Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Prawdziwa kobieta czasem musi założyć glany, by móc bezpiecznie przejść przez najtrudniejsze życiowe ścieżki
Irenka to kobieta pełna życia i otwarta na życie w każdym jego przejawie. Z takim samym zaangażowaniem i miłością wychowuje swoich czterech synów i prowadzi wyjątkowy sklep hydrauliczny, w którym ekspedientkami są wyłącznie kobiety. I choć czuje się spełniona i szczęśliwa jako żona i mama, nie wszyscy widzą w niej ideał i wzór kobiecości. Czy jednak zawsze jej oznaką muszą być szpilki, różowe paznokcie i czerwona szminka?
Natalia Przeździk zaprasza czytelniczki w świat kobiecości niebanalnej, bo zbudowanej nie na stereotypach, lecz na czerpaniu z życia pełnymi garściami, otwartości na dobro i piękno, a przede wszystkim na gotowości do poświęcenia siebie rodzinie i przyjaciołom. To dająca nadzieję książka o sile kobiet, o ich mądrości i wytrwałości. Idąc na przekór współczesnemu światu, Natalia Przeździk po raz kolejny pokazuje moc kobiecej odwagi, niezbędnej do walki o najważniejsze wartości, w tym o prawdę, o miłość i o życie.
Idealna lektura dla wszystkich kobiet, które nie boją się mówić, co naprawdę myślą, a także dla tych, które tej odwagi dopiero w sobie szukają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
ADIUSTACJA: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
KOREKTA: Katarzyna Machowska
REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: kardaska / Adobe Stock
Wydanie I | Kraków 2024
ISBN EBOOK: 978-83-68031-56-0
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl
lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Wszystkim dzielnym kobietom – zwłaszcza tym, które czują się słabe
Skrusz ich zarozumiałość ręką kobiety! Albowiem nie w ilości jest Twoja siła ani panowanie Twoje nie zależy od mocnych, lecz Ty jesteś Bogiem pokornych, wspomożycielem uciśnionych, opiekunem słabych, obrońcą odrzuconych i wybawcą tych, co utracili nadzieję. Tak, tak, Boże ojca mego, Boże dziedzictwa Izraela, Władco nieba i ziemi, Stwórco wód i Królu wszelkiego stworzenia, wysłuchaj modlitwy mojej!
Modlitwa Judyty (Jdt 9, 10b-12)
CZĘŚĆ I
– Gratulacje, to dziewczynka! Niech pani popatrzy, nie ma siusiaka! – powiedział ciepło doktor Mysikrólik. Znał swoją pacjentkę, prowadził cztery jej poprzednie ciąże i przyjmował porody. Najwyraźniej uznał, że po czterech synach kobieta ma prawo cieszyć się córeczką. Sprawiał wrażenie bardziej podekscytowanego niż Irka, która choć cieszyła się ogromnie, leżała bez słowa. Zwykle nie miała problemu z wyrażaniem emocji, a teraz zupełnie ją zablokowało. Kotłowały się w niej radość z tego, że jest mamą zdrowo rozwijającego się dziecka, ale też obawa, czy da radę być mamą małej królewny. Przez ostatnie dziesięć lat przywykła do życia wśród samochodzików i modeli pociągów, do kupowania chłopięcych ubrań, przyszywania łat na spodniach zdartych podczas kolejnego meczu… Teraz czekały ją gwałtowne zmiany. I o ile Irenka nowości zazwyczaj witała z otwartymi ramionami, tym razem było jej nieco trudniej, bo wiedziała, że nie chodzi tylko o nią. Nieco martwiła się o tę małą kruszynkę, której przyjdzie żyć w domu pełnym mężczyzn, w dodatku z mamą, która w niczym nie przypominała standardowej matki, dmuchającej i chuchającej na swoje pociechy, łagodnej, noszącej zwiewne sukienki i czytającej kobiece czasopisma… Nie, Irenka była zupełnie inna. Od zawsze była typem chłopczycy – śmiałej i przebojowej, z niewyparzonym językiem i szafą, w której na próżno szukać kolorowych spódniczek, kwiecistych bluzeczek i typowo damskich fatałaszków. Wyjątek stanowiły nieliczne czarne sukienki i koronkowe nocne koszulki podkreślające figurę – ale tylko dlatego, że w nich Irka czuła się silna. A lubiła to uczucie. Zazwyczaj wybierała więc spodnie w kolorze khaki lub postrzępione jeansy dające jej pełną swobodę i wrażenie panowania nad życiem. Mimo że do tej pory była jedyną kobietą w ich gromadce, w ogóle jej to nie przeszkadzało. Lubiła męskie towarzystwo i męski sposób postrzegania świata czy radzenia sobie z trudnościami.
W tym momencie było jej też po prostu niewygodnie. Maluch ważył już swoje, a brzuch w piątej ciąży był większy niż za pierwszym czy drugim razem. Po trwającym już pół godziny badaniu Irena z trudem łapała oddech i marzyła o chwili, gdy zejdzie z leżanki.
– Cieszę się – wysapała w końcu, a kiedy zdołała to powiedzieć na głos, łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu. „Świetnie, zamieniłam się w rozmemłaną niunię ryczącą z byle powodu”, skwitowała w duchu lekko ironicznie, bo nie lubiła okazywać słabości. To jej najlepsza przyjaciółka Julka była zawsze tą wrażliwą i wylewającą w takich momentach strumienie łez. Irka była inna. Starała się być twarda, niewzruszona i zawsze miała w zanadrzu jakąś ciętą ripostę, którą rozładowywała trudne sytuacje. Tym razem jednak ciążowe hormony zrobiły swoje. Ku swej rozpaczy była w stanie rozkleić się nawet podczas oglądania reklamy papieru toaletowego. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyła. Już samo to plus nieco gorsze niż zwykle samopoczucie podczas pierwszych miesięcy ciąży sprawiły, że podejrzewała od jakiegoś czasu, jaka jest płeć człowieczka zamieszkującego pod jej sercem. Ale teraz, kiedy miała już pewność, poczuła się, jakby zaczynała właśnie nowy etap w życiu…
– Może pani być spokojna. Co prawda, niemal całkowitą pewność będziemy mieć na ostatnim badaniu USG, ale na ten moment nie mam wątpliwości, że dzidziuś się dobrze rozwija – skwitował lekarz ciepłym głosem. Był bardzo empatycznym człowiekiem, a przy okazji świetnym specjalistą. To dlatego na korytarzu przed jego gabinetem zawsze czekał tłum pacjentek niezrażonych czasem oczekiwania ani dość wysoką ceną za wizytę. Nie jest łatwo znaleźć ginekologa, który potrafi mądrze wesprzeć w trudnym czasie ciąży, a wszystkie informacje podaje w sposób niegodzący w godność ani kobiety, ani małego dziecka rozwijającego się pod jej sercem.
Irenka z ulgą chwyciła podaną jej dłoń i się podciągnęła. Szorstkim zielonym papierowym ręcznikiem wytarła brzuch z żelu. Wzdrygnęła się, czując na palcach zimną, galaretowatą maź. Zmięła papier w kulkę i wrzuciła do kosza na śmieci. Podciągnęła ciążowe spodnie na wysokość pępka, poprawiła luźną koszulę i przeniosła się na krzesło przy biurku.
– Zaraz przygotuję wydruk ze zdjęciami i płytę z wynikami badań, proszę chwilę poczekać… – Doktor Mysikrólik uwijał się przy sprzęcie. Irka westchnęła cicho i próbowała oprzeć plecy o plastikowe oparcie. Cieszyła się, że z maluszkiem wszystko dobrze, ale teraz marzyła już tylko o jednym – o opuszczeniu gabinetu i wyjściu na świeże powietrze. O ile można tak nazwać szarawą zawiesinę, którą oddychają mieszkańcy Krakowa podczas długich zimowych miesięcy…
*
Dwadzieścia minut później szybkim krokiem przemierzała ulice Starego Miasta. Lubiła takie tempo i cieszyła się z tego, że jeszcze jest w stanie je utrzymać – to znaczy wtedy, gdy dzidziuś dobrze się ułożył w brzuchu i nie uciskał pęcherza. Wiedziała, że kolejne miesiące zamienią ją w ciężką kulę toczącą się z prędkością ślimaka… Na razie była w połowie ciąży i wciąż jeszcze mogła się rozpędzić, delektując się samotnym spacerem. Starsze dzieci były w szkole, Arturek poszedł do przedszkola i trzeba go będzie odebrać dopiero za jakiś czas. Po drodze Irka zamierzała wstąpić do prowadzonego przez siebie sklepu i ustalić z pracownicami plany na najbliższy czas. Miała nadzieję, że zdrowie jej dopisze i będzie mogła zajmować się tym biznesem jak najdłużej.
Nie lubiła bezczynności w domu, dlatego choć cieszyła się z każdego kolejnego dziecka, zawsze niecierp-liwie odliczała miesiące spędzane z niemowlęciem do momentu, w którym mogła zostawić je na parę godzin w żłobku i wrócić za ladę. Czuła się wtedy spełniona i szczęśliwa. Czasem oczywiście miała wyrzuty sumienia jak chyba prawie każda pracująca kobieta. Zastanawiała się wtedy, czy nie powinna poświęcić swojego szczęścia i zostać w domu dłużej, by zająć się tylko prowadzeniem gospodarstwa i wychowywaniem dzieci. Szybko jednak przychodziła refleksja, że podjęcie takiej decyzji wcale nie poprawiłoby sytuacji jej rodziny. Irenka zamieniłaby się w sfrustrowaną, niecierpliwą zołzę wyżywającą się na bliskich. Nikt by na tym nie skorzystał. O wiele lepiej było zadbać o siebie, wrócić do lubianej pracy i mieć potem dużo energii, by resztę dnia poświęcić już tylko dzieciakom. Wolała wieczorem bez żalu wysłuchiwać, co porabiał w swojej pracy mąż, niż wypominać mu wolność. „Jesteś zmęczony? Co ja mam powiedzieć, myślisz, że nie pracowałam?” – nie chciała zadawać tego pytania, które ciśnie się na usta większości kobiet „siedzących w domu” z dziećmi i witających w drzwiach wyczerpanych małżonków, pragnących odpocząć w ciszy i spokoju.
Zresztą jako mama wielodzietna Irena tak czy owak wiele razy musiała rezygnować z pracy na jakiś czas. Po każdej przerwie wracała jednak do sklepu i ładowała baterie. W tym miejscu było coś szczególnego, nie tylko dlatego, że niegdyś prowadził je ojciec, a wcześniej dziadek Irenki. Pieczę nad rodzinnym interesem przejęła w momencie, gdy tata zaczął chorować. W tym czasie jeszcze studiowała, więc było to niemałym wyczynem. Nadmiar obowiązków nie zatrzymał jednak Irenki, która dość istotnie zmieniła charakter biznesu. „Nasze kolanka” to chyba jedyny sklep hydrauliczny w całym Krakowie, a może i kraju, prowadzony wyłącznie przez kobiety. A konkretnie Irkę i jej dwie szalone pracownice: Ewkę i Zośkę. Dziewczyny miały różne charaktery i zainteresowania. Ciemnowłosa, zawsze elegancko ubrana Ewa o niewyparzonym języku zabawnie kontrastowała z delikatną Zosią, która wrodzoną nieśmiałość próbowała przezwyciężyć dzięki regularnym wizytom na siłowni i narzuconym sobie sportowym aktywnościom. Razem z zadziorną Irenką tworzyły prawdziwie wybuchowe trio.
Łączyło je jedno: wszystkie obrały bardzo nieżyciowe kierunki studiów. Humanistyczne. Potrafiły błyskawicznie przetłumaczyć fragment pamiętników Juliusza Cezara z łaciny na polski, obudzone w środku nocy mogły wymienić najważniejszych filozofów danej epoki czy zrobić korektę skomplikowanego tekstu, nie rozumiejąc nawet połowy występujących w nim słów, ale nie miały co liczyć na pracę w wyuczonych zawodach, a przynajmniej nie taką, w której miałyby szansę na godziwe zarobki. Oczywiście prowadzenie tego typu sklepu w samym centrum turystycznego miasta mogło okazać się jeszcze większą katastrofą, a jednak klientów nie brakowało i interes się kręcił. Irena nie potrafiła ocenić, czy to dzięki długoletniej tradycji – bo sklepik krakusi traktowali jako jedno z miejsc istniejących „od zawsze”, niemalże na równi ze Smoczą Jamą czy Barbakanem – czy też za sprawą nowej nazwy i uroczej obsługi. Nawet powstanie strony internetowej z możliwością zakupów on-line nie zmieniło faktu, że większość klientów wciąż wolała odwiedzać sklep osobiście.
Duży udział w tym sukcesie miała lubiąca eksperymentować Ewka, która na własną odpowiedzialność zaadaptowała jedno z bocznych pomieszczeń na małą kawiarnię. Wcześniej znajdowały się w nim magazyn i niewielki warsztat ojca Irenki, więc pozostałe dziewczyny były przerażone. Za wszelką cenę próbowały odwieść Ewę od realizacji tego pomysłu. Irena wręcz chciała jej go zabronić, na szczęście w porę przystała na tę szaloną koncepcję. Okazało się bowiem, że nie miały racji. Chociaż w niewielkiej sali postawiono tylko trzy małe stoliki, a przy ladzie można było zamówić jedynie gorące napoje, klienci chętnie zatrzymywali się w tym miejscu. „Kawka pod kolankiem” okazała się sukcesem przede wszystkim dzięki zaangażowaniu i uporowi czarnowłosej Ewki. Dziewczyna sama zadbała o wystrój pomieszczenia. Na ścianach o grafitowym odcieniu zawiesiła wielkie fotografie w szarych ramach przedstawiające artystyczne kompozycje zrobione z rurek, uszczelek i drobiazgów, jakich pełno miały w sklepowych szufladkach. Sama je stworzyła i widząc świetne efekty, zaczęła się zastanawiać, czy nie kontynuować tej pasji i nie robić więcej zdjęć – choćby po to, by wrzucać je na stronę internetową lub po prostu sprzedawać. Kilku zapaleńców już zamówiło dla siebie jej prace… Poza fotografiami kawiarenkę zdobiły tylko dwie lampy w stylu industrialnym i podłoga zrobiona z mozaiki utworzonej z połamanych kafli. Stworzył je znajomy Ewki, który choć pracował w jednej z korporacji jako programista, lubił po godzinach zajmować się pracami budowlanymi. Stoliki w kawiarni były czarne, podobnie jak krzesła. W menu znajdowało się zaś tylko kilka pozycji: espresso, zwane „Czarnym kolankiem”, latte „Biała uszczelka”, cappuccino „Syfon”, czarna i zielona herbata – „Mocna rurka” i „Sen hydraulika”, oraz gorąca czekolada „Klucz do szczęścia”. Z jakiegoś powodu krakowianie oraz przyjezdni, zwłaszcza studenci, uznali to miejsce za godne polecania i nazwali kultowym już po pół roku od założenia. Popołudniami przed wejściem do kawiarenki czekały grupki chętnych, którzy z nudów przeglądali i kupowali sprzęty w sklepie hydraulicznym – tylko po to, by móc pochwalić się znajomym gadżetem kupionym w „Naszych kolankach”. Nikogo już nie dziwiły breloczki robione z elementów do tej pory znanych jedynie specjalistom od kanalizacji. Irenka zrozumiała, że moda to dziwne zjawisko. Nigdy nie wiadomo, co nagle stanie się trendy, bo nie ma w tym żadnej logiki. Jedynym wytłumaczeniem sukcesu kawiarenki był kaprys kilkorga ludzi, którzy uznali, że to miejsce godne uwagi i byli w stanie przekonać do tego innych.
*
– Cześć, dziewczyny! Co tam słychać? – przywitała się pogodnie Irka, wchodząc po schodkach do sklepiku.
– O, jaka zadowolona Irenka! Przynosisz dobre wieści, prawda? Maluch zdrowy? – zainteresowała się jasnowłosa Zosia, ubrana jak zwykle na sportowo. Długie włosy miała spięte różową frotką w kucyk, a jej uszy zdobiły srebrne kolczyki w kształcie sprężynek. Pasowały do właścicielki, która sama sprawiała wrażenie giętkiej i elastycznej. Uwielbiała zdrowy tryb życia i zawsze wstawała najwcześniej z koleżanek, by z samego rana móc godzinkę pobiegać. Wieczorami z kolei chodziła na basen albo siłownię. Nie miała męża ani dzieci, więc mogła inwestować w siebie bez obaw, że zrujnuje domowy budżet. Zwłaszcza że podobnie jak Ewka dorabiała sobie, robiąc wieczorami tłumaczenia tekstów dla jednego z wydawnictw. Ich kierunki studiów może nie były strzałem w dziesiątkę, ale znajomość języków obcych jednak się przydawała…
– Zdrowy, duży i wyróżniający się w rodzinie. Będzie dziewczę – zakomunikowała Irenka.
– Czy ja dobrze słyszę? – zawołała z kawiarenki Ewka i po chwili weszła do sklepu, by uściskać szefową. – Gratulacje! Nadchodzi era różu!
– I tego się trochę obawiam – przyznała Irka. – Po raz pierwszy od wielu lat nie mam pojęcia, co mnie czeka. Ale co tam! Dla młodej wszystko, choćby i róż…
– Przełamiesz się i zaczniesz kupować różowe ciuszki, tiule i koronki? Będę mogła iść z tobą na zakupy i uwiecznić to na zdjęciu? – spytała Ewa, nieco żartując. Naprawdę była ciekawa, jak bycie mamą małej królewny wpłynie na zdecydowanie chłopięcą Irkę.
– Czemu od razu tiule? To głupie stereotypy! – zaprotestowała Zosia gorąco, choć zazwyczaj starała się wyrażać delikatnie. – Teraz dziewczyny mogą się ubierać tak, jak chcą!
– To prawda. Ale jeśli mała będzie marzyć o sukienkach, to nie będę jej tego zabraniać i na siłę robić z niej chłopczycy. Już to przemyślałam – wyjaśniła bohatersko Irena.
– A co na to chłopaki? Pewnie się ucieszyły? – zainteresowała się Ewka. Nie miała dzieci, bo razem z partnerem zdecydowali, że poczekają na odpowiedni czas. Ślubu też nie wzięli, bo uważali, że dokument nie jest im do niczego potrzebny, liczy się przecież uczucie. Ewa nie narzekała na taki układ, ale nic nie mogła na to poradzić, że coraz częściej zerkała w stronę maluchów. Wiedziała już, że sama też wybierze się w swoim czasie do którejś z galerii handlowych i nakupi pełno prezentów dla córeczki Irki. Oglądanie małych ubranek i obdarowywanie nimi pociech bliższych i nawet dalszych znajomych sprawiało jej mnóstwo radości. Romek, jej chłopak, zawsze patrzył na nią jak na kosmitkę, gdy ekscytowała się spotykanymi niemowlętami. „Dzidzia jak dzidzia – mówił. – Kiedyś też sobie taką zrobimy, ale nie ma się do czego spieszyć!” I Ewa się nie spieszyła. W duchu nawet cieszyła się z postawy ukochanego. Bo o ile przeżywanie cudzych ciąż było łatwe i przyjemne, o tyle na myśl o tym, że sama mogłaby znaleźć się w takim stanie, ogarniało ją przerażenie. Dodatkowe kilogramy, brak talii, wielkie piersi, obrzęki na łydkach, żylaki, zgaga i duszności, niepanowanie nad własną fizjologią – coś okropnego… Zdecydowanie wolała być ciocią niż mamą.
– Chłopaki jeszcze nie wiedzą, powiem im dziś wieczorem. Może z tej okazji upiekę jakieś ciasto? Co o tym sądzicie? – Irenka się zamyśliła.
– No pewnie, upiecz. Jest powód do świętowania! Andrzej pewnie spuchnie z dumy! Pierwsza córeczka tatusia! – Zosia wyobraziła sobie minę męża koleżanki i nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– I pierwsza siostra dla mojej bandy łobuzów – dodała Irka. – Oj, będzie się działo!
W tym momencie do sklepu weszło grono młodych ludzi. Zapewne studentów w trakcie przerwy między zajęciami. Przywitali się i od razu skierowali w stronę kawiarni.
– Znikam, dziewczyny! – odezwała się z uśmiechem Ewka i już miała podążyć za nowo przybyłymi gośćmi, gdy odwróciła się do ciężarnej szefowej i spytała jeszcze:
– A może zrobić coś dla ciebie? Kawy nie proponuję, ale może „Klucz do szczęścia”?
– Dziś czuję się szczęśliwa i bez klucza, ale poproszę. Tylko najpierw obsłuż klientów.
– Się wie! – Ewa mrugnęła łobuzersko i poszła zbierać zamówienia.
Zosia zerknęła na Irkę.
– Będziesz jeszcze z nami pracować czy lekarz już zaproponował zwolnienie i odpoczynek?
– Jeszcze popracuję – uspokoiła ją Irka. – Może nie na cały etat, ale kilka godzin dziennie na pewno. Zaraz zdejmę płaszcz i ci pomogę. Nie martw się. Mam nadzieję, że dzidziuś będzie łaskawy i nie sprawi problemów. Nie chcę utkwić w domu…
To mówiąc, ruszyła na zaplecze, by przebrać się i zająć miejsce za ladą. Kiedy stanęła tam gotowa do działania, nareszcie poczuła się naprawdę spełniona. Potem Ewka postawiła na blacie duży kubek z pachnącą czekoladą i nad Irką, otoczoną dobrze znanym już od czasów dzieciństwa sprzętem hydraulicznym, prawie otworzyło się niebo. Gdy do sklepu wszedł klient i zaczął wypytywać ją o rodzaje baterii do umywalki, poczuła się tak, jakby właśnie do tego nieba wkraczała.
Między innymi dlatego z taką niechęcią przyjęła moment, w którym musiała wyjść ze sklepu. Pożegnała swoje pracownice i ruszyła w stronę przedszkola, żeby odebrać najmłodszego synka. Arturek miał cztery latka i był bardzo towarzyski – nic dziwnego, miał w domu trzech starszych braci. Życie w dużej rodzinie samo w sobie jest świetną lekcją komunikacji i umiejętności społecznych. Irka dobrze wiedziała, co czeka ją po wejściu do budynku. Płacz i lament spowodowany tym, że mama przyszła zdecydowanie za wcześnie i to w momencie, kiedy grupa chłopców wymyśliła kolejną fascynującą zabawę…
– Mamo, juz?! – zawołał z oburzeniem Arti, utwierdzając swoją matkę w przekonaniu, że nie pomyliła się w swych przewidywaniach ani trochę. – Właśnie zacęliśmy układać puzzle!
– Rozumiem, smyku, ale musimy odebrać ze szkoły twoich braci, a potem przygotować obiad. I to wszystko zanim tata wróci z pracy – odparła Irka.
– Znowu to samo – nadąsał się Artek.
– Oj, nie. Dziś będzie coś wyjątkowego – zaprotestowała, w nagłym olśnieniu zniżając głos do tajemniczego szeptu.
– Naplawdę? Co? – zapytał zdziwiony chłopiec.
– Zobaczysz… – Mrugnęła do niego. – A teraz posprzątaj zabawki i pożegnaj się z kolegami.
– Świetnie sobie radzi! – pochwaliła Arturka pani Kasia, opiekunka grupy, gdy chłopczyk podreptał po swoje rzeczy. – Bawi się ze wszystkimi, do każdego zagada. A przy tym nikomu nie dokucza. Dzieci go lubią.
Irenka słuchała tych słów i była dumna z syna. Wiedziała, że Arti ma dopiero cztery latka i jeszcze wiele zmagań przed nimi, ale w tej chwili cieszyła się, że chłopak rozwija się właściwie. Pamiętała aż za dobrze, jakie mieli problemy z drugim z kolei dzieckiem, Robertem, który był bardzo nieśmiały. Po odważnym pierworodnym, bez problemu radzącym sobie z wszystkimi przeciwnościami i chętnie uczącym się nowych rzeczy Kamilu, zamknięty w sobie Robercik był dla rodziców nie lada wyzwaniem. Nie od razu odkryli, jak mu pomóc. W zasadzie pomogła im przyjaciółka Irki, Julka, która sama będąc osobą wrażliwą i bardzo empatyczną, umiała dotrzeć do nieradzącego sobie z emocjami i lękami dziecka. Ona też poradziła, by jak najwięcej przytulać go w domu, zapewniać mu poczucie bliskości i nie dawać do zrozumienia, że jest inny niż brat. Za jej namową posłali chłopca do przedszkola nieco później, gdy był już na to gotowy. W grupie rówieśniczej Robert nigdy nie grał pierwszych skrzypiec, ale nie o to chodziło. Ważne było, że dobrze się tam czuł. Miał kilku kolegów, którzy tak samo jak on woleli oglądać obrazki w książkach czy budować konstrukcje z klocków, niż grać ze stadem rozkrzyczanych dzieciaków w piłkę nożną. Przebojowa i pewna siebie Irenka musiała się nauczyć, że jej własne dziecko, krew z jej krwi, może różnić się od niej wszystkim, reagować zupełnie inaczej – i właśnie takim trzeba było go akceptować. Tak powiedziała Julka.
– Nie zmienisz go – odparła, gdy zasmucona przyjaciółka po raz kolejny zwierzała się z problemów w relacji z synem. – To, co możesz dla niego zrobić, to przyjąć go takiego, jaki jest. Nie każdy musi być szalonym ekstrawertykiem. Nieśmiali, introwertyczni ludzie też są potrzebni. Ba, nieraz okazują się diamentami!
– Dobrze, diamentowa kobieto – mruknęła wtedy Irka, z ironią nawiązując do charakteru Julii. – Postaram się. Wychodzi na to, że to ja mam się zmienić, nie Robert. Dobrze rozumiem?
Dobrze zrozumiała. I dość szybko przekonała się, że rada była słuszna. Chłopiec, czując wsparcie i akceptację, rozwinął skrzydła.
Później urodził się Tymek. Otwarty, wesoły… O nieco artystycznym usposobieniu, które długo manifestował głównie malowaniem kredkami i flamastrami po każdej dostępnej powierzchni. Irena i Andrzej robili wszystko, by maluch nie miał bezpośredniego dostępu do akcesoriów malarskich, a on i tak znajdował je w schowkach, jakby miał w głowie jakiś radar. Wyjmował, rysował szybko i uciekał z miejsca zdarzenia na drugą stronę mieszkania. Po jego błyszczących oczkach i niewinnym uśmiechu poznawali, że coś jest nie tak i że prawdopodobnie gdzieś w domu powstało kolejne arcydzieło, które będą zmywać przez tydzień albo i dłużej.
A teraz miała przed sobą kolejne dziecko. Zupełnie inne, z innym pakietem wad i zalet. Bo choć pani Kasia tak chwaliła Artiego, Irenka dobrze wiedziała, że w domu zachowanie chłopca różni się od tego prezentowanego w przedszkolu. Tam chłopak nie miał problemu z byciem upartym, niegrzecznym, kłótliwym. Jak każdy, kto czuje się bezpiecznie w swoich czterech ścianach, stawał się po prostu sobą.
Irka już dawno straciła złudzenia co do tego, że dzieci są do siebie podobne i można je traktować tak samo, stosując jakieś uniwersalne zasady wychowawcze. Po czterech zupełnie różnych synach dobrze wiedziała, że bycie matką wielodzietną przypomina nieustającą grę strategiczną, w której trzeba mieć opanowanych wiele sposobów działania. Bo do każdego „przeciwnika” docierało się inaczej. To, co świetnie sprawdzało się u jednego syna, u innego okazywało się klapą. Każdy miał inną wrażliwość, inny sposób bycia i inne potrzeby. O ile po urodzeniu pierworodnego łudziła się, że rady znalezione w gazetkach, na forach internetowych czy blogach parentingowych pomogą jej być idealną mamą, o tyle narodziny drugiego dziecka skutecznie wyleczyły ją z tej wizji. Po trzecim nauczyła się luzu i przyjmowania domowych katastrof z dystansem. Po czterech porodach wiedziała już, że chyba nic ją nie zdziwi. Wtedy ostatecznie przestała chcieć być idealną matką. Czuła, że dla swoich synów jest wystarczająco dobra i nie musi się starać, żeby stać się kimś innym. A teraz? Teraz, kiedy wszystko miała mniej więcej poukładane, czekała ją kolejna rewolucja. Córeczka! Trzeba będzie się uczyć od nowa…
– Mamo, kupis mi lody? – zapytał Arturek, gdy kilkanaście minut później znaleźli się na uliczce prowadzącej w stronę szkoły.
– Arti, zlituj się! – odparła Irka ze śmiechem. – Mamy grudzień, jest za zimno na lody!
– No to chociaz ciastka?
– Tak, kupimy. I wiele innych dobrych rzeczy, bo mamy co świętować!
– Naplawde? To dziś są moje ulodziny? – zdziwił się.
– Nie. Urodziny obchodziłeś niedawno! – Irenka spojrzała na smyka z rozbawieniem. Dreptał obok niej w swojej niebieskiej kurteczce i granatowej czapce z pomponem, z małym plecaczkiem na plecach. Wyglądał jak krasnoludek, a miał głowę do interesów niczym najstarsza krakowska przekupka z Rynku. – Ale coś równie niesamowitego, zobaczysz – dodała, widząc zawiedzioną minę synka. – Tylko najpierw pójdziemy po chłopaków. Ktoś musi mi pomóc nieść siatki z zakupami.
– Pseciez bym mógł ponieść ciastka, sam dam lade – odparł nieco naburmuszony Arturek, ale wiedząc, że uporem nic nie zdziała, poprawił czapkę zsuwającą się na oczy i ruszył w stronę szkoły, gdzie uczyli się bracia. Już było widać ogrodzenie wokół boiska…
Jakiś czas później Irenka otoczona swoją gromadką wkroczyła do pobliskiej cukierni. Chłopcy stanęli w rzędzie i prawie przykleili nosy do szybki, za którą pyszniły się kremówki, serniczki, eklerki i inne dobra. Ich mama z lubością wciągnęła w nozdrza cudowny zapach słodkości i dziękowała Bogu, że etap mdłości i reagowania nudnościami na wszelkie aromaty miała już za sobą. Postanowiła, że zamiast sama piec, nakupi więcej gotowych słodkości tutaj. Jak szaleć, to szaleć!
– Co podać? – spytała uprzejmie sprzedawczyni i już po chwili z uśmiechem pakowała do toreb ciastka. Nie widywała Irenki zbyt często, ale kiedy już ta się pojawiała, można było liczyć na spory zarobek. To dlatego lubiła u siebie gościć tę rodzinę i nie przeszkadzały jej ślady palców zostawiane czasem na szybie przez któreś z dzieci.
– Poczekajcie chwilę, chłopcy, mam coś dla was… – powiedziała na koniec i spakowała jeszcze po babeczce ozdobionej posypką w kształcie gwiazdek i choinek.
– Dziękujemy! – powiedzieli chórem, widząc przynaglający wzrok mamy. – Do widzenia!
– Do widzenia, do widzenia! – Spojrzała za nimi, ciągle się uśmiechając.
– Tyle dzieci! – Pokręciła głową jakaś zdziwiona pani, która w międzyczasie weszła do sklepu i była świadkiem zakupów gromadki. – Jak ta kobieta sobie z nimi radzi? Taka nieodpowiedzialność!
Ekspedientka zerknęła na nią z ukosa i powiedziała pozornie bez związku:
– Nas było siedmioro rodzeństwa. Mamusia była bardzo zapracowana, ale mieliśmy wspaniały dom. Żałuję, że nie mogę wrócić do tamtych lat…
Klientka zaczerwieniła się lekko i starając się ukryć zażenowanie, skupiła się na wyborze ciastek.
*
Niebo już pociemniało, a Kraków rozświetlony został blaskiem latarni i świątecznych lampek, kiedy obładowani zakupami niczym tragarze dotarli w końcu do domu. Irenka sapała jak lokomotywa i marzyła tylko o tym, żeby się choć na chwilę położyć. Wiedziała jednak, że jeszcze długo nie będzie to możliwe. Obiecała dzieciom przyjęcie i zamierzała dotrzymać słowa. Chciała, żeby ten dzień, w którym poznali płeć najmłodszej kruszynki, stał się dla wszystkich miłym wspomnieniem.
– Panowie, rozbierajcie się szybko. Zaraz podgrzeję zupę, a potem przygotujemy wszystko na imprezkę. Tata powinien niedługo wrócić! – stwierdziła, zerkając na zegarek. Andrzej pracował w innej części Krakowa i w domu zjawiał się późno. To dlatego na Irence spoczywał obowiązek odbioru dzieci z placówek. Jej mąż z kolei zajmował się dowożeniem ich na miejsce rano. Odpowiadał jej ten układ, bo lubiła dłużej pospać.
– Nie moglibyśmy od razu zjeść kremówek? Po co zupa? – Tymek się skrzywił. Miał siedem lat i był wielbicielem mięsa oraz słodyczy, nic sobie nie robiąc z wysiłków rodziców starających się, by dzieci jadły zdrowe posiłki.
– Ciastka na obiad? Chyba żartujesz. Na samą myśl chce mi się… – zaczął Kamil, ale Irenka warknęła ostrzegawczo.
– Nie kończ! Żadnych kłótni, chyba że chcecie, żebyśmy zjedli z tatą wszystkie eklerki! – fuknęła.
– Przecież chyba pęklibyście z przejedzenia – zauważył zdziwiony Robert. – Jak Smok Wawelski!
– Albo i nie… Może dzidziuś w brzuchu mamy zjadłby wszystko i po ciastkach nie byłoby śladu – zauważył najstarszy z synów. – Właśnie, jak tam badania, mamo? Wiadomo już, czy mamy brata, czy siostrę?
– Wiadomo – odparła Irka tajemniczym głosem.
– Co? Wiesz i nic nie mówisz?! – wrzasnęli jednym głosem.
– Czekam na moment, kiedy będziemy w komplecie – wyjaśniła.
I wtedy zabrzmiał dźwięk domofonu.
– Powiem, gdy przyjdzie tata, zrozumiano? A teraz biegnijcie umyć ręce!
Irenka tymczasem szybko zrobiła porządek i włączyła gaz pod garnkiem z zupą kalafiorową. Zanim jej mąż zdążył pokonać trzy piętra, wszystko było gotowe.
– Jestem skonany… – wymamrotał, przestępując próg domu. – Cześć wszystkim! Co to tak ładne pachnie?
– Mama kupiła chyba parę kilogramów ciastek – wyjaśnił Kamil i przybił piątkę z ojcem. – Cześć, tato!
– O, a co to za okazja? – zainteresował się Andrzej i spojrzał na żonę. – Dzidziuś zdrowy?
– Zdrowy, zdrowy… – Pogłaskała się po brzuchu. – Należy mu się trochę przyjemności po dzisiejszych badaniach.
– Nadal jest niespodzianką? – spytał nieco zawiedziony, że Irka nie mówi nic o płci dziecka.
– Nie jest! – zawołała radośnie, a widząc otaczający ją i czekający w napięciu wianuszek najbliższych, oznajmiła:
– To dziewczynka!
Wrzask, jaki rozległ się w mieszkaniu, był tak wielki, że na efekty nie trzeba było czekać. Po chwili usłyszeli znajome stukanie z dołu – to sąsiadka weszła na stół w kuchni i uderzała miotłą o swój sufit, obwieszczając wszem i wobec, że ma nieszczęście mieszkać pod zgrają nieokrzesanych jaskiniowców.
– Ciii! – uciszyła ich Irka, niezbyt zresztą przejmując się zdaniem nielubianej pani Euzebii. – Bo się dzidziuś przestraszy!
– Raczej dzidziusia – skwitował Tymek z uśmiechem i pierwszy przytulił się do brzucha mamy. – Witaj, mała!
Arturek przywarł z drugiej strony i też próbował przywitać siostrę.
– Jak damy jej na imię? – zastanawiał się Robert.
– Jeszcze o tym pomyślimy – odparł Andrzej. – Możecie wybrać jakieś imię i napisać na karteczce. My z mamą też. I potem wybierzemy najładniejsze.
– Niezły pomysł, ale jak znam życie, to każdy będzie obstawiał przy swoim. I młoda już na starcie będzie mieć sześć imion. – Irka parsknęła śmiechem.
– Ale jej fajnie! Będzie mieć imieniny sześć razy w roku! – powiedział Kamil z błyskiem w oku.
– Wystarczy, panowie! Szykujcie talerze i sztućce. Zupa jest już gorąca. Zjemy coś ciepłego, a potem zaczynamy świętowanie – wydała rozkazy Irka, a jej ukochana załoga szybko je wykonała. Nauczyli się już, że mamy warto słuchać.
Wieczór mijał zdecydowanie zbyt szybko. Ciasteczka zostały zjedzone, jakby rzuciła się na nie plaga wygłodniałej szarańczy. Podobnie szklanki z sokami zostały osuszone w błyskawicznym tempie. Ale żeby przedłużyć miły nastrój, Andrzej włączył płytę ze starymi rockowymi przebojami i zaczął tańczyć z Irenką na środku salonu. Chłopcy wyciągnęli ulubioną grę i rozstawili na dywanie. W przypływie dobrego nastroju pozwolili grać też Artkowi, chociaż zupełnie nie rozumiał zasad i co chwilę mieszał pionki na planszy. W normalnych warunkach skończyłoby się to kłótnią rodzeństwa, ale dziś nikt nie miał ochoty psuć sobie humoru.
Było bardzo miło i spokojnie aż do momentu, gdy rozległo się donośne stukanie w drzwi. Wszyscy zastygli. Tak pukała tylko jedna osoba. Wszyscy pozostali używali raczej dzwonka…
– Agata… – mruknęła zawiedziona Irka. Nie chciała, żeby ten dzień zakończył się wizytą teściowej, jak zwykle niezapowiedzianą. Niestety, mama Andrzeja mieszkała w pobliżu i przez te wszystkie lata nie zdołali jej przekonać, że gość jest mile widziany, pod warunkiem że wcześniej uprzedzi o planowanych odwiedzinach. Teściowa miała niemiły zwyczaj kontrolowania swoich bliskich wizytami o różnych porach dnia.
– No cóż, byliśmy tak głośno, że chyba nie możemy udawać, że nie ma nas w domu – szepnął jej do ucha Andrzej. Też nie miał ochoty widzieć w tej chwili nad-opiekuńczej mamy, tym bardziej że zazwyczaj traktowała jego żonę z mniej lub bardziej jawną wrogością.
Jakby na potwierdzenie tych słów pukanie powtórzyło się i usłyszeli poirytowany głos:
– No przecież was słyszę! Proszę natychmiast otworzyć!
Mężczyzna westchnął i wyswobodziwszy się z objęć żony, poszedł w kierunku drzwi. Po chwili do mieszkania wparowała Agata.
– A cóż to za bałagan? – Prychnęła, widząc puste talerzyki po ciastkach i walające się tu i ówdzie szklanki. – Co wy wyprawiacie?
– Próbujemy miło spędzić wieczór – odparowała Irenka sarkastycznie. – Dobry wieczór, mamo.
– Jaki tam dobry! Dobry to by był, jakbyście mnie zaprosili. