Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Historia o tym, jak Mateusz, praktykant w wielkiej korporacji, idzie po papier do drukarki, w efekcie czego ginie kilkanaście osób, kilkaset jest rannych, upada jeden z warszawskich biurowców, a świat wjeżdża na ostatnią prostą ku Sądowi Ostatecznemu.
Zacznijmy jednak od początku. Z firmy giną ludzie – ale nie w jakiś zwyczajny sposób, rzucając wszystkim i uciekając w Bieszczady. Nie, znikają całkowicie i nikt nawet nie pamięta, że istnieli. Zupełnym przypadkiem – a może nadprzyrodzonym zrządzeniem losu – w sytuację wikła się zawalony pracą zespół marketingu. Spece od dowożenia targetów oraz nadążania za dedlajnami nagle stają przed zagadką wziętą z zupełnie innej rzeczywistości. Takiej, w której duchy i upiory to rzecz zupełnie normalna, a czary i uroki powinny być przyjmowane jako część racjonalnej kalkulacji.
Brawurowy debiut i pierwszy tom serii urban fantasy, który bezczelnie traktuje konwencje, za nic ma autorytety i nie bierze jeńców. Nie przyjmujemy zwrotów, jeśli umrze twoja ulubiona postać. Nie doczekasz się odszkodowania za obrazę uczuć religijnych. Czytasz na własną odpowiedzialność!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 577
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na wieki wieków korpo
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i osoby autorskiej.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Angela Węcka Redakcja fabularna: Tomasz Węcki Redakcja językowa: Joanna Czarkowska Korekta na składzie: Angela Węcka, Weronika Czerpak
Skład: Marlena Sychowska
Projekt i realizacja okładki oraz ilustracji: Daniel Rusiłowicz
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.wydawnictwo.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.
Copyright © by Karo M. Nowak, 2023
Irządze, 2023
ISBN: 978-83-966559-2-9
ASAP – as soon as possible, czyli tak szybko, jak to możliwe. Wezwanie do działania, oznaczające „natychmiast” (jeśli pojawi się w mailu od szefa), albo „na święty nigdy”(jeśli prosi o coś ta zołza z marketingu).
Call – kiedyś rozmowa zaczynająca się słowami „przełączam cię na głośnomówiący”, ostatnio głównie spotkanie w aplikacji Teams. Ten sam shit, co zawsze, ale przynajmniej można być w samych gaciach.
CC/sisi – czyli po prostu funkcja „do wiadomości” w mailu. CC stanowi potężne i efektywne narzędzie budowania kariery. Im więcej Ważnych Osób dasz na CC w mailu, tym ważniejszy jest twój projekt i ty razem z nim.
Deadline – termin oddania projektu czy zakończenia zadania. Często pojawia się przy nim skrót eod, co oznacza koniec dnia, czyli 23.59. Udanego wieczoru!
Dupokrytka – dowolny mail czy dokument, który przerzuca odpowiedzialność na czynniki zewnętrzne. Jeśli czynnikiem zewnętrznym jest „ta zołza z marketingu”, to tym weselej.
Dupogodziny – czas, w którym nie pracujesz, bo nie masz nic do roboty, ale wszyscy siedzą, więc niby jak masz wyjść?
Duży obrazek – widzenie perspektywiczne, zdolność do którego posiadają (według siebie samych) jedynie menadżerowie. W dużym obrazku nawet najbardziej irracjonalne decyzje mają sens, o ile „spinają się” ze strategią, misją i wizją firmy, albo po prostu widzimisię menadżera.
Fakap – projekt zakończony klęską tak spektakularną, że nie da się jej zamieść pod dywan. Pamiętaj – nie doprowadzając projektów do finału, często unikniesz fakapu. Chyba że przekroczysz deadline, wtedy po prostu się módl (patrz też Deadline).
FYI – for your information – Skrót stosowany dwojako. Przez jednych, jako uprzejma prośba, żeby nie rozpaplać wszystkiego po korytarzach w sekundę od otrzymania maila. Przez innych, jako „teraz ty się tym zajmuj, bo ja już mam dość”. Czasem także wstęp do jobów z góry.
Grupy robocze/projektowe – prawdziwa przyczyna i najgłębszy sens istnienia korporacji. Możesz oczywiście myśleć, że jest nim zysk akcjonariuszy, natomiast działy PR i CSR będą przekonywać cię, że chodzi raczej o zbawianie świata. Zapomnij. W korpo chodzi o tworzenie grup roboczych, które potem będą spędzać długie, bezproduktywne godziny nad projektami, które nigdy nie wejdą w życie. Zresztą może to i lepiej, że nie wejdą.
Koszty – generujesz je dla korporacji na każdym kroku i warto byś o tym pamiętał/a i zachował/a wdzięczność i pokorę.
KPI – kluczowe wskaźniki efektywności, czyli coś, za co dostaniesz opierdol od szefa. Takim wskaźnikiem może być liczba roboczogodzin spędzonych nad prezentacjami, rozmów z klientami przy lunchu, sprawozdań grupy roboczej albo – co rzadziej – czegoś, co realnie wpływa na zyski firmy.
Mili – ale też Drodzy czy Kochani. Standardowy początek korpomaila, co jest o tyle zabawne, że nikt z zainteresowanych nie jest zwykle ani miły, ani tym bardziej kochany. Chociaż niektórzy faktycznie są drodzy.
Na Zarząd – (nigdy „dla zarządu”). Jeśli jakikolwiek projekt, arkusz Excela czy prezentacja, otrzymuje klauzulę „na zarząd”, natychmiast zaczyna działać jak środek na przeczyszczenie. Obsrani są praktycznie wszyscy – od juniorów po dyrektorów. Zupełnie niepotrzebnie, ale spróbuj to powiedzieć ludziom przygotowującym coś „na zarząd”.
Onboarding – cykl szkoleń, które muszą przejść osoby rozpoczynające pracę w korpo. A wystarczyłoby krótkie: Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.
Openspejs – hala fabryczna wypełniona biurkami, gwarem i smrodem obiadu z mikrofali. Jest pewne, że lata pracy w openspejsie odlicza się od czasu, jaki ci wymierzą do spędzenia w czyśćcu, tak jak czas spędzony w areszcie zalicza się na poczet kary więzienia.
Out of Office – czyli poza biurem. Status, który ustawiany jest w autoresponderze, intranecie, a w przypadku osób, które mają większe złudzenie na temat własnej przydatności, także w stopce mailowej (wówczas odpowiednio wcześniej i z podaniem czasu nieobecności). Dotyczy najczęściej urlopów lub L4 (tzw. sick leave). To ostatnie rzadziej, bo tytani pracy nie dają się chorobie i przychodzą do korpo, dzierżąc sztandar brudnych chusteczek do nosa, póki nie padną z wyczerpania. Nikt nie lubi takich ludzi. Bywałam takim człowiekiem.
Poza strukturami – miejsce, w którym, według oficjalnego komunikatu, realizujesz się po tym, jak wyjebali cię z korpo.
Przelotka – karta dostępu, otwierająca bramki i drzwi, uruchamiająca sprzęt biurowy, np. drukarkę. Na przelotce często figuruje twoje imię, nazwisko, dział i stanowisko. A bywa że i zdjęcie (to najgorsze).
Rodzina – koszty, jakie ponosi zasób, odciągające go od realizacji celów. Chyba że mowa o „wielkiej rodzinie”, którą jesteśmy wszyscy w korpo, zwłaszcza gdy trzeba robić nockę czy weekend.
Status – regularne spotkania z szefem lub współpracownikami, lub z szefami i współpracownikami. Polega na dopytywaniu, czy realizujesz target i dlaczego właściwie nie. O ile spotkania się umawia, to statusy zawsze wyłącznie wrzuca.
Struktura – kręgosłup każdego korpo. W bardzo dużym uproszczeniu wygląda to tak: stażyści, juniorzy, regularzy, seniorzy, team leaderzy, menadżerowie, headzi, dyrektorzy, officers (np. CMO – Chief Marketing Officer, CFO – Chief Financial Officer), zarząd (złożony z oficerów), rada nadzorcza.
Support – teoretycznie po prostu wsparcie – ekipy techniczne korporacji, w praktyce wszystkie działy, które wspierają jedyny prawilny team, który generuje zyski – czyli sprzedaż. Pozostałe zasoby są kosztami (patrz też Koszty, Zasoby).
Synergia – a właściwie efekt synergii, zgodniez którym razem jesteśmy zawsze wielokrotnie silniejsi niż pojedynczo. Powód, żeby dołączyć do twojego arcyważnego projektu wszystkie działy, jakie ci przyjdą do głowy. Dzięki temu odpowiedzialność rozbije się na drobniutkie kawałeczki, a ty – w razie fakapu – dostaniesz najwyżej odłamkiem, a nie całym pociskiem (patrz też Fakap).
Target – cel do zrealizowania, najczęściej w danym kwartale lub roku. Nagrodą za zrealizowanie targetu jest zwykle premia i wyznaczenie dużo wyższego targetu następnym razem. Co ważne, chociaż kompletnie nieciekawe – targetu się nie osiąga, ale dowozi lub nie. Najczęściej nie.
Task – zadanie, które masz zrealizować. Na taskach należy być sfokusowanym, bo przecież „realizacja zadań” nie brzmi wystarczająco korporacyjnie i nie oddaje ducha młodego, dynamicznego zespołu.
Weekend – czas, w którym warto powysyłać maile do Ważnych Osób i ogólnie zaznaczyć swoją obecność na posterunku. Jeśli jednak wybierasz lenistwo – podkreśl w social mediach, że realizujesz work-life balance, co w dużym obrazku zwiększy twoją produktywność o 67%. Nie wiem, skąd ta liczba, ale czy to ważne?
Workshop – teoretycznie po prostu warsztat. Ale warsztat to sobie może mieć twój stary – w korporacji są to debaty odbywane z powerpointem, ciasteczkami i darmową wodą mineralną. Cholernie długie i nudne, ale przynajmniej odpoczniesz sobie od tasków (zobacz też Taski).
Zasób – wszystko, czym dysponuje korporacja. Ludzie również. Zrozumienie tego boli tylko za pierwszym razem. Potem się przyzwyczajasz.
Dla Doroty, OCZYWIŚCIE.
Po siedemnastej mnie to jebie
Mateusz
Marketing Intern
Palec leżał między ryzami papieru a ścianą. Zakrwawiony paznokieć wymierzony był oskarżycielsko w kąt, jakby jego były już nosiciel ostatnim wysiłkiem wytknął serwisowi sprzątającemu niską jakość pracy.
Całkowicie słusznie.
Trzeba przyznać, że w składziku na materiały biurowe rzadko kto się pojawiał, a już na pewno nie z odkurzaczem.Natomiast, na swoje nieszczęście, pojawił się tam on. Mateusz,niemal absolwent, niemal najlepszej uczelni, z kawą, której połowa wsiąkała właśnie w szarą wykładzinę, a druga chlupotała żałośnie na dnie kubka.
„Dowcip – myślał, próbując opanować drżenie kolan. – Zwykły biurowy dowcip. To jedyne wytłumaczenie. Wystarczy się obrócić i wyjść. Wziąć papier, obrócić się i wyjść. Tyle”.
