucze, a teraz już idź, proszę. Myślę, że powinnam zostać w łóżku. Przepraszam — powiedziała.
— Nie przepraszaj, tylko coś z tym zrób. To nie jest normalne. Przyślę Tomka.
Miała ochotę się roześmiać. Była pewna, że jej mąż nie przejmie się tym, iż zasłabła. Uzna, że powinna pójść do lekarza, ale to akurat nie jego sprawa.
— Znowu jesteś chora? — Tomek wszedł do sypialni sporo po jedenastej. Przysypiała, więc ją obudził.
— Pewnie tak. Może niepotrzebnie wybrałam się na paradę.
— Tyle razy ci mówiłem, że nie powinnaś tak często wychodzić.
Pomyślała, że może ma rację.
— Czy to prawda, że chcesz wynająć mieszkanie Sergiuszowi? Wspomniał mi o tym.
— Tak. Do końca marca.
Rozbierał się i układał swoje rzeczy na krześle, które stało przy ścianie. Musiała przyznać, że dobrze mu szło składanie ubrań w kostkę.
— Przygotować ci umowę?
— Będę wdzięczna — wymruczała prawie przez sen. Faktycznie nie pomyślała, że musi przygotować umowę.
Znowu przyśniła jej się Anna. Była młoda. Szła przez ulicę z dwuletnią dziewczynką na ręku. Jasne włosy dziecka rozdmuchiwał letni wiatr. Ulica była pusta, ani jednego samochodu. Anna była już prawie na środku i gdy przechodziła przez tory tramwajowe, but jej się zaklinował między szyną a asfaltem. Rozejrzała się po pustej okolicy. Nie wiadomo skąd pojawił się tramwaj. Jechał prosto na nią. Rozpaczliwie szarpała nogą. Dziecko patrzyło na sąsiedni budynek i ssało palec. Tramwaj był coraz bliżej.
Sara obudziła się zlana potem. Usiadła przestraszona, żeby po chwili znów opaść na poduszkę. To była dorosła Anna, która trzymała na rękach małą Annę, cóż za dziwaczna konfiguracja. Sny odwracają czasem rzeczywistość do góry nogami. Prawie się roześmiała.
Rano była potwornie zmęczona. Kiedy się obudziła, po Tomku została lekko wgnieciona poduszka i zapach wody po goleniu, trochę zbyt mocny, ale swojski. Poczuła się pewniej, odwróciła w stronę okna i leżała jeszcze dwadzieścia minut. Najchętniej w ogóle by nie wstawała.
Sara stanęła na rogu kamienicy na schodach kiosku z gazetami i totolotkiem. Miała widok na każdą stronę ulicy, a jednak Sergiusz ją zaskoczył.
— Cześć.
— Cześć, nie zauważyłam cię. — Spojrzała w dół.
— Gdzie to mieszkanie?
— Na górze. Przedostatnie piętro.
Zadarł głowę, a ona miała czas, żeby na niego popatrzeć. Z jakiegoś powodu poczuła, że jest jej smutno.
— No to chodźmy — powiedział.
Pokręciła głową, kiedy skierował na nią wzrok.
— Tu są klucze. — Podała mu zawiniątko. — Moje nazwisko jest na wizytówce. Zostawiłam na szafce numer komórki i adres mailowy. Trafisz. Muszę już iść. — Zeszła ze schodów. — To następna klatka. Masz na dole tanią księgarnię, sklep cudów, a dwie ulice dalej piekarnię.
— Może cię odwiozę?
— Po co? — Spojrzała zaskoczona.
— Pada deszcz.
— Lubię deszcz.
— Jesteś Ukrainką?
— Dlaczego tak myślisz? — Zatrzymała się w pół kroku, chciała już odejść. Z mokrych włosów spłynęła jej kropla wody.
— Masz dziwną urodę.
— Moja matka jest Rumunką, jestem do niej podobna. — Uśmiechnęła się i szybko spoważniała. Czas naglił. — Muszę iść, przepraszam, ale się spieszę. Mam jeszcze po południu jeden wykład. — Przeszła w pośpiechu kawałek Wysokiej i po chwili zniknęła za rogiem.
Sergiusz podrzucił w dłoni klucze, spojrzał w uliczkę, w której przed chwilą zniknęła, a potem wszedł do eleganckiej, niedawno odnowionej klatki schodowej. Wbiegł po odrestaurowanych, pociemniałych ze starości schodach. Szerokie dwuskrzydłowe drzwi opatrzone staroświecką mosiężną wizytówką były zamknięte tylko na jeden zamek. Kiedy je otworzył, stanął na wprost okna najbliższego pokoju, które wychodziło na Zaułek i plac przed Nowym Arsenałem. Miał u stóp Stare Miasto. Mógł pisać.
Zamknął drzwi. Na komodzie, stojącej na prawo od wejścia, leżała żółta samoprzylepna karteczka. Wpisał do telefonu podany na niej numer i wysłał esemesa:
Dziękuję. Nie podałaś ceny.
Odpowiedzi doczekał się dopiero wieczorem, kiedy siedział przy biurku i próbował pisać. Wziął do ręki telefon.
Na mailu masz umowę. Podpisz i odeślij. Powodzenia.
Nie napisała nic od siebie. Pusty mail i załącznik. Dziwna dziewczyna.
*
Mieszkanie było w pełni wyposażone, jakby ktoś wyszedł tylko po bułki i już nie wrócił. Może od czasu do czasu w nim mieszkała, jak się pokłócili na przykład.
Sięgnął po telefon. Przez chwilę mu się przyglądał, jakby się wahał, a potem zadzwonił do Karoliny.
— Jestem w swoim nowym mieszkaniu — powiedział.
— I jak?
— Wykrzesz więcej entuzjazmu. Powiedziała, że mi się spodoba, i miała rację. Jest piękne. Zupełnie nie rozumiem Tomka. Po co przeprowadzać się do mniejszego mieszkania w bezdusznym nowoczesnym apartamentowcu, kiedy ma się możliwość mieszkać w tak ładnym miejscu?
— Bo tam jest winda, parking i pewnie jeszcze kilka innych udogodnień, które w tej chwili nie przychodzą mi do głowy. Mogłeś mieszkać u mnie, wyszłoby taniej.
— Nie gniewaj się, ale myślę, że była to jedna z lepszych decyzji w ostatnim czasie. Poza tym nie chcę siedzieć ci na głowie. Kręciłbym się po domu w najróżniejszych godzinach, a ty przecież pracujesz i musisz się wysypiać.
— W porządku, w końcu to twoje życie. Jeśli chcesz wiedzieć, Sara kupiła to mieszkanie na drugim roku. Podobno od razu wiedziała, że zostanie, żeby zrobić doktorat. A potem wyszło jak wyszło. Zakochała się w Tomku.
— Ale tu jest tak, jakby ktoś cały czas mieszkał.
— Cała Sara. Przechodzi tamtędy, jak wraca z pracy. Lubiła tam mieszkać.
— Może wpadniesz do mnie wieczorem?
— Kończę dopiero o dwudziestej.
— Przyjdź po pracy. Pójdziemy coś zjeść, chciałbym ci podziękować, że mnie przenocowałaś przez te kilka dni.
— Czemu nie. Muszę kończyć. — Odłożyła telefon na biurko i uśmiechnęła się do wchodzącego pacjenta.
— Dzień dobry, pani doktor.
— Dzień dobry. Proszę usiąść na fotelu.
Po chwili przez półotwarte drzwi wsunęła się dziewczyna, która pomagała jej w pracy. Zanim nadszedł wieczór, Karolina była śmiertelnie zmęczona. Ostatni pacjent wyszedł o dwudziestej dziesięć.
Z ulgą wsiadła do samochodu. Tyle przynajmniej miała ze swojej harówki, że mogła sobie pozwolić na porządne auto i zamiast płacić co miesiąc podatek, przelewała te pieniądze firmie leasingowej. Spojrzała w lusterko, poprawiła makijaż i wyjechała z parkingu.
*
Pukanie do drzwi go zaskoczyło. Sergiusz wrócił myślami do rzeczywistości, odłożył książkę na biurko i spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do dziewiątej.
Karolina wręczyła mu storczyk w przezroczystej doniczce i weszła do mieszkania. Znowu go zaskoczyła, nie mógł się przyzwyczaić do nowej wersji dawnej koleżanki. Kiedyś była pulchna i zupełnie nie zapowiadała się na ładną kobietę. Teraz może nie była klasyczną pięknością, ale w pełnym makijażu i twarzowych ciuchach wyglądała naprawdę nieźle. Nieco się speszyła, kiedy zmierzył ją od stóp do głów.
— No nieźle.
— I tak się ze mną nie ożenisz, więc daj spokój. Jestem zmęczona i głodna, więc wskakuj w buty i chodźmy na tę obiecaną kolację.
Odstawił kwiat na komodę.
— Jak zawsze bezpośrednia. Może być pierogarnia?
— Oczywiście.
Stała w progu gotowa do wyjścia. Sergiusz zdjął kurtkę z wieszaka, włożył buty i otworzył przed nią drzwi. Wnętrze przestronnej klatki schodowej oświetliła żarówka zapalana na fotokomórkę.
Z nieba leciała lodowata mżawka, która wsiąkała we włosy, a potem zmieniała się w mrożący mózg kask. Bruk błyszczał w świetle latarni i zdawał się ostrzegać, że na mokrych kamieniach łatwo się poślizgnąć. Weszli do lokalu znajdującego się na rogu dawnej czynszowej kamienicy. Latem można było siedzieć na zewnątrz pod daszkiem drewnianej werandy, obwieszonej pelargoniami, ale teraz stanowiła ona jedynie smętny przedsionek.
Ciemne wnętrze, ciemne drewniane stoliki, ciasnota, strumień płynący pod podłogą, pokazywany raz w roku w święto ulicy Strumykowej, sporo gości i kelnerki w białych fartuchach uwijające się w półmroku pomiędzy stolikami, z tacami na przedramionach.
— Chodźmy na górę — powiedział, nie oglądając się na Karolinę.
Kiwnęła głową i weszła za nim po schodach. Nie było tu tak gwarno i tłoczno, dlatego też dużo chłodniej. Sergiusz wybrał zaciszne miejsce pod ścianą. Płytki w kolorze cegły współgrały z pomarańczową barwą ścian, a palma w kącie przypominała, że jest zima, bo latem stała na tarasie. Kelnerka pojawiła się od razu, jak tylko usiedli, ładna, o szczupłych dłoniach, szybko przyjęła zamówienie i równie szybko je zrealizowała, odprowadzana zaciekawionym wzrokiem Sergiusza. Karolina zmrużyła oczy, wciąż był taki jak dawniej, przystojny, nieco roztargniony podrywacz o twarzy inteligenta i ciele wytrwałego podróżnika. Dziwiła się, że w ogóle się ożenił. Mieszkał u niej kilka dni, więc zdążyli już sobie opowiedzieć, co działo się w życiu każdego z nich od chwili, gdy widzieli się ostatni raz. Tylko jeden temat omijali. Tym razem też tak było. Najpierw chwila milczenia, a potem rozmowa o wszystkim innym.
— Sara ma naturalne wyczucie piękna — powiedziała Karolina.
Sergiusz podniósł wzrok znad talerza.
— Być może, mieszkanie jest naprawdę ładne.
— Poznali się, kiedy była na drugim roku polonistyki. Pół roku później zostali parą.
— Po co mi to mówisz?
— Tak po prostu.
Uniósł brew, a potem spojrzał na pieróg trzymany na widelcu i wsunął go do ust. Smak kiszonej kapusty, ziemniaków i boczku rozpływał mu się w ustach. Nagle wrócił pamięcią do czasu, kiedy i on był na drugim roku. Wtedy poznał Ewę. Pobrali się po ukończeniu studiów. Tak jak on była dziennikarką i pomimo rozwodu wciąż się przyjaźnili. Rozeszli się, bo nie umiał usiedzieć w miejscu, a Ewa potrzebowała stabilizacji. Nie chciał zamieniać jej życia w piekło, nie chciał, żeby płakała po nocach, czekając na niego w nieskończoność. Dlatego wolał odejść.
— Stanowią ładną parę, prawda?
— Słucham? Przepraszam, wyłączyłem się na moment.
— Mówiłam, że pasują do siebie, Sara i Tomek.
Zastanowił się. Może i tak było.
— A ty? Jak sobie radzisz?
Karolina odłożyła widelec i odsunęła się nieco od stołu. Założyła nogę na nogę, poprawiła włosy.
— Kiepsko.
— Wyjątkowo lapidarna odpowiedź. — Sergiusz upił łyk piwa. — Nie chcesz o tym rozmawiać?
— Właściwie czemu nie? Tylko się nie zdziw, jak zacznę płakać.
— Uwierz mi, widziałem niejedno i kobiece łzy nie robią na mnie wrażenia.
— Sam się prosiłeś. — Do tej pory starała się nie zwierzać Sergiuszowi. Uważała, że nie powinna mu się wypłakiwać na ramieniu tylko dlatego, że przyjęła go pod swój dach. Przynajmniej miała towarzystwo. — Byłam z Pawłem dziewięć lat. Zostawił mnie pół roku temu. — Odetchnęła i mówiła dalej. — Chodziliśmy ze sobą prawie całe studia, a kiedy zginęli moi rodzice, wprowadził się do mnie.
— Dlaczego odszedł?
— Jest człowiekiem, którego nie trzyma się ani praca, ani pieniądze, za to bardzo lubi udowadniać wszystkim swoją mądrość. Wiele wie o życiu, wie, jak się wychowuje dzieci, pielęgnuje ogród, na co należy wydawać pieniądze, jak prowadzić dom, po prostu wszystko, ale tylko w teorii. Do dzieci i domowego budżetu jeszcze nie dorósł. Utrzymywałam dom i jego, korzystał więc z łatwego życia, aż w końcu mu się znudziło. Żeby było śmieszniej, oświadczył mi się, a po dwóch miesiącach się rozmyślił. I odszedł.
— Utrzymujesz z nim kontakt?
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała.
— Nie.
— Rozumiem.
— Nieprawda, nic nie rozumiesz. Poświęciłam dla tego związku naprawdę wiele. Dałam mu dom i wygodne życie.
— Może wcale tego nie chciał?
— W takim razie czego chciał?
— Nie wiem, Karolina. Może tak miało być i za chwilę natkniesz się na odpowiedzialnego faceta, który da ci więcej niż ty jemu. Miej oczy szeroko otwarte, żebyś przypadkiem go nie przeoczyła. A w tym czasie zrób specjalizację i zadbaj o siebie, jesteś tego warta, prawda?
Kpił z niej. Od zawsze droczył się z nią, żartując z jej ambicji, ale ona wiedziała swoje. Chyba było tak, że już dawno spotkała właściwego człowieka, tyle że on ożenił się z kimś innym. Na razie spotykali się w tajemnicy, ale może w końcu zostanie jego żoną, gdy z tamtą się rozwiedzie. Pomyłki się przecież zdarzają, zawsze można je naprawić.
Zastanawiała się też, dlaczego Sergiusz zjawił się w Toruniu z zamiarem pozostania na kilka miesięcy. Wyjechał na studia zaraz po maturze i nigdy nie zdradzał sentymentu wobec rodzinnego miasta. Miał tu siostrę, choć rzadko u niej bywał, a teraz nagle postanowił wynająć mieszkanie, żeby pisać.
— Pamiętasz jeszcze Joasię?
Jednym krótkim pytaniem wywołał w niej falę wspomnień.
— Oczywiście, że pamiętam. — Głos prawie uwiązł jej w gardle. — Moi rodzice są pochowani na tym samym cmentarzu, więc czasem do niej zachodzę. — Dlaczego pytasz?
— Bo ta historia nie daje mi spokoju.
— Przepraszam, zaraz wrócę. — W toalecie długo patrzyła w lustro. Uspokajała się, widząc swoje odbicie. Wybił ją z rytmu tymi wspomnieniami, a tego nie chciała. Miała dość huśtawki emocjonalnej.
Kiedy wróciła, Sergiusz popijał kolejne piwo, które zamówił pod jej nieobecność. Usiadła.
— Wybacz, ale nie chcę o tym rozmawiać. Minęło tyle lat. Byłam zaledwie rok po studiach, kiedy moi rodzice zginęli w wypadku. Nie chcę wracać do tych wszystkich tragedii. Niczego już nie zmienimy. Nie mieliśmy wpływu na to, co się stało. To był wypadek.
— Nie twierdzę, że było inaczej, ale po prostu nie mogę przestać o niej myśleć.
— Idź na cmentarz, zanieś kwiaty, posiedź trochę. Na pewno poczujesz się lepiej.
Zapłacił za posiłek, a kiedy wyszli, okazało się, że deszcz przestał padać. Postanowili przejść się kawałek. Przez Most Pauliński i ulicę Strumykową dotarli do Szerokiej, wciąż oświetlonej świątecznymi iluminacjami, które jaśniały nad ich głowami jak gwiezdny tunel. Było zimno, chociaż pomiędzy kamienicami ucichł wiatr.
— Jak się nazywała ciotka Sary? Ta, co pisała książki?
— Anna Janik.
— Nie znam.
— Czyli nie czytujesz literatury w spódnicy. Była bardzo płodna, że się tak wyrażę, wydała mnóstwo książek uwielbianych przez kobiety. Zmarła pod koniec grudnia, w sylwestra był pogrzeb.
— A Sara bardzo ją lubiła — dokończył.
— Gorzej. Sara, jedynaczka, była również oczkiem głowie swojej ciotki, która nie miała ani męża, ani dzieci. To ona dała pieniądze na mieszkanie, które ci Sara wynajęła. To z jej powodu Sara poszła na polonistykę.
— Też próbowała pisać?
— Jeśli nawet, to ja nic o tym nie wiem. Cztery lata temu wyszła za mąż za Tomka, którego oboje znamy aż za dobrze. Tomek jest adwokatem i ma własną kancelarię.
— Błyskawiczna kariera.
— Pieniądze. — Karolina wzruszyła ramionami. Wszyscy wiedzieli, że Tomek jest skazany na sukces, o ile będzie słuchał ojca, radcy prawnego działającego na włocławskim rynku. Co prawda jego rodzice mieszkali w Inowrocławiu, w pięknej starej willi z ogrodem, ale pan May miał duże ambicje, a jego syn jeszcze większe, więc starszy May zawojował Włocławek, a młodszy podbija Toruń, choć to miasto znane jest z tego, że ma zbyt wielu prawników. Zresztą prawników zawsze jest za dużo, ale naprawdę liczą się ci, którzy są zdecydowani zarabiać prawdziwe pieniądze.
Doszli do Starego Rynku i skręcili w prawo w ulicę Chełmińską.
— Gdzie masz samochód?
— Pod jedynką.
— Może wejdziemy na herbatę? — zapytał, wskazując ruchem brody oświetlony lokal z okrągłymi stolikami, w którym siedział tylko jeden klient.
— Z imbirem.
— Oczywiście. — Otworzył przed nią drzwi i weszli do środka. W lokalu pachniało wanilią i malinami, a w tle pobrzmiewała cicho muzyka. Usiedli niedaleko okna i zamówili herbatę. Było tak ciepło i przyjemnie, że Karolina poczuła senność. Miała do tego prawo, w końcu pracowała przez cały dzień. Dopiero piknięcie esemesa nieco ją otrzeźwiło. Wyjęła telefon i spojrzała na wyświetlacz.
— Pojaśniałaś na twarzy. Nowy wielbiciel?
— Niezupełnie.
Napisał, że jutro do niej wpadnie. Wiedział, że w środy ma wolne, i czasami z tego korzystał. Zwykle nie wychodzili wtedy z łóżka, ale tego wszystkiego nie miała ochoty mówić Sergiuszowi.
— Czas na mnie. — Karolina podniosła się z ociąganiem. — Kolacja była pyszna, spacer równie cudowny, ale ja padam z nóg. Chodźmy.
Odprowadził ją do samochodu, poczekał, aż odjedzie, i jeszcze raz obszedł stare ulice. Szeroka powoli się wyludniała. Z witryn sklepowych patrzyły martwe oczy manekinów, ubranych w najmodniejsze zimowe kreacje. Na ławce w pobliżu Empiku siedziało dwóch mężczyzn, którym najwyraźniej niska temperatura nie przeszkadzała spożywać taniego wina. Mieli zarośnięte, zsiniałe, pozbawione wyrazu twarze, wypłowiałe, bezkształtne kurtki i gołe brudne ręce. Nie odzywali się do siebie.
Już miał skręcić obok dawnego sklepu Mody Polskiej, gdy jego wzrok padł na kratę, którą zabezpieczone było okno piwnicy. Na kracie siedział kociak, wielkości dłoni, i żałośnie rozglądał się wokół. Sergiusz zbliżył się do zwierzątka. Przykucnął, wyciągnął rękę, a puchate maleństwo natychmiast podeszło do jego buta i skuliło się, trzęsąc się z zimna. Wziął kota na ręce i przezornie rozejrzał się za matką malucha, ale wyglądało na to, że zwierzak został bez opieki. Włożył go więc za kurtkę, przytrzymując dłonią, by nie wypadł, a kociak smutno spojrzał na ulicę.
*
Wszedł do mieszkania, zdjął buty i zaniósł znajdę do kuchni. Wyłożył na miskę trochę pokrojonej piersi z kurczaka i wodę, po czym usiadł i zaczął mówić do pochłaniającego jedzenie kociaka.
— Widzisz, najwyraźniej miałem cię znaleźć. Mogłem od razu pójść do domu, a nie robić jeszcze jedną rundkę po ulicach w takim zimnie. Miałeś szczęście, nie ma co. Ciekawe tylko, co powie Sara na dodatkowego lokatora.
Żeby się tego dowiedzieć, strzelił kotu fotkę telefonem i zanim zdążył pomyśleć, wysłał Sarze ememesa z pytaniem, czy nie ma nic przeciwko zwierzętom w swoim mieszkaniu.
Zdziwił się, gdy odpisała w ciągu minuty.
Nie, lubię koty.
Odpisał: Przepraszam, nie chciałem Cię obudzić.
Nic nie szkodzi, ostatecznie miałeś bardzo ważny powód. Dobranoc.
Tym subtelnym sposobem dała mu znać, że czas skończyć rozmowę. Kot zasnął na ścierce leżącej w kącie kuchni, więc Sergiusz też poszedł do sypialni i tego dnia, jak nigdy, zasnął krótko po północy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki