I nadejdzie lato - Elin Hilderbrand - ebook

I nadejdzie lato ebook

Elin Hilderbrand

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

ELIN HILDERBRAND – KRÓLOWA LETNICH POWIEŚCI

 

 

 

Dwadzieścia osiem lat zakazanej namiętności,
dwadzieścia osiem lat ukrywania tajemnic

 

 

 

Mallory Blessing prosi dorosłego syna, by zadzwonił do osoby, której numer odnajdzie na karteczce ukrytej w jej biurku. Chłopak nie wie, czego się spodziewać, a już na pewno nie przypuszcza, że telefon odbierze sam Jake McCloud.
To przecież niemożliwe! Jak oni mieliby się poznać: nauczycielka angielskiego z wyspy Nantucket i mąż słynnej polityczki ubiegającej się o fotel prezydencki?
Wróćmy do końcówki lata 1993 roku. Mallory właśnie odziedziczyła dom po ciotce na Nantucket i organizuje wieczór kawalerski swojego brata. Na imprezę Cooper przyprowadza Jake’a, przyjaciela z college’u, o którym dziewczyna wielokrotnie słyszała. Mallory i Jake są sobą odurzeni i od tego letniego weekendu spotykają się co roku o tej samej porze. W tajemnicy przed światem i wbrew wszelkim zasadom.
Mimo różnych kolei losu, ślubów, narodzin i dorastania dzieci, ich skrywany romans trwa prawie trzy dekady, komplikując i wzbogacając życie dwojga kochanków i ich bliskich.

 

Aż nadchodzi lato inne od poprzednich…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 591

Oceny
4,6 (111 ocen)
79
27
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Dobrze spędzony czas

Nienawidzę Jacka. Co za mięczak. Książka świetna ale dogłębnie smutna. Samotność Mallory boli.
40
yokira

Nie oderwiesz się od lektury

Okładka sugeruje przede wszystkim romans, tymczasem książka jest naprawdę głęboka, posiada sporo ciekawych wątków, porusza ważne tematy, zachęca do przemyśleń 💚
20
ntechna

Nie oderwiesz się od lektury

szkoda mi ze autorka nie rozwinela watku Linka i Bess
10
KaroWW

Dobrze spędzony czas

Lato 69 bardziej mnie wciągnęło, ale jest to również pozycja warta przeczytania. Łapię się na tym, że czasami nadal myślę o głównych bohaterach i całej tej historii, książka daje do myślenia...
10
aga130612

Nie oderwiesz się od lektury

cóż za niesamowita książka ♥️ całą historię czekałam aż główni bohaterowie w końcu dojdą do momentu że będą razem... piękna ♥️
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 28 Sum­mers
Co­py­ri­ght © 2020 by Elin Hil­der­brand All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ewa Bo­rówka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca: KA­TA­RZYNA SARNA
Re­dak­cja: PAU­LINA ZA­BO­REK
Ko­rekta: RA­FAŁ SARNA, KA­TA­RZYNA SARNA
Pro­jekt okładki: ILONA GO­STYŃ­SKA-RYM­KIE­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce: Mi­net (Adobe Stock Pho­tos)
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-84-3
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Do­ro­thei Ben­ton Frank (1951–2019)

Ko­cham Cię, Dot­tie. I tę­sk­nię.

Pro­log

Pięć­dzie­się­cio­letni

Lato dwu­dzie­ste ósme: 2020

O czym mowa w roku 2020? O wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. Po­dzie­lo­nym na­ro­dzie. Róż­ni­cach po­glą­dów. To wy­brzmiewa wszę­dzie: w ser­wi­sach in­for­ma­cyj­nych, w wie­czor­nych talk show, w ga­ze­tach, w ne­cie, w ne­cie, w ne­cie, w roz­mo­wach na im­pre­zach, na kam­pu­sach uni­wer­sy­tec­kich, na lot­ni­skach, przy la­dzie w Star­buck­sie, przy ba­rze w Mar­ga­ri­ta­ville, w si­łowni (fa­cet ko­rzy­sta­jący z ru­cho­mej bieżni o szó­stej rano na­sta­wia od­bior­nik nu­mer cztery na Fox News, a ko­bieta, która przy­cho­dzi na siódmą, na­tych­miast prze­łą­cza na MSNBC[1]). Dzieci prze­stają roz­ma­wiać z ro­dzi­cami, pary się roz­wo­dzą, są­sie­dzi spie­rają, kon­su­menci boj­ko­tują, pra­cow­nicy rzu­cają ro­botę. Nie­któ­rzy cie­szą się, że żyją w ta­kich cie­ka­wych cza­sach: pod­krę­cają gło­śność, wpa­dają w uza­leż­nie­nie. Inni mają tego po uszy: wy­ci­szają od­bior­niki, wy­łą­czają się. Niech no jesz­cze ktoś za­pyta, czy idą gło­so­wać...

Oka­zuje się, że to także rok opo­wie­ści, któ­rej jesz­cze nikt nie zna. Roz­po­częła się dwa­dzie­ścia osiem lat wcze­śniej na wy­spie od­le­głej o nie­spełna pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od wy­brzeża i do­piero te­raz, la­tem 2020 roku, do­biega końca.

Ko­niec. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, ina­czej chyba za­cząć nie można.

Mal­lory Bles­sing mówi do swo­jego syna Linka: „W trze­ciej szu­fla­dzie biurka znaj­dziesz ko­pertę. W tej po le­wej. Tej, co się za­cina”. „Wszyst­kie się za­ci­nają”, my­śli Link. Dom matki stoi na pa­śmie lądu od­dzie­la­ją­cym ocean od je­ziorka; to aku­rat do­brze. Ale nie do końca, bo pro­ble­mem jest wil­goć. To dom, w któ­rym drzwi się nie do­my­kają, ręcz­niki nie wy­sy­chają, a kiedy się otwo­rzy paczkę chip­sów, to trzeba zjeść wszyst­kie za jed­nym po­sie­dze­niem, bo po go­dzi­nie są do ni­czego. Link wo­juje z szu­fladą. By dała się wy­su­nąć, musi ją lekko unieść, a po­tem po­ru­szać nią na boki.

W szu­fla­dzie wi­dzi je­dy­nie ko­pertę. Na ko­per­cie na­pis: „Za­dzwoń, pro­szę”.

Link jest zbity z tropu. Nie tego się spo­dzie­wał. Ocze­ki­wał te­sta­mentu albo ckli­wego li­stu wy­peł­nio­nego mą­drymi ra­dami lub wska­zów­kami od­no­śnie do mszy ża­łob­nej.

Otwiera ko­pertę. W środku znaj­duje wą­ski świ­stek. Z sa­mym nu­me­rem, bez na­zwi­ska.

„Co ja mam z tym po­cząć?”, duma.

„Za­dzwoń, pro­szę”.

„No do­bra”, my­śli Link. Ale kto od­bie­rze? I co on sam ma po­wie­dzieć?

Za­py­tałby o to matkę, ale za­mknęła oczy. Na po­wrót za­pa­dła w sen.

Link wy­cho­dzi z domu tyl­nymi drzwiami i idzie piasz­czy­stą drogą bie­gnącą wzdłuż Mia­co­met Pond. Mamy czer­wiec, na Nan­tuc­ket jest dwa­dzie­ścia stopni, za­tem noce i wcze­sne po­ranki by­wają jesz­cze chłodne, choć wśród trzcin kwitną już irysy, a po błę­kit­nym zwier­cia­dle je­ziorka pływa para ła­bę­dzi.

„Ła­bę­dzie łą­czą się w pary na całe ży­cie”, my­śli Link. Dzięki temu zdają się gó­ro­wać mo­ral­nie nad in­nymi pta­kami, choć czy­tał gdzieś, że wcale nie są so­bie wierne. Ma na­dzieję, że to in­ter­ne­towa ściema.

Jak więk­szość dzieci uro­dzo­nych i wy­cho­wa­nych na wy­spie po­peł­nia ten błąd, że ota­cza­jącą go sce­ne­rię uważa za coś oczy­wi­stego. Po­peł­nił też błąd, uzna­jąc za oczy­wi­ste ist­nie­nie matki, która oto umiera w pięć­dzie­sią­tym pierw­szym roku ży­cia. Czer­niak dał prze­rzuty do mó­zgu, już stra­ciła wzrok w jed­nym oku. Rano trafi pod opiekę ho­spi­cyjną.

Link wy­buchł pła­czem już pod­czas roz­mowy z dok­to­rem Sy­mo­nem, a po­tem jesz­cze raz, gdy dzwo­nił do miej­sco­wego ho­spi­cjum.

Sa­bina, pie­lę­gniarka śro­do­wi­skowa, ma ła­godne uspo­so­bie­nie. Za­chę­cała, by to­wa­rzy­szył umie­ra­ją­cej w każ­dym mo­men­cie „przej­ścia”. To w od­po­wie­dzi na jego wy­zna­nie, że nie wie, co po­cznie bez matki.

– Mam do­piero dzie­więt­na­ście lat.

– O to się bę­dziesz mar­twił póź­niej – od­parła Sa­bina. – Te­raz twoje za­da­nie to trwać przy matce. Dać jej od­czuć swoją mi­łość. Za­bie­rze ją ze sobą, do­kąd­kol­wiek zmie­rza.

Link wstu­kuje do swo­jego te­le­fonu za­pi­sany na pa­sku pa­pieru nu­mer. Kie­run­kowy ni­czego mu nie mówi – na pewno nie jest to 206, Se­at­tle, gdzie mieszka jego oj­ciec. Nie ma po­ję­cia, o kogo może cho­dzić. Dziad­ko­wie Linka nie żyją, a jego wuj Co­oper mieszka w Wa­szyng­to­nie. Coop i Amy wła­śnie się roz­wo­dzą; to już piąty roz­wód wuja. W ubie­głym ty­go­dniu, gdy matka mie­wała jesz­cze prze­bły­ski przy­tom­no­ści i do­brego hu­moru, po­wie­działa: „Coop żeni się i roz­wo­dzi, jak inni je­dzą kra­kersy Tri­scu­its”. Coop wy­ra­ził go­to­wość przy­jazdu, gdy sy­tu­acja sta­nie się na tyle trudna, że Link nie udźwi­gnie jej w po­je­dynkę. To na­stąpi wkrótce, może na­wet ju­tro.

Czy matka ma jesz­cze ja­kichś przy­ja­ciół poza wy­spą? Do Le­land prze­stała się od­zy­wać, gdy Link był jesz­cze w li­ceum. „Dla mnie Le­land umarła”.

Może to nowy nu­mer Le­land. To by miało sens; po­winny się po­go­dzić przed osta­tecz­nym roz­sta­niem.

Te­le­fon od­biera jed­nak męż­czy­zna.

– Jake McC­loud.

Do Linka to po­cząt­kowo nie do­ciera. „Jake McC­loud”?

Roz­łą­cza się.

Jest tak za­sko­czony, że wy­bu­cha śmie­chem, a po­tem ogląda się na tylne drzwi domu. Matka wpraw­dzie ma po­czu­cie hu­moru, ale jest dow­cipna, a nie skłonna do ro­bie­nia ka­wa­łów. Pro­sze­nie syna, by przed jej śmier­cią za­dzwo­nił do Jake’a McC­lo­uda, jest zu­peł­nie nie w jej stylu.

Na pewno można to ja­koś wy­ja­śnić. Link po­rów­nuje cy­fry za­pi­sane na kar­teczce z nu­me­rem w te­le­fo­nie, a po­tem spraw­dza kie­run­kowy: 574. To In­diana – Mi­sha­waka, El­khart, So­uth Bend.

So­uth Bend!

Link wy­bu­cha śmie­chem. Tro­chę obłą­kań­czym. Co tu jest grane?

I wtedy dzwoni te­le­fon. Ktoś od­dzwa­nia z nu­meru za­czy­na­ją­cego się od 574. Linka kusi, żeby nie ode­brać i po­cze­kać, aż włą­czy się poczta gło­sowa. To ja­kaś ko­smiczna po­myłka. We wszyst­kich wy­wia­dach Jake McC­loud spra­wia wra­że­nie ab­so­lut­nie przy­zwo­itego fa­ceta. Link mógłby mu po pro­stu wy­ja­śnić sy­tu­ację: jego matka umiera i ja­kimś cu­dem nu­mer na­le­żący do Jake’a McC­lo­uda wy­lą­do­wał w szu­fla­dzie jej biurka.

– Halo – mówi.

– Halo, tu Jake McC­loud. Zdaje się, że ktoś dzwo­nił do mnie z tego nu­meru.

– Tak. – Link przy­biera ofi­cjalny ton. Kto wie; może za sprawą tego ku­rio­zal­nego nie­po­ro­zu­mie­nia uda mu się do­stać na staż do Jake’a McC­lo­uda – lub Ur­suli de Gou­rn­sey! – Prze­pra­szam, chyba się po­my­li­łem. Moja matka, Mal­lory Bles­sing...

– Mal­lory? O co cho­dzi? Wszystko w po­rządku?

Link sku­pia uwagę na su­ną­cych z mo­nar­szym do­sto­jeń­stwem ła­bę­dziach, na królu i kró­lo­wej je­ziorka.

– Prze­pra­szam – po­wta­rza. – Czy roz­ma­wiam z Ja­kiem McC­lo­udem? Tym Ja­kiem McC­lo­udem, któ­rego żona...

– Tak.

Link kręci głową.

– To pan zna moją matkę? Mal­lory Bles­sing? Na­uczy­cielkę an­giel­skiego z Nan­tuc­ket?

– Czy wszystko u niej w po­rządku? – pyta po­now­nie Jake McC­loud. – Na pewno nie dzwo­nisz bez po­wodu.

– To prawda – przy­znaje Link. – Zo­sta­wiła pań­ski nu­mer w ko­per­cie i po­le­ciła mi skon­tak­to­wać się z pa­nem. – Mil­czy przez chwilę. – Ona umiera.

– Umie...

– Ma raka. Czer­niak z prze­rzu­tami do mó­zgu. Dzwo­ni­łem do ho­spi­cjum. – Te słowa bolą i Link ma nie­od­parte wra­że­nie, że wy­po­wiada je na marne. Dla­czego Jake’a McC­lo­uda mia­łoby to w ogóle ob­cho­dzić?

Na li­nii za­pada ci­sza i Link już my­śli, że uświa­do­miw­szy so­bie, iż ode­brał te­le­fon prze­zna­czony dla ko­goś in­nego, Jake McC­loud za­sta­na­wia się, jak by go de­li­kat­nie spła­wić.

– Prze­każ, pro­szę, Mal...

„Mal”? Czy to moż­liwe, że Jake McC­loud, który ma wszel­kie wi­doki na zo­sta­nie mę­żem pierw­szej pre­zy­dentki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ja­kimś cu­dem zna jego matkę?

– Pro­szę, po­wiedz jej... że przy­jadę naj­szyb­ciej, jak będę mógł – sły­szy. – Prze­każ jej, żeby się trzy­mała. – Chrząk­nię­cie. – Pro­szę. Po­wiedz, że już jadę.

Część pierw­sza

Dwu­dzie­sto­letni

Lato pierw­sze: 1993

O czym mowa w roku 1993? O ma­sa­krze w Waco, o za­ma­chu pod World Trade Cen­ter, o Ar­thu­rze Ashe’u, o R.E.M., o Lo­re­nie Bob­bitt, o Ro­ber­cie Red­for­dzie, Wo­odym Har­rel­so­nie i Demi Mo­ore, o NAFTA, o Ri­ve­rze Pho­enik­sie, o Unii Eu­ro­pej­skiej, o re­kla­mie mleka, o bieżni Nor­dic Track, o Ra­bi­nie i Ara­fa­cie, o Mo­nice Se­les, o Bez­sen­no­ści w Se­at­tle, o World Wide Web, o tym, że Buf­falo Bills po raz trzeci z rzędu prze­grali Su­per Bowl, o Kro­ni­kach Se­in­felda i o Whit­ney Ho­uston śpie­wa­ją­cej I Will Al­ways Love You.

Kiedy po­zna­jemy na­szą bo­ha­terkę Mal­lory Bles­sing (żeby było ja­sne: Mal­lory na­prawdę jest na­sza, je­ste­śmy z nią tu na do­bre, złe i naj­gor­sze), ma dwa­dzie­ścia cztery lata, mieszka na Up­per East Side w No­wym Jorku z naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Le­land Glad­stone, którą z dnia na dzień co­raz bar­dziej po­gar­dza. Ra­zem wy­naj­mują miesz­ka­nie na pią­tym pię­trze bez windy; na par­te­rze mie­ści się fran­cu­ska re­stau­ra­cja i w dni ro­bo­cze ku­cha­rze od­dają wie­czo­rami Le­land nie­sprze­dane con­fit z kaczki i ja­gnię­cinę. Le­land ni­gdy nie dzieli się ku­li­nar­nymi bo­nu­sami z Mal­lory, przyj­muje je jako na­leżne so­bie, bo to ona zna­la­zła miesz­ka­nie, ona wy­ne­go­cjo­wała wa­runki najmu i ona sie­dem­na­ście razy wy­brała się do ABC Home po me­ble. Mal­lory wy­lą­do­wała w No­wym Jorku tylko dla­tego, że Le­land wspo­mniała kie­dyś (po pi­jaku) o po­trze­bie zna­le­zie­nia współ­lo­ka­torki, a Mal­lory, która roz­pacz­li­wie pra­gnęła wy­rwać się z ro­dzin­nego domu w Bal­ti­more, myl­nie zin­ter­pre­to­wała te słowa jako za­pro­sze­nie. Mal­lory płaci jedną trze­cią czyn­szu (która to kwota jest tak astro­no­miczna, że ra­chu­nek re­gu­lują ro­dzice Mal­lory), w za­mian za co sy­pia na fu­to­nie roz­kła­da­nym w ką­cie sa­lonu. Le­land ku­piła niby-chiń­ski pa­ra­wan, który Mal­lory może roz­sta­wiać, kiedy chce mieć tro­chę pry­wat­no­ści, przy czym rzadko za­daje so­bie ten trud. To za­rze­wie pierw­szych kłótni. Jak się oka­zuje, Le­land ku­piła pa­ra­wan nie po to, żeby Mal­lory czuła się swo­bod­niej, ale dla­tego, że nie może znieść wi­doku współ­lo­ka­torki, która otu­lona wy­nie­sioną ze swo­jego dzie­cię­cego po­koju koł­drą w szka­rad­nej po­szewce z dru­ko­wa­nego per­kalu czyta so­bie w naj­lep­sze po­wie­ści.

„To... po pro­stu nie­sto­sowne”, po­wiada Le­land. „Gdzie ty masz god­ność?”

Te­mat pa­ra­wanu po­wo­duje tylko drobne tar­cia w po­rów­na­niu z kwe­stią pracy. Le­land prze­pro­wa­dziła się do No­wego Jorku, żeby pra­co­wać w branży mody – ma­rzyła, żeby zo­stać „kre­atywną” w „Har­per’s Ba­zaar” – a kiedy po­wie­działa Mal­lory o wa­ka­cie na sta­no­wi­sku se­kre­ta­rza re­dak­cji w „Bard and Scribe”, naj­gło­śniej­szym ma­ga­zy­nie li­te­rac­kim w mie­ście, ta na­tych­miast za­częła się ubie­gać o to sta­no­wi­sko. Wy­star­czyła sama per­spek­tywa ta­kiej po­sady, by od­mie­nić wy­obra­że­nie o tym, czym może być dla niej Nowy Jork. Jako se­kre­tarz re­dak­cji za­war­łaby nowe zna­jo­mo­ści wśród ar­ty­stów i cy­ga­ne­rii, roz­po­czę­łaby fa­scy­nu­jące ży­cie. Nie wie­działa tylko o tym, że jej przy­ja­ciółka już pod­jęła sta­ra­nia o tę po­sadę. Le­land od­była roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną, po­tem ko­lejną, wresz­cie do­stała tę ro­botę i skwa­pli­wie ją przy­jęła, czemu Mal­lory przy­glą­dała się w mil­czą­cym osłu­pie­niu, lecz bez naj­mniej­szego zdzi­wie­nia. Gdyby Nowy Jork był suk­nią, pa­so­wałby Le­land jak ulał, na­to­miast Mal­lory bez końca ob­cią­ga­łaby ją i po­pra­wiała, żeby po­czuć się w niej swo­bod­niej.

Te­raz Le­land co rano udaje się do re­dak­cji „Bard and Scribe” miesz­czą­cej się w SoHo, w prze­stron­nym lof­cie z ogród­kiem na da­chu, gdzie od­by­wają się sty­lowe so­irées na cześć ta­kich osób, jak Ca­ro­lyn He­il­brun, El­len Gil­christ czy Do­ro­thy Al­li­son. Tym­cza­sem Mal­lory pra­cuje jako re­cep­cjo­nistka w agen­cji re­kru­ta­cyj­nej, do­kąd po­kie­ro­wała ją tknięta li­to­ścią jej wła­sna „kon­sul­tantka do spraw ka­riery”.

Jed­nak 16 maja 1993 roku Mal­lory ode­brała te­le­fon, który od­mie­nił jej ży­cie.

Jest nie­dziela, pół go­dziny przed po­łu­dniem. Mal­lory bie­gała po Cen­tral Parku, wstą­piła na kawę oraz baj­gla z se­za­mem i twa­roż­kiem ze szczy­pior­kiem, a po po­wro­cie od­kryła z za­chwy­tem, że miesz­ka­nie jest pu­ste. To rzadki ką­sek, tra­fia się tylko wtedy, gdy uda jej się wró­cić wcze­śniej lub wyjść póź­niej niż Le­land, i te­raz po­czu­cie swo­body wpra­wia ją w eks­tazę. Może uda­wać przed sobą, że jest pa­nią domu w wiej­skiej re­zy­den­cji, a nie man­hat­tań­skim, ży­ją­cym w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku wcie­le­niem Sary Crewe, która miesz­kała na stry­chu i nie miała na­wet wę­gla na opał. Ran­kiem 16 maja Le­land za­jada brunch w Ele­phant and Ca­stle w oto­cze­niu no­wych zna­jo­mych z „Bard and Scribe”. Z fał­szywą wiel­ko­dusz­no­ścią za­pro­siła także przy­ja­ciółkę, wie­dząc do­brze, że Mal­lory od­mówi, bo nie stać jej na taki wy­da­tek.

Dzwoni te­le­fon i Mal­lory ści­sza ka­wa­łek Eve­ry­body Hurts R.E.M., który od­twa­rza na okrą­gło. To ostat­nio jej ulu­biona pio­senka, ale nie może jej słu­chać w obec­no­ści współ­lo­ka­torki, bo za­wo­dze­nie Mi­cha­ela Stipe’a jest dla Le­land jak skro­ba­nie pa­znok­ciami po szkol­nej ta­blicy.

– Halo?

– Skar­bie?

Mal­lory opada na zgrabne, ale nie­wy­godne krze­sło ka­wiar­niane, jedno z tych, które Le­land na­była w ABC Home. Dzwoni oj­ciec. Re­ali­stycz­nie pa­trząc, mógł to być tylko ktoś z garstki lu­dzi: ro­dzice, brat Co­oper, były chło­pak Wil­lis, który uczy an­giel­skiego na Bor­neo (dzwoni w nie­dziele, kiedy po­łą­cze­nia mię­dzy­na­ro­dowe są naj­tań­sze, i prze­chwala się swoim no­wym eg­zo­tycz­nym ży­ciem), wresz­cie Le­land, bo za­po­mniała za­brać kartę płat­ni­czą i pyta, czy Mal­lory może wsiąść w me­tro i ją przy­wieźć.

– Cześć, tato – mówi Mal­lory, z tru­dem kry­jąc roz­cza­ro­wa­nie. Wo­la­łaby już ra­czej słu­chać opo­wie­ści Wil­lisa o wa­ra­nach z Ko­modo.

– Skar­bie? – po­wta­rza tata tak przy­gnę­bio­nym gło­sem, że Mal­lory aż się oży­wia. Oj­ciec – Co­oper Bles­sing Se­nior, przez Mal­lory i jej brata na­zy­wany krótko Se­nio­rem – jest cer­ty­fi­ko­wa­nym księ­go­wym po­sia­da­ją­cym cztery fran­czyzy H&R Block w me­tro­po­lii Bal­ti­more. Jak na ko­goś ta­kiego przy­stało, ma po­wścią­gliwy spo­sób by­cia. Być może jest je­dy­nym czło­wie­kiem w dzie­jach świata, który uro­dził się po­zba­wiony emo­cji. Te­raz jed­nak wy­daje się wy­raź­nie stra­piony. Czyżby ktoś umarł? Matka? Brat?

„Nie”, my­śli. Gdyby coś się stało matce, za­dzwo­niłby brat. Gdyby coś się stało bratu, za­dzwo­ni­łaby matka.

Mimo to Mal­lory czuje się nie­wy­raź­nie.

– Czy ktoś umarł? Tato?

– Tak – od­po­wiada Se­nior. – Ciotka Greta. Wy­gląda na to, że umarła w... pią­tek. Do­wie­dzia­łem się do­piero przed go­dziną. Za­dzwo­nił jej praw­nik. Chyba coś ci za­pi­sała.

Czy ta­kie rze­czy zda­rzają się w praw­dzi­wym ży­ciu? Naj­wy­raź­niej. Gretę za­bił roz­le­gły za­wał serca. W pią­tek wie­czo­rem ra­zem ze swoją „współ­lo­ka­torką” Ru­thie szy­ko­wała w domu w Cam­bridge spa­ghetti alla put­ta­ne­sca we­dle prze­pisu z The Si­lver Pa­late Good Ti­mes Co­ok­book. „Współ­lo­ka­torka” to okre­śle­nie Se­niora, jakby Greta i Ru­thie były dwiema przed­sta­wi­ciel­kami ge­ne­ra­cji X z The Real World. (Szcze­gół, ja­kim jest put­ta­ne­sca, Mal­lory czer­pie z wła­snej wy­obraźni, bo w week­endy czę­sto od­wie­dzała Gretę i Ru­thie w ich domu w Cam­bridge i wie, że piąt­kowe wie­czory spę­dzały we wła­snej kuchni, w so­boty od­wie­dzały mu­zea, po czym ja­dły ko­la­cję na mie­ście, a nie­kiedy wy­bie­rały się do te­atru, na­to­miast nie­dziela była dniem baj­gli i lek­tury „Ti­mesa”, a wie­czo­rem chińsz­czy­zny je­dzo­nej przed te­le­wi­zo­rem, w któ­rym le­ciał ja­kiś film sprzed lat). Ru­thie we­zwała po­go­to­wie, ale pie­lę­gnia­rze nie mo­gli nic po­ra­dzić. Greta zmarła.

Ru­thie zor­ga­ni­zo­wała kre­ma­cję zwłok i skon­tak­to­wała się z ich wspólną peł­no­moc­niczką Eileen Be­ers. To ona za­dzwo­niła do Se­niora. Se­nior i Greta nie utrzy­my­wali kon­tak­tów od dzie­się­ciu lat, to zna­czy, od­kąd zmarł wu­jek Bo, a cio­cia Greta za­miesz­kała z ko­le­żanką z Radc­liffe, dok­tor Ruth Har­lowe, która była kimś wię­cej niż współ­lo­ka­torką. Eileen Be­ers po­in­for­mo­wała Se­niora, że Greta za­pi­sała Mal­lory za­ska­ku­jącą kwotę stu ty­sięcy do­la­rów oraz dom na Nan­tuc­ket.

Mal­lory za­czyna pła­kać. Ona jedna z ca­łej ro­dziny utrzy­my­wała kon­takty z Gretą po śmierci wujka Bo. Co mie­siąc pi­sała li­sty i po­ta­jem­nie dzwo­niła w każde Boże Na­ro­dze­nie, mimo za­strze­żeń ro­dzi­ców za­pro­siła ciotkę na uro­czy­stość wrę­cza­nia dy­plo­mów w col­lege’u i przez cztery go­dziny je­chała au­to­bu­sem chiń­skich li­nii, żeby spę­dzać z nią te ide­alne week­endy w Cam­bridge.

– Na­prawdę? – pyta Mal­lory. – Greta nie żyje? Za­pi­sała mi w spadku dom i pie­nią­dze? Dom i pie­nią­dze są moje? To zna­czy na­prawdę moje? – Mal­lory stara się mó­wić tak, żeby nie wy­szło na to, że dom i pie­nią­dze zna­czą dla niej wię­cej od straty ciotki. Jed­nak nie może nie za­re­ago­wać na moż­li­wość ra­dy­kal­nej od­miany sy­tu­acji ży­cio­wej.

– Tak – po­twier­dza Se­nior.

Po­wra­ca­jąca z brun­chu Le­land ma ru­mie­niec jak po kok­tajlu Bel­lini, pod asy­me­trycz­nie przy­cię­tymi wło­sami no­wej fry­zury jej skóra jest ró­żo­wawa jak brzo­skwi­nia. Słowa Mal­lory do­cie­rają do niej do­piero po dłuż­szej chwili: otóż uprze­dziw­szy za­wczasu agen­cję re­kru­ta­cyjną, jej przy­ja­ciółka wy­pro­wa­dza się z miesz­ka­nia. Wy­jeż­dża na Nan­tuc­ket.

– Na­dal nie ro­zu­miem, jak mo­żesz po­rzu­cić cen­trum cy­wi­li­zo­wa­nego świata, żeby za­miesz­kać na wy­spie pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od wy­brzeża – mówi Le­land.

Mi­nęły dwa ty­go­dnie i jest nie­dziela 30 maja. Le­land po­dej­muje Mal­lory po­że­gnal­nym brun­chem w Co­co­nut Grill przy Sie­dem­dzie­sią­tej Siód­mej Ulicy. Mimo spie­koty sie­dzą przy sto­liku w ogródku, by dać się za­uwa­żyć chło­pa­kom z po­sta­wio­nymi koł­nie­rzy­kami, w awia­to­rach Ray-Bana, zmie­rza­ją­cych do J.G. Me­lon na bur­gery i Krwawą Mary. Je­den z przed­sta­wi­cieli ga­tunku – w ko­szulce La­co­ste barwy mię­to­wej zie­leni – zsuwa nie­znacz­nie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, żeby przy­pa­trzyć się Le­land. Wy­gląda jak Preppy Kil­ler.

Ton Le­land wska­zuje, że jest chyba za­równo za­sko­czona, jak i za­smu­cona. Wia­do­mość o ry­chłym wy­jeź­dzie Mal­lory szybko przy­wró­ciła mi­łość i od­da­nie mię­dzy przy­ja­ciół­kami. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie Le­land jest słodka. Nie tylko do­brze znosi wi­dok sko­tło­wa­nego po­sła­nia, lecz na­wet przy­siada na kra­wę­dzi fu­tonu na dłu­gie plo­teczki. A Mal­lory przyj­muje zmiany za­cho­dzące w ży­ciu przy­ja­ciółki – od mod­nej fry­zury, po­przez skó­rzaną kurtkę ku­pioną w Trash i Vau­de­ville za osza­ła­mia­jącą sumę dzie­wię­ciu­set do­la­rów, po prze­rzu­ce­nie się z chło­dzo­nych drin­ków na ba­zie wina i wody ga­zo­wa­nej od Bar­tles and Jay­mes na char­don­nay Rus­sian Ri­ver – bez uczu­cia za­wi­ści czy po­rzu­ce­nia.

Będą za sobą tę­sk­nić. Wy­cho­wały się trzy domy od sie­bie przy De­ep­dene Road w Ro­land Park w Bal­ti­more i przy­jaź­nią się od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Ich dzie­cięce lata były idyl­liczne: jeź­dziły na ro­we­rach do Ed­die’s Mar­ket po cią­gutki, słu­chały na ad­ap­te­rze Le­land ścieżki dźwię­ko­wej z Gre­ase, wy­peł­niały spor­towe sta­niki zwi­nię­tymi skar­pet­kami i śpie­wały do mi­kro­fo­nów ze szczo­tek do wło­sów, w śnieżne noce sie­działy w ja­cuzzi, po szkole oglą­dały Szpi­tal miej­ski w su­te­re­nie u Le­land, w prze­rwach na re­klamy gra­jąc w kar­cianki na wło­cha­tym dy­wa­nie. Były ide­al­nymi anioł­kami, do­póki nie po­szły do li­ceum, gdzie za­częły roz­ra­biać. Gdy były w ostat­niej kla­sie, oj­ciec Le­land Steve Glad­stone ku­pił sa­aba z opusz­cza­nym da­chem. Le­land wzięła go bez py­ta­nia, w środku nocy pod­je­chała pod dom Mal­lory i tak długo rzu­cała ka­my­kami w okno, aż przy­ja­ciółka zgo­dziła się na wspólną prze­jażdżkę. Opu­ściły dach i po­je­chały aż do In­ner Har­bor, słu­cha­jąc z roz­krę­co­nego na cały re­gu­la­tor ma­gne­to­fonu al­bumu Yazoo Upsta­irs at Eric’s. Oczy­wi­ście zo­stały przy­ła­pane. Kiedy wró­ciły na De­ep­dene Road z wło­sami po­tar­ga­nymi przez wiatr, na pod­jeź­dzie Glad­stone’ów cze­kało czworo ro­dzi­ców.

„Nie je­ste­śmy na was źli”, po­wie­dzieli. (To mu­siał być wpływ Steve’a Glad­stone’a, naj­po­błaż­liw­szego z ca­łej czwórki). „Je­ste­śmy roz­cza­ro­wani”.

Mal­lory do­stała szla­ban na dwa ty­go­dnie, pa­mięta to. Le­land także, lecz urwała się z uwięzi już po trzech dniach.

– Mu­szę spró­bo­wać cze­goś in­nego – mówi Mal­lory i ma­cza frytkę z ba­tata w di­pie z sy­ropu klo­no­wego. – Sta­nąć na wła­snych no­gach. – Poza tym w cen­trum cy­wi­li­zo­wa­nego świata robi się jak na pa­telni, choć to do­piero maj; be­ton jest go­rący, śmiet­nik na rogu śmier­dzi i nie ma bar­dziej od­py­cha­ją­cego miej­sca niż pe­ron szó­stej li­nii. Kto by nie chciał wy­je­chać na Nan­tuc­ket na lato? Albo na za­wsze?

Pół­tora mie­siąca póź­niej brat Mal­lory Co­oper oznaj­mia przez te­le­fon, że oświad­czył się Kry­stel Be­thune, dziew­czy­nie, z którą cho­dzi od trzech mie­sięcy, i za­mie­rzają się po­brać na Boże Na­ro­dze­nie. Mal­lory jest tak upo­jona ży­ciem na wy­spie, że za­po­mina oka­zać zdu­mie­nie.

– Wspa­niale! – mówi.

– Nie spy­tasz, czy mach­ną­łem jej dziecko?

– A mach­ną­łeś?

– Nie. Po pro­stu za­ko­cha­łem się na za­bój i wiem, że chcę z nią spę­dzić resztę ży­cia, więc po­my­śla­łem: Na co cze­kać? Po­bierzmy się jak naj­szyb­ciej. W gra­ni­cach roz­sądku. Nie chcę z nią wiać. Se­nior i Kitty by mnie za­bili. I tak nie są za­chwy­ceni.

– No tak – mówi Mal­lory. – A jak się po­zna­li­ście? Przy­po­mnij.

– Kry­stel ob­słu­gi­wała mój stół – od­po­wiada Co­oper. – W Old Eb­bitt Grill.

– Praca jak każda inna. – Mal­lory sama do­ra­bia so­bie trzy razy w ty­go­dniu jako kel­nerka na ba­se­nie Sum­mer Ho­use w Scon­set. – A stu­dio­wała? Przy­naj­mniej pró­bo­wała?

– Tak, ja­kiś czas, na UMBC[2].

„Wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź”, my­śli Mal­lory. „Ja­kiś czas” ozna­cza kilka se­me­strów czy kilka ty­go­dni? To bez zna­cze­nia. Ani my­śli kry­ty­ko­wać, od tego jest ich matka. Kitty Bles­sing ma wręcz ob­se­sję na punk­cie edu­ka­cji, wy­cho­wa­nia i po­zy­cji spo­łecz­nej.

– Po­bie­ra­cie się w święta – mówi. To zja­wi­sko, któ­rego ni­gdy nie ro­zu­miała. Boże Na­ro­dze­nie i tak jest pra­co­wite, go­rącz­kowe i pełne nie­po­koju, po co jesz­cze to po­gar­szać? No ale nie jej to osą­dzać. – Gdzie ślub?

– W Bal­ti­more. Matka Kry­stel nie ma pie­nię­dzy, a ojca w ogóle nie warto brać pod uwagę.

Mal­lory pró­buje wy­obra­zić so­bie re­ak­cję matki. Kitty prze­grała wojnę, lecz wy­grała klu­czową bi­twę. Ro­dzina Kry­stel nie speł­nia ocze­ki­wań, więc nie bę­dzie za­kła­da­nia dy­na­stii. Z dru­giej strony nikt nie bę­dzie prze­szka­dzał Kitty w pla­no­wa­niu we­sela. Bę­dzie się upie­rać przy ra­czej gu­stow­nych (białe świa­tełka, bor­dowe ko­kardy z ak­sa­mitu, Me­sjasz Ha­en­dla) niż tan­det­nych (elfy, cu­krowe la­seczki, Jin­gle Bells) ak­cen­tach świą­tecz­nych.

– Cie­szę się ra­zem z tobą, Coop – mówi Mal­lory i chyba po raz pierw­szy w ży­ciu jest to szczera prawda. Przez dwa­dzie­ścia cztery lata cho­ro­bli­wie za­zdro­ściła bratu. Co­oper jest zło­tym dziec­kiem, Mal­lory srebr­nym. On jest kru­chym cia­stecz­kiem z ka­wał­kami cze­ko­lady, ona owsia­nym z ro­dzyn­kami, które lu­dzie wpraw­dzie lu­bią, lecz nie tak bar­dzo.

– I chciał­bym jesz­cze cię o coś pro­sić.

– O! – Brat chce ją o coś pro­sić? To coś no­wego. Co­oper jest spe­cem do spraw po­li­tyki w Bro­okings In­sti­tu­tion, wa­szyng­toń­skim think tanku. Jego praca jest ważna, wręcz pre­sti­żowa (choć Mal­lory nie za­mie­rza uda­wać, że ro­zu­mie, co jej brat na­prawdę robi). Czego on może od niej chcieć? – Dla cie­bie wszystko, sam wiesz.

– Chciał­bym urzą­dzić ka­wa­ler­ski... no, nie tyle wie­czór, ile week­end. Zero sza­leństw, tylko ja, oczy­wi­ście Fray, no i Jake McC­loud.

„Oczy­wi­ście Fray”, my­śli Mal­lory i wy­wraca oczami. I Jake McC­loud, ta­jem­ni­czy Jake McC­loud, star­szy brat Co­opera z brac­twa Phi Gamma Delta, czło­wiek, któ­rego ni­gdy nie wi­działa na oczy. Od­była z nim na­to­miast kilka in­try­gu­ją­cych roz­mów te­le­fo­nicz­nych.

– No i?

– I po­my­śla­łem, że może da­łoby się to urzą­dzić na Nan­tuc­ket w week­end Święta Pracy[3]? – Co­oper milk­nie na chwilę. – O ile nie masz nic prze­ciw temu, żeby trzech fa­ce­tów prze­spało się na so­fie... na pod­ło­dze... gdzie­kol­wiek.

– Mam dwa wolne po­koje.

– Na­prawdę? – dziwi się Co­oper. – Czyli to coś jak praw­dziwy dom? Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że to bar­dziej... bo ja wiem... szopa.

– Może nie cał­kiem dom, ale i nie szopa. Sam zo­ba­czysz, jak przy­je­dziesz.

– Więc się zga­dzasz? W week­end Święta Pracy?

– Ja­sne. – Wpraw­dzie na ten week­end za­po­wia­dała się Le­land, ale jej przy­jazd jest w naj­lep­szym ra­zie wy­soce nie­pewny. – Mi casa es su casa.

– Dzięki, Mal! – Głos Co­opera wy­raża ra­dość i wdzięcz­ność.

Mal­lory się roz­łą­cza, prze­suwa dło­nią po wy­gła­dzo­nych przez lata użyt­ko­wa­nia de­skach ta­rasu i my­śli: „Jak przy­jem­nie jest mieć wresz­cie coś, czym można się po­dzie­lić”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ca­ło­do­bowa sta­cja in­for­ma­cyjna; na­zwa po­cho­dzi od pod­mio­tów two­rzą­cych ten ka­nał: Mi­cro­soft Ne­twork (MSN) i NBC (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od re­dak­cji wy­da­nia pol­skiego).
[2] Uni­ver­sity of Ma­ry­land, Bal­ti­more Co­unty (Uni­wer­sy­tet Ma­ry­landu w Bal­ti­more).
[3] La­bor Day – ame­ry­kań­skie święto, ob­cho­dzone w pierw­szy po­nie­dzia­łek wrze­śnia; dzień wolny od pracy z po­prze­dza­ją­cym go week­en­dem po­zwala na trzy­dniowy wy­po­czy­nek.