Minutę później nadal tam stał. Kilka pięter nad nim problem braku papieru do drukarki eskalował powoli acz zauważalnie. I dość głośno. W openspejsie wszystko było głośne. Mateusz nie musiał tam być, by widzieć wszystko oczami wyobraźni. Najpierw ktoś (Monika!) rzuci subtelną kurwą i zada kilka retorycznych pytań o kondycję stażystów, ba!, całego młodego pokolenia (kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów), następnie zaczną się dudniące , jak daleka burza , groźby, zakończone wysłaniem na dół najniższego w hierarchii, zaraz po Mateuszu, rzecz jasna. Taki jest los stażysty. „Ostatni będą pierwszymi” nie funkcjonowało w Firmie.
Jeśli Mateusz dobrze kalkulował (a zwykle dobrze kalkulował), wysłanym windą do piekła będzie Janek. I stanie się to za 3… 2…
– Człowieku, ile można czekać? – W drzwiach, zgodnie z przypuszczeniem Mateusza, stał dwudziestokilkuletni, ciemnowłosy i, wedle słów Moniki, „niepokojąco przystojny” arbiter elegantiae Firmy, junior marketing specialist, Janek.
Mateusz uznał, że pytanie Janka jest retoryczne i jako takie nie wymaga odpowiedzi. Przynajmniej tej ustnej. Zamiast tego wskazał na podłogę.
Wystarczyło.
Teraz było ich dwóch. Dwóch idiotów wpatrzonych w palec. Janek odezwał się pierwszy. Choć, można raczej powiedzieć „wydał dźwięk”. Było to coś pomiędzy szybkim wypuszczeniem powietrza, nerwowym chichotem a piskiem.
– To gumowy palec? W sensie gadżet taki? Jak ze śmiesznych rzeczy?
Mateusz wzruszył ramionami. Zresztą nawet nie zdążył by się odezwać, Janek bowiem lotem błyskawicy przechodził z fazy zaprzeczenia do fazy gniewu.
– No, podłożył ktoś takie gówno, to podłożył. Będziesz teraz, kurwa, stał i drążył? Weź leć na recepcję, żeby wezwali kogoś ze szmatą do tej kawy, a ja idę na górę, bo Facetka chodzi wkurwiona, że nikt nie wydrukował jej wielce ważnych rzeczy. Sama przecież, kurwa, nie umie. Już Magda przez nią ryczy, bo jej powiedziała, że...
– ...jak gumowy, to weź i podnieś. – Mateusz odważnie przebił się przez tę tyradę (choć równocześnie jego lewa noga wykonała dyskretny krok w tył. Jak najdalej od palca, jak najdalej od palca, jak najdalej od palca).
Janek nie wziął i nie podniósł. Odwrócił się i spojrzał na stażystę z miną, która nie wróżyła niczego dobrego, po czym bez słowa chwycił ryzę papieru i ruszył do wind. Mateusz został sam. Jak ten palec.
Prawa noga podążyła za lewą, drugi krok w tył. Plama po kawie wyglądała jak twarz z obrazu Muncha. Świetlówka nadała jej sinobrązowy odcień zaschłej krwi.
Lewa krok do tyłu. Prawa krok do tyłu.
„Wystarczy teraz jechać za Jankiem na górę. Chrzanić wizytę na recepcji, bo jeszcze każą tu wrócić”.
Lewa krok do tyłu. Prawa krok do tyłu.
Jak brzmiał ten wczorajszy tekst Facetki? „Po siedemnastej mnie to jebie”. Świetnie. Tak będzie. Tak dokładnie będzie. Już za kilka marnych godzin będzie go to jebać. Tego się trzymał.
Lewa krok do tyłu. Prawa… Prawa się waha. Lewa się waha.
Krok do przodu. Wyciągnięcie ręki…
Palec zdecydowanie nie był gumowy. Uprzedzając pytania – nie był silikonowy, plastikowy, drewniany ani żaden inny. To była stara, dobra robota Boga stwórcy. Ciało i kość. I krew.
A teraz także odciski jego palców.
„Doskonale, Mateusz. Mądrze, Mateusz. – Wewnętrzny krytyk odezwał się jak na zawołanie. – Dokładnie tak, jak mogłeś się po sobie spodziewać. Teraz tylko kajdanki, łzy matki i wieczny kryminał”.
Cisza. Żadnych policyjnych syren. Tylko szum klimatyzacji gdzieś w tle. Super, zanim przyjadą, zdąży jeszcze wyrzygać kanapkę od Pana Kanapki. Wyśmienicie. Piętnaście zeta w plecy. Jeszcze jakby to gówno było warte choć jedną trzecią ceny…
W końcu te ostatnie dwie szare komórki Mateusza, które jeszcze funkcjonowały w trybie innym niż panika, wykonały tytaniczną pracę i pobudziły ciało do działania. Krańcem T-shirta starannie wytarł palec w miejscu, gdzie zetknęły się z nim jego opuszki, następnie już przez bezpieczny bufor tkaniny delikatnie odłożył go na miejsce. Zabrał z podłogi kubek po kawie, pełen jego DNA, i ostrożnie, krok po kroku, opuścił składzik. Jeśli filmy kryminalne mówiły prawdę, zatarł wszystkie ślady. Jak coś to ani on, ani Janek nie dotykali niczego. Byli czyści jak łza, panie władzo.
Zresztą po siedemnastej będzie go to jebać.
…
Nikt nie skomentował ponownego pojawienia się stażysty w openspejsie. W korpo ci najmłodsi i najstarsi byli zawsze trochę jak duchy. Niewidzialni. Niesłyszalni. No, chyba że w jakimś momencie okazywali się potrzebni.
Kwestii palca również najwyraźniej nie poruszono. Janek, jedyny świadek zajścia, wpatrywał się już intensywnie w tabelę Excela, wykrzywiając plecy tak, że na ten widok każdy fizjo-terapeuta natychmiast szukałby wizytówki. Siedząca obok team leaderka Monika, nerwowo waliła palcami w klawiaturę (sprawę ułatwiały ogryzione do krwi paznokcie). Nieco dalej, za szklanym przepierzeniem, Facetka – pardon, Head of Marketing and Promotion, a ich szefowa – skreślała coś na kolejnych stronach jakiegoś dokumentu z wyrazem dzikiej satysfakcji na twarzy. Znając jej charakter, właśnie uwalała komuś projekt życia. Nic nie mogłoby jej bardziej ucieszyć. Zadbała o swój personal branding od pierwszego dnia w Firmie. Dziś każdy już wiedział, że babsko było diabłem wcielonym i choćby nawet jutro uratowała szczeniaczki z płonącego domu, nikt nie zmieniłby zdania.
Reszta teamu uciekła przed jej wielką improwizacją zatytułowaną „Z czyjej dupy mam, kurwa, wyjąć moje wydruki?” na lancz do Galerii Mokotów, zwanej przez absolutnie wszystkich Galmokiem, albo dyskutowała w kuchni nad odgrzewanym w mikrofali jedzeniem.
Mateusz, napawając się niewidzialnością stażysty, rozsiadł się wygodnie na krześle i odpalił komputer. Był spokojny. W niewiarygodny, niepojęty dla siebie samego sposób. Przez chwilę miał jeszcze pokusę wyguglowania czegoś, co wyjaśniłoby mu znalezisko w składziku, ale wizja IT, udostępniającego jego komputer policji – („Proszę bardzo, tu siedział ten zwyrodnialec, spójrzcie panowie, co wyszukiwał”; płacząca matka, dożywocie) skutecznie ostudziła jego zapędy.
Odpalił maila. Nic ciekawego.
Intranet? Nic nowego.
Znów czekały go „dupogodziny stażysty”. Czas, w którym nie ma dla ciebie roboty, a jednocześnie inni są nią zawaleni na tyle, żebyś nie miał do kogo gęby otworzyć. A on desperacko potrzebował teraz albo roboty, albo czyjejś gęby. Bo inaczej musiał po prostu kiwać się na krześle, próbując nie myśleć o tym, że (…palec) przed nim jeszcze cztery godziny w tym strasznym miejscu, zanim będzie mógł (…palec) pójść do domu. I dwa tygodnie zanim (palec…) skończy się ten staż, wpisze go sobie do CV i (palec…) poszuka czegoś (palec) innego, jednak (palec) nie w korpo (palec), bo tu (palec) czuł się (palec, palec, palec, PALEC) po prostu chujowo. Z impetem dużo większym niż zamierzał, odsunął się od biurka. Krzesło posłusznie odjechało, zatrzymując się dopiero na plecach Moniki.
– MOGŁAM, KURWA, COŚ PIĆ! – Usłyszał niemal równocześnie z uderzeniem. – MOGŁEŚ MNIE ZABIĆ!
– NIKOGO NIE MOGŁEM ZABIĆ! Nie mam nic wspólnego z zabijaniem! – krzyknął i natychmiast zdał sobie sprawę, że jego głos brzmiał tak fatalnie ostatnio w okresie mutacji.
– Hipotetycznie... – Janek odwrócił się do nich powoli. – Możemy zabić nawet kilka osób dziennie.
– Oooo… Instytut danych z dupy zaczyna prezentację. – Monika sapnęła, nerwowo poprawiając się na krześle. Jej kolega był już jednak w swoim żywiole. I nie brał jeńców.
– HIPOTETYCZNIE, możesz niechcący wpaść na kogoś w metrze i strącić go prosto pod nadjeżdżający pociąg albo przebiec przez pasy, powodując karambol. Możesz sprawić, że kumpela z pracy zadławi się ciastkiem albo…
– Jezu, Janek, zewrzyj dupę, człowieku. – Monika zaczęła rozplątywać kabel słuchawek podpiętych do laptopa z miną skrajnie znudzoną.
– …albo chociaż obciąć komuś palec, jak ten ze schowka, drzwiami na przykład, i poczekać, aż się delikwent wykrwawi. – Zakończył, cały z siebie zadowolony.
Mateusz zamarł.
– Jaki… palec… w jakim… schowku? – Monika ostrożnie obróciła się w ich stronę, ignorując nawet to, że słuchawki ostatecznie zaplątały jej się w długie, zmęczone wiecznym skubaniem włosy. Powiodła wzrokiem po bladej twarzy stażysty i rozbawionym, beztroskim obliczu Janka. – Co wyście znowu odjebali?
…
Panuje dość powszechne i bardzo błędne przekonanie, że w korporacji prestiż stanowiska można rozpoznać po wysokości piętra, na którym się pracuje. W każdym micie jest oczywiście ziarnko prawdy. Zarówno w biurowcu Firmy, jak i okolicznych budynkach, ostatnie piętra należały do wysokiego (nomen omen) managementu. I tyle. Na tym kończyła się kondygnacyjna mitologia. Jak bowiem wyjaśnić fakt, że druga potężna siła korporacji, administracja, lubi cicho przycupnąć na parterze, gdzieś za recepcjami, skrzynkami na listy i pomniejszymi działami wsparcia? Niską pozycją? Nie bądźmy śmieszni. Nikt, kto ma głowę na karku, nie bagatelizuje admu. Nikt. Od juniora po dyrektora. Tych bez instynktu samozachowawczego widać nieraz w openspejsach. Bez godności, bez lampki na biurku, klnących nad starym komputerem i usiłujących utrzymać równowagę na rozsypującym się krześle z okulawioną nóżką. Martwi za życia. Szkieletów ludy.
Mamy zatem władzę jako w niebie (zarząd), tak i na ziemi (administracja). Pomiędzy nimi, na kilku pozostałych kondygnacjach, może wydarzyć się dosłownie wszystko. I tak, bardzo przecież szanowani prawnicy, księgowość i płace, w budynku Firmy zajmowali pierwsze piętro, którego część, wciąż niewyremontowana, straszyła designem sprzed kilku dobrych lat. Trzeba jednak przyznać, że było to jedyne piętro, na którym dominowały niewielkie, ale przytulne i zapewniające jakąś prywatność pokoje. Nawet jeśli trzeba było do nich dotrzeć korytarzem, który na dobrą sprawę Firma mogłaby w weekendy wynajmować ekipom kręcącym niskobudżetowe filmy grozy.
Nad prawnikami siedziały działy handlowe i IT. Tu z kolei panował duch kolektywu, którego emanacją były ogromne hale, ciasno wypełnione biurkami. Zaskakujące, jak właściciele tychże biurek desperacko walczyli o pozory intymności. Próbowali osłaniać się przed wścibskim wzrokiem kolegów spiętrzonymi dokumentami, grubymi cegłami książek poświęconych dawno przebrzmiałemu oprogramowaniu, kolekcjonerskimi figurkami fantasy i dodatkowymi monitorami. Dawało to jedyny w swoim rodzaju efekt faveli przeniesionych do warszawskiej dzielnicy biznesowej. Nawet zapach był podobny, zwłaszcza że mimo ostrzeżeń zawsze ktoś przemycił obiad na biurko albo odpalił rybę w lokalnej mikrofali.
Kolejne piętro, trzecie od dołu, było zarazem pierwszym, które doczekało się generalnego remontu. Oczywiście sam proces ciągnął się w nieskończoność, najpierw bowiem należało ustalić grupę roboczą, która właściwie zbriefuje architektów. Samo wybranie składu grupy trwało pół roku, drugie pół zajęły intensywne kłótnie w zespole. Ostatecznie wezwano zewnętrzną firmę, która sprawę załatwiła w dwa tygodnie i jeszcze przeprosiła, że z powodu obłożenia zleceniami zajęło im to więcej czasu niż zwykle. To dzięki ich wysiłkowi wnętrze onieśmielało przybyszów potęgą szkła, drewna, metalu i logotypów marek należących do Firmy. Zajmowały je głównie działy marketingu i produktu. Klimat nieskrępowanej kreatywności wręcz rozsadzał tu ściany. Czy może raczej rozsadził raz a dobrze, bo piętro podzielone było na hale fabryczne pozbawione przepierzeń. Hale nieco mniejsze niż na drugim, ale równie dehumanizujące.
Czwarty, również niedawno wyremontowany poziom, należał do grafików, analityków i innych działów wsparcia. Znajdowały się tu także liczne salki konferencyjne, których nazwy wybrano w drodze ogólnofirmowego konkursu. Tym samym udało się osiągnąć całkowity chaos nazewniczy, oscylujący między grupami przedszkolnymi a zawołaniami przodowników pracy – od Tęczy i Ciasteczek przez Motywację po Wdrożenie. Obecnie zawiązywała się zresztą specjalna grupa robocza, mająca zaproponować anglojęzyczne nazewnictwo przystępne dla wszystkich. Korpo w coraz większym stopniu przypominało tygiel narodów i kultur, jakby nie wystarczała jednocząca wszystkich kultura zapierdolu. Lecz jak to, co zowią różą, pod inną nazwą równie by pachniało, tak nawet najbzdurniej nazwane salki stanowiły mroczny przedmiot pożądania każdego ambitnego korpopracownika organizującego brainstormy, workshopy, butiki kreatywne, międzykontynentalne calle i zwykłe statusy. Te najlepsze, z dobrze działającą klimą, nowoczesnym ekranem zamiast rzutnika i oknem na prestiżową lokalizację (skrzyżowanie Domaniewskiej i Suwak), jak terminy u fryzjerów gwiazd, były zaklepane na kilka miesięcy naprzód.
Wyżej mało kto się zapuszczał. Piąte piętro było Olimpem, na który wstęp mieli tylko zarząd oraz elita Human Resources. I Pan Kanapka, rzecz jasna, ten Prometeusz dzielnicy biznesowej.
W tym układzie biurowiec Firmy nie różnił się drastycznie od pozostałych na warszawskim Mordorze, jak zwykle nazywano tę okolicę. Wieżowców tu nie było, za blisko lotniska. Pięć-sześć pięter, podobne bryły, fetysz szyb i fontann – kwintesencja biznesowej dzielnicy Warszawy. Ale ten najbardziej typowy z typowych budynek przy ulicy Suwak miał coś wyjątkowego: piwnice czy też, wedle słów tutejszych pracowników, kazamaty. I to właśnie do nich zmierzała teraz trzyosobowa delegacja Działu Marketingu i Promocji pod wodzą team leaderki Moniki.
Winda opadła na sam dół i z lekkim „dzyń” odsłoniła przed nimi przepastne wnętrze starych, na pewno przedwojennych, piwnic, kompletnie niepasujących do nowoczesnego wystroju biurowca. Niskie korytarze prowadziły do większych i mniejszych pokoi, od klaustrofobicznych wnęk po te zaskakująco przestronne, zwieńczone krzyżowymi sklepieniami. Korporacja wykorzystywała je wszystkie jako schowki i rupieciarnie, których w tego typu organizacji nigdy dość. Stara cegła, gdzieniegdzie oszroniona solnymi osadami, gdzie indziej przyjmowała odcień niebezpiecznie zbliżony do zieleni. Piekło astmatyka. Raj LARPowca.
– Jezu, nienawidzę tu wchodzić. – Na poparcie tych słów Monika wzdrygnęła się i skrzywiła. Kolejne świetlówki rozbłyskały mdłym, nieprzyjemnym światłem w rytm ich kroków.
– Tutaj. – Janek wskazał przepierzenie z pomalowanej na biało płyty, wyposażonej w liche drzwi prowadzące do pomniejszej wnęki.
Pstryk – żarówka rozświetliła wnętrze. Z lochów w XXI wiek. Niewielki schowek, wysłany szarą wykładziną i pomalowany na biało, przypominał już nie średniowieczne lochy, ale typowe pomieszczenia administracyjne, jakie można spotkać w każdym biurowcu. Na prostych, metalowych regałach piętrzyły się ryzy papieru do drukarek, pudełka ze zmywalnymi markerami, długopisami BIC i żółtymi karteczkami. Na szarej wykładzinie wciąż widniał ślad po kawie wylanej przez stażystę Mateusza jakąś godzinę wcześniej.
– Jezu, no i mówcie, o co poszło, a nie się gapicie bez sensu po kątach. – Monika, jak rasowa team leaderka, szybko ustawiła ich priorytety. Mateuszowi jednak głos zastygł w gardle. I wcale nie gapił się „po kątach”. Patrzył w jeden konkretny punkt, w którym bardzo, ale to bardzo, palca nie było.
Zniknął. Dowód zbrodni, czy Bóg jeden wie czego, zniknął.
– Tu był palec – zaczął niepewnie.
– Gumowy – dodał Janek z miną wytrawnego znawcy.
Mateusz początkowo zaniemówił, potem spojrzał na Janka, powoli przerzucił wzrok na Monikę i wreszcie westchnął rozdzierająco. On – ten sam, który nie tak dawno, dumny z przezorności, zacierał skrupulatnie wszystkie ślady, wyśpiewał im wszystko.
– Prawdziwy. Sprawdziłem. To był ludzki palec. Ludzki kciuk. Odłożyłem na miejsce. Wytarłem odciski. Ale go już nie ma – zakończył ze zbędną precyzją.
– Młody, proszę cię… – Janek zrobił gest, jakby chciał zawrócić, wyjść i zapomnieć. – Może ktoś z dostawców papieru sobie nieszczęśliwie uciął…
– Jezu, tak. Uciął i zostawił tu na wieczną pamiątkę… – Monika spojrzała na Janka, jakby potrzebował pilnej pomocy lekarskiej. – OK, ale nawet PRZYJMIJMY, że ranny człowiek w szoku zostawia tu ucięty palec. I co? Co wy, pajace, zrobiliście? Zgłosiliście to gdzieś? Czy staliście tu, debatując o dupie Maryny? Nie odpowiadajcie mi zresztą. Widzę to, jakbym tu wtedy była. Słuchaj, Mateusz. – Wymierzyła w niego palec wskazujący. – Jestem, nie wiem za jakie grzechy, opiekunką twojego cholernego stażu. Im mniej będzie mu towarzyszyło – wzięła głęboki wdech – kontrowersji, tym mój tyłek bezpieczniejszy. I tak ma zostać.
Przez chwilę słychać było tylko jej nerwowe sapanie.
– Ktoś cię widział z tym palcem? – zapytała w końcu. – Macie jakichkolwiek świadków swojej głupoty?
– Nie.
– To był gumowy palec – powtórzył Janek, ale już kompletnie bez przekonania.
Ruszyli w stronę drzwi w ponurym milczeniu.
– Czekajcie. – Głos Moniki dobiegł ich z kąta pomieszczenia. W ręce trzymała plastikową kartę z mocno sfatygowanym nadrukiem, mocno sfatygowanym wszystkim. – Czyjaś przelotka. Oddamy na recepcji. Może dowiemy się czegoś sensownego, tak przy okazji.
– Czy ona... – Janek przyjrzał się karcie z uwagą i obrzydzeniem. Połączenie tych dwóch emocji nadało jego twarzy szczególny wyraz. – Czy ona jest nadgryziona?
Faktycznie, korporacyjna przepustka wyglądała tak, jakby padła ofiarą jednej z inicjatyw wewnętrznych, niekoniecznie zresztą popularnej: bring your dog to work day. Być może po prostu ktoś ją złamał, ale wyjątkowo niefortunnie na tyle, że wyglądało to na ślad zębów. Dużych zębów.
Mateusz podszedł bliżej i natychmiast coś przewróciło mu się w żołądku. Na wykładzinie, obok miejsca, z którego Monika podniosła kartę, widniało kilka kropel. Wyjaśnienia były dwa: albo rozlana wcześniej kawa, wyglądająca jak krew, albo… no cóż, krew wyglądająca jak krew.
– I jeszcze jedno – na dźwięk głosu team leaderki obaj zatrzymali się w drzwiach – temat palca zostaje na razie między nami. Wyłącznie.
…
Kazamaty za każdym razem opuszczało się z uczuciem ulgi. Było coś niepokojącego w tych przedwojennych resztkach, na których osadzono nowoczesny biurowiec klasy B+.
Pracownicy Firmy często zastanawiali się, kto, do cholery wydał decyzję o pozostawieniu piwnic tam, gdzie zwykle mieścił się po prostu parking. Ten jednak, inaczej niż w pozostałych budynkach Mordoru, był osobną, piętrową konstrukcją, przylegającą do biurowca od północy. Poza nietypowym położeniem w pełni spełniał standardy okolicy: miejsca były za drogie i za ciasne, a dojazd do nich karkołomny. Narzekali wszyscy, ale bez większego przekonania. Takie życie.
Teraz więc dzielna ekipa Marketingu mogła, bez mijania kilku poziomów garażu, prosto z pradawnej piwnicy wejść bezpośrednio do eleganckiego hallu z recepcją, kanapami dla gości, kilkoma zamiokulkasami w wysokich donicach i rzędami bramek broniących wrót do kapitalistycznej wersji Edenu.
Przy stanowisku recepcji ustawili się w karnym porządku.
Mówiła Monika.
– Znaleźliśmy kartę. Nie wiemy w zasadzie czyją, bo się starło. Sprawdzisz?
Recepcjonistka, drobna dziewczyna z przylepionym do twarzy uśmiechem, który często kosztował ją ból mięśni, a kiedyś będzie kosztował terapię, przytaknęła i sprawdziła. Kilkukrotnie. Bez rezultatu.
– Wygląda jak nasza, ale nie jest podpięta w systemie ani do nikogo przypisana. Nie wiem, co tu się zadziało. Może jednak ktoś z gości zgubił... – Ugryzienia nie skomentowała.
– Gość? W składziku na papier? – mruknął Mateusz. Obraz klienta czy partnera Firmy buszującego po kazamatach wydał mu się niedorzeczny. Monika natychmiast odwróciła się i spiorunowała go wzrokiem. Oczywiście. Nie mieli nic wspólnego ze składzikiem. Niczego tam nie widzieli. Niczego nie znaleźli. Nawet ich tam nie było.
– Dobra, dzięki, Aneta.
Monika przechyliła się przez kantorek i, zanim padły słowa protestu, odebrała kartę recepcjonistce i wsunęła do tylnej kieszeni jeansów. Bardzo obcisłych jeansów, jeśli mamy być szczerzy. Oczy Mateusza mimowolnie podążyły za tym gestem. Spojrzał na kumpla, szukając jakiegokolwiek zrozumienia, tak między nami, facetami. Nie znalazł.
– Ej, Aneta, jeszcze takie tam... Nic wielkiego, tylko wiesz, zdawało mi się, że widziałam przed budynkiem karetkę. – Monika zrobiła stropioną minę osoby, która, broń Boże, nie plotkuje, ot, troszczy się o bliźniego swego jak o siebie samą. – Coś się komuś stało? Jakiś, nie wiem... wypadek w firmie był?
– Jezu, kiedy? – Aneta wbiła w nią zdziwione spojrzenie. – Ja nic nie wiem.
Ach, czyli jednak nie feralny dostawca.
– A to widocznie mi się pojebało. – Monika wzruszyła ramionami i posłała recepcjonistce ciepły uśmiech. – No nic, dzięki, laska.
Wzrokiem nakazała ekipie odmarsz w stronę wind.
...
Każde z nich wpatrywało się w coś innego. Monika w wyświetlacz telefonu. Janek we własne odbicie w lustrze windy. Stażysta w plakat zachęcający do „kręcenia kilometrów dla dzieciaków”. Nie zdążył jednak dowiedzieć się, co konkretnie będą miały z tego tytułowe dzieciaki, bo winda zatrzymała się, wypluwając ich troje na czwartym piętrze.
– Idziemy do grafików. – Monika pomachała im przed oczami przelotką ze składzika, jakby to tłumaczyło wszystko. Nie tłumaczyło niczego. Ale podążali. Stanowisko team leaderki obowiązywało i – choć żaden by tego głośno nie przyznał – tak przyjemnie zwalniało ich z myślenia.
– Maaaaciek, Jezuuuu, co tam u was? – Zamachała od progu entuzjastycznie, odrzucając włosy do tyłu i prostując całe dumne metr sześćdziesiąt wzrostu, spowite w strój, który Magda z ich działu nazwała kiedyś „desperacko singielskim”.
Maciek był tuż przed czterdziestką. Jego koszulka, zdaje się, również. Królestwo, którym władał, Dział Wsparcia Graficznego korporacji, rozciągało się za murem złożonym z potężnych monitorów złączonych plątaniną kabli z równie potężnymi komputerami. Pod tym względem ich team nie miał sobie równych. Przodowali też w okupowaniu palarni, ale akurat ten aspekt nie budził niczyjej zazdrości. Prędzej podziw dla wytrzymałości organizmu.
– Dobra, czego znów potrzebujesz. – Maciek lekko skinął im głową, potem wrócił do pracy.
– Maaaacieeeeek… – Monika przechyliła głowę w najbardziej uroczy sposób, jaki znała. Graficy jednak najwyraźniej widywali nie takie głowy i nie takie przechylenia, bo na rzeczonym Maćku nie zrobiło to kompletnie wrażenia. Zmieniła więc ton na bardziej konkretny: – Zrób coś, żeby odczytać dane z tej przelotki.
Lewa ręka Maćka przyjęła kartę, prawa nie oderwała się od myszki. Chwilę patrzył na wytarte litery i miejsce, w którym kiedyś prawdopodobnie znajdowało się zdjęcie. A potem zaczął się śmiać.
– Kurwa, następna ofiara seriali o CSI. Jedź z tym do nich, to od razu podadzą ci nawet imię panieńskie matki delikwenta.
– Chyba nazwisko – zasugerował grzecznie Mateusz.
Zmiażdżyli go spojrzeniem i ona, i on. Cóż, stażysta uczy się każdego dnia. Na przykład, żeby milczeć.
– Ej, no, Maciek. Kto jak nie ty? – Monika wydęła usta.
– Ooohoho, „kto jak nie ty?” – padło zza sąsiedniego płotu monitorów. – Jeszcze dorzuć „bo tylko ty mi to tak ładnie” i „to dla ciebie pięć minut”. Już lecimy, żeby ci pomóc.
Tomek, trzydziestolatek, który ostatnią dekadę niemal w całości poświęcił na zapuszczanie włosów i brody, wychynął zza monitora jak surykatka.
– Ja właśnie, kurna, siedzę „pięć minut” od dwóch godzin, bo handlowcy poprzyznawali sobie jakieś kurna nagrody wewnętrzne za wszystko. I zrób im kurna imienne dyplomy „za motywację”, „za największą liczbę telefonów do klientów”, „za ducha współpracy”, „za odwagę rozwoju”.CO TO W OGÓLE, KURNA, JEST ODWAGA ROZWOJU?
Monika nie wiedziała. Maciek również.
– I z takimi pierdołami do nas przyłazicie. Codziennie – rzucił z goryczą Tomek.
Trudno orzec, czy Maciek miał jakąś kosę z sąsiadem zza muru, czy po prostu nie lubił, kiedy obrażano gości jego zamku, bo w końcu oderwał się od klikania i odwrócił do Moniki powoli, pozwalając jej przy okazji podziwiać duży, gamerski fotel, przytaszczony tu zapewne niezbyt legalnie, w ramach tak zwanej inicjatywy prywatnej.
– Pokaż to gówno jeszcze raz.
Wziął przelotkę ostrożnie w dwa palce i zapalił lampkę na biurku. W ostrym świetle natychmiast zaczęły tańczyć spanikowane drobiny kurzu. Grafik poprawił się w fotelu i nachylił nad strumieniem światła, przeginając przelotkę to w prawo, to w lewo.
– Zdjęcia to ja nie odszyfruję – mruknął bardziej do siebie niż do nich – ale litery już prędzej. Kolor się prawie wytarł, wypukłości zostały.
Mimowolnie dali krok do przodu, ale przegnał ich dłonią.
– Weźcie coś do pisania, tak? – zaproponował w końcu, wpatrzony w powierzchnię karty. Wsłuchali się w jego łagodne mruczenie, wyławiając poszczególne słowa. – Marcin? Tak na pewno Marcin. Ale dalej… alczy… alczu…. Brakuje pierwszych dwóch liter. To na pewno. Sprawdźmy teraz początek. Możemy mieć, na przykład, Malczyk, Bralczyk… Nie, za krótkie, patrząc na szerokość liter. Żeby było równo z imieniem musi być… Dobra, z dużym prawdopodobieństwem…
– Marcin Kowalczyk albo Kowalczuk – stwierdził w końcu z mocą. – I uprzedzając pytania, nie znam takiego.
Sądząc po ciszy za sąsiednimi murami ekranów, nikt inny nie znał go również.
– Jezu, dzięki, Maciek. – Monika włożyła postita z nazwiskiem i feralną przelotkę do kieszeni jeansów. – Piwo ci wiszę, bez kitu.
– Bo to pierwsze? – Wzruszył ramionami i wyłączył lampkę. Robota czekała. Zawsze.
Agnieszka
Junior Finance Specialist
Dwie dzielnice dalej i dwa dni wcześniej, Młodsza Specjalistka do spraw Finansów Firmy, prywatnie po prostu Agnieszka, leżała bez ruchu z półprzymkniętymi oczami. Obserwowała jak, minuta po minucie, poranne światło wypełnia sypialnię. Przesuwa się wolno po rolecie zsuniętej do połowy okna. Delikatne, rozproszone. Przedziera się przez liście klonu i wreszcie pada na kołdrę. Tę samą, która jeszcze kilka godzin temu skotłowana leżała u jej stóp. Agnieszka przesunęła palcem po plamie światła. Czuła ciepło, czuła chropowatą teksturę tkaniny. Od kilku godzin skupiała się niemal wyłącznie na czuciu.
Po raz pierwszy od dawna obudziła się bez drapieżnej ingerencji alarmu w telefonie, ustawianego zwykle na 6:30, a następnie na całą serię „drzemek” – ostrych schodów między snem a jawą. Po raz pierwszy od dawna obudziła się obok kogoś. Poprawka: po raz pierwszy od dawna obudziła się obok kogoś, w kim była zakochana.
Jej dłoń mimowolnie podążyła za linią słońca, pnącą się mozolnie w górę kołdry. Przez chwilę opuszki przesuwały się po gładkiej skórze męskiego ramienia, by dotrzeć do twarzy – delikatnych ust, szorstkiego zarostu, lekko wilgotnego czoła i wreszcie miękkich, gęstych włosów.
Nie chciała go obudzić.
Bardzo chciała go obudzić.
Zdecydował za nią. Jego usta zdecydowały.
Budzika dzwoniącego kwadrans później niemal nie słyszeli. Wyplątali się w końcu spod kołdry, za późno by zdążyć ze wszystkim. Trudno. Mogła się spóźnić do pracy, byle tylko celebrować te chwile. Ich pierwszy, pospieszny ranek.
– Może dzisiaj uda się nam zrobić tę lasagnę. Wyślij mi listę zakupów! – krzyknął do niej z łazienki. – Ale tym razem ja gotuję. Chyba nie masz już więcej garnków do przypalenia.
Chciała odwdzięczyć się jakąś ciętą ripostą. Nie dziś. Tego ranka potrafiła się tylko roześmiać. Ostatnio ciągle śmiała się lub rozpływała ze szczęścia na przemian. Właśnie myślała, że nie może być już chyba bardziej seksowny, kiedy wyszedł z łazienki, całkiem nagi, z mokrymi włosami, i pocałował ją tak, że znów kolana zaczęły przypominać kłębki waty. Nie było jednak czasu na powtórkę. Kwadrans później, już gotowy, chwycił plecak i poklepał się po kieszeniach. Portfel jest, telefon jest. W ostatniej chwili podniosła leżącą na podłodze korporacyjną przelotkę. Kiedyś zapewne znajdowało się na niej jego zdjęcie, imię i nazwisko. Teraz ledwie dało się je dostrzec. Farba tak szybko się wyciera.
– Starszy analityku, Marcinie Kowalczyku, zapomnieliście czegoś. Firma wam nie wybaczy – powiedziała poważnie i wcisnęła mu kartę do ręki, jednocześnie kradnąc ostatni, szybki pocałunek. Wyszedł.
…
Nie poznawała siebie. Nigdy dotąd nie wzięła urlopu na żądanie, ba!, w ogóle nie brała urlopów, chyba że kadry ją do tego zmuszały. Dziś jednak, gdy tylko drzwi zamknęły się za Marcinem, zadzwoniła do szefa. A potem odespała noc pełną wrażeń i zaczęła szykować się do kolejnej. Zdawała sobie sprawę, że jest na miłosnym haju i kompletnie jej to nie przeszkadzało.
Znów o nim pomyślała. Jeszcze chwila. Jeszcze dwie, trzy godziny i będzie tutaj z nią (w niej). Nie chciała wychodzić z wanny, chociaż woda zrobiła się już chłodna. Mieszkanie lśniło. Dwie butelki wina chłodziły się w lodówce. Na jej ciele nie było ani jednego zbędnego włoska, paznokcie zdobił perłowy lakier, twarz po tych wszystkich kremach i maskach zamieniła się w gładką taflę o niemal niewidocznych porach. Perfekcja pierwszych tygodni związku.
Co powiedzą w Firmie, kiedy się dowiedzą? Jego dział słynął z plotek. Magda, Patryk, Ewa i Marcin (czy mogła już myśleć o nim „mój Marcin”?) cała ta czwórka, tworząca dział analiz, to były prawdziwe psy tropiące, wyczulone na każdą korporacyjną dramę. Może to i dobrze, że rzadko z nimi pracowała.
Wyobraziła go sobie teraz. Z nimi. Marcin Kowalczyk, najseksowniejszy facet nie tylko w Firmie, ale i na całym świecie. Facet, który niedługo skończy pracę, zrobi obiecane zakupy i przyjedzie do niej. Przygotują kolację, może w przerwie między krojeniem a doprawianiem będą się kochać na blacie, umazani sosem. Otworzą wino i spróbują coś obejrzeć, choć pewnie znów nie wytrzymają i spędzą cały wieczór w łóżku, na przemian kochając się i poznając. Każdy scenariusz wydawał się jej doskonały. Na myśl o jego ustach, delikatnych, pięknych ustach, zaznaczających swoją obecność wszędzie, na całym jej ciele, zakręciło jej się w głowie. Wzięła łyk wina i włączyła kanał informacyjny. To ostatnie nie miało najmniejszego sensu, bo i tak myślała tylko o nim. Postanowiła więc zamiast durnego gapienia się w ekran zrobić sobie zawczasu lekki makijaż. Niemal niezauważalny, a już na pewno niemal niezmazywalny. Makijaż gotowy na seks. Na dużo seksu.
…
Kilka kilometrów dalej ostatnia kropla krwi z szyi Marcina wolno spłynęła do naczynia. Mężczyzna o bladej, ospowatej twarzy przyjrzał się rubinowej barwie płynu i wziął głęboki wdech.
„Degustator, jego mać” – pomyślała stojąca obok niego kobieta.
– Odsuń się. Muszę go wymazać z pamięci świata, żeby ludzkie służby nie zaczęły nam tu węszyć.
– Tylko ty możesz węszyć. – Ospowaty mrugnął porozumiewawczo do niskiego mężczyzny, czekającego cierpliwie w rogu pomieszczenia. – Dostaniesz swój kąsek, spokojnie. Tylko nie naśmieć jak przy tamtej prawniczce. W ostatniej chwili znaleźliśmy jej stopę. Robisz się nieuważny.
...
Agnieszka zabrała kieliszek do sypialni i usiadła przy małym biurku służącym za toaletkę, sekretarzyk i, sporadycznie, miejsce pracy po pracy. Rozgrzała na dłoni kroplę podkładu i zaczęła delikatnie wklepywać go w skórę. Wiedziała, że wygląda dobrze. Miłość, jak tandetnie by to nie brzmiało, to jednak najlepszy kosmetyk. Kredką, broń boże nie tuszem, podkreśliła oczy. Nie byłoby nic gorszego, niż skończyć jako łóżkowa panda z rozmazaną mascarą. Upiła jeszcze łyk wina i odstawiła kieliszek.
W głowie usłyszała nagle narastający szum, powoli przechodzący w pisk. Potem nastała cisza, jakby ciśnienie zatkało jej uszy. „Start samolotu – pomyślała. – Czuję się, jakbym była w startującym samolocie”.
Pyk… Pyk… Pisk…
Przytrzymała się siedziska krzesła, czując, że do tego wszystkiego dochodzą zawroty głowy. A potem dziwne splątanie. Jakby zapominała. O kimś. O czymś. Nie wiedziała.
Skończyło się tak nagle, jak się zaczęło.
Co, do cholery? Może będzie burza, że taki skok ciśnienia? Nie. Niebo było niezmiennie błękitne. Przyjemne, późnomajowe popołudnie, ciśnienie umiarkowane, wiatr również umiarkowany, wschodni, temperatura dwadzieścia dwa stopnie, jak się masz Warszawo?
Podskoczyła na dźwięk telefonu. Aneta. Pewnie chce wyskoczyć nad Wisłę. Właściwie, czemu nie? Przecież nie miała na ten wieczór żadnych planów.
– Hej, piękna. – Uśmiechnęła się, odbierając połączenie od przyjaciółki. – Idziemy na dwa browarki? Nie. Nic nie robię. Nawet nie wiem, po cholerę wzięłam dzisiaj ten urlop. To co? Wysuszę włosy i jestem u ciebie, nie wiem, za pół godziny? Nie, co ty. Nie szykuję się na podryw. Powiem ci, że chyba pierdolę to wszystko. Kończę z szukaniem kolesia. Pół roku jestem sama i zaczyna mi być z tym dobrze. Ale to już zaraz pogadamy, przy browcu. Hej.
Odłożyła telefon na sekretarzyk. To był dobry dzień. Jest sama i powinna właśnie tak spędzać urlop. Dbając o siebie. Kąpiel, książka, browary nad Wisłą… Tylko dlaczego swędziało ją pod czaszką to dziwne wrażenie, że coś się zmieniło, coś straciła. Że powód tego jednodniowego urlopu był inny niż dopieszczanie dumnej singielki, która co jakiś czas spędza dzień z samą sobą. Pokręciła głową. Głupota.
Kilka godzin później wróciła znad Wisły lekko podchmielona i bardzo zadowolona. Sięgając do lodówki po wodę, zobaczyła dwie butelki wina. Po cholerę tyle kupowałam? Muszę trochę zwolnić. I chyba wezmę psa. Tak, wezmę psa.
Przed snem patrzyła jeszcze, jak niebo nad Warszawą powoli ciemnieje i żółknie. Pochodziła z warmińskiej wsi i nigdy nie mogła się pogodzić z tą brudną zawiesiną, którą tu nazywano nocą. Tęskniła za gwiazdami. I za czymś jeszcze, czego nie umiała nazwać. Za kimś, kto nie istniał.
Zasnęła. Sama, jak zawsze.
Ogólnopolski Dzień Schodzenia Po Papier Przez Zaskakująco Dobrze Wyglądających Ludzi
Janek
Junior Marketing Specialist
Nie ma chyba coacha biznesu, który by już ogłosił tę prawdę: numerem jeden w budowaniu korpokariery, na bardzo początkowym jej etapie, jest właściwie spakowana korpotorba. No dobrze, niech będzie, że to numer dwa. Pierwszym jest umiejętność dopisywania swojego nazwiska do wszystkich dobrze rokujących projektów (przy jednoczesnym unikaniu jakiegokolwiek nakładu pracy). Wróćmy jednak do torby, bo o ile projektowe pasożytnictwo należy do kanonów wiedzy znanych dość powszechnie (stąd maile, w których na CC widnieje po pięćdziesiąt nazwisk), to druga kwestia jakoś nie wypływa do mainstreamu.
Pakowanie torby warto zacząć od czegoś do czytania w tramwaju zwanym osiemnastką lub jakkolwiek inaczej. Tu dominują dwa modele – romantyczny albo pozytywistyczny. Pierwszy, to szeroko pojęta beletrystyka, najlepiej ta z najwyższej półki, mile widziana proza rosyjska czy francuska w oryginale, żeby onieśmielić współpasażerów szerokimi horyzontami. Spokojnie, nie musisz tego gówna czytać. Po prostu ostentacyjnie je przy sobie miej. W drugim modelu taszczysz ze sobą tomiszcze typu podręcznik programowania C++ czy podstawy zarządzania zespołami. Jeśli traktujesz się serio, od razu wybierasz wersję anglojęzyczną. Pokaż, że przed tobą świetlane jutro w dynamicznym zespole, zorientowanym na cele. Albo od razu pierdol pozory i zabierz ze sobą Sapkowskiego czy Kinga, przynajmniej przyjemnie spędzisz czas.
Mamy zatem książki – dla duszy. Przejdźmy do czegoś dla ciała. Jedzenie do biura. Oczywiście masz do dyspozycji Pana Kanapkę albo Panią, płeć obojętna, który bądź która codziennie rano rozstawia swój kram na skrawku wolnej przestrzeni przy windach. Masz także, a jakże!, stołówkę na parterze biurowca, a tuż pod Firmą znajduje się dobrze zaopatrzony sklep spożywczy. Ba! Do korpo dowożone są nawet dania na cały dzień, pakowane w papierowe torby przez firmy cateringowe o fikuśnych nazwach. Wszystkie te możliwości istnieją. I są cholernie drogie. Mądry człowiek żywi się sam (jeśli do tego nienawidzi ludzi, może przy okazji znaczyć teren zapachem, chociażby podgrzewanego bigosu, przywiezionego zapobiegliwie od mamy spod Olsztyna). Ci mniej mądrzy wydają na jedzenie niemal tyle, ile zarabiają. Nie bądź jak oni. Albo bądź – carpe diem.
Last but not least, w torbie powinien znajdować się jeszcze jeden niezbędny element wyposażenia. Ten najważniejszy. Przelotka – niepozorna, plastikowa karta magnetyczna, otwierająca drzwi i bramki w korpo, a nawet magicznie uruchamiająca sprzęty, takie jak drukarka. Pomoże ci ona zbudować wizerunek człowieka pewnego siebie, skupionego na zadaniach, pardon... sfocusowanego na taskach; albo też, jeśli na przykład wciśnięta w kieszeń brudnych dżinsów leży w koszu na pranie, zamiast w przegródce korpotorby, zmieni cię w dziada proszalnego, za każdym razem, kiedy będziesz próbował przemieścić się z punktu a do b. A uwierz, że każdego dnia konieczność przemieszczania jest kontrolowana przez Los i ściśle skorelowana z tym, czy posiadasz przelotkę – ten klucz do wszech rzeczy – czy też jej nie posiadasz.
Marcin Kowalczyk lub Kowalczuk, właściciel feralnej przelotki, na pewno przyznałby rację tym słowom. Bez tej karty człowiek czuł się niepełny, bezbronny, jak bez ręki…
Janek wzdrygnął się na to skojarzenie. Wyminął kolejną kałużę i zręcznie wskoczył na pojedynczą płytkę chodnikową, ratując trampki przed zabłoceniem. Odruchowo odrzucił nieistniejącą już długą grzywkę, którą niedawno zastąpił hit wiosny, włosy uniesione nad czołem. Janek wolał jednak poprzednią wersję. Raz emo, zawsze emo.
– Cześć, młody – rzucił, dostrzegając wysoką i chudą sylwetkę stażysty. Przez chwilę razem lawirowali między spękanymi płytami chodnika a zdradzieckim błotem. – Jak tam?
Całkowicie zignorował brak odpowiedzi. Szli dalej, grając w „podłoga to lawa”, tyle że nie było podłogi – było gęste błoto, nie było zabawy – była droga do pracy.
– Masz czasem tak, że padasz na ryj ze zmęczenia już w poniedziałek? – zapytał w końcu Janek. Nie znosił niezręcznej ciszy.
– Jest środa – burknęło w odpowiedzi spod kaptura bluzy.
– Właśnie.
Znów to milczenie. Znów je przerwał.
– Facetka dojebała Monice tę prezentację i oczywiście ja muszę zrobić połowę danych. Wczoraj pół wieczoru nad tym siedziałem, ona chyba jeszcze dłużej i powiem ci, że, kurwa….
– To po cholerę pracujecie z domu? – Mateusz był chyba autentycznie ciekaw.
– Bo można? – Janek przez chwilę patrzył na młodego jak na idiotę. Spokojnie, dorośnie – zrozumie. – Wreszcie idzie się skupić. Bez spotkań i bez tego całego pierdolenia. – Powiódł ręką po bliżej nieokreślonej okolicy, symbolizującej najwyraźniej pierdolenie. – Jezu, mój Bartek też mi tak gada, że „nie płacą ci za nadgodziny”, że „dajesz się wykorzystywać”.
Dał młodemu chwilę na przetrawienie tego całego „mój Bartek”. Niektórzy trawili powoli, inni jak środkach przeczyszczających – nagle i głośno. Dobra, ogarnął, sensowny chłopak. To jedziemy dalej. Mądrości Juniora korporacji.
– Mati, słuchaj, jeśli chcesz serio pracować osiem godzin jak w urzędzie gminy, to uciekaj w podskokach zaraz po stażu. Albo zostań, ale wtedy musisz zapierdalać, jeśli chcesz coś osiągnąć. Będziesz tylko dojeżdżał do pracy, pracował, wracał z pracy, pracował, spał i tak na okrągło. Na koniec, jak się bardzo ładnie postarasz, dostaniesz awans i w nagrodę będziesz pracować jeszcze więcej. Znikną ci już nie tylko wieczory, ale i weekendy.
Dobra. Ta rozmowa nie poszła do końca tak, jak chciał. Motywacja zmieniła się w demotywację. Może dlatego, że nieświadomie zacytował wczorajszą tyradę swojego chłopaka. I chyba dopiero teraz ją zrozumiał, bez fochów i trzaskania drzwiami.
„Jak przed śmiercią zobaczysz ten śmieszny film z całego swojego smutnego życia, to będziesz widział tylko Excela i Powerpointa” – skończył wtedy Bartek. Miał rację.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Powiedział za dużo. A i tak powiedział mniej, niż myślał. Musiał być faktycznie zmęczony. I nawet nie wiedział, co na to młody. Z drugiej strony, co za różnica? Od razu widać, że dzieciak nie zamierza dożyć swoich dni w Firmie. Chciał wynieść stąd tylko kolejny elegancki wpis w CV i kilka długopisów. Jeśli już przełkniesz gorzką pigułkę mieszkania z rodzicami po ukończeniu studiów (niemal ukończeniu), wszystkie inne decyzje stają się dużo łatwiejsze. Wolna wola robi się naprawdę wolna.
Janek nie miał tego luksusu lub raczej nie chciał mieć. Mieszkanie, które wynajmowali, kosztowało (wybrali bezpieczny, przyjazny i cholernie drogi Mokotów), weekendy na Mazurach kosztowały, pies, którego chcieli przygarnąć, też miał kosztować. Umysł Janka coraz częściej przypominał tabelki Excela zamiast „Księgi Żartów Na Każdy Temat”. To już? To ta mityczna dorosłość?
…
Kiedy dotarli, Monika była już na miejscu. I była wkurwiona. Cienie pod oczami potwierdzały przypuszczenie Janka. Ona siedziała jeszcze dłużej.
– Pokazałam Facetce, co mamy. – Kiwnęła głową w stronę odpalonego laptopa. – Ale mówi, że za mało, uwaga, cytuję: „danych pokazujących, jak to kontrybuuje do strategii, sra do kontrybucji czy cokolwiek ten szczur CMO tam pierdoli, nie wiem”. Specjalnie dla was pominęłam kilka „kurew”. Muszę jej to wyciągnąć, bo będzie stękać. I jeszcze mam sprawdzić affinity, a nie podawać tylko demografię. Ach, no i oczywiście powinnam „ogarnąć dupę”, bo wyglądam jak „coś, co morze wyrzuciło na brzeg, a nie powinno”. Jezu w niebiosach najsłodszy…
Chwilę stała, zagryzając wargę, a potem odpaliła pocztę i zaczęła tłuc palcami w klawiaturę. Nie brzmiało to, jakby wzywała Jezusa czy kogokolwiek z niebios.
– Młody, polecisz do analityków – zarządziła, nie przerywając pisania (Czy ona w ogóle kiedykolwiek przerywała pracę?). – Weź im powiedz, że mają mi to zrobić na cito i że ja ich bardzo proszę, i że się odwdzięczę. I zrób te swoje śliczne oczka, na które wszystko załatwiasz.
Mateusz zamrugał. Jako mężczyzna i szanujący się obywatel nie był przyzwyczajony do takiego traktowania.
– A czemu sama nie pójdziesz? – Już w połowie zdania sam chyba zrozumiał, że powinien to jedynie pomyśleć. Spodziewał się gromów. Spodziewał się zmrużonych nienawiścią oczu. To, co zobaczył, było dużo gorsze. Śmiertelne, rozpaczliwe zmęczenie. Wszystkim. Prezentacją, Facetką, Firmą i wreszcie nimi.
– OK, OK. – Uniósł ręce, przesyłając tym samym znak pokoju. – Oni są na czwartym jakoś, tak? Janek, idziesz ze mną?
Janek nie szedł. Lata w korporacji uczą cię być szybkim. Zanim młody wypowiedział jego imię, siedział już skupiony nad arcyważnym mailem. Mateusz westchnął i założywszy na szyję smycz z przelotką, powlókł się w stronę wind.
Sam.
Mateusz
Marketing Intern
– Ej no, przecież dopiero przed sekundą jaśnie Moniczka wysłała maila i już mam jej dane ogarnąć? I tak zgadujemy, co mamy robić, bo w tym briefie gówno jest. – Burza blond loków, którą przed kilkoma dniami przedstawiono Mateuszowi, jako „Magdęzanaliz”, pofukiwała nad klawiaturą.
– No, ja wiem, ale my byśmy bardzo prosili, jakby się dało to na cito, bo nasza szefowa…
– Każdy tu ma szefową. Albo szefa – padło z kąta. „Patrykzanaliz”, jeśli młodego pamięć nie myliła. – I każdy chce na cito. A nas jest tylko troje. – Wskazał ręką, jakby nie do końca ufał Mateuszowym zdolnościom szybkiego liczenia do trzech. Zresztą po latach w analizach zapewne miał podstawy do dużej nieufności w stosunku do każdego. – Nie wyrabiamy ze zleceniami. Jakby nagle roboty było na cztery etaty.
– Proooszę was, ludzie, my naprawdę…
– CO WY NAPRAWDĘ? – syknęła Magda.
Po prawdzie, to Mateusz nie miał pojęcia, co oni naprawdę. Chwilę stał tam, tocząc w myślach boje ze swą duszą, a potem ostatecznie zrobił „te swoje oczy”. Może i było to uprzedmiotowienie, ale czego się nie robi dla drużyny?
….
– OK. Będzie na dwunastą. Magda ogarnie. Patryk mówi, że ostatni raz i że wisisz im już za podsumowanie kwartału – zrelacjonował chwilę później Monice. Przy okazji uświadomił sobie, że w ciągu ostatnich dni poznawał wyłącznie osoby, którym ich team leaderka coś wisiała lub obiecywała wisieć wkrótce. Siatka długów, jaką obrastał ich dział za sprawą przedsiębiorczości Moniki, była zaiste imponująca. Czy w końcu przyjdą po nich jacyś windykatorzy? Czy korporacja miała własną mafię? Własne betonowe buty i cały ten jazz? Jeśli tak, to zapewne byli pierwsi na liście. Każdej liście.
Openspejs wypełniała codzienna kakofonia dźwięków. Tysiące kliknięć, szum cichych rozmów, nerwowe pofukiwanie, skrzypienie krzeseł. Mateusz szybko skończył nanosić zmiany we wzorcu slajdów. Przydałoby się jeszcze ustawić kolory wykresów i uporządkować fonty. Ale ogólnie nie wyglądało to źle. Lubił te momenty prostej, niewymagającej myślenia pracy; pozwalały odpływać.
I odpłynął. Prosto do rozmowy z Jankiem.
Koleś miał rację, Mateusza kompletnie nie interesował rozwój, nie był idealnym trybikiem młodego, dynamicznego zespołu zorientowanego na cele. Po tych kilku tygodniach wiedział jedno – nie mógłby tak pracować. Nie mógłby tak żyć. Ani jego małpy, ani jego cyrk.
Oderwał się na moment od monitora i, siorbiąc resztki kawy, przyjrzał się pochylonej sylwetce Moniki. Tak to wygląda. Wierna żołnierka korporacji. Bez sił nawet żeby umyć włosy, zaczesała je w koński ogon. Spędzi tu kolejnych kilka godzin i wróci do swojej klitki na Ursynowie, gdzie czeka na nią tylko wino. Mówiła, że musi je rzucić. Mówiła tak, odkąd Mateusz tu był, a pewnie i wcześniej. Tłumaczyła, że rano bierze tabletki, których nie powinna łączyć z alkoholem, ale to już ostatni raz… jeszcze tylko do końca projektu. Janek jej przytakiwał, on z kolei rano łykał coś na depresję, wieczorem leki przeciwlękowe. Cholera, każdy tu coś brał albo pił.
Mateusz nie. Jeszcze nie. I nie zamierzał.
Natomiast wciąż mógł nieco im pomóc. Ulżyć w bólu. A jeśli czegoś nauczył się przez ten czas to tego, że korporacyjny ból najlepiej zagłusza się ciastkami z korposklepiku. Ciastkami, których oficjalnie nikt nie je, bo dieta, ale i tak na koniec dnia jakoś zawsze znikają. Magia.
– Idę do sklepu, zaraz wracam – powiedział, łapiąc bluzę, przewieszoną przez krawędź krzesła. Nikt go nie zatrzymał. Nikt nie zauważył.
…
Podobno przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Mateusz żadnej zbrodni nie popełnił, a i tak dziwny przymus popchnął go na dół. Do kazamatów. Może to wina zbyt dużej liczby przeczytanych kryminałów? Może potrzeba zabicia nudy? A może wreszcie chęć upewnienia się, że rzeczywistość jest nadal bezpieczna i nic, ale to nic, szczególnego się nie dzieje. Żadnych palców. Żadnych pogryzionych przelotek. I ani jednej plamy, która wyglądałaby na krew. Musiał to zobaczyć jeszcze raz. Musiał być pewny. Ciastka dla ekipy mogły poczekać. Najpierw ciastko dla niego – wypełnione świętym spokojem.
OK, powoli. Pierwsze drzwi, drugie, trzecie. Czwarte drzwi. Schowek. Nie ma się czego bać. Absolutnie nie ma się czego bać.
Bał się.
Mimo to ostatecznie wyciągnął drżącą rękę w stronę klamki. Powoli. Ostrożnie. Delikat…
Klamka drgnęła. On również. Z jego ust wyrwało się coś, co potem miał opisywać jako stanowcze, męskie chrząknięcie, ale zdecydowanie nim nie było.
Czyjaś dłoń szarpnęła klamkę i drzwi otworzyły się do wewnątrz z wizgiem. Naprzeciwko Mateusza stała Lady Di. Nie, nie nazywali jej tak na cześć księżnej ludzkich serc. Było wielce prawdopodobne, że korporacyjna Lady Di ludzkiego serca nie miała w ogóle. Tak przynajmniej twierdził Janek, a Monika nie protestowała – czasem jedynie przewracała oczami, ale raczej bez przekonania. Przydomek wziął się od nazwy jej stanowiska – Dyrektor do Spraw Digitalizacji Oferty Sprzedażowej czy też Sprzedaży Oferty Digitalowej, a może Ofertowania Sprzedaży Digitalowej (za cholerę nie mogli tego spamiętać, a tym bardziej zrozumieć; co, między nami mówiąc, nie jest w korpo ani czymś nowym, ani niespodziewanym). Stała teraz przed stażystą, dojrzała, wysoka, elegancka, pachnąca dobrymi perfumami i olśniewająca najmodniejszym balejażem. Perfekcyjna w każdym calu, jakby należała do innego gatunku (gatunku bogatych ludzi). W ręce trzymała ryzę papieru i paczkę długopisów.
Mateusz oniemiał, porażony nie tylko jej obecnością, nie tylko wyglądem, ale i zachowaniem. Wysoki management sam tachający własne przybory z kanciapy? To nie było coś, co widywałoby się codziennie. A już na pewno nie coś, na co uczą cię w jakikolwiek sposób reagować. Nic więc dziwnego, że w jej oczach zobaczył wkrótce pytanie „będziesz tu stał i się gapił jak cielę na malowane wrota, czy co?”.
– Dzień dobry, ja tu po… – Po co? PO CO TU JESTEM? – Po zszywacze.
„Tak, Mateusz. – Wybuchło mu natychmiast w głowie. – Po zszywacze. Potrzebujemy nagle pięćdziesięciu zszywaczy dla całej ekipy. Będziemy sobie siedzieć i szyć. Jak łódzkie włókniarki. Ja pierdolę, czemu to powiedziałem?”
Lady Di zrobiła minę, jakby zobaczyła coś wyjątkowo nieprzyjemnego – ot, chociażby swojego nowiutkiego SUVa osranego przez ptaki.
– Dzień… dobry – odpowiedziała jedynie i wyminęła stażystę tak, jakby był stojącym na jej drodze bezużytecznym kołkiem.
Mateusz natychmiast zerknął na przelotkę zawieszoną na piersi. Cokolwiek dobrego ludziom uczynił, karma właśnie wróciła. Karta z danymi była obrócona tyłem do przodu. Di nie poznała jego imienia i stanowiska. Nie przyniesie wstydu matce, ojcu, działowi, team leaderce ani Polsce. Nie tym razem.
Uspokoił się i to na tyle, że ucichłe przed chwilą uczucie lęku przed nieznanym wróciło. Niemal bezwiednie bawiąc się zawieszoną na szyi przelotką, omiatał wzrokiem schowek. Nic nowego. Nic ciekawego. Żadnych śladów wczorajszych wydarzeń, o ile w ogóle zaszły tu jakieś wydarzenia.
– Jest jeszcze papier? – Usłyszał nagle za plecami. Podskoczył i obrócił się, wykonując niemal piruet w powietrzu.
– Boże… człowieku… – wysapał w końcu. – Sorry, to miejsce mnie stresuje. Sorry.
Jego głos był wyższy niż zwykle, o męskim chrząknięciu nadal nie mogło być mowy. I w dodatku całkowicie niechcący powiedział prawdę. Schowek był strasznym miejscem. I jakimś cudem obleganym dziś jak metro Wierzbno po siedemnastej.
Mateusz uniósł głowę i przyjrzał się pytającemu. Koleś nie był kolejną szychą z dyrekcji. Ale też na bank nie pochodził z ich Biura, obejmującego marketing, analizy, grafików i support. Świadczyła o tym chociażby biała koszula (wbrew pozorom, wcale nie tak częsta w korpo) i spodnie wyprasowane w nienaganny kancik. Cholera, on w ogóle był nienaganny i w kancik. Mateusz poczuł się nagle totalnie zaniedbany. „Czy dziś jest jakiś Ogólnopolski Dzień Schodzenia Po Papier Przez Zaskakująco Dobrze Wyglądających Ludzi? Muszę to później sprawdzić”.
– Albo Boże, albo człowieku. Spora ontologiczna różnica między jednym a drugim. – Pan kancik uśmiechnął się lekko. – To jak? Jest?
– Co? Co jest? – Mateusz zamrugał. Uśmiech tego kolesia miał w sobie coś hipnotyzującego. Coś, co sprawiło, że i on uśmiechnął się promiennie. Nie, nie uśmiechnął, rozpłynął się jak masło na toście, był easy like Sunday morning, najbardziej, po jamajsku wręcz, wyluzowaną i szczęśliwą wersją siebie. I kompletnie nie wiedział dlaczego.
– Papier? Do drukarki. U nas się skończył. – Nie czekając na odpowiedź, kancik wydał z siebie krótkie „o!” i podszedł do regału. Złapał od razu trzy ryzy i zręcznie wyminął Mateusza.
– Potrzymaj drzwi.
„Jasne stary, mogę nawet biegać za tobą po korpo i otwierać wszystko jak cholerny kamerdyner. Cokolwiek zechcesz”. Mateusz nie był pewien, co się z nim dzieje, ale działo się bardzo.
– Teraz pomóż mi z windą. Naciśniesz?
Przytaknął. Spełnianie jego życzeń było dla stażysty najczystszą radością.
– Piąte. – Kancik wskazał podbródkiem przyciski windy. – Dzięki… – Zmrużył oczy i spojrzał na przelotkę – Dzięki… Mateusz. Stażysta z marketingu, prawda?
– Nie ma sprawy…? – Miał nadzieję, że pauzę, jaką zrobił na końcu zdania, dostawiając do niej znak zapytania, kancik wypełni swoim imieniem i stanowiskiem. Udało się.
– Florian. Zasoby ludzkie. People Partner.
Drzwi windy zasunęły się za nim, a Mateusz został. People Partners – elita kadr. Opiekuńcze duchy korporacji. Będą twoją tarczą przeciw mobbingowi czy dyskryminacji. Opierdolą nawet twojego szefa, jeśli będzie trzeba, ale zrobią to tak, że jeszcze im podziękuje. A na koniec, to oni, w tak zwanym exit interview, zapytają cię, co konkretnie się odjebało, że rzuciłeś papierami i podadzą chusteczkę, jeśli popłyną ci przy tym łzy. Ach... i wiedzą o tobie wszystko. Nawet więcej niż ty sam. A w korpo wiedza to najwyższa władza. Tego nawet stażysta zdążył się już nauczyć.
Florian był więc teoretycznie równie grubą rybą co Lady Di. Nieoficjalnie. Ale jednak. Kto następny chętny spotkać się przy schowku? No dalej. Zaraz, kurwa, okaże się, że to praktycznie salka konferencyjna Zarządu.
Nikt więcej jednak się nie pojawił. A Mateusz ostatecznie dostał wszystko, czego chciał, czyli kompletnie nic. Nie było palca. Nie było czegoś-co-wyglądało-na-krew. Nie było więcej pogryzionych przelotek. Znajdował się w najnormalniejszym korpo na świecie. W najnormalniejszym schowku na materiały biurowe. W najnormalniejszych kazamatach.
Mógł spokojnie ruszyć po ciastka dla ekipy.
Florian
People Partner
– A więc zaczynają węszyć. I łazić dokładnie tam, gdzie nie powinni. – Młody, ciemnowłosy mężczyzna, o południowej karnacji i takich też rysach, obrócił się w fotelu. Siedząc tyłem do Floriana, z zaciekawieniem obserwował czyjeś daremne próby zaparkowania na kopertę. Zaciekawienie wynikało głównie z faktu, że auto już na pierwszy rzut oka było większe od wybranego przez kierowcę miejsca. Wydawało się więc, że za kółkiem siedzi ktoś, kto wierzy raczej w motywację i siłę pozytywnego myślenia niż zasady geometrii. Zadziwiająco częste na Mordorze.
– Obawiam się nawet, że coś znaleźli. I prowadzą, że tak zażartuję, śledztwo. – W głosie People Partnera słychać było rozbawienie. Nieodwzajemnione.
– Jakby było nam mało problemów… – Drobna zmarszczka pojawiła się na chwilę między idealnie zarysowanymi, ciemnymi brwiami, osadzonymi w idealnej twarzy. Gdyby ktoś przyjrzał się mężczyźnie z uwagą, zauważyłby, że tych ideałów jest zdecydowanie za dużo. Jego skóra była zbyt gładka, rysy zbyt symetryczne, a ciemne, kręcone włosy (upięte w sposób, który ostatnio robił furorę w biurowcach przy Domaniewskiej, a wcześniej chyba tylko w feudalnej Japonii) zbyt lśniące.
– Co robimy? – zapytał w końcu Florian.
– Obserwujemy. Tych ludzi i to ich, jak to nazwałeś, śledztwo. Dobrze zgaduję, czyj to dział?
– Obawiam się, że tak. – Znów rozbawienie. Znów nieodwzajemnione.
– Więc obserwujemy jeszcze uważniej. Każdy ich krok.
– Tak jest. – Tym razem w głosie Floriana nie było już rozbawienia. Wiedział, kiedy zamknąć się i słuchać poleceń.
Tym bardziej, że rozmowa najwyraźniej została skończona. Mężczyzna siedzący za biurkiem odwrócił się ponownie do okna. Cholera, przegapił końcówkę manewru, auto odjechało już w nieznane. Być może wróci. O tej porze zdesperowani poszukiwacze miejsc parkingowych krążyli po planszy Mordoru w tę i nazad, niczym pionki w jakiejś przedziwnej grze. Wieści od Floriana go zaniepokoiły, owszem. Ale jeszcze bardziej niepokoiła go konieczność dopisania do listy zaginionych kolejnej osoby. Tym razem niejakiego Kowalczyka z Działu Analiz. Siedemnastego w tym roku.
Mateusz
Marketing Intern
Mateusz wyszedł na zewnątrz z wyraźną ulgą. Niewielki, sieciowy sklepik znajdował się na parterze biurowca. By się do niego dostać, trzeba było jednak wyjść na zewnątrz, mijając wszystkie bramki, i ponownie wejść, tym razem już drzwiami dostępnymi dla zwykłego śmiertelnika. Dla wielu pracowników korporacji – wsiadających do auta w podziemnym garażu swojego apartamentowca i wysiadających na firmowym parkingu – taki spacer był często jedyną okazją do kontaktu ze światem zewnętrznym. Mateusz w nagłym przebłysku zdał sobie sprawę, że nawet więźniowie spędzają więcej czasu na spacerniaku i celowo przeciągał tę chwilę, wciągając w płuca świeże powietrze i wystawiając twarz do słońca.
Praca na Mordorze sprawiała, że zwykłe życie stawało się nierealne. A przecież gdzieś tam byli ludzie, którzy teraz, kiedy on stoi – a za jego plecami trwa potęga korporacji – spacerują po parku. Ich skóra nie pęka wysuszona powietrzem klimatyzacji. Ich oczy nie rozpadają się bombardowane bezlitosnym promieniowaniem ekranów. Gdzieś tam, ktoś widzi pierwszy raz Akropol. Ktoś pokazuje dziecku ślimaka. Ktoś całuje dziewczynę. Gdzieś tam jest prawdziwe życie. Prawdziwi ludzie.
Mateusz wzruszył ramionami.
Prawdziwi ludzie nie uwierzyliby, że można chcieć ich życia. Wielu z nich zamieniłoby się z nim bez namysłu i z dumą odbyło staż w korporacji. Tylko że on by się ze sobą nie zamienił za nic. Przed stażem był naiwny, pod koniec stażu już pewny: koniec z Firmą i z korpo w ogóle. Tylko ten staż i game over. Znajdzie sobie inną pracę, może w jakiejś fundacji? Pożyjemy, zobaczymy.
Wszedł do sklepiku. Przed nim kilku robotników, wyraźnie już wciętych, kupowało swój stały zestaw – bułki kajzerki, kilka małpek wódki i czteropaki piwa. Jakim cudem kolejne budynki Mordoru, budowane przez takie ekipy, powstawały na czas i nie zawalały się tydzień po otwarciu? Tego nie wiedział nikt.
Wyszedł uboższy o całe dwadzieścia złotych, wydanych na kilka marnych ciastek i bogatszy o przemyślenia na temat późnego kapitalizmu. Jego kieszeń zawibrowała. Boże, tylko nie Beata… Spojrzał na wyświetlacz i zaklął.
…
Beata była osobą zadaniową. Kiedy postanawiała schudnąć, natychmiast przestawała jeść i zaczynała biegać. Można by przysiąc, że nie odczuwała przy tym głodu ani się nie pociła. Kiedy zdecydowała, że będzie zajmować się marketingiem, w ciągu dwóch lat została junior brand managerem swojej ulubionej marki kosmetycznej i właśnie miała awansować na regulara. Pewnego dnia doszła do wniosku, że brakuje jej chłopaka. Nie musiał dużo zarabiać – z tym radziła sobie sama – powinien mieć natomiast prezencję. Oraz zapewniać jej, jak to ujęła, nieziemski seks. Padło na Mateusza. Tym razem to on awansował na regulara i od tego dnia czuł całym sobą, że zdecydowanie nie realizuje postawionego przed nim zadania.
– Idziemy dziś po pracy do kina. Może wcześniej pizza. – Usłyszał od razu po podniesieniu słuchawki. I nie, nie było w tej wypowiedzi ani jednego znaku zapytania. Wciąż nie wiedział, czy to kocha, czy się tego boi. Ona pewnie też nie wiedziała, czy go kocha, czy jednak nim gardzi.
– Oookeeej – zaczął ostrożnie, spoglądając na torebkę z ciastkami. Nie miał na nie ochoty, zresztą ostatnio każde jedzenie natychmiast podchodziło mu do gardła i to nawet wtedy, gdy na horyzoncie nie majaczył żaden ucięty palec. Czy to już objawy korpostresu? Czy zaraz dołączy do radosnego grona zaczynającego dzień od tabletek, jakby mieli po osiemdziesiąt lat, a nie dwadzieścia-trzydzieści? Powinien to zbadać, iść do gastrologa, ale nieszczególnie mu się spieszyło. Skończy z korpo i samo minie. Westchnął. – Ale wiesz cooo, misiek…. Chyba dziś będą dupogodziny jednak. Sorry, szefowa ma rano prezentację przed zarządem i cały dział chodzi zesrany. Nie mogę ich tak zostawić. Myślę, że może być grubo.
Miał w sumie rację. Mogło być grubo. Tyle że kompletnie go to nie obchodziło. Po prostu z dwojga złego wybrał korpo. Ilu pracoholików tak zaczynało?
Powlókł się z powrotem na górę. Ciastek odechciało mu się już ostatecznie.
Monika
Marketing Team Leader
– Ci z analiz spóźnili się pół godziny, ale mamy to. – Monika triumfowała, przelewając kolejne dane na kolejne slajdy. – Za godzinę muszę całość pokazać Facetce. A jak się do niczego nie przypieprzy, to wrzucam ci, Mateusz, do obróbki.
– Spoko. Kupiłem wam ciastka. – Podniósł do góry reklamówkę ze sklepiku.
– Dobrze się czujesz? – Janek oderwał się od monitora i przyjrzał się Mateuszowi jak ciekawemu okazowi, o którym naukowcy myśleli, że dawno wyginął. A jednak nie.
– Jezu, być dla was miłym... – burknął stażysta i rzucił bluzę na biurko.
– Oooo, i wrócił nasz prawdziwy młody... – Oboje sięgnęli po torbę niemal równocześnie. Monika odruchowo pomyślała, że mógłby przynieść też kawę. W końcu do tego właśnie, według wszystkich korpomitów, miał sprowadzać się staż. No trudno, dzieciak i tak się stara. I rozkręca. Jest w te marketingowe klocki lepszy niż myśli. Jak oni wszyscy.
– Analizy w ogóle narzekały na taki deadline, bo jest ich tylko troje i mają urwanie dupy. – Młody zerknął na ekran Moniki i mruknął z aprobatą. Robiła całkiem ładne wykresy.
– Troje? – Spojrzała na niego badawczo. – Myślałam, że ich tam siedzi czwórka, czekaj… Patryk, Magda, Ewka… Nie, no faktycznie.
– Też mi się coś pojebało, że był ktoś u nich jeszcze. – Janek przez chwilę marszczył czoło. – Ale przecież bym pamiętał. Jest jak mówisz. Patryk, Magda i Ewka. I tyle.
– Monika, czy twój zespół naprawdę ma teraz czas zastanawiać się nad składem działu analiz? Może wam jeszcze druty przyniosę, będziecie sobie, kurwa, dziergać dla zabicia czasu?
Zamarli. Facetka stała jakiś metr od nich i wpatrywała się w team leaderkę, jakby jej pytanie nie należało do gatunku retoryczno-pasywno-agresywnych.
– Już, już – wybąkała cicho Monika, a Mateusz i Janek, nagle idealnie zsynchronizowani, odwrócili się do swoich komputerów i jęli zajmować się swoimi sprawami z najwyższym zaangażowaniem. Przez krótką chwilę Facetka omiatała wzrokiem openspejs, widząc w nim jednak tylko tytanów pracy. Ludzi ze stali, żelaza i ognia. Ludzi, z których połowa ponownie odpaliła serwisy ze śmiesznymi kotami, kiedy tylko szefowa zniknęła za szklanym przepierzeniem swojego gabinetu.
– Ja pierdolę. – Monika pokręciła głową sama do siebie, a Mateusz, upewniwszy się, że Facetka nie ma szansy zobaczyć go zza dżungli biurowych kwiatków, popędził po kawę. Niech się laska trochę odstresuje. Niech ma.
– Zrób jej czarną – rzucił za nim Janek. Niepotrzebnie. Pamiętał.
Dzieciak faktycznie się starał.
…
Monika stała przed firmą, nerwowo zaciągając się papierosem. Nie, nie, na co dzień nie paliła. No, może trochę. W czarnej godzinie. I chociaż jej życie na co dzień też nie malowało się w jasnych barwach, tym razem brodziła w czerni, nurzała się w niej, tkwiła w niej po uszy. W wielkiej, czarnej dupie. Albowiem, jakby pracy było mało, jej ursynowskie mieszkanie wypełniała Wielka Osobowość Matki, od której Monika miała już dwadzieścia cztery nieodebrane połączenia. Wybrała znajomy numer.
– Gdzie masz herbatę? – Padło ze słuchawki. Aha, ok. Od razu do rzeczy.
– W tej szafce nad zlewem.
– Nad zlewem, oczywiście, tam gdzie największa wilgoć. – Matka była załamana, jakby Monika właśnie powiedziała, że trzyma własne dziecię w pudełku po butach i karmi je chipsami. – Nie tak cię uczyłam. A liściastą masz?
– Nie, mamo.
– Oczywiście.
No tak. Oczywiście. Ona na pewno ma, Patrycja też by miała, prawdziwa córka, co to przy matce została, a nie… Monika nabrała dymu w płuca i przymknęła oczy. Ona przecież wdała się w ojca, tego typowego, który wyszedł po fajki, gdy Monika miała dokładnie dziesięć lat i dwa dni, i nigdy nie wrócił.
– I co, znów do późna będziesz pracować? Zdrowie tylko tracisz. Nie szanują cię tam.
„A gdzie mnie szanują?”.
Monika dotarła do etapu, w którym wyzbyła się już złudzeń. Obskoczyła kilka mniejszych firm, kilka korporacji, miała idealne CV i… niewiele więcej. Za każdym razem uderzała w magiczny szklany sufit, który umiały przebijać tylko takie zołzy jak Facetka. Ona nie chciała być zołzą. A może zwyczajnie nie umiała. Rzuciła niedopałek i zgniotła go mocniej, niż było to potrzebne.
– Będę normalnie. Kupię liściastą.
Mateusz
Marketing Intern