Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziesięć osób, każda podejrzana o morderstwo, zostaje zaproszonych przez tajemniczego gospodarza do domu na wyspie. Gdy ginie druga osoba, goście szybko zdają sobie sprawę, że to, co początkowo uważali za nieszczęśliwy wypadek, jest robotą zabójcy. Postanawiają odkryć jego tożsamość, ale okazuje się, że nikt nie ma alibi. Odizolowani od społeczeństwa, niezdolni do opuszczenia miejsca pobytu, umierają jeden po drugim w sposób opisany w dziecięcej rymowance, która wywieszona jest w ich pokojach.
Najpopularniejsza powieść Agaty Chrisite, dawniej znana pod tytułem "Dziesięciu małych Murzynków".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
W rogu przedziału pierwszej klasy siedział sędzia Wargrave, który niedawno przeszedł na emeryturę. Palił cygaro i z zainteresowaniem przeglądał wiadomości polityczne w „Timesie”.
Po pewnym czasie złożył gazetę i wyjrzał oknem. Przejeżdżali właśnie przez Somerset. Spojrzał na zegarek... jeszcze dwie godziny drogi.
Przypomniał sobie notatki, jakie ukazały się w prasie na temat Wyspy Żołnierzyków. Najpierw kupił ją amerykański milioner, wielki miłośnik jachtingu. Wybudował na tej małej wysepce leżącej u brzegów Devonu luksusową nowoczesną willę. Drobna okoliczność, że trzecia z kolei żona milionera nie lubiła morza, wpłynęła na to, iż wysepkę wraz z willą postanowiono sprzedać. Fakt ten spowodował ukazanie się w prasie olbrzymich ogłoszeń. Wreszcie lakoniczna notatka podała do wiadomości publicznej, że wyspę zakupił jakiś pan Owen. Potem zaczęły pojawiać się pierwsze plotki. A więc, że Wyspę Żołnierzyków nabyła w rzeczywistości Gabriela Turl, gwiazda filmowa z Hollywood, pragnąca spędzić parę miesięcy w cichym ustroniu. Następnie ktoś podpisujący się „Żuk” dawał dyskretnie do zrozumienia, że ma tam powstać siedziba rodziny królewskiej! Dziennikarzowi, panu Merryweather, ktoś kiedyś szepnął, że wyspę kupiono na gniazdko dla młodej pary, sugerując, że lord L. uległ w końcu Kupidynowi. „Jonas” wiedział skądinąd na pewno, że wyspę zakupiła Admiralicja, by przeprowadzać jakieś okryte tajemnicą ćwiczenia.
Wyspa Żołnierzyków intrygowała opinię publiczną!
Sędzia Wargrave wyciągnął z kieszeni list. Pismo było ledwo czytelne, ale niektóre słowa dawały się odczytać nad podziw łatwo.
Drogi Lawrence... tyle lat nie miałam od Pana wiadomości... musi Pan przyjechać na Wyspę Żołnierzyków... jedno z najczarowniejszych miejsc... tyle mamy sobie do powiedzenia... dawne czasy... życie na łonie przyrody... wygrzewanie się w słońcu. 12.40 z dworca Paddington... spotkamy się w Oakbridge...
List był zakończony kwiecistym podpisem:
Przyjazna Panu Constance Culmington.
Wargrave zaczął się zastanawiać, kiedy ostatni raz spotkał lady Culmington. Było to chyba siedem... nie, osiem lat temu. Potem wyjechała do Włoch, by opalać się w promieniach słońca i żyć wśród tamtejszych wieśniaków. Następnie słyszał, że udała się do Syrii, gdzie, nie przerywając kąpieli słonecznych, przebywała na łonie przyrody, tym razem wśród Beduinów.
Tak, Constance Culmington była kobietą, której można by przypisać kupienie wyspy i otaczanie się tajemnicą. Skinąwszy głową na potwierdzenie swych domysłów, Wargrave pozwolił głowie opaść...
Zasnął.
Vera Claythorne siedziała w przedziale trzeciej klasy z pięcioma innymi pasażerami. Oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Dzień był zbyt upalny na podróż pociągiem. Jakże przyjemnie będzie znaleźć się nad morzem! Właściwie miała wiele szczęścia z tą posadą.
Zajęcia wakacyjne polegały przeważnie na pilnowaniu mnóstwa dzieci. Otrzymanie stanowiska sekretarki na czas wakacji było prawie nieosiągalne. Nawet biuro pośrednictwa pracy nie robiło wielkich nadziei.
I nagle ten list:
Otrzymałam Pani adres z biura pośrednictwa pracy wraz z ich rekomendacją. Przypuszczam, że znają Panią osobiście. Będzie mi miło zaangażować Panią na warunkach dla Niej dogodnych i pragnę, by rozpoczęła Pani pracę ósmego sierpnia. Pociąg odchodzi z dworca Paddington o 12.40 i będzie Pani oczekiwana na stacji w Oakbridge. Załączam pięć funtów jako zaliczkę.
Z poważaniem
Una Nancy Owen
Nagłówek podawał adres: Wyspa Żołnierzyków, Sticklehaven, Devon...
Wyspa Żołnierzyków! O niczym innym nie pisały ostatnio gazety! Różnego rodzaju ploteczki i ciekawe komentarze. Przypuszczalnie większość z nich była zmyślona. Ale willa została na pewno zbudowana przez jakiegoś milionera i mówiono, że jest niezwykle luksusowa.
Vera Claythorne, bardzo zmęczona wytężoną pracą w szkole w ostatnim kwartale, myślała z goryczą: „Być nauczycielką gimnastyki w trzeciorzędnej szkółce to nieustanna mordęga... Gdybym tak mogła otrzymać zajęcie w jakiejś porządnej szkole...”.
Ale ostatecznie dobre i to. Ludzie nie darzą zbyt wielkim zaufaniem osoby, która miała do czynienia z sędzią śledczym, nawet gdy została uniewinniona!
Przypomniała sobie teraz, jak składali jej gratulacje za odwagę i przytomność umysłu. Jeśli chodzi o śledztwo, nie mogło lepiej wypaść. Sama pani Hamilton odnosiła się do niej z niezwykłą serdecznością. Jedynie Hugh... ale o nim w ogóle nie chce myśleć!
Nagle zadrżała pomimo upału panującego w przedziale i straciła ochotę na wyjazd nad morze. Przed jej oczyma stanął wyraźny obraz... Głowa Cyrila ukazująca się wśród fal, gdy płynął do skały... wynurzała się i znikała... A ona sama płynęła swobodnie za nim, miarowymi ruchami prując wodę. Wiedziała dobrze, że nie zdąży na czas...
Morze – jego ciepłe, niebieskie blaski. Poranki spędzała, leżąc na piasku... Hugh... Hugh, który powiedział, że ją kocha...
Nie wolno jej o nim myśleć...
Otworzyła oczy i spojrzała na mężczyznę siedzącego po przeciwnej stronie. Był wysoki, o opalonej twarzy, jego jasne oczy były lekko przymknięte, aroganckie usta miały w sobie coś okrutnego.
Mogła się założyć, że zwiedził prawie cały świat i niejedno widział. Musiały to być rzeczy ciekawe...
Philip Lombard obserwował dziewczynę, która siedziała naprzeciw niego. „Nawet niezła – pomyślał – może trochę w typie nauczycielki. Widać po jej opanowaniu, że potrafi postawić na swoim w miłości i nienawiści. Chętnie bym się z nią zmierzył”.
Zmarszczył brwi. Nie, z tym trzeba będzie dać sobie spokój. Przede wszystkim interes. Musi mieć swobodną głowę do pracy, która go czeka.
Ale jaka to będzie praca? Isaac Morris był dziwnie tajemniczy.
– Może pan, kapitanie, przyjąć tę pracę albo nie.
Odrzekł wtedy niby z namysłem:
– Sto gwinei, prawda?
Mówił tonem tak naturalnym, jak gdyby sto gwinei było dla niego niczym. Sto gwinei w chwili, gdy znajdował się u kresu swych zasobów! Był pewny, że ten Żyd nie dał się nabrać... Najgorsze z nimi jest to, że w sprawach pieniężnych wszystko wiedzą i nie da się wywieść ich w pole!
Powiedział wtedy niedbale:
– Czy mógłby mi pan podać bliższe szczegóły?
Isaac Morris zaprzeczył stanowczym ruchem małej, łysej głowy.
– Niestety, panie kapitanie, w tym właśnie leży sedno sprawy. Mój klient słyszał o panu i wie, że jest pan człowiekiem, który poradzi sobie w każdej sytuacji. Jestem upoważniony do wypłacenia panu stu gwinei w zamian za to, że pojedzie pan do Sticklehaven w Devonie. Najbliższą stacją jest Oakbridge, stamtąd odwiozą pana autem do Sticklehaven, a potem motorówką na Wyspę Żołnierzyków. Tam stawi się pan do dyspozycji mego klienta.
Lombard zapytał nagle:
– Na jak długo?
– Najwyżej na tydzień.
Gładząc wąsik, Lombard rzekł:
– Ale pan rozumie, że nie mogę podjąć się rzeczy nielegalnych.
Mówiąc to, ostrym spojrzeniem objął Morrisa.
Na grubych wargach pośrednika pojawił się nikły uśmieszek, gdy odpowiedział uroczyście:
– Jeśli zostanie panu zaproponowane coś niezgodnego z prawem, ma pan całkowitą wolność decyzji.
Niech diabli wezmą gładki uśmiech tego bydlęcia! Robił wrażenie, jak gdyby dobrze wiedział, że w życiu Lombarda zgodność z prawem nie zawsze była zasadą sine qua non...
Na twarzy Philipa pojawił się grymas.
Na Jowisza, nieraz zdarzało mu się ryzykować. Ale zawsze potrafił wyjść cało. Wiedział, kiedy nie należy przeciągać struny.
Nie, i tym razem nie miał zamiaru zbytnio się tym przejmować. Miał nadzieję, że przyjemnie spędzi czas na Wyspie Żołnierzyków.
W przedziale dla niepalących siedziała Emily Brent, sztywno wyprostowana, zgodnie ze swym zwyczajem. Miała sześćdziesiąt pięć lat i nie uznawała gnuśności. Jej ojciec, pułkownik starej daty, zwracał szczególną uwagę na dobrą postawę.
Obecne pokolenie było bezwstydnie rozlazłe. Weźmy chociaż ten przedział; nie mówiąc o tym, że wszędzie jest tak samo. Opancerzona swoją prawością i nieustępliwością panna Brent siedziała w przepełnionym przedziale trzeciej klasy i triumfowała nad niewygodą i upałem. W dzisiejszych czasach ludzie robią tyle hałasu z byle jakiego powodu. Nie wyrwą sobie zęba bez znieczulenia, zażywają środki nasenne, jeśli nie mogą zasnąć, a wszędzie oglądają się za głębokimi fotelami i poduszkami; dziewczęta smarują ciała jakimiś olejkami i wylegują się półnagie na plażach. Usta panny Brent zacisnęły się bezwiednie. Mogłaby wymienić wiele przykładów.
Przypomniała sobie lato ubiegłego roku. Przypuszczalnie tym razem będzie trochę inaczej. Wyspa Żołnierzyków...
Przetrawiała w pamięci list, który już tyle razy czytała.
Droga panno Brent, przypuszczam, że Pani sobie mnie przypomina. Byłyśmy razem w hotelu w Belhaven w sierpniu przed kilkoma laty i miałyśmy tyle wspólnych tematów do rozmów. Posiadam obecnie własny domek na wyspie przy brzegu devońskim. Powinno chyba Panią pociągać miejsce, gdzie znajdzie Pani zdrową kuchnię i osoby o niedzisiejszych poglądach. Nie grozi Pani oglądanie nagości i wysłuchiwanie płyt gramofonowych do późnej nocy. Byłoby mi bardzo miło, gdyby Pani mogła tak się urządzić, by spędzić letni urlop na Wyspie Żołnierzyków – oczywiście jako mój gość. Czy odpowiadałby Pani początek sierpnia? Powiedzmy, ósmy.
Z serdecznym pozdrowieniem U.N.O.
Któż to mógł być? Podpis był trudny do odcyfrowania. Emily Brent stwierdziła ze zniecierpliwieniem, że tak wielu ludzi podpisuje się nieczytelnie. Zaczęła przypominać sobie osoby spotkane w Belhaven. Była tam dwukrotnie podczas lata. Przyszła jej na myśl pewna pani w średnim wieku... dobrze, ale jak się ona nazywała?... Jej ojciec był duchownym. Zaraz, była tam jeszcze pani Olten... Ormen... nie, na pewno Oliver! Tak... Oliver.
Wyspa Żołnierzyków! Gazety pisały coś o niej – jakaś gwiazda filmowa – a może amerykański milioner?
Oczywiście, często takie miejsca można tanio nabyć – nie każdemu się podobają. Ludzie wyobrażają sobie, że to musi być bardzo romantyczne, ale gdy przyjdzie mieszkać na wyspie, ujawniają się różne niedogodności, i wtedy są szczęśliwi, jeżeli mogą ją sprzedać.
„W każdym razie spędzę bezpłatnie urlop” – pomyślała Emily Brent.
Jej dochody bardzo zmalały; z wielu akcji nie wypłacają w ogóle dywidend, tak że nie należało pominąć tej okazji. Gdyby mogła sobie tylko przypomnieć coś więcej o tej pani, a może pannie Oliver.
Generał Macarthur spoglądał przez okno pociągu, zbliżającego się do Exeter. Tu miał się przesiąść. Do diabła z tymi bocznymi liniami kolejowymi! Do Wyspy Żołnierzyków nie było dalej niż o skok zająca.
Nie mógł sobie przypomnieć, który z jego kolegów nazywał się Owen. Widocznie ktoś z jego dawnego pułku – przyjaciel Spoofa Leggarda czy Johnny’ego Dyera.
Przybędzie paru starych kompanów, aby pogwarzyć o dawnych znajomych.
Tak, pogwarka o dawnych czasach sprawiłaby mu przyjemność. Ostatnio odniósł wrażenie, że koledzy raczej unikają jego towarzystwa. Wszystko przez te przeklęte plotki! Na Boga, to już kawał czasu – blisko trzydzieści lat temu! Widocznie Armitage się wygadał. Przeklęty bubek! Cóż on mógł wiedzieć? Lepiej nie rozmyślać o tych sprawach! Można sobie wiele rzeczy po prostu wmówić, na przykład, że znajomy patrzy na ciebie jakimś dziwnym wzrokiem.
Wyspa Żołnierzyków! Był ciekaw, jak wygląda. Wiele pogłosek krążyło na jej temat. Mówiono nawet, że Admiralicja, Ministerstwo Obrony czy też Lotnictwa miały ją objąć w posiadanie.
Młody Elmer Robson, milioner amerykański, wybudował sobie willę na wyspie. Podobno wydał na nią tysiące. Wszędzie niebywały przepych...
Exeter! I godzina czekania! Nie lubił czekać. Chciałby gdzieś pójść...
Doktor Armstrong prowadził swego morrisa przez równinę Salisbury. Był bardzo zmęczony... Za powodzenie trzeba płacić. Był czas, gdy siedział w swoim nowocześnie urządzonym gabinecie na Harley Street, ubrany w biały kitel, wśród nowiutkich aparatów lekarskich, i czekał, czekał przez wiele pustych dni na sukces czy bankructwo...
Ostatecznie się udało! Miał szczęście! Ale był też i zręczny. Doskonale nadawał się do swojego zawodu. To jednak za mało. Aby się wybić, trzeba mieć łut szczęścia. A on je miał! Dobra diagnoza, parę pacjentek, pacjentek wdzięcznych i bogatych... i tam i ówdzie poszło słówko: „Niech pani spróbuje udać się do Armstronga, to młody lekarz, ale mądry. Pam chodziła latami do wszystkich możliwych lekarzy, a on od razu znalazł przyczynę jej dolegliwości!”.
Koło zaczęło się toczyć... Obecnie doktor Armstrong osiągnął pełnię powodzenia. Był coraz bardziej zajęty. Miał mało wolnego czasu. I dlatego cieszył się tego sierpniowego ranka, że wyrwał się na parę dni z Londynu, by udać się na tę wyspę przy brzegu devońskim. Właściwie to nie będzie nawet urlop. List, który otrzymał, był skąpy w słowach, czego nie można powiedzieć o dołączonym do niego czeku. Duże honorarium. Ci Owenowie muszą siedzieć na pieniądzach. Na pewno jakaś mała niedyspozycja. Troskliwy mąż boi się o stan zdrowia żony i pragnie poznać diagnozę, nie budząc jej niepokoju. Ona nie chce nawet słyszeć o lekarzach. Jej nerwy...
Nerwy! Brwi lekarza uniosły się. Ach, te kobiety i ich nerwy! Ostatecznie jeśli chodzi o jego interes, to właściwie wszystko jest w porządku.
Większość kobiet, które przychodziły do niego po poradę, chorowała najwyżej na nudę. Nie byłyby mu jednak wdzięczne, gdyby im to wręcz oświadczył! Zawsze można wymyślić jakąś chorobę.
„Rzadko spotykany przypadek (tu następowała jakaś długa nazwa), nic poważnego... wymaga jedynie właściwej kuracji. Leczenie jest zupełnie proste”.
Nie ulega wątpliwości, że wiara w uleczenie jest najsilniejszą bronią medycyny. On sam umiał posługiwać się tą bronią, potrafił wzbudzić nadzieję i wiarę.
Szczęściem udało mu się wybrnąć z tej sytuacji sprzed dziesięciu... nie, sprzed piętnastu lat. O mały włos nie wpadł wtedy. Byłby bezapelacyjnie zgubiony! Ledwo przyszedł do siebie po tym wstrząsie. Przestał pić całkowicie. Na Jowisza, pomimo wszystko był o krok od katastrofy...
Usłyszał rozdzierający uszy klakson samochodowy; olbrzymi supersportowy dalmain pędził za nim z szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę. Doktor Armstrong zjechał na sam skraj drogi. Znowu jeden z tych młodych wariatów, którzy rozbijają się po kraju. Nienawidził ich. I tym razem otarł się prawie o jego wóz. Przeklęty dureń!
Tony Marston, naciskając bez przerwy klakson, myślał w duchu: „Ten ruch i tłok na szosach jest niemożliwy. Zawsze ktoś musi zatarasować ci drogę. I wszyscy muszą jechać środkiem szosy! Prowadzić auto w dzisiejszych czasach w Anglii to prawie beznadziejne... nie jak we Francji, gdzie można dodać gazu...”.
Czy nie warto się zatrzymać, by ugasić pragnienie? Ma masę czasu. Została jeszcze jakaś setka mil z okładem. Miał ochotę na szklaneczkę piwa imbirowego. Powietrze drga z upału!
Ostatecznie pobyt na tej wysepce może być nawet przyjemny – byle pogoda dopisała. Zastanawiał się, kim też mogą być ci Owenowie. Przypuszczalnie siedzą na forsie. Właściwie istnieją przyjemniejsze miejsca na spędzenie czasu niż ta bezludna wysepka, ale taki człowiek jak on, bez większych zasobów finansowych, nie ma dużego wyboru.
Miejmy nadzieję, że są dobrze zaopatrzeni w trunki. Nigdy nie jest się pewnym ludzi, którzy zrobili pieniądze, a nie są od urodzenia przyzwyczajeni do pewnych rzeczy. Szkoda, że pogłoska, jakoby Gabriela Turl miała tę wyspę zakupić, nie sprawdziła się. Przyjemniej byłoby spędzić czas z ludźmi filmu.
No, ostatecznie można przypuścić, że trochę dziewcząt tam będzie...
Gdy wyszedł z baru, przeciągnął się, ziewnął, spojrzał na błękitne niebo i wsiadł do swego dalmaina.
Młode kobiety patrzyły na niego z zachwytem – podziwiały jego sześć stóp wzrostu, proporcjonalnie zbudowane ciało, kędzierzawe włosy, opaloną twarz i ciemnoniebieskie oczy.
Zapuścił motor i z rykiem wyjechał z bocznej uliczki. Starzy mężczyźni i dzieci odskakiwali w bok. Chłopcy z podziwem spoglądali na samochód. Anthony Marston kontynuował swą podróż, budząc powszechne zainteresowanie.
Blore jechał pociągiem osobowym z Plymouth. W przedziale znajdował się poza nim jeszcze jeden pasażer, jakiś stary rybak z kaprawymi oczyma. W tej chwili spał.
Blore pisał w swym małym notesiku.
– Oto cała grupa – mruczał do siebie – Emily Brent, Vera Claythorne, doktor Armstrong, Anthony Marston, stary sędzia Wargrave, Philip Lombard, emerytowany generał Macarthur oraz służący Rogers z żoną.
Zamknął notes i włożył go z powrotem do kieszeni.
Spojrzał na drzemiącego w kącie mężczyznę. Będzie miał z osiemdziesiątkę – ocenił fachowo jego wiek.
Zaczął zastanawiać się nad swoimi sprawami.
„Robota powinna być dość lekka – rozmyślał. – Nie wyobrażam sobie, bym mógł się potknąć. Przypuszczam, że uda mi się dopilnować wszystkiego”.
Wstał i przypatrywał się odbiciu swej twarzy w szybie. Miała w sobie coś, co kojarzyło się z wojskiem. Tak, cechę tę podkreślał przystrzyżony wąs. Twarz właściwie bez wyrazu. Oczy szare, blisko osadzone. „Mógłbym przedstawić się jako major – pomyślał – ale nie, zapomniałem. Będzie tam ten stary generał. Od razu się na mnie pozna.
Afryka Południowa... to jest mój punkt wyjścia! Nikt z gości nie ma z nią nic wspólnego, a ja właśnie skończyłem czytać opis podróży po Afryce i mogę na ten temat coś niecoś powiedzieć”.
Na szczęście ludzie z kolonii reprezentują całą gamę różnorodnych typów. Blore czuł, że w każdym towarzystwie mógłby bez obawy przedstawić się jako przybysz z Afryki Południowej.
Wyspa Żołnierzyków. Poznał ją jako mały chłopczyk. Niedaleko brzegu trochę skał, w których gnieździły się mewy.
Co za pomysł wybudować na niej dom! Przecież tam musi być okropnie podczas brzydkiej pogody! Ale milionerzy mają swe kaprysy!
Stary rybak obudził się w swoim kącie.
– Człowiek nigdy nie jest pewien morza, nigdy! – powiedział.
Blore przytaknął.
Rybakowi się odbiło.
– Nadciąga szkwał – rzekł melancholijnie.
Blore obruszył się lekko:
– Chyba nie. Jest śliczny dzień.
Stary krzyknął rozgniewany:
– Burza nadciąga! Czuję ją nosem.
– Być może ma pan rację – odpowiedział Blore pojednawczo.
Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i dziwny pasażer stanął niepewnie na nogach.
– Wysiadam tutaj. – Mocował się z drzwiami, Blore mu pomógł.
Staruszek odwrócił się. Podniósł uroczyście rękę i zamrugał zaczerwienionymi powiekami.
– Czuwaj i módl się! Czuwaj i módl się! Zbliża się Dzień Sądu.
Przy schodzeniu na peron upadł. Leżąc, spojrzał na Blore’a i rzekł z niezmierną powagą:
– Mówię do pana, młody człowieku. Dzień Sądu jest już bardzo blisko.
„Jemu bliżej do Dnia Sądu niż mnie” – pomyślał Blore, wracając na swoje miejsce.
Ale... jak wykazały późniejsze wypadki, nie miał racji...
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Tytuł oryginału And Then There Were None
Projekt znaku serii Ludwik Żelaźniewicz
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Redakcja Elżbieta Kaczorowska
Korekta Iwona Gawryś
Redakcja techniczna Jacek Sajdak
AGATHA CHRISTIE „And Then There Were None” Copyright © 1939 Agatha Christie Limited. (a Chorion Limited company) All rights reserved.
Polish translation © Teresa Chrząstowska MCMLX Polish edition © Publicat S.A. MMX, MMXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
ISBN 978-832-459-182-4
Wrocław
Wydawnictwo Dolnośląskie 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected] www.wydawnictwodolnoslaskie.pl
Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl
al. Szucha 8, 00–582 Warszawa
e–mail: [email protected]
www.eLib.pl