Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Toruń w czasie rządów pruskich. Zabawa w noc świętojańską kończy się w najmniej spodziewany sposób, uruchamiając lawinę zdarzeń
Rok 1904. Walter Offenberg, pruski oficer, z powodu skandalu związanego ze śmiercią żony zostaje odesłany z Berlina do nadgranicznej Twierdzy Toruń. W pobliżu miasta kupuje majątek po zubożałym polskim ziemianinie. Gdy przyjeżdża do pałacu, poznaje Luizę Zagórską, córkę poprzednich właścicieli, choć nie od razu orientuje się co do tożsamości młodej kobiety. Luiza uczyła się śpiewu w Paryżu, musiała jednak przerwać lekcje, gdy jej rodzinne dobra zostały zlicytowane. Od pierwszego spotkania zaczyna iskrzyć między pruskim oficerem a młodą ziemianką.
Wkrótce, podczas nocy świętojańskiej, we wsi dochodzi do brutalnej zbrodni. Zostaje wszczęte śledztwo.
Polskie ziemiaństwo, pruscy urzędnicy, konspiracyjne kręgi, rodzinne sekrety, zakazane uczucie. Kto zyska, a kto straci w tej rozgrywce?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mój sens jest głębszy niż sprytna zabawa śmierci, co z naszych trwóg się naigrawa. Ja jestem świat…
Księga godzin, R.M. Rilke w tłumaczeniu Witolda Hulewicza Wydawnictwo L. Chomińskiego z 1935 r. (Wilno)
Mężczyzna w mundurze oficera wyszedł z opery i podążył Unter den Linden — najpiękniejszą ulicą Berlina, rozciągającą się od Bramy Brandenburskiej do Mostu Zamkowego — w kierunku Friedrichstrasse. Był młody, wysoki i dość mocno zbudowany, a jego ruchy zawierały tę dozę pewności siebie, jaka charakteryzuje ludzi dobrze urodzonych, otaczanych od początku szacunkiem. Miał zamiar pójść pieszo, żeby trochę ochłonąć, ale szybko zrezygnował z pomysłu i zatrzymał dorożkę. Zanim rozsiadł się wygodnie w otwartym powozie, sięgnął dłonią do kieszeni, żeby się upewnić, że list, który doręczono mu w trakcie przedstawienia, wciąż tam tkwił, złożony starannie we czworo.
Mieszkanie, które zajmował razem z żoną, gdy przebywali w Berlinie, znajdowało się na pierwszym piętrze nowej kamienicy. Hauptmann Walter von Offenberg wszedł do klatki schodowej, pchnął wewnętrzne drzwi ozdobione szkłem modnie szlifowanym w dekoracyjne esy-floresy o płynnych kształtach przechodzących w kwiatowe wzory i zatrzymał się u podnóża schodów. Zadarł głowę i zawahał się na moment, zanim chwycił rzeźbioną poręcz i wbiegł co drugi stopień.
— Dobry wieczór, Anton.
Podał służącemu nakrycie głowy i rękawiczki, a potem skierował się do salonu, z którego dochodziły gwar i śmiechy. Oczy gości odwróciły się w jego stronę, gdy tylko wszedł. Helena również podniosła wzrok i popatrzyła na niego przenikliwie. Elegancka suknia z dekoltem podkreślała jej urodę. Zaczekała, aż Walter podejdzie do niej, żeby się przywitać. Na jej twarzy pojawił się smutny uśmiech.
— Myślałam, że tę noc również spędzisz w koszarach — powiedziała na tyle cicho, żeby siedzący przy stole jej nie usłyszeli, co nie było trudne, ponieważ rozmowy i gwar rozgorzały na nowo.
Dotknął wyciągniętej w jego kierunku dłoni, była lodowata. Nie podniósł jej do ust i nie pocałował jak zawsze. Serce Heleny zabiło mocniej. Walter ukłonił się jeszcze madame Flottwel, żonie kupca, który zapewne znów wyjechał lub wyszedł w interesach i nie mógł towarzyszyć swojej połowicy, przynajmniej ona tak utrzymywała. Walter natomiast nieraz widywał go w miejscach, które zapewne jego małżonkę wprawiłyby w zgorszenie. Adelajda Flottwel była serdeczną przyjaciółką Heleny od czasów szkolnych spędzonych na pensji i kobietą niemal równie piękną jak ona.
Walter skinął na kamerdynera, nakazując nalać sobie kieliszek koniaku.
— Miałem taki zamiar — odparł. — Majorze — zwrócił się do Gerharda von Lendorfa — jak przygotowania do jutrzejszej parady?
— Doskonale. Pan wie przecież, kapitanie — dodał rozbawiony major artylerii, odstawiając kieliszek — że w Prusach parady to chleb powszedni. Wszyscy moglibyśmy równo maszerować nawet przez sen. Tymczasem Francuzi, zdaje się, z nadzieją spoglądają na Rosję. Widział pan tę ich karykaturę?
Lubił von Lendorfa, dobiegającego czterdziestki oficera o nienagannych manierach i dobrodusznym stosunku do całego świata. Major zwracał się uprzejmie zarówno do członków arystokracji bądź oficerów wyższego szczebla, jak i do szeregowego żołnierza czy służącej.
— Widziałem, ale chyba właśnie straciła na aktualności. Obawiam się, że wielki rosyjski niedźwiedź nie jest aż tak miażdżąco potężny, jak sugeruje rysunek wyśmiewający malutkiego bosego Japończyka, który wskazuje zwierzęciu, żeby wskoczyło do wody. Wszak po niespełna miesiącu działań armia rosyjska była zmuszona wycofać się do Mandżurii, i to za sprawą stutysięcznej armii Japończyków, wcale nie bosych, jak widać, ani takich malutkich czy bezbronnych.
— Ach, ci Francuzi — odezwał się siedzący obok kapitana rotmistrz von Braun, który nie przepuścił żadnej pokojówce, a rekrutów traktował jak śmieci. Z tego powodu Walter go nie znosił i nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego Helena zaprasza tego człowieka. — Próbują leczyć kompleksy, wypatrując wygranej cara Mikołaja. I tak nie zmyją z siebie hańby przegranej wojny i stycznia tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego, gdy nasz król koronował się na cesarza w Wersalu. Chwała cesarzowi! — Wzniósł z entuzjazmem kielich.
Towarzystwo podążyło za nim, aczkolwiek w niczyich oczach nie było tyle fanatyzmu, co w lekko zamglonym wzroku rotmistrza. Oprócz nich przy stole zastawionym resztkami kolacji siedziało jeszcze dwóch żołnierzy. Walter widywał ich czasami, ale nie pamiętał nazwisk. Ostatecznie w Prusach prawie każdy był żołnierzem.
Około północy zaczęli zbierać się do wyjścia. Madame Flottwel zawołała pokojówkę, która jak zawsze jej towarzyszyła, żeby dama nie musiała poruszać się po ulicach miasta w samotności.
— Do zobaczenia, moja droga. — Wyściskała Helenę, zarzuciła szal na ramiona i ruszyła śladami swojej służącej, wysłanej chwilę wcześniej w celu znalezienia dorożki.
Gdy na klatce schodowej ucichły kroki ostatniego gościa, Walter odetchnął z ulgą. Usiadł przy pustym stole w salonie urządzonym ze smakiem i z powściągliwością starych pieniędzy. Zapalił papierosa.
— Zgaś, proszę — powiedziała Helena łamiącym się głosem. — Mdli mnie od zapachu dymu.
Obrzucił ją spojrzeniem i zaciągnął się ponownie.
— Idź do sypialni — poradził, patrząc na żonę, która zatrzymała się w pół gestu, niepewna, czy usłuchać, czy jednak spocząć na krześle naprzeciwko męża.
— Dobrze — odparła w końcu.
Kazał jej czekać na siebie ponad pół godziny. Siedział w tym czasie przy stole, paląc jednego papierosa za drugim, zanim podniósł się i w typowy dla siebie władczy sposób wkroczył do sypialni. Zazwyczaj Helena uśmiechała się lekko, widząc tę jego wielopokoleniową junkierską butę. Tego wieczoru jednak bała się go. Może po raz pierwszy w życiu.
Z lękiem podniosła się na łokciach. Wiele by dała, żeby cofnąć czas i nigdy nie dać się zwieść urokowi von Scholtena, który przez wiele tygodni oplatał ją czułymi słówkami i uwagą tak wielką, że dała się oczarować. Doskonale wiedział, czego potrzeba kobiecie, jak uderzyć w jej czuły punkt, żeby omdlewała w ramionach kochanka, zdecydowana zaprzepaścić swoje dotychczasowe życie i pójść za pożądaniem. Tymczasem on, w chwili gdy mu się oddała, stracił zainteresowanie. Była przerażona. Błagała. Na nic. Przełknęłaby rozpacz, gdyby… Potarła bolące po starciu z kochankiem ramię. Bolało ją całe ciało. I pamięć o tym, jak ją potraktował.
Przez dłuższy czas wpatrywała się w Waltera sarnimi oczami, które zawsze go rozczulały. Chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie żadne słowa nie wypłynęły z jej ust, a dłonie zacisnęły się na poduszce tak mocno, że aż zbielały kłykcie. Walter odruchowo poczuł litość, chciał podejść i objąć czule żonę. Szybko się jednak uspokoiła, ręce się wyprostowały i wygładziły poduszkę. Na twarzy Heleny pojawił się uśmiech.
— Jestem w ciąży — oznajmiła, przeciągając samogłoski w ten swój manieryczny sposób i rozczulając go ponownie.
Na moment ugięły się pod nim kolana, a serce znów zmiękło, dopóki nie przypomniał sobie treści listu spoczywającego w jego kieszeni.
— W którym miesiącu?
— Och, trudno to przecież ustalić z całą pewnością. Chodź do mnie, proszę. Stoisz nade mną ze złą miną, jakbyś się w ogóle nie cieszył, a przecież marzyliśmy o tym.
Targały nim sprzeczne uczucia. Pragnął szczęścia i na nic tak bardzo nie czekał jak na wiadomość, że będą mieli dziecko, ale w obecnej sytuacji czuł się złapany w pułapkę.
— Cieszę się, oczywiście — powiedział, nie ruszając się z miejsca. — Głównie twoim szczęściem. Myślę, że major von Scholten będzie równie szczęśliwy, gdy się dowie, że zamiast wyzwać go na pojedynek, wyraziłem zgodę na rozwód. Widzisz, jestem wspaniałomyślny i wyrozumiały.
Drzwi trzasnęły, o wiele bardziej niż chciał, a kroki zabrzmiały na schodach o wiele za głośno, ale musiał jak najprędzej znaleźć się na świeżym powietrzu, w przeciwnym razie by się udusił. Dozorca na szczęście nie zamknął jeszcze drzwi wejściowych zapewne znów zbyt pijany, żeby o tym pamiętać. Normalnie zbeształby go, ale teraz miał na głowie większe kłopoty.
Wyciągnął papierosy i chciał zapalić po raz nie wiadomo który tego wieczoru, gdy poczuł, że cała zawartość żołądka podchodzi mu do gardła. Wymiotował długo, dusząc się niemal od torsji, choć od rana nie miał nic w ustach. Zbyt wiele nerwów kosztowała go ta sytuacja. Pogłoski o romansie Heleny docierały do niego od dawna, ale uparcie nie chciał ich słyszeć ani tym bardziej dawać im wiary. W końcu wynajął detektywa. I dzisiaj otrzymał ostateczny dowód.
Noc spędził w hotelu przy Bellevuestrasse, położonej w pobliżu Tiergarten. Nie miał zamiaru wracać do domu, a na myśl o koszarach aż go skręcało. Musiałby patrzeć na współczujące gęby kolegów. Jak zwykle w takich wypadkach zdradzany mąż dowiadywał się o romansie żony na końcu. Potrzebował pobytu sam na sam z własnymi myślami.
Stojąc na balkonie nad opustoszałą ulicą, zastanawiał się nad tym, co się stało. Nigdy nie twierdził, że Helena była jego wielką miłością, a w zauroczenie od pierwszego wejrzenia nie wierzył, ale potrafił być przyzwoitym mężem. Bywał z kolegami w klubach, włóczył się po knajpach, zdarzały się wizyty w burdelach, lecz chodził tam raczej dla towarzystwa i rzadko sypiał z dziwkami, częściej biorąc po prostu udział w hałaśliwych imprezach. A jednak Helenie to nie wystarczyło. Uderzył zaciśniętą dłonią w barierkę i zaklął cicho, gdy poczuł ból.
Rano zszedł do restauracji, usiadł przy stoliku w samym rogu sali, zamówił śniadanie i wziął do ręki gazetę, starając się skupić myśli na wydarzeniach publicznych.
— Dawno cię nie widziałem.
Walter zerknął znad płachty zdecydowany odprawić intruza czym prędzej, ale gdy zrozumiał, kto obok niego stoi, twarz rozjaśnił mu uśmiech.
— Kogo jak kogo, ale ciebie w Berlinie bym się nie spodziewał.
— Interesy, cóż począć.
Hrabia Edward Jaxa-Garlicki zrobił zbolałą minę, jakby rzeczywiście robienie interesu przysparzało mu jedynie kłopotu. Prawda wyglądała inaczej — czego się tknął, przynosiło krociowe zyski.
— Zdradź mi, czym się tym razem zająłeś. Może zainwestuję trochę gotówki.
— Daj spokój, to nie dla ciebie. — Hrabia kiwnął w kierunku kelnera. — Freiherr1 powinien raczej kupować ziemię, majątki.
— Odziedziczę sporo ziemi, wystarczy mi aż nadto. — Walter von Offenberg wzruszył ramionami. — Myślałem raczej o czymś, co przyniesie szybszy zysk, nieważne. Opowiedz mi, co u ciebie. Papierosa?
— Chętnie. — Hrabia wyciągnął rękę w stronę papierośnicy. — Gdybyś jednak zdecydował się na zakup zubożałego majątku, mogę mieć dla ciebie propozycję.
— Zajmujesz się spekulacjami?
— Jeśli przynoszą zyski. — Hrabia zmrużył oczy, gdy wypuszczał z ust dym. Odstawił talerz z resztkami jedzenia i zamówił piwo. — Dla ciebie również?
— Wybieram się do koszar, więc lepiej, żebym był trzeźwy jak świnia.
Gdy zbierał się od stolika, zobaczył swojego ordynansa, który rozejrzał się nerwowo po sali, po czym ruszył w kierunku recepcji. Walter domyślił się, że go szuka. Musiało się stać coś złego.
— Paul, co tutaj robisz? — spytał, stając za ordynansem.
— Dobrze, że pana znalazłem, Herr Hauptmann — odparł młody człowiek. — Z panią Heleną nie jest dobrze. Szukałem pana, ale w koszarach nic nie wiedzieli. Na szczęście przypomniałem sobie, że już kiedyś zatrzymał się pan tutaj.
— Co z moją żoną? — spytał von Offenberg lodowatym tonem.
Najmniej miał teraz ochotę na jej przedstawienia i szopki, którymi go na pewno uraczy, próbując przekonać do swej karkołomnej wersji, jakoby dziecko mogło być jego.
— Jest bardzo chora. Jak tylko pan wyszedł, dostała boleści. Leży biedaczka na łóżku i zwija się z bólu.
— Dlaczego nie wezwałeś lekarza, tylko biegasz po mieście i szukasz mnie?
— Pani kazała.
— Jesteś żołnierzem, powinieneś był ocenić sytuację i postąpić z sensem — burknął. — Może to coś poważnego. Sprowadź lekarza, a ja pojadę do mieszkania.
Spieszyło mu się. Bał się o nią, choć podejrzewał podstęp. Helena zawsze wiedziała, jak go podejść.
— Sylwio, podaj herbatę — zadysponował, gdy tylko wszedł do mieszkania i dojrzał na korytarzu służącą.
— Tak, proszę pana.
Dziewczyna dygnęła, opuszczając przy tym głowę. Mimowolnie poczuł podziw dla stworzenia tak dobrze ułożonego. Gdy wszedł do sypialni, serce mu drgnęło. Spostrzegł, jak bardzo Helena zmieniła się na twarzy po nieprzespanej nocy. Miała podkrążone oczy, a niezdrowy rumieniec na policzkach wskazywał na podwyższoną temperaturę.
— Źle się czujesz?
Z trudem uniosła głowę i spojrzała na niego, na jej twarzy pojawił się na sekundę ironiczny uśmiech, ale zaraz potem przymknęła na powrót oczy i skuliła się na łóżku. W pierwszym odruchu chciał do niej podejść, objąć, dać poczucie bezpieczeństwa, zagwarantować swoją obecność w jej nieszczęściu. Jednak list, który wciąż miał w kieszeni, uwierał za bardzo. Powoli odwrócił się od żony, założył dłonie za plecami i błądził przez moment wzrokiem po komodzie zastawionej fotografiami w eleganckich ramkach. Był zagubiony i zły.
Helena miała wrażenie, że za chwilę oszaleje z bólu. Dobrze, że on tu był, że do niej przyszedł, nie zostawił w nieszczęściu, choć głupie pytanie o to, jak się czuje, niemal doprowadziło ją do histerycznego wybuchu śmiechu. W tym momencie nie myślała, co będzie dalej, o ich wczorajszej kłótni, o zarzutach zdrady. Był tutaj, gdy potrzebowała pomocy, choć zachowywał się tak, jakby nic już do niej nie czuł. Ona jednak znała go lepiej niż on sam. Przynajmniej taką miała nadzieję, ponieważ potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza jeśli miała to dziecko urodzić. Walter ją kochał. Wszystko, co zrobiła, pójdzie w niepamięć, to było nieporozumienie, skutek samotności. Zresztą czasami sama siebie nie rozumiała. Kochanek wyrzucił ją, gdy tylko zaszła w ciążę, prawdę mówiąc, już wcześniej spotykał się z inną. Z początku nie zauważała jego awanturniczego usposobienia, podobało jej się ciągłe podsycanie emocji, tak różne od przebywania z chłodnym Walterem. Poniewczasie zrozumiała, że mąż jest dla niej bezcennym skarbem. I pokochała dziecko, które w niej rosło. Nawet teraz dotknęła brzucha, żeby się upewnić, że jest równie wypukły jak wcześniej, że jej się nie przyśnił i nie uroił. W jej dużych pięknych oczach zalśniły łzy.
— Gdzie jest, do cholery, ten lekarz?!
Walter nie mógł już dłużej tego znieść. Nie mógł patrzeć, jak żona gryzie poduszkę, żeby nie wyć z bólu. Miotał się od drzwi do jej łóżka.
— Nareszcie! — Odetchnął z ulgą, gdy najpierw usłyszał kroki w korytarzu, a potem zobaczył w drzwiach doktora Gutmanna.
— Powinien pan wyjść — rzucił lekarz, gdy tylko spojrzał na chorą. Na Waltera nawet nie zerknął.
— Zostanę. Ona mnie potrzebuje.
— Muszę zbadać pańską żonę.
— Dobrze. W takim razie proszę mnie zawołać, jeśli będę potrzebny.
Spojrzenie doktora Gutmanna było cierpkie. Pomiędzy brwiami pojawiła mu się pionowa zmarszczka. Zdjął znoszony surdut i podwinął rękawy.
— Proszę polecić służącej, żeby zagrzała wody i przyniosła tutaj — usłyszał Walter na odchodne.
W tym momencie przypomniał sobie, że Sylwia jeszcze nie pojawiła się z herbatą, choć ją o to prosił. To była myśl absurdalna, bezsensowna, nieważna w obliczu tragedii, którą wyczytał z wyrazu twarzy lekarza. Skrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Ile wypalił papierosów od wczoraj? Dużo, skoro posłał Paula po kolejną partię.
— Anton — rzucił do kamerdynera, który właśnie pojawił się w holu.
— Tak, proszę pana?
— Spakuj mnie na kilka dni, proszę.
— Tak jest.
Służba nie dyskutowała, nawet jeśli jego polecenia były tak zaskakujące jak teraz. To w nich lubił i cały ten porządek świata, gdzie miał do dyspozycji ludzi, którzy byli na każde jego skinienie. Zaciągając się dymem, przywołał w pamięci osobę von Scholtena. Powinien zastrzelić tego drania, nie tylko za dziecko w brzuchu Heleny. Za bardzo rzucały się w oczy sińce na jej ramionach i udach. Miał ochotę zedrzeć z niej koszulę i obejrzeć całe ciało, żeby zyskać pewność tego, co tylko podejrzewał.
Pokojówka przeszła obok niego z dzbanem gorącej wody. Gdy drzwi się otworzyły, Walter spodziewał się coś usłyszeć, cokolwiek… Niestety, pospiesznie zamknęły się z powrotem. Chwilę później wszystko potoczyło się zbyt szybko.
— Trzeba do szpitala! — Sylwia wybiegła pędem. Miała wyplamiony krwią fartuch. — Paul, galopem! Doktor mówi, że nie ma czasu! Niech przyślą ambulans!
— Co się dzieje?!
— Niech pan lepiej nie wchodzi.
Jak mógłby nie wejść, nie sprawdzić? Helena spojrzała na niego. W jej oczach wyczytał pustkę i rezygnację. Nie było w nich już strachu. Zakrwawiona pościel zwisała na podłogę.
— Nie mogę tu operować. Jest źle.
— Ale przecież…
Lekarz pokręcił głową.
Przypuszczał, że plotki o romansie rozsiewał sam major von Scholten, choć Walter nie mógł zrozumieć, jakie intencje kierowały tym człowiekiem. Nie miał też głowy zajmować się prostowaniem plotek. Zajęty organizowaniem pochówku, nękany wyrzutami sumienia zastanawiał się, co ma ze sobą począć. Czasami, zmęczony po całym dniu, samotny, przechadzał się po swoim wielkim, pustym mieszkaniu, spoglądał na zapłakaną Sylwię i myślał, że dłużej nie da rady znosić tego wszystkiego.
Został wezwany do dowództwa tydzień po pogrzebie.
— Tak jest, panie majorze. — Wyprostował się jak struna i stuknął obcasami.
— Niech pan siada, kapitanie von Offenberg. — Starszy mężczyzna za biurkiem, oparty o nie przedramionami, wskazał mu krzesło stojące naprzeciwko. — Trudno mi o tym mówić, bo wiem, że spotkała pana tragedia, ale cesarz życzy sobie, żeby osoby znajdujące się w jego otoczeniu miały nieposzlakowaną opinię.
Walter, siedzący do tej pory swobodnie, momentalnie się wyprostował.
— Nie rozumiem.
— Chodzi o plotki.
— Do diabła, panie majorze! — Zerwał się z krzesła. — Przecież nie ja…
— Niech pan usiądzie, von Offenberg. Nie jest to moje osobiste zdanie, niestety nie mam wpływu na to, co o panu mówią inni.
Napięte nerwy nie pozwalały racjonalnie myśleć, a przed oczami przelatywały mu mroczki ze zdenerwowania i bezsilności. Sytuacja wydawała się absurdalna.
— Nie ja wdałem się w romans i nie ja ją zabiłem — powiedział ze spokojem. Chciał wyjaśnić, usprawiedliwić się jakoś. — Umarła, ponieważ ciąża nie przebiegała prawidłowo, to wielka tragedia dla całej rodziny, również dla mnie.
— Wiem, ale i tak przynajmniej na jakiś czas powinien pan zniknąć z Berlina. Dla pańskiego dobra. Proszę wyjechać, udzielam panu urlopu.
Walter pojął, że jego osoba stała się w stolicy zbędna.
— Rozumiem.
Wyszedł. Odetchnął świeżym powietrzem i się rozejrzał. Może pójdzie dziś do teatru, na piwo albo do burdelu, a później wyjedzie na kilka tygodni do Seehesten. Dawno nie widział matki.
*
Zobaczył von Scholtena na placu przed koszarami. Major wydawał raz po raz krótkie rozkazy, a żołnierze maszerowali zgodnie z jego komendą przy dźwiękach muzyki. Von Offenberg przystanął na chwilę, przyglądając się musztrze, która miała wyrobić w ludziach zgranie ruchów w idealnym szyku bojowym, zdecydowanie przestarzałym. On wolał budować posłuszeństwo żołnierzy na przywiązaniu i szacunku. Nienawidził takich drani jak von Scholten czy von Braun.
Muzyka nagle ucichła. Unteroffizier wydarł się na cały głos. Młody mężczyzna wystąpił z szeregu, a potem cały plac ludzi stał i patrzył przed siebie, gdy kanalia w mundurze tłukła żołnierza kolbą karabinu. Walter zacisnął pięści. Wszedł na plac i stanął pomiędzy wrzeszczącym oficerem a biedakiem, który ledwie stał na nogach.
— Dość!
Nie wiedział, co zadziałało: moment zaskoczenia czy jednak ton głosu nawykłego do rozkazywania. Von Scholten patrzył na niego z wyższością, gdy zarządzał odprowadzenie żołnierza do lazaretu, a Waltera zalewała krew, ponieważ dotarło do niego, że być może skazał młodego człowieka na śmierć, bo teraz już nikt nie pozwoli mu spokojnie odbywać służby. Będą się nad nim znęcać, i to nie tylko oficerowie i przełożeni, lecz także towarzysze broni, szczęśliwi, że to nie na nich skupiła się bezsensowna, nieuzasadniona przemoc.
Odchodząc, popatrzył majorowi w oczy. I to był błąd. Albo i nie, pomyślał chwilę później. Zimny kpiący wzrok tego niezbyt wysokiego mężczyzny o lekko kędzierzawych i nieco już przerzedzonych włosach, szerokich ramionach i krzywych nogach stanowił iskrę. Walter zrozumiał, że zniewagę można zmazać tylko krwią, a w obronie honoru trzeba ryzykować życie. Honoru Heleny.
— Proszę spodziewać się moich sekundantów dziś przed wieczorem — oświadczył i odszedł.
*
Przed pojedynkiem wypił kieliszek koniaku dla pokrzepienia. Gdy poczuł w gardle palący smak, chęć zemsty stała się jeszcze większa. Pojedynek miał się odbyć na maneżu. Major chciał wybrać szpady, ale Walter się nie zgodził, wolał pistolety. Na zimno, bez potu i wysiłku. Stanie, wymierzy i strzeli. Był pewien, że tym razem ręka nie zadrży.
— Czas na nas, Paul.
— Jest pan pewien, kapitanie, że chce się strzelać? Major słynie z pojedynków, podobno niejednego już zabił. Zresztą ten maneż nazywają śmiertelnym.
— Doprawdy?
Walter zapalił papierosa. Kareta kołysała się na wybojach, zręcznie wymijając inne powozy oraz nieliczne automobile i pieszych, którzy plątali się, przemykając pomiędzy pojazdami. Paradoksalnie zgiełk berlińskiego przedpołudnia działał na kapitana kojąco. Wielkie kapelusze dam, obficie ozdobione kwiatami, piórami, a niekiedy nawet owocami, rozbawiły go, wydały mu się nagle niedorzeczne, kompletnie niepraktyczne. Skrzywił usta w ironicznym uśmiechu.
Ordynans popatrywał na niego nieufnie. Bał się. Co zrobi, jeśli zabiją jego pana? Nie wyobrażał sobie, co powie generałowi von Offenbergowi, gdy ten zapyta o ostatnie chwile swojego jedynego syna.
Major von Scholten przechadzał się wzdłuż ogrodzenia w jednym końcu, sekundanci dopełniali formalności w drugim, a doktor siedział w powozie, najwyraźniej niezbyt zadowolony ze swej roli.
Przeciwnicy przeszli na środek placu, patrząc sobie w oczy. Z twarzy von Scholtena nie schodził zawadiacki uśmiech. Ten niezbyt piękny mężczyzna cieszył się wręcz niebywałym powodzeniem u kobiet, czego Walter nie mógł zrozumieć. Co w nim widziały? Co im dawał, że pozwalały się poniżać? W jego wspomnieniu utrwalił się obraz siniaków na ciele żony, które powstały od uderzeń kochanka. Wyobraźnia podsuwała mu sceny szarpaniny, łez i rozczarowania. Wolałby wziąć na siebie jej cierpienie, byleby żyła. Niestety tę szansę los już zabrał. Teraz pozwalał tylko zabić rywala.
Von Braun stanął między nimi.
— Panowie, dwadzieścia pięć kroków, odwracacie się, robicie pięć kroków w swoją stronę i strzelacie.
Szedł przed siebie, liczył. Na niebie zbierały się granatowe chmury, których jeszcze chwilę temu nie było. Zerwał się wiatr, którego podmuchy podnosiły poły wojskowej kurtki. Popatrzył w górę. Dwadzieścia pięć. Odwrócił się. Przeciwnik był daleko, ale nie na tyle, żeby nie trafić. Major strzelał celnie, słynął z tego. Poza tym był w pojedynkach rozmiłowany. Ulubieniec cesarza mógł sobie na to pozwolić. Walter doskonale wiedział, że jeśli nie on zginie, tylko jego przeciwnik, nikt już mu nie pozwoli wrócić do Berlina, a jego kariera zawiśnie na włosku.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Wymierzył. Von Scholten również uniósł broń. Przez moment Walterowi się wydawało, że stanęła przed nim Helena. Zupełnie jakby to ją miał zastrzelić. Zawahał się o ułamek sekundy. Naraz poczuł szarpnięcie i tępy ból. Dziwne, że nie słyszał wystrzału. Nie opuścił ręki, wycelował starannie i strzelił. Dopiero wtedy opuścił broń. Zrobiło mu się słabo, poczuł, że rwie mu się oddech, a po dłoni spływa coś ciepłego. Spojrzał w dół.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Tytuł arystokratyczny, będący w Niemczech odpowiednikiem barona.