Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Twoje korpo runęło, przyjaciele cudem uchodzą z życiem (i to nie wszyscy),a ty i tak musisz iść jutro do roboty. Czy może być gorzej? No cóż – zdecydowanie tak. Przynajmniej jeśli zapytacie Mateusza i Monikę, czyli znany nam z Na wieki wieków korpo zespół marketingu. Tym razem czeka na nich wyzwanie na międzywymiarową skalę i o międzywymiarowych konsekwencjach. Po tysiącach lat wygnania Lucyfer powraca do świata żywych – a to nie jest zawodnik, który poddaje się bez walki.
Czy siła przyjaźni jest w stanie ocalić świat? Kto i dlaczego stworzył człowieka tak niedoskonałym? Jak wywabić plamy po kawie z ulubionego fotela?
Na te pytania, niestety, nie znajdziesz odpowiedzi w tej książce. Będą za to demony, wiedźmy, szybkie samochody, wolne media, a nawet smok (jeden). Ale przede wszystkim – anioły. Dużo aniołów. I będzie też korpo, na wieki wieków, bo jak już w nie wpadniesz, to na amen.
Drugi i finałowy tom brawurowej serii urban fantasy, która za nic ma świętości oraz uczucia religijne. Nie dajemy gwarancji szczęśliwego zakończenia. Nie zwracamy wylanych łez ani nie płacimy odszkodowania za ataki śmiechu. Czytasz na własną odpowiedzialność!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 574
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I odpuść nam nasze korpo
Tom II
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Szanuj prawa autorskie: kupując z legalnych źródeł, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo”: sprawiasz, że przestają pisać.
Redaktor prowadzący: Angela Węcka
Redakcja fabularna: Tomasz Węcki
Redakcja językowa: Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta na składzie: Angela Węcka
Skład: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Okładka: Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.
Copyright © by Karo M. Nowak, 2024
Copyright © by Wydawnictwo Spisek Pisarzy, 2024
All rights reserved
Irządze, 2024
ISBN: 978-83-68277-09-8
Dla Fro
Triada 1. Wysokie Chóry, aniołowie z urodzenia, powstali przy początku świata.
Chór 1.
Gatunek: Serafinowie
Sześć skrzydeł, najwyższa władza, pierwsi po Świętym Zarządzie. Z ich ognia powstali mal’akh. Serafinowie tworzą Kolektyw – siatkę, która mówi wspólnym głosem, czyli Słowem.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Samael, Metatron
Chór 2.
Gatunek: Cherubinowie
Zmiennokształtne istoty o czterech skrzydłach. Najbardziej pogańscy z wysokich chórów, czczeni w części religii jako bożkowie.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Lucyfer, Rafael, Gabriel, Szemihaza, Leviathan
Chór 3.
Gatunek: Trony
Ich hebrajska nazwa Erelim może być tłumaczona jako trony, ale też „dzielni”, „bohaterowie”, „wojownicy”. Niebiańscy rycerze. Inne określenie na ten gatunek: ophanim, oznacza koła, i właśnie pod taką postacią widział ich prorok Ezekiel.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Michael, Jofiel, Uriel
Triada 2. Anielska klasa średnia. Chóry złożone wyłącznie z mal’akh, czyli aniołów z urodzenia, ale pochodzących z ognia serafinów, a nie stworzonych w Wielkim Wybuchu, jak Wysokie Chóry.
Chór 4. Dominationes/Panowania
Gatunek: mal’akh
Anielski wydział wewnętrzny – żandarmeria i urzędnicy.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Ira (upadły, dawniej Irael)
Chór 5. Virtutes/Moce albo Cnoty
Gatunek: mal’akh
Human Resources. Zajmują się ludzkością jako gatunkiem (czasem stróżują nad pojedynczymi ludźmi, ale tylko top of the top, na przykład świętymi). Mają za zadanie pilnować, żebyśmy czynili dobro, co egzekwują przeważnie przez ludobójstwo (dzięki czemu dostali sporo czasu antenowego w Biblii). Mają też moc uzdrawiania i czynienia cudów.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Floriel, Ariel
Chór 6. Potestates/Potęgi
Gatunek: mal’akh
Ich zadaniem jest walka ze złymi duchami, głównie eliminacja demonów przedostających się z Szeolu na Ziemię. Oddział specjalny Cytadeli.
Triada 3. Anielski plebs.
Chór 7. Principatūs/Zwierzchności lub Księstwa
Gatunek: mal’akh
Dyplomaci i szpiedzy. Za zadanie mieli wpływać na ludzką politykę. Kiedy Święty Zarząd wprowadził wolną wolę, Siódemki przeniesiono do archiwów, bo to zwykle się robi z tymi, z którymi nie wiadomo, co zrobić.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Pophiel, Sephi (upadły), Renith (demon)
Chór 8. Archisterium/Archaniołowie
Gatunek: różne
Po hebrajsku śārīm, czyli książęta. Pierwsze istoty, jakie narodziły się w Wielkim Wybuchu, najpotężniejsi przedstawiciele swoich gatunków.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Lucyfer, Gabriel, Rafael (team cherubinowie), Uriel, Michael, Jofiel (team trony), Metatron, Samael (team serafinowie)
Chór 9. Aniołowie
Gatunek: ishim
Aniołowie rekrutowani z dusz ludzkich. Dzielą się na:
Stróży – elitę ishim.
Muzy – wiecznie pijane tałatajstwo.
Resztę – anielskie chłopstwo pańszczyźniane oddelegowane do pralni, sprzątania, pomocy medycznej, magazynów, przesyłek itp.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Mateusz, Emiel, Miriel, Tyel
Bo nie czym innym jest piękno,
jak przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy,
i podziwiamy je tak, gdyż nami po cichu pogardza,
aby nas zniszczyć. Każdy anioł jest straszny.
R.M. Rilke
Niebo płonęło. Potężne, bezkresne, przeorane ostrymi pasami chmur. Cirrus? Stratus? Cumulus? Nie pamiętał. Wpatrywał się w nie jednak, desperacko skupiony na przywoływaniu szkolnej wiedzy. Wszystko, byle tylko oddalić tę uporczywą myśl: „Nie ma ratunku, nikt na mnie nie czeka, zostałem sam”. Zamknął oczy i natychmiast je otworzył – nie, nie chciał zasypiać. Jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Jeszcze…
– Mateusz, jak sądzę?
Głos był męski, a może kobiecy, Mateusz nie umiał rozpoznać. Z trudem odwrócił głowę, pokonując kolejne fale bólu. Czuł, jak ziarna piasku oblepiają jego policzek, wciąż wilgotny po nurkowaniu w mętnych wodach Wisły.
Nie próbował nawet wydobyć z siebie głosu, wiedział, że nie da rady. Zabawne, nie był już człowiekiem, ale najwyraźniej stara, dobra adrenalina jakimś cudem musiała buzować i w anielskich teksturach – jak inaczej wyjaśnić fakt, że dopiero tu, na jasnym piasku wiślańskiej wyspy, wszystkie wcześniej otrzymane rany zaczęły grać unisono, odbierając mu siły?
Ten, który wypowiedział jego imię, opadł teraz na kolana i delikatnie dotknął czoła Mateusza białą dłonią. Cherub. Sojusznik. A więc jednak! Mateusz szarpnął się, krzycząc wewnątrz z radości i szlochając z ulgi. Jego tekstura pozostawała nieporuszona – chłodna dłoń cheruba koiła ból, wysyłając kolejne fale leczniczej mocy.
– Mój kuzyn Rafael od razu wiedziałby, co z tobą zrobić. Ja… no cóż. Ale damy radę… Damy radę. – Kobieco-męski głos uspakajał niemal tak skutecznie, jak magia sącząca się z palców cheruba. – Masz wysoko postawionych przyjaciół, ishim. Zawdzięczasz im życie.
Daleka eksplozja przyniosła ledwie wyczuwalną falę gorącego powietrza i drgania ziemi, głębokie jak wibracje basu na koncercie. Symfonia śmierci na drugim brzegu dźwięczała w najlepsze.
Faktycznie, Mateusz zawdzięczał życie przyjaciołom, jednemu przyjacielowi konkretnie. Gdyby wciąż pozostawał w Cytadeli, ten albo inny z setek wybuchów zmiótłby go z powierzchni świata. Zamiast tego leżał tu, na plaży, wciąż obolały, ale coraz bardziej przekonany, że wbrew wszystkiemu mu się udało.
– Będę żył? – zapytał, ledwie słysząc własny głos.
Nad nim pojawiła się drobna, jasna i niezwykle zatroskana twarz o perfekcyjnych rysach, otoczona aureolą białych loków.
– Dziś przeżyjesz. Ale jeśli oni skończą, co tam zaczęli – cherub skinął głową w stronę płonącej Cytadeli – to zginiemy wszyscy. Przynajmniej nie będziesz sam. – Zaśmiał się krótko, całkowicie bez przekonania.
Mateusz czuł, jak jego oczy rozszerzają się ze strachu. Rany na twarzy natychmiast wysłały sygnał palącego bólu.
– I nie mam na myśli tylko nas, dwadzieścia trzy, drogi ishim – kontynuował smutno tamten – jeśli serafinowie dopną swego, wszyscy, ale to wszyscy na tej planecie będą martwi. Może nawet koty. Chociaż to już by była gruba przesada, nie sądzisz?
Mateusz wciąż tylko patrzył oniemiały, a jego umysł, nie ten anielski, ale na wskroś i w stu procentach ludzki, wygenerował na wskroś i w stu procentach ludzką (czy może – bądźmy precyzyjni – polską) myśl: „O kurwa”.
Floriel
Płońsk, ziemski wymiar, kilka miesięcy wcześniej, a konkretnie to w grudniu
Arche Rafael patrzył na Floriela łagodnym, ciepłym spojrzeniem. Spojrzeniem, które mówiło: „Niczego się nie obawiaj, wiem, że się starasz. Doceniam wysiłki, nie tylko efekty”. Mogło tak mówić, ponieważ było jedynie olejem na płótnie, zawieszonym w bocznej nawie, tu, gdzie tłum wiernych lekko się już przerzedzał.
Wielkie, brązowe oczy, kasztanowe pukle, krągła twarz i słodki uśmiech. Nic się tu nie zgadzało. Nic poza historią. Malowany Arche, tak jak ongiś ten prawdziwy, prowadził przed sobą ludzki Obiekt – Tobiasza. Rafael stróżował tylko raz, ale Archisterium zrobiło z tego szum na kilka solidnych zwojów Świętej Księgi. U normalnych Stróżów nazywało się to po prostu „tydzień roboczy” i było odnotowywane co najwyżej w raportach dla Pierwszego, których nie czytał zgoła nikt (najczęściej z Pierwszym włącznie). Ale kiedy dyrekcja bierze się raz na kilka mileniów do prawdziwej roboty, komunikacja korporacyjna dostaje projekt życia. Tako w Niebie, jak i na Ziemi.
„Lubisz kogoś prowadzić, Arche, prawda? A jeśli nie idą po dobroci…”
Momentalnie wrócił myślami do ostatniego spotkania z dowódcą. „Miałem cię za kompetentnego, Pierwszy nad Piątkami” – wycedził wtedy Rafael, wbijając we Floriela zimne spojrzenie białych oczu.
Rzekoma niekompetencja Floriela wynikała z prostego faktu – nawet będąc aniołem, i to faktycznie Pierwszym nad Chórem, nie potrafił rozwikłać paradoksu, jakim było jednoczesne szukanie i nieszukanie Jagona, pardon… Lucyfera. Kiedy wysłał swoich aniołów i zagonił zastęp Dziewiątek do pracy, Rafael natychmiast wezwał go na dywanik, bo „za bardzo się obnosi” i „Archisterium nie może się domyślić, że to ktoś więcej niż zwykły Sojusznik”. W porządku, faktycznie najwyższa anielska rada dyrektorów mogłaby źle przyjąć wiadomość, że na skutek kilku nieprzemyślanych decyzji średniej wielkości biurowiec spadł na głowę jednego z nich. Upadłego, jednak wciąż Arche. Przestawał się więc „obnosić”: sondował okolice Domaniewskiej najdyskretniej, jak potrafił, próbował wyczuć moc Lucyfera, podsłuchiwał jego dawnych sojuszników. W efekcie znów lądował na dywaniku Rafaela, tym razem jako kompletnie nieskuteczny i wysoce niekompetentny.
Kiedy więc doniesiono, że najbardziej przyboczna z przybocznych Jagona, czarownica Monika, wykazała „nietypowe zachowania”, Floriel natychmiast odprawił stróżujące nad nią Dziewiątki i zajął się sprawą osobiście. Tak właśnie wylądował przed fatalnym portretem swojego szefa, w zatłoczonym kościele, kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Sam kościół nosił zresztą imię innego Arche – Michaela. Ten jednak nie patrzył na Floriela ani z obrazów, ani w rzeczywistości. Co zdaje się im obu szalenie odpowiadało.
Nietypowe zachowanie czarownicy polegało na nagłej zmianie lokalizacji z Warszawy na Płońsk. I jeszcze bardziej nagłym zwróceniu się ku Świętemu Zarządowi, co manifestowała właśnie, stojąc przed maleńką, ruchomą szopką. Floriel oderwał wzrok od obrazu, przedstawiającego fałszywy wizerunek Rafaela, i przerzucił się na równie fałszywy wizerunek aniołka w białej sukni. Figurka stała tuż przy szopce i kłaniała się każdemu, kto wrzucił pieniążek do skrzynki. Wot tiechnika.
– Kopę lat, Florian – odezwała się niespodziewanie Monika, podczas gdy on zastanawiał się, czy w tej figurce jest coś, co go nie obraża. – Jaga pięknie by to skomentowała – dodała, widząc, czemu przypatruje się anioł.
Uśmiechnęli się oboje.
– Szybko mnie zauważyłaś.
– Masz prawie dwa metry, rude włosy i wyglądasz jak cholerny model. Każdy cię szybko zauważa. Twoi koledzy „Stróże” byli znacznie bardziej dyskretni.
Aha, no to po permanentnej inwigilacji. Z dyskretnymi „kolegami Stróżami” porozmawia sobie później.
– Spokojnie, odpowiem na pytanie, które chcecie mi zadać, tylko najwyraźniej nie wiecie, jak zagadać do dziewczyny. – Monika westchnęła teatralnie, po jagowemu, nie odrywając oczu od szopki. – Jagi nie ma. Jagona też nie, żeby nie było. Nie daje znaku życia. Nie spotyka się ze mną potajemnie, nie przekazuje liścików.
Skinął kilkukrotnie głową. Jak figurka aniołka, przed którą wciąż stali.
– Też nie wierzę w jej śmierć, Florian. I też czekam. Już parę razy przepędzili mnie z tego cholernego placu budowy, bo są dni, kiedy mam ochotę kopać w ruinach gołymi rękami. Mam nawet biurko z widokiem na własną traumę. Więc trochę zaufania, proszę.
Znów skinął.
Monika
Płońsk, ziemski wymiar
Nie kłamała. Do cholery, gdyby mogła, byłaby tam nawet dziś, zamiast udawać, że cieszą ją rodzinne święta. Przymknęła oczy i pozwoliła, by umysł zalały migawki ostatnich miesięcy. Pstryk, pstryk, pstryk, jak w starym rzutniku slajdów, który pamiętała jeszcze z dzieciństwa.
Pstryk. Ten moment, kiedy Firma przeniosła się do nowego biurowca, po tym jak ostatni rozpadł się niczym domek z kart „z powodu wady konstrukcyjnej, drodzy”, a ona zdecydowała, że nie ma opcji, musi szukać nowej pracy. Nie przypadkowej, o nie. Wybrała właściwy biurowiec i przeskanowała zajmujące go korporacje. A potem postanowiła wykazać się inicjatywą, magicznie piorąc kolejne mózgi: „tak, musisz stworzyć wakat na to stanowisko”, „tak, czujesz, że jestem idealną kandydatką”, „tak, cieszysz się, że będę perłą twojego zespołu”, „tak, dasz mi biurko z widokiem na ruiny Firmy”. Oczywiście, że słuchali. Spijali z jej ust każde słowo, każde jej polecenie było dla nich rozkazem. Magia łamie umysły jak suche gałązki. A może po prostu korporacyjne umysły są już wcześniej dogodnie złamane?
Po takim magicznym wysiłku zawsze czuła się źle. Nie, nie fizycznie – magiczna moc dawała kopa tak silnego, że producenci energetyków pozabijaliby się za jej pozyskanie – po prostu czuła, że coś traci. Że z każdym rzuconym czarem jest mniej… człowiekiem. Zagłuszała te bóle, jak wszystko inne – butelką wina na dobranoc. Pocieszycielką strapionych i orędowniczką korposzczurów.
Pstryk. Kolejna migawka. Dzień, w którym dostała to, czego chciała – nową pracę, nowe stanowisko, zespół i obowiązki, ale przede wszystkim to cholerne, upragnione biurko z widokiem. Stała wtedy, zmęczona po całym dniu, z czołem przytkniętym do przyjemnie chłodnej szyby biurowca. Za nią powoli milkły odgłosy korporacji, przed nią rósł męczący szum ulicy. Znów była w korpo. Odwróciła się od okna i wróciła do maili.
Mili,
dziękujemy za obecność na dzisiejszym onboardingu. Życzymy dobrej pracy, zgodnie z naszymi wartościami „odwaga–pasja–radość”.
Wartości nowej firmy krzyczały do niej także z podkładki pod mysz, podstawki na telefon, kubeczka i nowej smyczy na przelotkę. „Smycz jest lepsza niż łańcuch, prawda? – zagrzmiał głos Jagi w jej głowie. – A może to to samo? Jesteś psem na łańcuchu, Monika. Zmieniają się tylko budy”. Nie była pewna, czy się z tym zgadza.
Pstryk. Slajd pachnący lasem. Weekendowe wyjazdy do chaty. Początkowo z nadzieją, że pewnego dnia ot tak po prostu zastanie tam Jagona, czekającego na nią z krzywym uśmiechem i ulubionym magazynem o gwiazdach. „Mam nadzieję, że przywiozłaś coś do żarcia, bo ja gotować nie będę” – to pewnie byłyby słowa powitania. Z każdym tygodniem nadzieja umierała i ostatnio Monika odwiedzała chatę już chyba tylko dla relaksu.
Pstryk. Ostatnia wizja. Minęła siedemnasta, powinno już być ciemno. Po domaniewsku ciemno, ciemnością rozświetloną miejskimi światłami biurowców. Ale tego dnia coś się zmieniło. Świateł było więcej. Dołączyły do nich kłujące w oczy halogeny ekipy budowlańców pracujących w ruinach. Wybiegła przed biurowiec bez kurtki, natychmiast czując piekący chłód, wściekła, chcąc na nich wrzeszczeć, przepędzić ich. Nie… nie mogą tak po prostu budować tu czegoś nowego. W miejscu, które mogło być grobem Jagi albo jej kryjówką. Jaga Schrödingera. Jej Jaga. Spojrzała na żółtą tablicę, wywieszoną na prowizorycznym płocie. Rósł tu nowy biurowiec, Express Plaza. Ta dzielnica nie znosiła próżni.
– Dlaczego was tu nie ma? Dlaczego jej nie szukacie? – szeptała wtedy, wysilając całą swoją nadprzyrodzoną intuicję, by wyczuć obecność aniołów.
Odpowiedziało jej to, co zwykle odpowiada ludziom próbującym wysyłać modły do niebian. Święta, anielska cisza.
Dopiero teraz, ponad miesiąc później, w kościele pełnym ludzi, choinek, bombek i całego tego zgiełku, miała przed sobą adresata tego pytania. Adresata idealnego. I gotowego. Mogła zapytać, tak po prostu: „Floriel, dlaczego to tyle trwa, co z wami jest, do cholery, w kogo mam wierzyć, jeśli nie w was? Kto mi go… ją… kto mi go odda?”.
A jednak to „idealny adresat” przerwał ciszę jako pierwszy, wyrywając ją ze wspomnień.
– Co tu w ogóle robisz? – zapytał tonem, który przypominał raczej przesłuchanie niż przyjacielską pogawędkę.
Westchnęła. Odwykła już od aniołów, a teraz przypominała sobie, dlaczego ten odwyk przyniósł jej ulgę.
– W Płońsku? Czy w kościele?
– Jedno i drugie.
– Są święta, Florian. – Zapomniała o litanii pytań, jakie chciała mu zadać. Zamiast tego sapnęła, omiatając wzrokiem wspomniane już „choinki, bombki i cały ten zgiełk”. – Nie wiem, czy wy w ogóle je obchodzicie, ale dla nas ludzi, nas… – szybko przemyślała sprawę i się poprawiła: – nas Polaków, są czasem pielgrzymek do rodziny po coroczną dawkę cierpienia i makowca. Zamiast być tu ze mną, powinieneś teraz, nie wiem… wieszać bombki na choince, upijać się kolędami, całować się z Arielem pod jemiołą, czy co wy tam robicie.
Auć… najwyraźniej, mimo jak najlepszych chęci, powiedziała coś bardzo, ale to bardzo nie tak. Spojrzała na niego z uwagą. Był piękny, jak zawsze – wiedziała już, że to dla aniołów po prostu rodzaj narzędzia pracy – ludzka natura była prosta jak konstrukcja cepa i dla tej gładkiej twarzy, symetrycznych rysów, wielkich szarych oczu i idealnej sylwetki większość tu zgromadzonych zrobiłaby wszystko od ręki. Ale tym razem nie było to piękno, które pamiętała z czasów Firmy – piękno kogoś, kto miał misję i cel. To było ponure, gotyckie piękno zatrute smutkiem. Ten facet miał doła.
– Wiesz co, Florian, może… – zaczęła.
Nie słuchał jej, parł już przez tłum, ku wyjściu. Ruszyła za nim.
„Sypcie się z nieba, śliczni aniołowie” – zaintonowali fałszywie wierni.
„Nie wiecie, o co prosicie” – pomyślała Monika.
Floriel
Płońsk, ziemski wymiar
Tłum rozstępował się przed nim jak Morze Czerwone, a jednak on wciąż tonął. Zalewała go brudna, zielonkawa woda, taka sama, w jakiej umierał tam, w Axis Mundi. Dusiła go, odbierała mowę, siłę, czucie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie teraz. Nie przy ludziach i nie przy czarownicy.
A jednak. Nie panował nad tym. Nie umiał.
Wypadł przed kościół, odprowadzony zdziwionymi spojrzeniami ludzi i aniołów Stróży, plotkujących pod wejściem. Biegł, nie pilnując już, czy Monika za nim nadąża. Świat falował, uciekał, a jego wciąż zalewała woda, fala za falą, lęk za lękiem. Niemal upadł. Zwolnił i odczekał, aż ziemia pod jego stopami przestanie się chwiać. Ruszył znowu. Wpadł między dwa zaparkowane ciasno SUV-y, nie dbając, że siada w lekko zmrożonej kałuży, i ukrył głowę w dłoniach.
Zaraz przejdzie. Zaraz przejdzie. Zaraz przejdzie.
Bum. Kolejna wewnętrzna fala uderzeniowa zatrzęsła nim całym. Chciałby zniknąć, ale nie umiał dezaktywować tekstury. Nie umiał zrobić niczego. Był na morzu. Tonął. I nagle głos. Cichy, daleki. Jak szept. Dłoń wyciągająca go z wody. Silna, pewna, dobra.
– Florian? Florian, co się dzieje?
Ocknął się. Wciąż siedział oparty o zimny, wilgotny mur, wciśnięty między samochody. Poczuł tę wilgoć, to zimno, zapach benzyny, oleju, wytartej gumy i taniej choinki zapachowej. Poczuł dłoń na ramieniu. Zobaczył Monikę. Wrócił do rzeczywistości.
– Nie wiem – odpowiedział, dziwiąc się, jak słabo brzmi jego głos. Zrezygnował więc z mowy, przeszedł na sygnał wysyłany bezpośrednio do jej umysłu. – To… tak czasem jest.
„To tak czasem jest” pierwszy raz dopadło go kilka dni po upadku Ariela. Skończył właśnie odprawę dla swoich nowych podwładnych. Mówił do nich krótko, szybko, pewien, że cokolwiek i jakkolwiek powie, i tak nim gardzą. Że, zamiast go słuchać, zadają sobie te proste pytania: „Dlaczego właśnie ty zostałeś Pierwszym, Floriel? Ty – siedemnasty swojego Chóru. Jak śmiesz uważać się za godnego miejsca, które zajmował Ariel?”. Nie miał dobrych odpowiedzi. Skupił się więc tylko na zebraniu raportów i przekazaniu rozkazów z góry. Wszystko jasne? Odmaszerować.
Odmaszerowali. On został. I wtedy stało się „to tak czasem jest”.
Zachował to dla siebie. Rafael uznałby to za kolejny przejaw słabości. Niedopuszczalnej, rzecz jasna. Chłopaki? Im też nie mógł powiedzieć. To już nie „chłopaki”, ale podwładni. Miał ich prowadzić, to wszystko. Żadnych przyjaźni, żadnej bliskości. Ariel… Ariel by zrozumiał.
„Dlaczego to zrobiłeś, kochany? – pytał wtedy, już spokojny, ale wciąż jeszcze osłabiony po pierwszym ataku. – Dla ludzi? Podziękują ci? Wyciągną z Gehenny? Sprawią, że usiądziesz tu, w swoim fotelu, a Sima podetknie ci pysk do głaskania? Że będę mógł być przy tobie, kochać cię tak, jak na to zasługujesz? Ariel! Dla kogo to zrobiłeś?”
Floriel wiedział, dla kogo. Kto namówił Ariela, by uderzył na Axis Mundi. Wiedział wtedy i wiedział teraz. Znów ukrył twarz w rękach i pozwolił, żeby ból zalał go całego. Nie ma litości dla winnych.
– Florian? Wszystko w porządku? – Głos Moniki przywracał go znów światu. – Coś… Coś się stało z Arielem?
Ariel
Gehenna
Przez lata misji na Ziemi Ariel widywał obrazy upadłych. Wszystkie przedstawiały rzecz jasna wyłącznie to, jak wyobrażali ich sobie ludzie. Dramatyczne gesty, wznoszenie oczu ku niebu, osłanianie się skrzydłami, łzy rozpaczy. Gówno prawda.
Właściwy upadek zaczyna się od upadku. Bardzo dosłownie i bardzo boleśnie.
Strącony przez Rafaela w przepaść, spadał długo. Z przyzwyczajenia niemal nie asekurował lotu, wiedział, że w ostatniej chwili zdoła rozwinąć skrzydła. Nie zdołał. Z prostej przyczyny: odcięte i spalone na popiół do ostatniego pióra zostały na górze, razem z jego Chórem, ciałem jego psa i przerażonym Florielem. Ariel zdążył więc jedynie prowizorycznie osłonić teksturę ochronnym kokonem magii i z impetem uderzył w ziemię, tracąc przytomność.
Ile czasu – przez własną głupotę – leżał bezbronny w obcym, ciemnym miejscu? Tego nie wiedział. Miał jednak szczęście. Nawet jeśli zauważyli go – jasną smugę na ciemnym niebie – to wciąż jeszcze nie znaleźli. Oni. Inni upadli. A kto wie, może także jakieś wrogie istoty zamieszkujące ten wymiar? Ariel nie znał Gehenny. To Floriel był tym, który nieustannie czytał zwoje z biblioteki – o innych krainach, gatunkach, wymiarach. Tak, Floriel by wiedział.
Floriel. Oślepiające, zwalające z nóg uderzenie bólu. Stop. Nie teraz, później.
Ariel wstał i szybko oszacował straty. Rany po skrzydłach otworzyły się i krwawiły na nowo, rozorana sztyletem Czwórek twarz również. Odruchowo spróbował się uleczyć, wypuszczając wiązkę Świętego Ognia. Nic z tego. Arche Rafael najwyraźniej odebrał mu swoją moc. Kolejna niespodzianka w tym ach, jakże wspaniałym dniu.
Strącono go w bojowej teksturze, którą przyjął na czas bitwy pod Axis Mundi. Przypominała zbroję i była równie wytrzymała. Gdyby było inaczej, upadek skończyłby się szybką, choć raczej bolesną śmiercią. Co za uprzejmość, pozwolili mu zachować przynajmniej taką ochronę. „Pomyśleliście o wszystkim, najdrożsi koledzy, nawet o tym, żeby zająć się moim psem”. Ból znów przeszył go na wskroś, tym razem krótkim, ostrym uderzeniem. Sima. Dobry chłopczyk. Sima, rozmerdany, z dwukolorowymi ślepiami i wiecznie zadowolonym pyskiem. Sima, martwy, w kałuży własnej krwi.
„Weź się w garść, Pierwszy. Nie myśl o tym teraz” – wydał w myślach rozkaz i natychmiast go usłuchał. Rozkazy były proste. Życie niekoniecznie.
Wstał ostrożnie. Nie był poważnie uszkodzony, nic nie bolało. Przynajmniej nie na tyle, żeby nie móc ruszyć. Dokąd? Otaczał go ciemny las. Nad nim było ciemne niebo. Pod nim ciemna, ubita ziemia. Czy to noc? A może tak wygląda tu środek dnia?
No cóż, może nie był to najlepszy dzień jego życia, ale zawsze może być najlepszym dniem reszty jego życia. Cholera wie, co jeszcze czeka go w tych ciemnościach?
„Floriel… Co on musi czuć? Czy u niego jest teraz ta sama noc, a może już patrzy w słońce?”
Unik. Kontra. „Nie ma na to czasu”.
Ruszył. W losowo wybranym kierunku, losowo wybraną ścieżką. Byle nie zostać w miejscu, byle nie zacząć myśleć. O upokorzeniu, o chłopakach z Chóru, o Simie, ale przede wszystkim o Florielu.
„Skup się na tym, co masz. Święty Ogień? Wciąż się tli, ale musisz go oszczędzać. Tekstura? Lepiej jej nie zmieniać na klasyczną, nawet jeśli ta bojowa jest ciężka. Miecze?”. Powoli wysunął je z dłoni. Płonęły równym, mocnym płomieniem. „Nie marnuj ognia. Schowaj je”.
Głos dowódcy, jego własny, pewny i spokojny, wydawał mu w głowie kolejne komendy. Dawał złudzenie kontroli. Uspokajał.
Obcięli mu włosy, obcięli mu skrzydła, pocięli twarz, zabrali mu imię, przydział chóralny i stanowisko, nie był już dwadzieścia trzy, według ich nomenklatury miał teraz numer trzydzieści dwa. Odwrócona wersja dobra i światła reprezentowanego przez Archisterium.
Znów cios bólu. Odparty. „Teraz weź się w garść”.
Las (to nie był las, zaledwie zagajnik, w ciemności wszystko wydawało się większe) urwał się nagle. Spomiędzy drzew wyszedł na otwarty, dziwnie znajomy teren. Był… w Cytadeli. W czarnej, zimnej, wypaczonej wersji swojego świata. „Przynajmniej wiesz, gdzie jesteś. Marsz do koszar”.
Musieli iść za nim od jakiegoś czasu. Wyczuł ich nagle i się odwrócił. Dziewiątki. To tylko zwykłe Dziewiątki. Upadłe, ale wciąż niegroźne dla mal’akh jego poziomu. Wyprostował się i spojrzał na nie spokojnie.
– Jestem Ariel, Pierwszy nad Piątym Chórem. Prowadźcie mnie do swojego…
Nie dokończył. Mocny cios w brzuch odebrał mu oddech. Nie zdążył go odzyskać. Kolejny cios spadł na niego z tyłu. Próbował się bronić, ale pojawiło się kolejnych dwóch, a potem więcej. I więcej.
– Mówiłem wam… spadł prosto z Jasnego Wymiaru – usłyszał jeszcze. – Brać go, brać jego ogień. Do pełna.
Kolejne uderzenia pozbawiły go świadomości.
Monika
Płońsk, ziemski wymiar
– No mów, Florian – zachęciła go w końcu po kilkuminutowej przerwie, w trakcie której po prostu siedzieli w ciszy na zimnej kostce Bauma, wciśnięci między samochody. Monika była pewna, że przypłaci to zapaleniem pęcherza. Ale chuj, z chorobą dałaby sobie radę. Czekało ją coś gorszego. Już za moment będzie robiła za anielską terapeutkę, i to na własną prośbę. Ona! Mistrzyni rozmawiania o uczuciach.
– Ariel jest w Gehennie. Jest upadłym. – Głos anioła brzmiał głucho, obco.
– Uh… słabo. – I już? Na tyle było ją stać? – Florian… – podjęła kolejną próbę. – W sensie… Opowiedz mi o tym. Wywal wszystko. Albo nie wywalaj i tak sobie posiedzimy. Jestem tu dla ciebie jak coś.
Posiedzieli sobie jeszcze parę minut. A potem wywalił wszystko.
…
– Kurwa, to jest za grube jak dla mnie. Po prostu… on był bohaterem. Tak go widzę.
– Archisterium się nie myli. – Florian nasunął kaptur kurtki. Chyba po to, żeby nie widziała jego twarzy, gdy wypowiadał te słowa. W zasadzie była mu za to wdzięczna.
– Dobra. Mam gdzieś Archisterium. Bardziej martwi mnie twój… twoje… To znaczy, Florian. Masz doła jak Rów Mariański. A przed chwilą, nie wiem… To wyglądało jak atak paniki. Odpoczywałeś w ogóle ostatnio? Po tym wszystkim?
– Nie odpoczywam. Nie ma takiej potrzeby – mruknęło spod kaptura.
– OK. Więc nazwij to misją z Sojusznikiem. – Monika odetchnęła głęboko i namyślała się przez chwilę. Dobra, niech będzie. To może wypalić. Klisze jak z komedii romantycznych zaskakująco często wypalają. – Zrób sobie wolne na święta. Z moją rodziną. U mnie w domu. U mojej matki znaczy. Jakby… ostatnio trochę im naściemniałam, że mam kolesia. I proszę. Przyjechał. – Zaśmiała się nerwowo.
Spojrzał na nią, jakby zaproponowała przejażdżkę po kosmosie na plasterku bekonu. Lub coś równie sensownego.
– Możemy sobie pomóc. – Spojrzała na niego, tym razem chytrze. – Ty uratujesz mi tyłek przed rodziną. Oni, być może, zapewnią ci odrobinę rozrywki. Poza tym… przez chwilę przestaniesz myśleć o całym tym gównie, w które zmieniło się twoje życie. Bo zobaczysz, jakim gównem bywa moje.
O! I to była psychologia według Moniki.
Wciąż na nią patrzył nieco zdziwiony, ale powoli dostrzegała coś, czego dziś nie widziała jeszcze ani razu. Jeden kącik jego ust stopniowo się unosił, aż…
– Czy ja widzę uśmiech?
Parsknął. Wstała i podała mu dłoń.
Monika/Floriel
Płońsk, ziemski wymiar
Floriel siedział na kanapie nakrytej kocem malowanym w tygrysy wśród traw. Został przyjęty uprzejmie, z polską gościnnością, choć nie bez zaskoczenia, jako „to ten, o którym ci mówiłam, mamo”. Rola jak każda inna. Grał przez ostatnie dwa tysiące lat, szantażowany przez Rafaela, mógł to robić nadal, tym razem dla dobra Moniki.
Czekali teraz na desery i komu-kawy-komu-herbaty. Wziął kawę. Nie planował jej wypić, rzecz jasna. Ale chciał być grzeczny.
Boguś, młodszy siostrzeniec Moniki, podszedł do niego i przekrzywił głowę.
– Pan jest smutny?
„Oho, prawda przemawia ustami dziecka” – pomyślała Monika.
– Bo jest pan rudy?
– Boguś, won. – Odpędziła malca ręką, patrząc, czy jej siostra, Patrycja, tego nie widzi. – Przepraszam za niego.
– Nie szkodzi, od początku mieliście coś do rudych – wysłał sygnał bezpośrednio do jej umysłu. Po kilku drobnych faux pas, których kompletnie nie rozumiał, wolał prywatne rozmowy uprywatnić jeszcze bardziej. – Jeszcze w Egipcie składaliście ich w ofierze. To było zabawne. Kilka razy musiałem spalić parę osób, bo próbowali mnie…
– OK, OK… – Monika ucięła temat, bo rodzina dołączała do nich po krótkiej przerwie. Poza tym kolejny raz musiała poukładać sobie w głowie, co aniołowie uznają za „zabawne”.
Matka odsunęła ozdobną tacę z „kupnymi ciastami” (Monika nie dostrzegła wśród nich wegańskiego torcika marchwiowego, kupionego przez nią specjalnie na tę okazję), by zrobić miejsce dla samodzielnie upieczonego makowca. Zadowolona z ostatecznego efektu, usiadła wreszcie do stołu i niby od niechcenia wypuściła pocisk typu powietrze-Florian niezgodny z Konwencją Genewską.
– A gdzie konkretnie pan pracuje… panie Florianie? – zapytała, nakładając Monice na talerz porcję sernika.
– W wojsku.
– W kadrach.
Florian i Monika opowiedzieli jednocześnie. No faktycznie. Jak w polskiej komedii romantycznej. Boki zrywać.
– W kadrach… wojskowych – podsumowała Monika, koncentrując się na wydłubywaniu rodzynek.
– A dobrze się zarabia w kadrach… wojskowych? – drążyła Matka niezłomnie, jak świder górniczy.
– Nie zarab… – zaczął Florian.
– Wystarczająco, MAMO. – Monika pokazała najwyższy poziom multitaskingu, wykutego w ogniu korporacji, jednocześnie bawiąc się jedzeniem, kopiąc dyskretnie Floriana i piorunując Matkę wzrokiem. Ta rzecz jasna nadęła się jak zaatakowana rozdymka. I była równie toksyczna.
– Sławek to cztery tysiące na rękę dostaje – rzuciła gdzieś w przestrzeń, tylko po to, by za chwilę posłać ciepłe spojrzenie Świętej Rodzinie: młodszej siostrze Moniki, jej mężowi i dwóm małym synom. Wspomniany z imienia Sławek polał sobie solidny kieliszek, najwyraźniej żeby uczcić godziwe zarobki. Monika musiała przyznać, że idealny menisk wypukły robił wrażenie nawet na niej, a widziała w tym roku naprawdę dużo.
– Nasz Sławek to prawdziwy anioł – mruknęła w końcu ironicznie i wpakowała do ust solidną porcję sernika pozbawionego już rodzynek.
– A żebyś wiedziała. – Patrycja uśmiechnęła się, rozdzielając bąbelki, najwyraźniej grające własne jasełka z Kainem i Ablem w roli głównej.
Florian kolejny raz odkrył, że nigdy nie zrozumie ludzi. To, co mówili, było przyjemne, w najgorszym wypadku neutralne. A jednak co chwilę czuł się jak na polu bitwy. Odkrył, że nastrój Moniki kolejny raz pikuje w dół. Dlaczego tak się męczyła? Co sprawiało, że mimo niechęci siedziała tu z ludźmi, którzy najwyraźniej działali jej na nerwy równie mocno, jak ona im? No cóż, widocznie i homo sapiens mieli swoją Cytadelę – nadrzędny organ, który wydawał rozkazy i narzucał, jak się zachować, co czuć, z kim przebywać. Czy był na tym świecie ktoś wolny? Lucyfer, owszem. I dlatego zawsze kończył tak źle.
– Moniczka, a bo ty nie słyszałaś, pamiętasz Walczakową? – Matka nachyliła się do Moniki konspiracyjnie, bodaj pierwszy raz w ciągu wieczoru.
– Nie pamiętam.
– Jak nie pamiętasz, jej córka chodziła z tobą do klasy, Aneta chyba.
– Nie miałam w klasie żadnej Anety.
– Nie no, Aneta nie ma aż tyle lat co nasza Monika, to młoda dziewczyna jest jeszcze… – podpowiedziała zawsze pomocna Patrycja. Floriel wyczuł w powietrzu nagłą eksplozję złej energii. Nic z tego nie rozumiał.
– No ale na pewno znasz – żachnęła się Matka. – Oni mieszkali przy tej ulicy, co się teraz Patrycja ze Sławkiem tam pobudowali.
Oho, Monika powstrzymała niemal automatyczne przewrócenie oczami. „Pobudowanie się” Patrycji było subtelnym nawiązaniem do wczorajszego wigilijnego wieczoru, w trakcie którego porównano metraż Moniki (prawie trzydzieści metrów, Ursynów), z niemal dwustumetrowym domem Patrycji, co rzecz jasna zostało zaliczone na niekorzyść tej pierwszej. „Tyle pracuje, a nic z tego nie ma, nic. Zostałaby w Płońsku, życie by sobie ułożyła” – zakończyła wtedy Matka.
– No dobrze, niech będzie, że znam tę Walczakową, ale co z nią?
– No to ona nie żyje.
Monika nie zmieniła wyrazu twarzy. Pointa jeszcze nie nadeszła.
– Sama na starość została, bo córunia przecież w Warszawie. Karierę robi. Ale… – Matka machnęła ręką na znak, że mane tekel fares – po tym, co się Walczakowa z nią miała, to prosto do nieba ją wzięli aniołowie.
Florian otwierał właśnie swoją sympatyczną buzię, żeby spowodować kataklizm o podłożu rodzinno-religijnym. Monika była szybsza.
– Jezu, mamo, doskonała była dzisiaj ta kapusta. Mojej Florian by nawet nie ruszył.
– To dobrze, w słoikach weźmiecie. A pan, panie Florianie, to na swoim mieszka czy wynajmuje?
…
Chwilę jechali w milczeniu. W końcu odezwała się Monika.
– Za czasów dinozaurów chyba było wam łatwiej.
– Nie zajmowaliśmy się wówczas Ziemią, czerpiemy energię z wierzeń istot rozumnych – odparł grzecznie Florian, a Monika pomyślała, że to idealny moment na tekst Jagi o legendarnym anielskim poczuciu humoru. Nie była jednak Jagą. Zaczęła więc od nowa.
– Florian, słuchaj. Boguś miał rację. Ja mam rację. Jesteś smutny.
O sobie nie wspomniała. Czy ona też była smutna? Może. Może nawet czasem czuła, że wariuje z bólu, tęskniąc za kimś, kto nawet nie był jej.
Milczał przez chwilę, jakby szukając właściwej odpowiedzi na uprzednio przygotowanej liście.
– Moje emocje nie mają znaczenia. Nie wpływają na pracę. Znajdę Jagę.
„Ach, OK. Ten scenariusz – westchnęła w duchu Monika, a potem zaklęła, widząc, jak jakiś kretyn przyspiesza, żeby nie dać jej się wyprzedzić. – Naucz się jeździć, pacanie”.
– Dzisiaj jesteś ze mną. Nie w tym swoim wojsku… – orzekła i dodała gazu, lewy pas był chwilowo tylko jej. – Dzisiaj możesz się rozkleić, OK? Do cholery, Florian, życie spuszcza ci łomot, a ty masz udawać, że to przyjemny masażyk?
Cisza.
Odbiła nagle w prawo i nawróciła na estakadzie.
– Nie, mordo! Jedziemy do chaty, puszczę ci jakąś muzykę i napiję się wina, powspominamy, nie będziesz dołował się sam w święta – zdecydowała za nich oboje. Nie oponował. – A teraz opowiedz mi więcej o Arielu. Już po tym jak upadł. Co tam się stało?
Jego wzrok nie pozostawiał złudzeń. Stało się źle.
Ariel/Floriel
Cytadela Północy, jasny wymiar
Ariel patrzył prosto w słońce. Uwielbiał to. Takie spokojne popołudnia, na ich plaży, pod ich niebem. Mewy, zapach i szum rzeki, oni dwaj, Sima kopiący dołki. Więcej nic.Przed nimi rozciągała się Cytadela – zaanektowana do ich anielskiego wymiaru, potężna Twierdza Modlin. Z ich ulubionego cypla widać było obie wieże – Czerwoną i Białą oraz rozpięty pomiędzy nimi budynek koszar.
– Dowieźliśmy nasz target tam w korpo, co, Floriel? Tysiące uratowanych dusz. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki piękny będzie Excel, którym to podsumuję…
Błysk. Ciemność. Błysk.
Floriel leżał na trawie obok, leniwie głaszcząc jednego z kotów Cytadeli.
– Rafael będzie zachwycony. Może nawet powie ci, że „mogło być gorzej” – mruknął wreszcie i zdmuchnął z czoła rude loki.
Parsknęli równocześnie. Tak, motywacyjne cytaty Archisterium powinny doczekać się wydania książkowego i osobnej prelekcji TED.
Błysk. Ciemność. Błysk.
Floriel (ku wyraźnemu niezadowoleniu kota) podniósł się na chwilę, tylko po to, by ułożyć głowę na kolanach Ariela. Tak było lepiej. Nie wygodniej, ale lepiej. Ariel przez chwilę wodził palcem po konstelacjach piegów na policzkach przyjaciela, a potem zatopił dłoń w rudych lokach. „Święty Zarządzie, on jest dla mnie…”
Błysk. Ciemność. Błysk.
– Floriel… widzisz to? Coś dzieje się ze słońcem. Jakby co chwilę znikało. Nie wiem…
W momencie kiedy wypowiedział te słowa, poczuł się nieswojo. Bardzo.
– To nie słońce, najdroższy. – Floriel podniósł dłoń i delikatnie przesunął nią po jego twarzy. – To ty, Ariel. Ty gaśniesz.
Wielkie, szare oczy spojrzały na niego poważnie, jak nigdy przedtem. Niebo gwałtownie pociemniało. Świat pociemniał. Palce Floriela wpiły się w ramię Ariela. Mocno. Boleśnie.
– Twój ogień się dopala. Umierasz, Ariel.
Błysk. Ciemność. Ciemność.
– To niemożliwe, ja…
Błysk. I znów ciemność. Coraz głębsza, dusząca, przygniatająca go ciemność. Słaby błysk.
Wspomnienie. Gehenna. Zagajnik. Dziewiątki. Zrozumienie.
– To nie tak miało być, mieliśmy umrzeć w jakiejś wielkiej bitwie, razem. Pamiętasz, Floriel?
Ciemność… Ciemność. Błysk. Delikatny, nikły, jak błędny ognik.
– Przynajmniej umieram przy tobie – wyszeptał, przyciągając Floriela do siebie. Jego twarz… niemal nie widział jej w tej ciemności. Ale czuł go, wciąż czuł. Wtulił się w niego, przerażony. Chwycił go mocno. Jeśli ma umrzeć, to w jego ramionach.
Ciemność. Tylko ciemność.
Floriel wyrwał się gwałtownym ruchem.
– Nie umierasz przy mnie. Umierasz sam, Ariel. W ciemności. W zimnie. Przez własną głupotę. Dałeś się zabić. Jak amator, nie żołnierz. Albo… Zrobiłeś to celowo, Ariel?
Nagle te oczy, cudowne szare oczy, znów były widoczne w ciemności. Zapłonęły nienawiścią. Ariel nie chciał na nie patrzeć, ale brakowało mu siły, żeby odwrócić wzrok. Poczuł, że brakuje mu siły na wszystko.
– Tym razem chcesz odejść gdzieś, gdzie cię nie znajdę? Skąd cię nie uratuję? Aż tak miałeś mnie dość, Ariel? Tak bardzo, że wolisz umrzeć niż być ze mną?
Chciał zaprzeczać. Krzyczeć. Prosić. „To nie tak, Floriel. Tylko ty się liczysz…”
Ale już nie było błysków. Była ciemność.
Przez tę zasłonę znów przebił się głos Floriela. Inny. Prawdziwy. Przepełniony uczuciem. Jak wtedy, kiedy wracali z Axis Mundi. Kiedy powiedział te dwa słowa: kocham cię. Za późno.
– Ariel… czuję cię… Kochany, najdroższy, walcz. Walcz, proszę. Jesteś mal’akh. Jesteś Pierwszym nad Piątkami. Jesteś żywym ogniem. Jesteś siłą Świętego Zarządu. Jesteś wszystkim. Jesteś dla mnie wszystkim, Ariel…
– Jesteś Piątką. No dalej… Lecz się, medyku.
Czyj to był głos? Czyj był ten drugi głos?
– Floriel… ktoś tu jest. Uważaj! – krzyknął Ariel, ale jego usta nie wydawały już żadnych dźwięków.
– Walcz, Ariel, proszę. Nie zostawiaj mnie. Kocham cię, tak bardzo cię kocham. – Szloch Floriela rozsadzał mu głowę.
– Pięćdziesiąt… marne pięćdziesiąt stopni. On jest praktycznie wygaszony, Sephi. Zabrali mu cały ogień, skurwysyny.
– Słownictwo, Ira. Poza tym widzisz, że walczy. I musi wygrać. Albo Szemihaza nas zabije.
Ktoś jeszcze. Był tam ktoś jeszcze.
– Floriel, jest ich dwóch! Uważaj! – Kim oni są? Dlaczego nie mógł wydać z siebie głosu? Krzyczał przecież.
– Błagam cię, Ariel. Wyciągnę cię z tego. Nie umieraj. Nie umieraj beze mnie.
– Floriel… – nie wiedział już nawet, czy woła to imię, czy tylko o nim myśli.
– Słyszałeś go, Ira, wzywa kogoś… Ktoś mu pomaga. I dobrze, Szemihazie na nim zależy.
Głosy zlały się w jedno. Ariel ich już nie rozpoznawał. Krzyczał bez dźwięku.
– Dawaj, Piątko… Dawaj, bracie, kurwa, dawaj. Sześćdziesiąt stopni… Siedemdziesiąt… To działa. Sephi, to działa. Sto stopni i rośnie.
– Walcz dla mnie, Ariel. Kocham cię, walcz.
– Mamy go, Ira… Mamy go… Pali się. Przeżyje. Biegnij do Szemihazy. Musi wiedzieć.
– Sephi? Ja wiem, że on majaczył i w ogóle. Ale co to w ogóle znaczy „dowieźć target w korpo”?
Monika/Floriel
droga WOJEWÓDZKA nr 630, ziemski wymiar
Monika milczała. Cieszyła się, że ma wymówkę dla tego milczenia – w końcu była kierowczynią, skupioną na drodze, ostrożną. Tym ostrożniejszą, że powoli z nieba zaczął prószyć świąteczny cud w postaci wielkich, ciężkich płatków śniegu. Za chwilę nie dość że ciemno, będzie też ślisko. Na szczęście chata była już jakieś dziesięć kilometrów od nich. Może nawet mniej.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Floriel zrzucił jej właśnie międzywymiarową bombę emocjonalną, na którą nie była gotowa.
– Znasz ich? Tych… tych, którzy byli tam z Arielem? – zapytała wreszcie. Ostrożne, zachowawcze wręcz pytanie. Dobrze. Tak mogła rozmawiać.
Skinął.
– Sephi i Ira, nie wiem… Ale Szemihaza, ich szef, to co innego.
Czekała na ciąg dalszy, ale Floriel w tym momencie uciął temat, jakby Monika z automatu miała wiedzieć, kim jest „Szemihaza, ich szef” i dlaczego to „co innego”.
– Powinnam go znać? Nie wiem, czytać o nim? – Już w korporacji aniołowie nieustannie odsyłali ją do Świętej Księgi, równie często jak do Kodeksu Pracy. Monikę nudziło jedno i drugie, oni z kolei najwyraźniej mieli fetysz reguł i przepisów. Każdemu jego porno.
– Powinnaś. Szemihaza może być twoim przodkiem. – Floriel powiedział to głosem całkowicie pozbawionych emocji. Monika nieustająco zazdrościła mu tej supermocy, kompletnego wywalenia na 99,9% spraw marnego, ludzkiego świata.
– Że co przepraszam? – Zmieniła bieg i wyrównała do wygodnej prędkości sześćdziesięciu na godzinę. Przy takich tematach lepiej nie szarżować.
– Jesteś czarownicą. Musisz mieć krew nefilimów – odpowiedział, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.
No cóż… nie była.
– O czym ty… co to znaczy?
– Ale spokojnie – wykonał dłonią w powietrzu jakiś dziwny gest – bardzo rozrzedzoną, nie ma się czym przejmować. Gdyby było jej więcej, już byśmy cię wyeliminowali.
– Przepraszam, co? – Zignorowała idiotę, który mrugnął światłami, no tak, przecież byli na terenie zabudowanym, a ona miała czelność przekraczać prędkość zaledwie o dziesięć kilometrów, więc według królów polskich szos „wlokła się jak baba”.
– Nefilimowie powstawali ze związków aniołów z ludźmi. Tak, wiem, obrzydliwe. Sam ten proces…
– Straszny, potworny proces – mruknęła, kręcąc głową. Tak, zdecydowanie przez ostatnie miesiące odzwyczaiła się od aniołów.
– No właśnie! – Floriel ucieszył się, że jest rozumiany, kompletnie nie odnotował sarkazmu. – Ci aniołowie, którzy wiązali się z ludźmi, to byli właśnie Szemihaza i jego zastęp. Wszystko zaczęło się od tego, że Archisterium wysłało naszych do badania ludzi. Nazwano ich Grigori, Obserwatorzy. Dostali ludzkie ciała i ludzkie emocje, wszystko po to, żeby lepiej realizować misję. – Floriel odczekał chwilę, aż Monika powie, co myśli o umiejętnościach „tego pieprzonego idioty przed nami”, zastanowi się, kto dał mu prawo jazdy i wreszcie wyrazi zaniepokojenie, czy w ogóle ktoś z lubelską rejestracją jest w stanie prowadzić pojazd mechaniczny, czy też mają tam kurwa wyłącznie furmanki, a potem mówił dalej takim tonem jak Jagon, kiedy streszczał niuanse życia celebrytów. Tak, aniołowie kochali plotki, o tym też Monika zdążyła zapomnieć. – Grigori początkowo faktycznie działali jak naukowcy, ale stopniowo zaczęli zachowywać się jak badane obiekty ludzkie. Zaczęli czuć, kochać i spółkować. Co gorsza, przekazywali bez upoważnienia naszą magię i wiedzę. Szemihaza najpierw oponował, a potem sam do nich dołączył. Tego zrobiło się już za wiele. Sam Święty Zarząd się wściekł, więc Archisterium ogłosiło upadek całego zastępu. Ale zostawała sprawa nefilimów.
– Czyli dzieci?
– Tak… dzieci, które ekipa Grigorich zostawiła na Ziemi. Pół anioły, pół ludzie. Dysponujący anielską mocą. Zarząd nie mógł na to pozwolić. Kazał nam wyplenić, ilu się dało. Ale w pewnym momencie odpuściliśmy.
– Sumienie? – zaryzykowała Monika, chociaż bez przekonania.
– Nie, nie…
– Oczywiście – mruknęła i natychmiast spojrzała na niego z lekkim przestrachem. I znów nie odnotował sarkazmu. Dobrze.
– Po kilkudziesięciu pokoleniach krew była już bardzo rozrzedzona. Co najwyżej dziwna, układ Rh-. Ale to sobie jakoś naukowo wyjaśniliście, nie nasza sprawa. Grunt, że staliście się po prostu ludźmi. Ludzi staramy się nie ruszać. Nawet jeśli mają potencjał magiczny, który zresztą trzeba specjalnie aktywować. Tobie zrobiła to Jaga, dlatego czarujesz. Bez tego najwyżej czasem byś miała jakiś proroczy sen, albo mogłabyś rzucić niechcący drobną klątwę. Nic, czym musielibyśmy się zajmować.
– OK – Monika wzięła głęboki wdech – czyli chcesz mi powiedzieć, że przez wieki polowaliście na ludzi z krwią Rh-, tylko dlatego, że zastęp tego… Szemihazy nazbyt serio potraktował swój projekt?
– Tak. Wynaturzenia trzeba usuwać.
Westchnęła. Nie było nawet sensu tego komentować. Od pyskówek z aniołami była Jaga, nie ona. Ona była po prostu zwykłym wynaturzeniem, które latało na każde skinienie ich anielskich paluszków.
– I teraz ten cały Szemihaza kazał uratować Ariela? W dodatku najwyraźniej go zna. To chyba dobrze, prawda? – Zwolniła i odbiła ostrożnie w leśną ścieżkę, byli już blisko chaty.
– Ariel i ja… byliśmy w zastępie wysłanym, żeby spacyfikować Grigorich.
Ach, czyli niedobrze.
…
Dotarli na miejsce, zanim pierwszy śnieg zmienił się w prawdziwą śnieżycę. Jak zwykle, tuż przed wejściem, Monika się zawahała. Ten moment między dotarciem do drzwi a naciśnięciem klamki był tylko dla niej. W tej krótkiej chwili wszystko było możliwe, nawet to, że wreszcie ktoś ją powita, ironicznym uśmiechem, kąśliwym słowem.
Nacisnęła klamkę. Wnętrze było ciemne i zimne. Martwe. Weszli do środka w milczeniu.
Marta
Mordor na Domaniewskiej, ziemski wymiar
Marta odczekała chwilę na światłach, pilnując, żeby Figa nie pociągnęła jej na ulicę. Niestety, psina nie robiła sobie nic z chorego serca i epatowała przesadnym entuzjazmem. Jej pani musiała więc mieć oczy wokół głowy, i to nie tylko własnej.
Przeszły Marynarską i weszły w ulicę Suwak. Dzielnica biznesowa była w nocy pierwszego dnia Świąt jednym z najbardziej opustoszałych miejsc świata. I właśnie dlatego Marta postanowiła zabrać tam Figę, przebodźcowaną po dwóch dniach żebrania o świąteczne smakołyki.
Wolno minęły zajezdnię, centralę jednego z banków i restaurację, podającą za dnia całkiem niezłe sushi. Kierowały się w głąb ulicy, wbrew zdrowemu rozsądkowi, który podpowiadał Marcie trzymanie się rozświetlonej – choć upiornie pustej – Domaniewskiej.
Figa szczeknęła głośno kilka razy i pociągnęła smycz. Marta poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku, mimo to szła dalej, jakby coś przyciągało je obie do ruin. Na początku wydawało się jej, że miejsce to – jak zawsze o tej porze – było ciche i puste. A w zasadzie, że cicha i pusta była gigantyczna dziura w ziemi, w której już zaczął powstawać dwupoziomowy garaż nowego biurowca. Figa jednak nie szczekała na darmo. Pośrodku placu budowy powietrze nieznacznie falowało, jakby coś… ktoś emitował w tym miejscu dziwne ciepło. Marta podeszła bliżej i zmrużyła oczy… coś tam było i nie było zarazem. Jakaś czerń. Jakby nagle ktoś skopiował i wkleił tu fragment nocnego nieba. Ctrl C, Ctrl V.
Nie ruszyła się. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Gdyby umiała przekraczać wymiary, widok, którego fragmenty udało jej się wyłuskać, pomieszałby jej zmysły. Dostrzegłaby sześcioskrzydłą istotę ulepioną z doskonałej czerni, w której błękitnym ogniem płonęły kocie oczy, a przynajmniej coś, co je przypominało. Istotę, która nie była osobą, raczej częścią gigantycznej grzybni, komórką układu nerwowego wszechświata. Istotę pulsującą nieustannie jak zakłócony sygnał, obecną jednocześnie tu, nigdzie i wszędzie, teraz, nigdy i zawsze. Nie… Człowiek nigdy nie dałby rady w pełni przyjąć widoku serafa. Tak jak serafinowie nie zrozumieliby ludzi. Od tego były niższe Chóry.
– Wszystko skończyło jak planowane tutaj. – Istota imieniem Gadriel, 230198, wypuściła z siebie plątaninę fal komunikacyjnych, która natychmiast rozeszła się we wszystkich wymiarach. Kolektyw, zjednoczony umysł wszystkich serafinów, zadrżał w uznaniu. Przyjęli raport. – Arkh Rafael spełnił zadanie. On zamknął Gwiazdę w więzieniu i zesłał na Ziemię, jak było napisane – raportował dalej Gadriel – on zrobił, co my chcieli.
Pomruk kosmosu. Znów przyjęli wieści z radością.
– Gwiazda teraz ze Szkarłatną Nierządnicą – kontynuował seraf. – Bestia go opłakuje. Wszystko gotowe na nowy rozdział. My też gotowe. My koniec. Tako rzecze Słowo.
– My koniec – odpowiedział kosmos.
Nagle Gadriel zamilkł. Błękitny płomień oczu skierował się na Martę. Zeskanował obie ziemskie bestie, uznając je za świadków niegroźnych, ale zbędnych. Ludzka samica była smutna. Mniejsza, czworonożna bestia była chora. Seraf wyczuł miłość – purpurowe nici splatające tę dwójkę, mocne jak niewiele rzeczy w kosmosie.
– My widzi świadka człowiek. My niechaj uzdrowi psa z choroby. Aby człowiek szczęście.
Wiedział, że mówi za dużo. Mimo to spróbował. Może Kolektyw zrobi wyjątek od reguły? Kosmos wahał się przez chwilę albo po prostu musiał przetrawić tę informację. Wreszcie odpowiedział.
– Świadków nie trzeba. One koniec. Ty za długo na Ziemi, Gadreel. Ty słabość. Ty stał się Ty, nie My. Ty niedopuszczalne.
Gadriel zrozumiał. Nie będzie wyjątków. Zaryzykował i przegrał.
Tak, był na Ziemi za długo. Widział, jak Gwiazda upada pod Har-Mageddon, jak zamykana jest w klatce ludzkiego ciała, jak jej anielskie „ja” spada w ciemność, w niebyt. Z polecenia Kolektywu dyskretnie obserwował jej ziemskie dzieje. Jak powoli odkrywa, że są rzeczy większe i ważniejsze od ego. Jak uczy się kochać, wybaczać, rozumieć. Jak zaczyna nawiązywać więź ze swoim Stróżem, a potem z ludźmi. Podglądał ich, kiedy pracowali razem w korpo, śmiali się, płakali i walczyli. Aż nagle zrozumiał, że chciałby tego, co mają oni. Uczuć. Tak. Gadriel pragnął czuć.
Już nieważne. Dla niego tym jednym rozkazem Kolektywu wszystko się kończyło – współczucie dla jednostek było objawem zepsucia serafa. Nie istniał dla kosmicznego My większy grzech niż Ja. I Gadriel dostał czytelne instrukcje, jak go zmyć.
Zniszczyć świadka. Zniszczyć siebie. Rozkaz.
Marta instynktownie wyczuła nadciągające zagrożenie i upadła na kolana, żeby osłonić Figę. Za późno. Obie rozprysły się na miliardy atomów, zanim wyartykułowała choćby jedną logiczną myśl. Razem z nimi rozpadł się Gadriel. Grzybnia serafinów zamruczała z radością. Znów byli My. I działali dalej.
– My początek. My koniec. My nadchodzą – przetoczyło się przez wymiary.
Dorota
Warszawa Bielany, ziemski wymiar, już niemal wiosna
– Mamooo, ja wiem, że jest późno…
Dorota wzniosła oczy ku niebu. Kurwa mać. Co znowu?
– Bo pani nam kazała zrobić Marzannę.
Marzannę. O dwudziestej pierwszej. Kiedy właśnie siadali do filmu.
– Teraz? Teraz ci kazała?
Usta Julki wygięły się w niebezpieczną podkówkę. „OK, świetnie. Podnoś na dziecko głos, matko roku. Niech ma potem jakieś zaburzenia”.
– Z czego ma być ta Marzanna? – zapytała łagodniej. Julka wyjaśniła.
Półtorej godziny później Dorota była z siebie niezwykle zadowolona. Kolejny kryzys zażegnany. Figurka miała słuszne wymiary – trochę tego nie przemyślała – może być ciężko wrzucić ją do bagażnika. Dwie gałęzie przytachane przez Patryka spod bloku („Jezu, no idź, dziecko potrzebuje, W DUPIE MAM, ŻE SERIAL”. „Czyś ty zgłupiał? Miały być gałązki. Małe. A nie całe drzewa”) sklejone srebrną taśmą, na to nabita głowa ze starego T-shirtu wypełnionego trocinami z zapasów chomika Puszka. Rude warkocze z włóczki, sukienka po starej lalce i przyjemny uśmiech namalowany markerami. Ich Marzanna będzie w tym roku najładniejsza. I pani ogłosi to przy wszystkich. Niech wiedzą. Niech się zesrają, zwłaszcza Ziębicka z trójki klasowej. A potem niech patrzą, jak „płynie hen do morza”.
Julka nie podzielała matczynej wiary. Inaczej. Była pewna, że ich Marzanna będzie tą najgorszą. Ale w oczach mamy, w jej potarganych włosach było jakieś szaleństwo, jakby sama stała się na chwilę Marzanną. Dziewczynka odrobiła więc jedną z pierwszych życiowych lekcji dyplomacji i zmilczała, dając do zrozumienia, że wszystko jest wspaniale. Dla pewności wyrecytowała jeszcze przed mamą wierszyk, który powie jutro głośno i bezbłędnie, jak tysiące innych dzieci spławiających słomiane kukiełki.
Marzanno, Marzanno
Ty zimowa panno
W wodę cię wrzucamy
Bo wiosnę witamy.
Robert/Matylda
Mordor na Domaniewskiej, ziemski wymiar
Robert i Matylda nudzili się profesjonalnie za szerokim kontuarem recepcji Yasna Tower. Nazwa budynku wybrana została przez kogoś najwyraźniej ceniącego sobie ironię. Biurowiec, jako jeden z niewielu na Mordorze, przyciągał wzrok czarną elewacją, przełamaną tylko gdzieniegdzie zdobieniami w kolorze starego złota. Sympatycy tego miejsca (rekrutujący się głównie z pracowni architektonicznej i biura prasowego inwestora) utrzymywali, że taka kompozycja łączy najnowsze trendy z estetyką fin de siècle. Wszyscy pozostali, że wygląda jak nagrobek z lat dziewięćdziesiątych. Jedni i drudzy raczej nie wymieniali spostrzeżeń, nie dochodziło więc do tarć o podłożu estetycznym. We wnętrzu dominowało złoto, jeśli nie liczyć sporej części posadzki w kolorze głębokiej czerni (co ekipa sprzątająca traktowała jako dopust boży).
I właśnie z tą posadzką coś było nie tak.
Robert przechylił się lekko na krześle i zmarszczył brwi.
– To zawsze było takie? Takie krzywe?
Matylda oderwała oczy od telefonu, nie do końca rozumiejąc pytanie kolegi.
– Co krzywe?
– Podłoga…
Oboje jak na komendę zerwali się z miejsc. Nie minął jeszcze rok, odkąd jakieś pięćset metrów dalej dosłownie rozpadł się budynek z wadą konstrukcyjną. Przypomnieli sobie, że przynajmniej pod częścią tej posadzki jest jeszcze garaż podziemny. Czy właśnie stali przed groźbą runięcia trzy kondygnacje w dół, razem z tonami betonu, stali, marmuru i ozdobnej blachy w kolorze starego złota? Nagle nagrobne skojarzenia przestały ich bawić.
Jedna z płyt faktycznie wyglądała na krzywą. Nie zapadała się jednak, ale lekko unosiła. I opadała. Jakby ktoś próbował wyjść spod ziemi, co było całkowicie bez sensu. Prawda?
Prawda?
– Słyszysz to? – szepnęła Matylda. Nie chciała być jedyną, która zwariowała. Nie chciała być jedyną, do której spod warstwy marmuru dotarł niewyraźny, kobiecy głos.
– Ja pierdolę. Wszystko zawsze muszę sama…
Krzyknęli równocześnie, kiedy płyta wyleciała z impetem w górę, rozpadła się na trzy części, z których każda odprysnęła w innym kierunku, niszcząc kolejne (bardzo drogie) połacie marmuru. Matylda pomyślała, że wygląda to, jakby martwi wstawali z grobów w Dzień Sądu. Miała ochotę się przeżegnać. I zrobiłaby to, rzecz jasna, gdyby tylko mogła się ruszyć.
Z ziejącej w posadzce dziury wynurzyła się szara postać. W twarzy, niemal całkowicie ukrytej pod warstwą pyłu, lśniły wielkie, jasne oczy. Oczy, które natychmiast utkwiły wzrok w Matyldzie.
– Mac… – chciała coś powiedzieć zjawa, ale zaniosła się kaszlem, wzbijając przy tym kłęby pyłu, który grubą warstwą pokrywał jej włosy i ubranie. – Uuuhhh, kurwa… Macie tu wodę?
Wciąż nie mogąc się ruszyć, Matylda wskazała samymi oczami na dystrybutor. Lekko się zataczając, postać podeszła do strefy dla gości i…
– Czy ona właśnie podniosła i s… sama wypiła cały baniak wody? – szepnął Robert dziwnym, piskliwym głosem. Najwyraźniej on także nie chciał być jedynym, który zwariował. Dlaczego jak na złość nikt nie kręci się w hallu?
Wiedzieli dlaczego. Budynek był na tyle nowy, że okupowała go zaledwie jedna firma. A zejście do palarni wiodło przez drugie wyjście, od strony ulicy Suwak. O tej porze mogli liczyć chyba tylko na kurierów. Czy kurierzy umieją rozprawiać się z zombie?
Istota tymczasem odstawiła pusty już baniak i przelotnie zerknęła w otwór, z którego przed chwilą wyszła. Wzrok Matyldy podążyła za tym spojrzeniem. „Wrota do piekła” – przeleciało recepcjonistce przez myśl i tym razem udało jej się przeżegnać. Kilka razy.
Postać spojrzała na nią z dziwną miną.
– Ty kurwa leć po więcej wody, a nie modły odprawiasz. Nic już stamtąd nie wylezie, obiecuję.
Przez twarz istoty przemknął po tych słowach jakiś dziwny grymas. Wstyd. Tak, to chyba było to. Matylda, posłuszna rozkazowi „leć po więcej wody”, podała jej półlitrowe butelki. Istota spojrzała na nią z politowaniem.
– A żeby ci kiedyś ktoś na kaca przyniósł kurwa dwie kropelki – warknęła w końcu i zakasłała.
Dwie osoby z zewnątrz, jacyś przypadkowi goście, weszli w wielkie obrotowe drzwi budynku i widząc przedziwną scenę, płynnie opuścili biurowiec tą samą drogą. „I tyle, jeśli chodzi o pomoc” – pomyślała Matylda. Robert okazał się bardziej przytomny. Z wejścia po lewej wbiegało właśnie dwóch pracowników ochrony, których zdążył wezwać.
– Ludzie… Kheee… – zakasłała na ich widok istota z podziemi – zawsze tacy gościnni. Chlebem, solą i bronią. – Spojrzała kolejno na strażników, Roberta i na Matyldę, a im zrobiło się jakoś tak błogo. Jakby nic nie musieli. Nic poza wypełnianiem poleceń tej miłej pani. – Nie widzieliście mnie. Nie pamiętacie mnie. Aż wam współczuję. – Istota westchnęła rozdzierająco. – A, i załatajcie tę dziurę, zanim się ktoś tam wjebie. Rura pękła czy coś. Nie chce mi się za was wymyślać.
A potem, lekko się zataczając, przeszła, niezatrzymywana przez nikogo, przez szeroki hall i drzwiami obrotowymi opuściła biurowiec Yasna Plaza. Nieliczni przechodnie zobaczyli w niej miłośniczkę weekendowych trunków, która jakimś cudem dobalowała tu do poniedziałkowego poranka, większość po prostu jej nie zauważyła, wpatrzona w ekrany – był to bowiem rok, w którym smartfony zwyciężyły ostatecznie w nierównej walce z ludzkością.
Monika
Mordor na Domaniewskiej, ziemski wymiar
Magdalenka była ucieleśnieniem wszystkiego, co Monikę wkurwiało. Po pierwsze, jeśli dorosła osoba mówi o sobie w trzeciej osobie i tytułuje samą siebie Magdalenką („jak to ciasteczko, hi, hi”), to prosi się o strzał w pysk. Metaforyczny oczywiście, bądźmy korpoludźmi, nie jakąś dziczą. Po drugie, jeśli dorosła osoba tyle mówi, powinna zatrudnić się raczej w telemarketingu, a nie w promocji. Niestety, Magdalenka nie planowała zmiany kariery, przynajmniej w ciągu najbliższych minut. Tkwiły z Moniką solidarnie w taksówce, która stanowiła element korka na Domaniewskiej. Gdzieś daleko przed nimi zamigotały światła jakichś służb. Pogotowie?
Monika po raz kolejny pomyślała, że Mordorowi niepotrzebni są słowiańscy bożkowie, żeby regularnie dowozić target ofiar. Wystarczyli szefowie, którzy wiedzę o zarządzaniu wyciągali z czeluści własnych tyłków, oraz nierealne cele stawiane przez centrale gdzieś w krajach mlekiem i miodem płynących. Tym razem jednak dźwięk syreny przyniósł coś więcej niż refleksję nad późnym kapitalizmem. Przyniósł niepokój.
– Wie pan, co tam się dzieje? – przerwała Magdalence w pół nieważnego słowa, osadzonego w równie nieważnym zdaniu.
– Tyle wiem, co i pani. Coś aż na Suwaku. Postoimy sobie.
Suwak. Ruiny. Kurwa.
– Bierz moją kartę, zapłacisz panu – poinstruowała przerażoną Magdalenkę i nie czekając na kolejną falę słowotoku, wysiadła z taksówki.
Z torebki wyjęła telefon i zerknęła na datę, tylko po to, żeby się upewnić. I opieprzyć. Jak mogła tego nie przewidzieć? Pierwszy dzień wiosny. Dzień, w którym ta słowiańska cholera była najsilniejsza. Czy Jaga jest z nią? Czy potrzebuje wsparcia?
Szybki krok przeszedł w bieg. Potknęła się na nierównym chodniku i niemal upadła. Szlag by trafił te cholerne obcasy. Jaga by nigdy… Dobra, nieważne. Zdjęła buty i nie dbając o kolejne oczka w rajstopach, pobiegła przed siebie. Floriel! Powinien wiedzieć. Nawet jeśli to fałszywy alarm, nic mu się nie stanie, jeśli wpadnie na stare śmieci.
– 23… cośtam… Jezu no… ile ty tam teraz jesteś? – Znów się potknęła. Jej płuca płonęły. Obiecała sobie solennie, że od jutra zacznie trenować jogging. – 230501! Tak! 230501, Floriel… przylatuj na Mordor. Myś… – Zatrzymała się, ciężko oddychając. Koniec… dopadła ją kolka. Resztę drogi przejdzie z taką godnością, na jaką pozwalały porwane rajstopy. – 230501… Słuchaj… Myślę, że Jaga wyszła z ruin.
…
– Gdzie ona jest? – Anioł pojawił się przy niej szybciej, niż zdołała uspokoić oddech po biegu.
„Aha. Króciusieńko – pomyślała. – Żadnego »Cześć, Monika. Sorry, że nie dawałem znaku życia od Świąt. No, no, to już prawie trzy miesiące, jak ten czas leci. Dzięki za cynk z Jagą, wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć«. Nie. To by go, kurwa, przerosło”. Wzruszyła ramionami. Wiedziała tyle, ile widziała. Jeden wóz straży pożarnej i pogotowie gazowe. Oraz zestresowaną parę recepcjonistów, wyjaśniającą coś kolejnym służbom.
– Mówią jakieś pierdoły… – uprzedziła jego pytania. – Albo faktycznie nic się tu nie stało i podłoga jakimś cudem zapadła się, odsłaniając resztki Kazamatów, albo…
– Wyprane umysły.
Oboje pokiwali głowami. To dawało nadzieję. Sporo nadziei.
Przelotnie spojrzał na jej nogi. Wystarczyło.
– Biegłam – wytłumaczyła się natychmiast, wbijając wzrok w brudne stopy i porwane rajstopy. – Nie każdy ma skrzydła.
Zostawił ją bez słowa komentarza z jej łydkami, rajstopami, zażenowaniem i ruszył w stronę recepcjonistów. Rozdał kilka uśmiechów na lewo i prawo, natychmiast torując sobie drogę i zostawiając ludzi z przygłupimi, rozmarzonymi wyrazami twarzy. „Na bank przy nim tak wyglądam – pomyślała Monika. – Bez niego w sumie pewnie też…”
– „Kobieta z jasnymi oczami wyszła z piekieł i poszła w stronę zajezdni”. Tyle powiedzieli, co ciekawe dopiero po użyciu magii. Faktycznie, ktoś rzucił na nich urok. I te oczy. Wygląda na to, że on… ona żyje… – zrelacjonował, a Monika odetchnęła z ulgą.
Kolejne przesłuchania, z których najbardziej owocna okazała się rozmowa z wesołą grupą lokalnych miłośników taniego wina, doprowadziły ich ostatecznie na peron stacji Warszawa Służewiec. I tyle. Wszystko wskazywało na to, że Jaga wsiadła do pociągu. Ale jakiego? Tego panowie od wina nie wiedzieli. Ale za to ogłosili Monikę „kierowniczką”, a następnie „królową złotą” i „cesarzową”. Nagrodziła ich za to pięcioma złotymi polskimi.
Floriel, kompletnie niezainteresowany awansem Moniki na władczynię narodu polskiego (a przynajmniej Służewca), stał teraz, na pustym niemal peronie, pocierając w skupieniu czoło. W końcu spojrzał gdzieś w przestrzeń niewidzącymi oczami, a delikatne halo zalśniło wokół jego głowy. Monika poczuła, jak zimny dreszcz biegnie wzdłuż jej kręgosłupa. Potomkini nefilimów czy nie, wciąż histerycznie wręcz nie znosiła tych wszystkich anielskich rytuałów.
– Pierwszy nad Piątkami do Siatki Stróżów. Obstawić wszystkie stacje na trasie pociągów wychodzących z Warszawy Służewiec w obie strony.
Pisk w uszach wywołał u Moniki mdłości i pewność, że odpowiedzieli.
Jaga (no, nareszcie)
Warszawa Choszczówka, ziemski wymiar
Konduktor pociągu Kolei Mazowieckich przeszedł już niemal cały skład. O tej porze zwykle obywało się bez ekscesów. Nie było jeszcze ani gówniarzerii, która dziś i tak – zdaje się – świętowała dzień wagarowicza, ani ludzi wracających z pracy w Warszawie. Pociąg niemal pusty, pogoda piękna, a pojedynczy pasażerowie – głównie studenci i emeryci – grzeczni i życzliwi. Żyć nie umierać. Pożałował tej ostatniej myśli, gdy tylko ją zobaczył. Wyglądała, jakby wybrała tę drugą opcję. Przysypana pyłem jak ofiara trzęsienia ziemi, co to je nieraz pokazują w telewizji. Ściskała w dłoni pustą butelkę po wodzie mineralnej i walczyła ze zmęczeniem, które widywał tylko nad ranem u wracających z nocnej zmiany. Bardzo dyskretnie minął ją, nawet nie pytając o bilet.
Odetchnął, widząc, że wysiada na stacji Warszawa Choszczówka. Pociąg ruszył wolno z peronu, zostawiając na nim dziwną, półprzytomną kobietę, i wjechał w ciągnący się tu całymi kilometrami las.
…
Leżała pod drzewem. Oddychała powoli, czując, jak moc przesącza się w nią z wilgotnej ziemi, przez niemal zbutwiały materiał koszuli, ku spragnionemu ciału. Nie było to idealne miejsce, zbyt blisko miasta, cywilizacji, ludzi. Trudno, nie miała już siły jechać dalej. Uchyliła powieki i natychmiast je zamknęła. Dzień był zbyt słoneczny, jej oczy wciąż nie przywykły do światła. Osłoniła je magicznie, ale cały poranek kosztował ją tyle siły, że najchętniej znalazłaby jakieś ruiny i znów się w nich zagrzebała. Jak wtedy. Po bitwie na Mordorze.
Pamiętała wodę. Ciemność. Krzyki. Florian? Co z tobą, Florian? I nagle dotyk rąk. Czysta natura. Nie musiała szukać już mocy, miała ją przy sobie. Zniknęła w niej. Było jej tak dobrze. Ogień, uderzenie. Wrzask Marzanny. W ostatniej chwili Jaga otworzyła oczy. Coś pękło w jej głowie, jakiś łańcuch, jakaś klamra… Pieczęć. Tak, nie wiedzieć czemu to właśnie było to słowo. Pękła pierwsza pieczęć. Białe światło wystrzeliło z jej dłoni, odsuwając ogień, tworząc osłonę, kryjąc je przed światem.
– Nie znajdą nas, Mara. Nie mają nade mną mocy. Nikt nie ma.
Marzanna patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Czym ty jesteś, Jaga?
A potem wszystko na nie runęło. Objęły się i czekały. Woda, gruz, metal, zmiażdżone ciała potworów, stopiona maź, wszystko to układało się grubymi warstwami na bańce, wytworzonej mocą Jagi.
– Nie utrzymam tego dłużej, Mara.
„Gwiazdeczko, przeżyj, proszę, moja mała gwiazdeczko, mój maleńki braciszku. Wybacz mi, proszę. Wróć”. – Głos rozbijający czaszkę. Słyszała go, ale nie poznawała. Mgła w jej umyśle ciągle tam była, teraz jeszcze gęstsza. Znów dotyk Marzanny.
– Bierz moc ze mnie, Jaga. Musisz przeżyć. Inaczej po co było to wszystko?
Ocknęły się niemal miesiąc później. Kopuła magii nad nimi utrzymywała tysiące ton gruzów, pulsowała białym światłem, uspakajała. I chroniła. Nikt nie mógł ich znaleźć.
Jaga leżała z głową opartą na udach Marzanny, na jej porwanej, lnianej sukni, kiedyś białej, teraz szarobrązowej od wody, błota i krwi, które zaschły dawno temu, tworząc dziwne ornamenty.
– Nie powinno tak być – powiedziała w końcu Marzanna, gładząc włosy Jagi. – Zabiłam Chorsa, Welesa… zabiłam swoich. Chciałam zabić tych ludzi. Ja… Nie tak miało być. Jaga, ja nie jestem zła, potrzebowałam tylko twojej mocy. Chciałam ciebie, bo…
– Każdy… – przerwała jej Jaga zachrypniętym, chorym głosem – każdy mnie chce. Ty, twoi koledzy bożkowie, Święty Zarząd. Wszyscy jesteście jak ćmy lecące do światła. Wiesz, co robię z ćmami, Mara? – Zaśmiała się, zacisnęła dłoń w pięść, przycisnęła do ust i ugryzła do krwi.
Marzanna zadrżała. Bała się tego śmiechu, tego szaleństwa. Bała się chwil, w których to coś… coś, co było w Jadze, było Jagą, nie kontrolowało swojej mocy. Na szczęście trwały krótko. Mgnienie oka. Jak teraz.
– Mówiłaś… – Jaga siedziała znów spokojna, jakby ta istota bredząca chwilę wcześniej o świetle i ćmach zapadła w sen – że nie jesteś jedną z tych złych, Mara. Zabiłaś mi Janka, Adę, Floriana… kogo jeszcze? Zabijałaś przez pół roku, a potem w swojej wielkiej bitwie chciałaś zabijać tysiącami. Dla mnie nie ma lepszej definicji zła niż to.
Marzanna spojrzała na nią uważnie. Nie, tym razem nie będzie ryzykować prawdziwych wyznań. Nie odważy się znów obudzić tej dziwnej istoty. Postawi na ironię, najbezpieczniejszą z dróg.
– Och, Jaga, słoneczko ty złote – zaśmiała się perliście – ta cała bitwa to był przypadek, chciałam tylko pobawić się z aniołkami. Tylu ich się tam zleciało.
Jaga parsknęła. To fakt. Przez stulecia poznała zaledwie kilku. A tu… tłum, jakby harfy na przecenę rzucili. Machnęła ręką.
– Przestań pieprzyć, Marzanna. Umiesz być, kurwa, och, jaka zabawna. Ja też. Ja oczywiście bardziej, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że to zasłona dymna i obie o tym wiemy.
– Posłuchaj mnie… Dołączyłam do tych idiotów, żeby… – Westchnęła, cholera, niech będzie, może tym razem to coś w Jadze zasnęło na dobre. – Dobrze, po kolei. Opowiem ci jak było.
Marzanna
Puszcza Białowieska, ziemski wymiar, dużo, dużo wcześniej
Klęknęła, jak co dzień, i jak co dzień wbiła palce w ziemię, chłodną, pachnącą i napuchniętą od deszczu. Nie mogła utrzymywać tu długo swojego nienagannego manicure, który tak kochała, ale trudno, była gotowa na to poświęcenie.
– Przyzywam was… Ja Marzanna… wołam was…
Choć od tak dawna wmawiała sobie nadzieję, to jednak spodziewała się tej samej ciszy, co zawsze. Tego gorzkiego uczucia, że nie mają już siły odpowiadać. Że jest już tylko ona, jedna, sama.
Nie była sama. Nie tym razem.
– No nareszcie nas zawołała – mruknęło tuż za jej plecami – patrz, Mareczku, myślałam, że będziemy tak sobie łazić po tym cholernym lesie, w tym cholernym deszczu, do usranej śmierci.
Marzanna odwróciła się błyskawicznie. Przed nią stał rzeczony Mareczek – lat na oko dwadzieścia, krępa budowa ciała, żadnych znaków szczególnych. No może poza faktem, że w jego wnętrzu umościła się słowiańska boginka.
– Jurata? Skąd ty… gdzie reszta?
Teraz widziała ją prawdziwą, ukrytą w skorupie tego nieszczęśnika. Panią Bałtyku, ze splątanymi zielonymi włosami, w których połyskiwały muszle, z ciałem, które uwodziło marynarzy, z oczami, w które patrzyli tylko śmiałkowie, z kształtnymi ustami, które teraz ułożyły się w minę, jaką Marzanna najczęściej widywała u srających kotów.
– Reszta? – Jurata wzruszyła ramionami należącymi do Mareczka. – Nie ma żadnej reszty. Zostały już chyba tylko jakieś latawice, południce i całe to badziewie, żyją chyba tylko dzięki nam, i kilku pomniejszych bożków takich jak ja. Nasi wielcy bracia i siostry nie mieli już wyznawców, nie składali sobie ofiar z ludzkiej krwi i klops. – Rozłożyła Mareczkowe ramiona w geście bezradności. – Mógłby ich ożywić chyba tylko jakiś nagły religijny zryw, na co raczej się nie zanosi. Albo… – Zawiesiła teatralnie głos. Napawała się tym, miała swoją chwilę. – Hmmm… Weles i spółka mają pewien plan. Moje źródło mówi, że planują odtworzyć Axis Mundi w mieście Warsa i Sawy. Wars i Sawa… oni się rozstali, tak w ogóle, wiedziałaś? Koszmarny rozwód, ale umówmy się, kochana, większej kurwy niż Sawa to ze świecą szukać, z całym szacunkiem dla nierządnic, bo to uczciwa praca. A Wars? No cóż… Chłopak już dawno powinien zacząć liczyć kalorie, jakby mnie ktoś pytał. Nie oceniam, oczywiście. Niech każdy żyje i wygląda jak chce.
– Do rzeczy, proszę – warknęła Marzanna, chociaż w duchu musiała przyznać Juracie nieco racji. Zwłaszcza w kwestii Sawy, spotkanie z którą Marzanna lubiła wspominać w co bardziej samotne noce.
– Ja miałam szczęście. A może to kwestia karmy? Powinnaś poczytać o karmie, kochana. Ja poczytałam, bo wiesz, szukam swojej drogi. Zwłaszcza odkąd nasi bracia i siostry, CIEBIE WŁĄCZAJĄC, się na mnie wypięli. A tu taka niespodzianka, ostatecznie to ja przetrwałam. Karma!
Marzanna zamrugała, na co Jurata roześmiała się natychmiast ustami Mareczka.
– Och, nazwali po mnie jakąś osadę, która przypadkiem zrobiła się modna. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiada moje imię, rosnę w siłę. Nie mam jej aż tyle, żeby władać światem, ale na cholerę komu świat. Wystarczy dobrze się bawić…
Wspaniale. Cały wysoki panteon szlag trafił, a przetrwała ta bałtycka idiotka, o ambicjach sprowadzających się do plażowania i potańcówek. Do cholery, Marzanna poczuła, że chyba jednak wolałaby zostać na tym świecie sama.
– A kim jest Mareczek? Twój nowy kochanek? Już opłakałaś swojego marynarza?
To był ułamek sekundy, ale Marzanna wiedziała, że trafiła w dziesiątkę. Po tylu latach Jurata dalej płacze po swoim śmiertelniku. Nie po boskich braciach i siostrach, którzy go zatłukli. Zabawne priorytety.