Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Zbiór dwunastu zimowych zagadek kryminalnych pióra mistrzyni gatunku.
Dni robią się coraz krótsze, a w powietrzu już czuć zbliżającą się zimę. Najprzyjemniej byłoby usiąść przed kominkiem, w którym wesoło trzaska ogień, i zatopić się w lekturze opowiadań Królowej Kryminału.
Ale uwaga!
Niebezpieczeństwo może pojawić się zewsząd – wraz z tajemniczymi gośćmi, w zatrutych smakołykach, a nawet w świątecznych podarunkach.
"Zbrodnie zimową porą" to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników twórczości Agathy Christie i kolejna okazja, by powrócić do jej nieśmiertelnych bohaterów: Herkulesa Poirota i panny Marple.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Boże Narodzenie spędzaliśmy zazwyczaj w Cheshire, u Wattsów. Jimmy brał wtedy na ogół swój doroczny urlop i wraz z Madge jechali na trzy tygodnie do St. Moritz. Świetnie jeździł na łyżwach, toteż najbardziej lubił w taki sposób spędzać urlop. Mama i ja udawałyśmy się do Cheadle, a ponieważ świeżo zbudowany dom Madge i Jimmy’ego, Manor Lodge, nie został jeszcze wykończony, święta spędzaliśmy w Abney Hall razem ze starymi Wattsami, czwórką ich dzieci i Jackiem. Dla dziecka to był wprost wymarzony dom na Boże Narodzenie. Nie tylko ogromny, wzniesiony w stylu neogotyckim, z mnóstwem pokoi, przejść, niespodziewanych stopni, tylnych schodów, frontowych schodów, alków, nisz – słowem, z tym wszystkim, o czym mogło marzyć dziecko – lecz także wyposażony w trzy różne fortepiany, na których można było grać, a na dodatek w organy. Brakowało tam jedynie światła dziennego, bo poza dużym salonem z wielkimi oknami i ścianami obitymi zielonym atłasem wszędzie indziej panował mrok.
Nan Watts i ja bardzo się już wtedy przyjaźniłyśmy. Łączyła nas nie tylko nić sympatii, lecz i wspólne upodobanie – obie lubiłyśmy ten sam napój, a mianowicie śmietanę, zwykłą, gęstą śmietanę. Mieszkając w Devonshire, skonsumowałam naturalnie olbrzymie ilości devonshirskiej śmietany, ale surowa smakowała mi o wiele bardziej. Kiedy Nan przyjeżdżała do nas do Torquay, zawsze odwiedzałyśmy jedną z mleczarni w mieście i wypijałyśmy po szklance mleka pół na pół ze śmietaną. Kiedy zaś ja odwiedzałam Abney Hall, wybierałyśmy się na farmę i piłyśmy ją kwaterkami. Przez całe życie uprawiałyśmy to nasze śmietanowe pijaństwo. Pamiętam jeszcze, jak się kupowało kartoniki śmietany w Sunningdale i szło na pole golfowe, gdzie siedząc na dworze koło klubu, czekało się, aż nasi mężowie skończą partię golfa. Każda z nas wypijała wówczas swoją kwaterkę.
Abney Hall było rajem dla żarłoków. Pani Watts miała tak zwany pokój gospodarczy przy holu. Nie przypominał zupełnie spiżarni cioci-babci, tej zamkniętej na wszystkie spusty skarbnicy, skąd wydawano wiktuały. Tu do pokoju gospodarczego wchodziło się bez problemu, a dookoła na ścianach wisiały półki zastawione różnymi smakołykami. Po jednej stronie leżały same czekolady, pudła najrozmaitszych czekolad, czekoladki nadziewane w opakowaniach z etykietkami. Były tam też herbatniki, pierniki imbirowe, kandyzowane owoce, dżemy i tak dalej.
Boże Narodzenie uważano za największe święto, coś, czego nie da się zapomnieć. Rano pod poduszką znajdowało się pończochę z łakociami gwiazdkowymi. Podczas śniadania każdy miał dodatkowe krzesło, a na nim górę prezentów. Później szybko szło się do kościoła i wracało, żeby rozpakowywać otrzymane podarunki. O drugiej podawano świąteczny obiad przy zaciągniętych zasłonach i blasku ozdób i świateł. Na początek zupa z ostryg (nie przepadałam za nią), turbot, potem indyk gotowany, indyk pieczony i ogromna pieczona polędwica wołowa. Następnie plum pudding, gwiazdkowy budyń z chleba, z rodzynkami i przyprawami, babeczki z rodzynkami, jabłkami i osmażanymi skórkami, biszkopt w winie z kremem, pełen różności: sześciopensówek, świnek, pierścionków, małych biszkopcików zaprawianych nalewką z pestek i tak dalej. Po czym wjeżdżały znów niezliczone rodzaje deserów. W jednym z moich opowiadań, Tajemnica gwiazdkowego puddingu, opisałam taką właśnie ucztę. To jedna z tych rzeczy, których dzisiaj już się nie zobaczy, jestem tego absolutnie pewna. W gruncie rzeczy wątpię, żeby coś takiego wytrzymał układ trawienny współczesnego człowieka. Nasz system trawienny natomiast dawał sobie z tym całkiem nieźle radę.
Zwykle w tych wyczynach kulinarnych rywalizowałam z drugim z kolei synem Wattsów, młodszym od Jamesa Humphreyem. Myślę, że miał wtedy jakieś dwadzieścia jeden lat, a może o rok więcej, ja zaś dwanaście albo trzynaście. Był to bardzo przystojny młody człowiek, świetny aktor, znakomicie potrafił wszystkich zabawiać i opowiadał pyszne historyjki. Myślę, że mimo wszystko nie zakochałam się w nim, choć zwykle zdradzałam w tym kierunku inklinacje. Niemniej to mnie dziwi. Przypuszczam, że znajdowałam się jeszcze na tym etapie, gdy sprawy sercowe musiały być owiane romantyczną mgiełką i mieć piętno raczej beznadziejnych – wiązały się z postaciami publicznymi, jak biskup Londynu i król hiszpański Alfons, i oczywiście z różnymi aktorami. Wiem, że po uszy się zakochałam w Henrym Ainleyu, zobaczywszy go w Chłopie pańszczyźnianym, i musiałam dojrzeć do LEW (Ligi Entuzjastek Wallera), co stanowiło szczyt marzeń dla dziewczyny, która wzdychała do Lewisa Wallera z Monsieur Beaucaire.
Humphrey i ja opychaliśmy się solidnie podczas świątecznego obiadu. On był lepszy ode mnie w jedzeniu zupy z ostryg, ale na ogół dotrzymywaliśmy sobie kroku. Oboje konsumowaliśmy najpierw pieczonego indyka, potem gotowanego indyka i na koniec cztery lub pięć plastrów polędwicy wołowej. Możliwe, że starsi ograniczali się tylko do jednego rodzaju indyka, lecz, o ile dobrze pamiętam, pan Watts jadł zarówno indyka, jak i polędwicę. Potem spożywaliśmy gwiazdkowy plum pudding, babeczki z rodzynkami, babeczki z owocami i biszkopt w winie z kremem – ja jadłam jak najmniej biszkoptu, bo nie lubiłam smaku wina. Następnie były krakersy (papierowe tubki z jakąś drobną niespodzianką i ogniem bengalskim), winogrona, pomarańcze, różne śliwki i owoce kandyzowane. Na dodatek w ciągu popołudnia ze spiżarni przynoszono rozmaite czekoladki, żebyśmy mogli sobie wybrać według gustu. Czy pamiętam, żebym była chora następnego dnia? Czy miałam jakieś dolegliwości gastryczne? Nie, nigdy. Kłopoty żołądkowe miewałam jedynie, jak sobie przypominam, po niedojrzałych jabłkach we wrześniu. Niedojrzałe jabłka w praktyce jadłam każdego dnia, ale czasem musiałam przesadzić.
Pamiętam, że mając sześć czy siedem lat, jadłam grzyby. Około jedenastej wieczorem obudził mnie ból brzucha. Zbiegłam na dół do salonu, gdzie rodzice zabawiali gości, i oznajmiłam dramatycznie:
– Umieram! Otrułam się grzybami!
Mama czym prędzej mnie uciszyła, zaaplikowała nalewkę z ipekakuany, która w owych czasach zawsze znajdowała się w domowej apteczce, i zapewniła, że tym razem jeszcze nie umrę.
W każdym razie nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek odchorowała Boże Narodzenie. Nan Watts, podobnie jak ja, miała zdrowy żołądek. Doprawdy, kiedy wspominam tamte czasy, okazuje się, że wszyscy mieli całkiem dobre żołądki. Przypuszczam, że zdarzały się wrzody żołądka albo dwunastnicy i należało zachować ostrożność w jedzeniu, nie pamiętam jednak, żeby kogokolwiek trzymano na diecie i żywiono samymi rybami i mlekiem. Wiek rubaszności i żarłoczności? Tak, ale i wielkiej przyjemności i rozrywek. Biorąc pod uwagę, ile jadłam w dzieciństwie (jako że wiecznie byłam głodna), nie pojmuję, jak udało mi się pozostać tak szczupłym dzieckiem, a nawet – chuderlawym kurczęciem.
Po przyjemnej ociężałości świątecznego popołudnia – przyjemnej dla starszych, bo młodsi czytali książki, oglądali prezenty, objadali się czekoladkami i tak dalej – nadchodziła pora podwieczorku. Podawano pyszną herbatę ze wspaniałym lukrowanym plackiem i mnóstwem innych różności. Później była kolacja z zimnym indykiem i gorącymi babeczkami. Około dziewiątej choinka, a na niej kolejne prezenty. Cudowny dzień – będzie się o nim pamiętać do następnego roku, gdy znów nadejdzie Boże Narodzenie.
Fragment Autobiografii Agathy Christie w przekładzieMagdaleny Konikowskiej i Teresy Lechowskiej.
Opowiadanie pochodzi ze zbioru
Wczesne sprawy Poirota
Była burzliwa noc. Na dworze wył złowieszczo wiatr, a o szyby biły strugi deszczu.
Poirot i ja siedzieliśmy przy kominku z nogami wyciągniętymi w kierunku wesoło trzaskającego ognia. Na stoliku między nami stał mój gorący poncz, a koło przyjaciela – filiżanka gęstej, gorącej czekolady, której nie wypiłbym za skarby świata. Poirot małymi łyczkami sączył z różowej porcelanowej filiżanki gęsty brunatny płyn i wzdychał z zadowoleniem.
– Quelle belle vie![1] – szepnął.
– Co za życie! – zgodziłem się z nim. – Ja mam pracę, i to dobrą; ty sławę...
– Och, mon ami[2]! – zaprotestował Poirot.
– Ależ jesteś sławny. I słusznie! Dech mi zapiera, kiedy pomyślę o długiej liście twoich sukcesów. Nie wierzę, że wiesz, co to klęska!
– Tylko żartowniś mógłby to powiedzieć!
– Poważnie, czy kiedyś coś ci się nie udało?
– Niezliczoną ilość razy, przyjacielu. Jak to sobie wyobrażasz? La bonne chance[3] nie zawsze może nam sprzyjać. Czasami za późno mnie wzywano. Często ktoś inny, pracując nad tą samą sprawą, pierwszy docierał do mety. Dwakroć zachorowałem, kiedy sukces pukał już do drzwi. W życiu zdarzają się na zmianę powodzenia i klęski.
– Niezupełnie o to mi chodziło – rzekłem. – Chciałem zapytać, czy kiedyś sknociłeś sprawę z własnej winy.
– Ach, rozumiem, chcesz wiedzieć, czy kiedykolwiek zrobiłem z siebie – jak wy tu mówicie? – kompletnego osła. Kiedyś tak było, przyjacielu... – Poirot uśmiechnął się melancholijnie. – Tak, kiedyś sknociłem sprawę.
Nagle wyprostował się w fotelu.
– Wiem, że spisujesz moje sukcesy. Możesz do nich dodać jeszcze jedną historię – historię mojej klęski.
Pochylił się do przodu i włożył polano do kominka, po czym, starannie wytarłszy ręce w ściereczkę wiszącą na gwoździu, rozpoczął opowieść.
– To, o czym ci opowiem, zdarzyło się wiele lat temu w Belgii, w czasie okrutnej walki między Kościołem a państwem we Francji. Było tajemnicą poliszynela, że Paula Déroularda, znanego francuskiego posła, oczekiwała teka ministra. Déroulard należał do najzacieklejszych wrogów katolicyzmu i należało się spodziewać, że po dojściu do władzy będzie musiał liczyć się z ogromną niechęcią społeczeństwa. Był dziwnym człowiekiem. Mimo że ani nie pił, ani nie palił, w innych dziedzinach przejawiał mniejsze umiarkowanie. Rozumiesz, Hastings, c’etait des femmes, toujours des femmes[4]!
Kilka lat wcześniej poślubił pochodzącą z Brukseli młodą kobietę, która wniosła duże wiano. Niewątpliwie jej pieniądze pomogły mu w karierze, ponieważ jego rodzina nie była bogata – choć gdyby chciał, mógłby używać tytułu barona. Nie mieli dzieci, a żona umarła po dwóch latach w następstwie nieszczęśliwego wypadku. Spadła ze schodów. Odziedziczył po niej między innymi dom w Brukseli przy ulicy Luizy.
To właśnie w tym domu nagle zmarł, co zbiegło się z ustąpieniem ministra, po którym miał przejąć tekę. We wszystkich gazetach opublikowano długie nekrologi ze szczegółami kariery. Nagłą śmierć Déroularda, która nastąpiła wieczorem, po obiedzie, przypisano atakowi serca. Jak wiesz, jestem bon catholique[5] i jego zejście wydawało mi się pomyślnym wypadkiem.
Po jakichś trzech dniach, kiedy zacząłem urlop, odwiedziła mnie w moim mieszkaniu kobieta – w grubej woalce, ale niewątpliwie młoda. Od razu zorientowałem się, że to jeune fille tout a fait comme il faut[6].
„Czy to pan Herkules Poirot?” – spytała cichym, słodkim głosem.
Skłoniłem się.
„Detektyw?”
Jeszcze raz się skłoniłem.
„Proszę, niech pani usiądzie, mademoiselle” – rzekłem.
Dziewczyna usiadła na krześle i podniosła woalkę. Miała czarującą twarz, choć naznaczoną wielką troską, ze śladami łez.
„Monsieur – powiedziała – wiem, że zaczyna pan urlop. Ma pan zatem czas na prywatne dochodzenie. Widzi pan, nie chcę wzywać policji”.
Pokręciłem głową.
„Obawiam się, że prosi pani o rzecz niemożliwą. Na urlopie też jestem policjantem”.
Dziewczyna pochyliła się ku mnie.
„Écoutez[7], monsieur. Wszystko, o co pana proszę, to tylko dochodzenie. Wyniki może pan przekazać policji. Jeśli potwierdzi się to, co podejrzewam, będziemy potrzebowali wsparcia ze strony machiny prawa”.
To zmieniło obraz sytuacji i bez większych oporów zaoferowałem swoje usługi.
„Dziękuję, monsieur” – powiedziała panna, rumieniąc się nieco. „Chciałabym, żeby zbadał pan okoliczności śmierci pana Déroularda”.
„Comment?”[8] – wykrzyknąłem zdziwiony.
„Monsieur, nie mam nic, na czym można by się oprzeć, nic oprócz kobiecej intuicji, lecz jestem przekonana, całkowicie przekonana, że pan Déroulard nie zmarł śmiercią naturalną”.
„Ale z pewnością lekarze...”
„Lekarze mogą się mylić. Był tak krzepki, tak mocny... panie Poirot, proszę, niech mi pan pomoże!”
Biedne dziecko. Nie wiedziała, co robić. Z rozpaczy gotowa była przede mną uklęknąć. Starałem się ją pocieszyć najlepiej, jak umiałem.
„Pomogę pani, mademoiselle. Jestem niemal pewien, że pani obawy są nieuzasadnione, ale zobaczymy. Najpierw proszę powiedzieć mi, kto mieszka w domu”.
„Naturalnie służba domowa: Jeanette, Félice i kucharka Denise – ona jest od wielu lat, pozostałe służące to proste wiejskie dziewczyny. Jest też François, lokaj, również od wielu lat w rodzinie. Następnie matka pana Déroularda, która z nim mieszkała, i ja. Nazywam się Virginie Mesnard. Jestem ubogą kuzynką świętej pamięci pani Déroulard, żony pana Paula, i od trzech lat mieszkam razem z nimi. To wszyscy stali mieszkańcy. Wtedy byli jeszcze goście”.
„Czyli kto?”
„Pan de Saint Alard, sąsiad pana Déroularda we Francji, i angielski przyjaciel, pan John Wilson”.
„Czy nadal mieszkają u państwa?”
„Pan Wilson owszem, ale pan de Saint Alard wczoraj wyjechał”.
„Jak wyobraża sobie pani nasze kolejne kroki?”
„Jeśli pojawi się pan w domu za jakieś pół godziny, wymyślę historyjkę tłumaczącą pana obecność. Najlepiej, żeby przedstawił się pan jako ktoś związany z dziennikarstwem. Powiem, że przyjechał pan z Paryża i że miał pan liścik polecający od pana de Saint Alarda. Madame Déroulard jest słabego zdrowia i nie będzie interesować się szczegółami”.
Dzięki pomysłowości panienki wpuszczono mnie do domu i po krótkiej rozmowie z matką zmarłego posła – arystokratką, kobietą imponującą, choć często chorującą – zostałem uznany za gościa.
Zastanawiam się, mój przyjacielu – ciągnął Poirot – czy potrafisz wyobrazić sobie, jak trudne miałem zadanie. Oto człowiek, który zmarł przed trzema dniami. Jeśli nie była to śmierć naturalna, w grę wchodziła jedna możliwość – trucizna! A ja nie miałem okazji zobaczyć ciała ani zbadać, w czym trucizna mogła zostać podana. Nie było żadnych śladów, ani fałszywych, ani prawdziwych. Czy ten człowiek został otruty, czy nie? Ja, Herkules Poirot, nie miałem nic, co by mogło mi pomóc w rozwiązaniu zagadki.
Najpierw przesłuchałem domowników i z ich pomocą odtworzyłem wypadki tego wieczoru. Zwróciłem specjalną uwagę na to, co i jak podano na obiad. Zupę nalewał sam monsieur Déroulard z wazy. Następnie kotlety, potem kurczę, w końcu kompot. Wszystkie dania były na stole i podawał sam Déroulard. Kawę przyniesiono w dużym dzbanku. Jak widzisz, niemożliwe byłoby otrucie kogokolwiek bez otrucia wszystkich!
Po obiedzie pani Déroulard wróciła do swojego pokoju, a panna Virginie poszła razem z nią. Trzej mężczyźni udali się do gabinetu pana domu. Tam przez jakiś czas przyjaźnie rozmawiali, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, poseł padł ciężko na podłogę. Pan de Saint Alard wybiegł i powiedział lokajowi, żeby natychmiast zawołał lekarza. Twierdził, że to niewątpliwie apopleksja. Ale kiedy doktor przyszedł, pacjentowi nie można już było pomóc.
John Wilson, któremu przedstawiła mnie panna Virginie, to był typowy Anglik, taki John Bull: w średnim wieku i krzepki. Jego opis zdarzeń, w bardzo angielskiej francuszczyźnie, zasadniczo pokrywał się z tym, co mówili inni. „Déroulard zrobił się bardzo czerwony na twarzy i upadł”.
Nic więcej nie miałem tam do szukania, więc udałem się na miejsce zdarzenia, do gabinetu, i na moją prośbę zostawiono mnie samego. Dotychczas nie natrafiłem na nic, co by potwierdzało podejrzenia panny Mesnard. Pomyślałem, że ta cała historia to tylko jej złudzenie. Najwyraźniej podkochiwała się w zmarłym, co nie pozwalało jej rozsądnie spojrzeć na sprawę. Mimo to przeszukałem gabinet niezwykle dokładnie. Było możliwe, że w krzesło zmarłego wbito igłę tak, by udało się zrobić zastrzyk. Maluteńka dziurka po igle łatwo mogła pozostać niezauważona. Ale nie znalazłem nic na poparcie tej teorii. Padłem z rozpaczą na fotel.
„Enfin[9], rezygnuję ze sprawy” – powiedziałem sobie głośno. „Nigdzie nie ma najmniejszej poszlaki! Wszystko jest takie zwyczajne!”
Ledwie wyrzekłem te słowa, mój wzrok padł na bombonierkę leżącą na pobliskim stoliku i serce skoczyło mi do gardła. Może to nie poszlaka, ale przynajmniej coś było nie tak. Podniosłem pokrywkę. Czekoladki były nienaruszone, nie brakowało ani jednej, ale to tylko podkreślało dziwaczność tego, co zauważyłem. Widzisz, Hastings, pudełko było różowe, ale pokrywka – niebieska. Często widuje się niebieską wstążkę na różowej bombonierce i odwrotnie, ale żeby bombonierka była innego koloru niż pokrywka – nie, ça ne se voit jamais[10]!
Jeszcze nie wiedziałem, czy to małe odkrycie na coś mi się przyda, ale postanowiłem zająć się tym dokładniej, ponieważ odbiegało od zwyczajności. Zadzwoniłem na François i spytałem, czy jego pan lubił słodycze. Na usta sługi wypłynął słaby, melancholijny uśmiech.
„Uwielbiał, monsieur. W domu zawsze musiała być bombonierka. Widzi pan, on w ogóle nie pił wina”.
„Ale ta nie została jeszcze napoczęta?” – spytałem, unosząc pokrywkę.
„Pardon, monsieur, ale to nowe pudełko, kupione w dniu jego śmierci, ponieważ poprzednie było niemal puste”.
„Tamte czekoladki zostały zatem zjedzone w dniu jego śmierci” – powiedziałem powoli.
„Tak, monsieur, rano znalazłem puste opakowanie i wyrzuciłem je”.
„Czy pan Déroulard jadał słodycze przez cały dzień?”
„Zazwyczaj po obiedzie, proszę pana”.
Coś mi zaczęło świtać.
„François – rzekłem – czy potrafisz zachować sekret?”
„Jeśli jest taka potrzeba...”
„Bon! Zatem wiedz, że jestem z policji. Możesz odszukać dla mnie tamto opakowanie?”
„Bez wątpienia, monsieur. Będzie w śmieciach”.
François odszedł, a po kilku minutach powrócił z zakurzonym przedmiotem. Była to bombonierka do złudzenia przypominająca tę, którą miałem w rękach, tylko że ta była niebieska, a jej pokrywka – różowa. Podziękowałem służącemu, jeszcze raz poprosiłem o dyskrecję, po czym natychmiast wyszedłem z domu.
Udałem się do lekarza, który opiekował się panem Déroulardem. Tu miałem trudniejsze zadanie. Chował się za zasłoną naukowych zwrotów i określeń, ale odniosłem wrażenie, że nie był tak pewien swojej diagnozy, jak by chciał.
„Widziałem już wiele tego typu dziwnych przypadków” – rzekł, kiedy zdołałem go nieco rozbroić. „Nagły atak złości, gwałtowne emocje – po ciężkim posiłku, c’est entendu[11] – a przy wybuchu złości krew idzie do głowy i już nie ma człowieka”.
„Ale pan Déroulard nie doświadczył żadnych gwałtownych emocji”.
„Nie? Dowiedziałem się, że doszło do ostrej wymiany zdań między nim i panem de Saint Alardem”.
„Co było jej powodem?”
„C’est évident!”[12] – Doktor wzruszył ramionami. „Czyż monsieur de Saint Alard nie jest fanatycznym katolikiem? Odmienny stosunek do Kościoła i państwa nadkruszył ich przyjaźń. Nie było dnia bez kłótni. W oczach pana de Saint Alarda Déroulard był niemal antychrystem”.
To nieoczekiwane odkrycie dało mi do myślenia.
„Jeszcze jedno pytanie, doktorze: Czy byłoby możliwe nafaszerować czekoladkę śmiertelną dawką trucizny?”
„Podejrzewam, że tak” – odparł powoli. „Wystarczyłby czysty kwas pruski, jeśli nie byłoby obawy wyparowania, a małej kuleczki kwasu nikt by nie zauważył przy połykaniu. Tyle że to mało prawdopodobne. Czekoladka pełna morfiny czy strychniny”. – Doktor się skrzywił. „Rozumie pan, panie Poirot, jeden kęs by wystarczył! Ostrożny człowiek nie zważałby na ceremonie i natychmiast to wypluł”.
„Dziękuję, panie doktorze”.
Wyszedłem z gabinetu i zacząłem rozpytywać w aptekach, szczególnie tych w pobliżu ulicy Luizy. Dobrze jest być z policji. Bez żadnego problemu uzyskałem w jednej z nich potrzebne informacje. Dowiedziałem się, że do interesującego mnie domu dostarczono jakąś truciznę. Były to krople do oczu zawierające siarczan atropiny, dla pani Déroulard. Atropina jest silną trucizną i przez chwilę wydawało mi się, że rozwiązałem zagadkę, ale okazało się, że objawy zatrucia atropiną przypominają zatrucie ptomainą i są całkiem inne niż te, które wystąpiły u pana Déroularda. Poza tym recepta była stara. Pani Déroulard od wielu lat cierpiała na kataraktę na obu oczach.
Już się odwracałem, żeby wyjść, kiedy aptekarz zawołał: „Un moment, monsieur Poirot. Przypominam sobie, że dziewczyna, która przyniosła receptę, powiedziała, że musi iść do angielskiej apteki. Może pan tam próbować”.
Uczyniłem to. Jeszcze raz, dzięki swojej oficjalnej pozycji, zdobyłem informacje, na których mi zależało. Dzień przed śmiercią pana Déroularda w aptece zrealizowano receptę dla pana Johna Wilsona na tabletki zawierające nitroglicerynę. Spytałem, czy mogę je zobaczyć. Gdy mi je pokazano, moje serce zabiło szybciej. Były to tabletki w czekoladzie.
„Czy to trucizna?” – spytałem.
„Nie, proszę pana”.
„Może opisać mi pan ich działanie?”
„Daje się je przy niektórych schorzeniach serca, na przykład przy anginie pectoris. Obniżają ciśnienie tętnicze. W arteriosklerozie...”
Przerwałem mu.
„To mi nic nie mówi. Czy człowiek robi się czerwony na twarzy?”
„Tak się właśnie dzieje”.
„A przypuśćmy, że zje dziesięć, dwadzieścia tych małych tabletek. Co wtedy?”
„Nie radziłbym próbować” – odparł sucho aptekarz.
„A jednak mówi pan, że to nie trucizna”.
„Jest wiele środków niebędących truciznami, które mogą zabić”.
Wyszedłem ze sklepu w świetnym nastroju. Nareszcie coś!
Teraz wiedziałem, że John Wilson miał środki do popełnienia zbrodni... ale co z motywem? Do Belgii przyjechał w interesach i spytał pana Déroularda, którego trochę znał, czy mógłby się u niego zatrzymać. Śmierć gospodarza nie dawała mu żadnych korzyści. Ponadto z informacji, które dostałem z Anglii, wynikało, że od kilku lat cierpiał na tę bolesną chorobę serca, znaną jako wieńcowa. Miał zatem pełne prawo posiadać te tabletki. Mimo to byłem przekonany, że ktoś grzebał w czekoladkach. Najpierw przez pomyłkę otworzył pełne pudełko, potem wyjął ostatnią czekoladkę z drugiego i nafaszerował ją tabletkami nitrogliceryny. Oceniałem, że w jednej pralince mogło zmieścić się jakieś dwadzieścia, trzydzieści pigułek. Ale kto to zrobił? W domu było dwóch gości. John Wilson dysponował narzędziem. De Saint Alard miał motyw. Pamiętaj, to był fanatyk, a nie ma to jak religijny fanatyk. Czy on nie mógł ukraść Wilsonowi nitrogliceryny?
Przyszła mi jeszcze jedna myśl do głowy. Aha, śmiejesz się z moich pomysłów! Dlaczego Wilsonowi zabrakło lekarstwa? Z pewnością zabrałby ze sobą z Anglii wystarczający zapas. Jeszcze raz złożyłem wizytę w domu na ulicy Luizy. Wilson wyszedł, ale rozmawiałem z dziewczyną, która sprzątała jego pokój, Félicie. Zapytałem ją natychmiast, czy to prawda, że panu Wilsonowi zginęła buteleczka z umywalki. Dziewczyna potwierdziła, że to prawda i że ją o to oskarżano. Ten Anglik najwyraźniej myślał, że ją zbiła i nie chciała się przyznać. Tymczasem ona jej nawet nie dotknęła. „Niewątpliwie to Jeanette... Jest strasznie wścibska”.
Zręcznie zatamowałem potok słów i wyszedłem. Wiedziałem już wszystko, co chciałem. Teraz pozostało mi udowodnić moje podejrzenia. Czułem, że to nie będzie łatwe. Mogłem być pewien, że to de Saint Alard zabrał fiolkę z nitrogliceryną z umywalki Johna Wilsona, ale musiałem o tym przekonać innych i dostarczyć dowody. A tymczasem nie miałem żadnych.
Nieważne. Wiedziałem, a to było najistotniejsze. Pamiętasz, jakie napotkaliśmy trudności w tej sprawie w Styles, Hastings? Tu też wiedziałem, ale długi czas szukałem ostatniego ogniwa w łańcuchu dowodów przeciw mordercy.
Postanowiłem pomówić z mademoiselle Mesnard. Przyszła od razu. Poprosiłem o adres pana de Saint Alarda. Spojrzała na mnie zaniepokojona.
„Po co panu ten adres, monsieur?”
„Mademoiselle, jest mi niezbędny”.
Jej oczy były zmartwione i wątpiące.
„Nic panu nie powie. To człowiek, którego myśli nie są z tego świata. Ledwie zauważa, co się wokół niego dzieje”.
„Możliwe, mademoiselle. Niemniej to stary przyjaciel pana Déroularda. Może powie mi o czymś... z przeszłości, o jakichś starych żalach... miłościach”.
Dziewczyna zaczerwieniła się i przygryzła wargi.
„Jak pan chce, ale... ale teraz jestem pewna, że musiałam się mylić. To miłe z pana strony, że zgodził się pan na moją prośbę, ale wtedy byłam wytrącona z równowagi, niemal oszołomiona. Teraz widzę, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Proszę pana, niech pan zostawi tę sprawę, monsieur”.
Przyjrzałem się jej uważnie.
„Mademoiselle, czasami psu myśliwskiemu trudno jest trafić na trop, ale jak już nań trafi, nic na świecie nie zawróci go z drogi! Naturalnie, jeśli to dobry pies myśliwski. A ja, mademoiselle, Herkules Poirot, jestem psem doskonałym”.
Bez słowa odwróciła się i wyszła. Po kilku minutach pojawiła się z adresem wypisanym na kartce papieru. Opuściłem dom przy ulicy Luizy. Na zewnątrz czekał François. Spojrzał na mnie zaniepokojony.
„Nie ma pan żadnych wieści, monsieur?”
„Jeszcze nie, przyjacielu”.
„Ach! Pauvre monsieur[13] Déroulard!” – Westchnął. „Ja podzielałem jego poglądy. Nie dbam o księży. Ale nie powiedziałbym tego w domu. Wszystkie kobiety są pobożne – co może i dobrze. Madame est très pieuse – et mademoiselle Virginie aussi[14]”.
Mademoiselle Virginie? Czy ona była rzeczywiście très pieuse? Zastanawiałem się nad tym, przypominając sobie jej namiętną twarz ze śladami łez tego dnia, kiedy pierwszy raz ją widziałem.
Uzyskawszy adres pana de Saint Alarda, nie traciłem czasu. Pojechałem w okolice jego zamku w Ardenach, ale dopiero po kilku dniach znalazłem pretekst, by wejść do środka. W końcu się udało! Wyobraź sobie, znalazłem się tam w charakterze hydraulika, mon ami! Ledwie moment zajęło mi wyprodukowanie nieszczelności w rurze gazowej w jego sypialni. Poszedłem po narzędzia i postarałem się wrócić o takiej porze, kiedy wiedziałem, że nikt nie powinien mi przeszkadzać. Sam jednak nie wiedziałem, czego szukam. Nie było wszak szansy na znalezienie jedynej rzeczy, którą naprawdę chciałem znaleźć. Przecież nie ryzykowałby trzymania jej w domu!
A jednak, kiedy okazało się, że szafka nad umywalką jest zamknięta, nie mogłem powstrzymać się od pokusy zajrzenia do niej. Zamek był prosty i łatwo dał się otworzyć wytrychem. Drzwiczki stanęły otworem. Szafka była pełna starych buteleczek. Drżącą ręką wziąłem jedną z nich. Nagle krzyknąłem. Wyobraź sobie, przyjacielu, na mojej dłoni spoczywała fiolka z etykietką z angielskiej apteki. Widniały na niej słowa: „Nitrogliceryna w tabletkach. Przyjmować tylko w razie konieczności. Pan John Wilson”.
Opanowałem się, zamknąłem szafkę, włożyłem buteleczkę do kieszeni i zabrałem się do uszczelniania rury! W końcu należy być metodycznym. Jak najszybciej wróciłem do kraju. Do Brukseli przybyłem późną nocą. Rankiem, kiedy pisałem raport dla prefekta, przyniesiono mi list od madame Déroulard, w którym prosiła o niezwłoczne przybycie do domu na ulicę Luizy.
Drzwi otworzył François.
„Pani baronowa czeka na pana”.
Poprowadził mnie do jej pokojów. Pani Déroulard siedziała w dużym fotelu. Nie było śladu mademoiselle Virginie.
„Panie Poirot – rzekła starsza dama – dowiedziałam się właśnie, że nie jest pan tym, kogo pan udaje. Jest pan policjantem”.
„Tak jest, madame”.
„Przyszedł pan tu zbadać okoliczności śmierci mojego syna?”
Znowu przyznałem się.
„Tak jest, madame”.
„Byłabym zobowiązana, gdyby powiedział mi pan, do czego pan doszedł”.
Zawahałem się.
„Po pierwsze, chciałbym zapytać, skąd pani o tym wie”.
„Dowiedziałam się od kogoś, kto nie jest już z tego świata”.
Jej słowa, jak również ton, którym je wypowiedziała, spowodowały, że przebiegł mnie dreszcz. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
„Dlatego, monsieur, proszę pana usilnie, aby powiedział, jaki jest wynik pańskich dochodzeń”.
„Madame, skończyłem dochodzenie”.
„A mój syn?”
„Został zamordowany”.
„Wie pan, kto to uczynił?”
„Tak, madame”.
„A zatem, kto?”
„Pan de Saint Alard”.
„To pomyłka. Pan de Saint Alard jest niezdolny do popełnienia zbrodni”.
„Mam dowody”.
„Raz jeszcze proszę, niech mi pan wszystko opowie”.
Tym razem usłuchałem jej i zrelacjonowałem krok po kroku drogę do odkrycia prawdy. Starsza pani słuchała uważnie. W końcu skinęła głową.
„Tak, tak, wszystko się zgadza, z wyjątkiem jednego. To nie pan de Saint Alard zabił mojego syna. Zrobiłam to ja, jego matka”.
Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Pani Déroulard łagodnie kiwała głową.
„Zatem dobrze, że posłałam po pana. Łaska boska, że Virginie o wszystkim mi powiedziała, zanim poszła do klasztoru. Proszę posłuchać, panie Poirot. Mój syn był złym człowiekiem. Prześladował Kościół. Żył w grzechu śmiertelnym. Ciągnął za sobą do piekła również inne dusze. Ale zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Pewnego dnia rano, kiedy wyszłam ze swojego pokoju, zobaczyłam synową, stojącą u szczytu schodów i czytającą list. Widziałam, jak syn skrada się od tyłu. Jedno szybkie pchnięcie i ona pada, uderzając głową w marmurowe stopnie. Kiedy zbiegli się domownicy, już nie żyła. Mój syn był mordercą, i tylko ja, jego matka, o tym wiedziałam”.
Na chwilę zamknęła oczy.
„Nie może pan sobie wyobrazić, monsieur, mojej rozpaczy. Co miałam robić? Zadenuncjować go na policji? Nie potrafiłam się na to zdobyć. To był mój obowiązek, ale nie byłam w stanie. Poza tym – uwierzono by mi? Od jakiegoś czasu coraz gorzej widziałam; powiedziano by, że musiałam się pomylić. Zatem milczałam. Lecz sumienie nie dawało mi spokoju. Milcząc, również byłam morderczynią. Syn odziedziczył majątek żony. A teraz miał otrzymać tekę ministra! Na pewno z podwójną energią zacząłby prześladować Kościół. Do tego jeszcze Virginie. Biedne dziecko. Piękna dziewczyna, z natury pobożna, była nim zafascynowana. Syn miał dziwną, straszną władzę nad kobietami. Widziałam, co się kroi, ale nie mogłam temu zapobiec. On nie miał zamiaru się z nią ożenić. Przyszedł czas, kiedy Virginie gotowa była wszystko dla niego zrobić.
I wtedy znalazłam wyjście z sytuacji. To był mój syn, ja dałam mu życie. Byłam za niego odpowiedzialna. Zabił ciało jednej kobiety, teraz zabije duszę innej! Weszłam do pokoju pana Wilsona i zabrałam fiolkę z lekarstwem. Kiedyś w żartach powiedział, że wystarczy ich, by zabić człowieka. Poszłam z nimi do gabinetu i otworzyłam dużą bombonierkę, która zawsze stała na stole. Pomyłkowo otworzyłam jednak zupełnie nowe pudełko. Obok stało drugie – w środku była tylko jedna czekoladka. To upraszczało sprawę. Nikt nie jadał czekoladek oprócz mojego syna i Virginie. Tego wieczoru postanowiłam trzymać ją przy sobie. Wszystko poszło tak, jak zaplanowałam...”
Urwała, przez moment siedziała z zamkniętymi oczami, po czym znowu je otworzyła.
„Panie Poirot, jestem w pana rękach. Lekarze mówią, że niedługo pożyję. Jestem gotowa odpowiedzieć przed Bogiem za mój czyn. Czy na ziemi również muszę to zrobić?”
Zawahałem się.
„Ale, madame, pusta buteleczka...” – rzekłem, pragnąc zyskać na czasie. „Jak trafiła do rąk pana de Saint Alarda?”
„Kiedy przyszedł się ze mną pożegnać, wsunęłam mu ją do kieszeni. Nie wiedziałam, jak się jej pozbyć. Jestem tak niedołężna, że nie mogę poruszać się o własnych siłach, a pusta buteleczka w moim pokoju wzbudziłaby podejrzenia. Rozumie pan, monsieur...” – Wyprostowała się dumnie. „Nie zamierzałam rzucać podejrzeń na pana de Saint Alarda! Do głowy mi to nie przyszło. Pomyślałam, że jego lokaj znajdzie pustą fiolkę i wyrzuci ją bez chwili namysłu”.
Skłoniłem głowę.
„Rozumiem, madame”.
„I co pan postanawia, monsieur?” – spytała głosem mocnym, bez drżenia.
Podniosłem się z krzesła i odparłem:
„Madame, mam zaszczyt życzyć pani miłego dnia. Moje dochodzenie skończyło się klęską. Sprawa zamknięta”.
Poirot przez chwilę milczał, po czym rzekł cicho:
– Zmarła tydzień później. Mademoiselle Virginie skończyła nowicjat i złożyła śluby. To, przyjacielu, cała historia. Muszę przyznać, że nie bardzo się tu odznaczyłem.
– Ale trudno to nazwać klęską – zaprotestowałem. – Cóż innego mogłeś zrobić w tej sytuacji?
– Ach, sacré, mon ami! – zawołał Poirot, nagle się ożywiając. – Naprawdę nie rozumiesz? Byłem po tysiąckroć idiotą! Gdzie moje szare komórki? Cały czas miałem w rękach wskazówkę.
– Jaką wskazówkę?
– Bombonierkę! Nie rozumiesz? Czy osoba o dobrym wzroku popełniłaby taki błąd? Wiedziałem, że madame Déroulard ma zaćmę – przecież brała krople. W całym domu była tylko jedna osoba ze wzrokiem na tyle słabym, by nie rozróżnić, która pokrywka jest od którego pudełka. To bombonierka była pierwszą rzeczą, która obudziła moje podejrzenia, a jednak do samego końca nie zorientowałem się, jak bardzo jest ważna.
Wadliwe było również moje rozumowanie. Gdyby pan de Saint Alard był winien, nie trzymałby obciążającej go buteleczki. Znalezienie jej dowodziło jego niewinności. Wiedziałem przecież od panny Virginie, że jest roztargniony. Pod każdym względem żałosna historia. Tylko tobie ją opowiedziałem. Rozumiesz, nie pokazuje mnie w dobrym świetle. Starsza dama popełnia zbrodnię w tak prosty i sprytny sposób, że zwodzi mnie, Herkulesa Poirot. Sapristi![15] Lepiej o tym zapomnij. Albo nie – zapamiętaj tę historię i za każdym razem, kiedy zauważysz, że robię się zarozumiały – co jest mało prawdopodobne, ale może się zdarzyć...
Postarałem się powstrzymać śmiech.
– ...wówczas, przyjacielu, powiesz mi: „bombonierka”. Zgoda?
– Załatwione!
– W każdym razie – rzekł Poirot z zadumą – było to doświadczenie. Ja, który szczycę się niewątpliwie najlepszym mózgiem w Europie, mogę pozwolić sobie na wielkoduszność.
– Bombonierka – mruknąłem cicho.
– Pardon, mon ami?[16]
Spojrzałem w niewinną twarz Poirota, pochylającego się ku mnie pytająco, i poczułem nagły wyrzut sumienia. Często cierpiałem z powodu jego języka, ale i ja, choć nie jestem posiadaczem najlepszego mózgu w Europie, mogę pozwolić sobie na wielkoduszność.
– Nic takiego – skłamałem i zapaliłem fajkę, uśmiechając się do siebie.
Przypisy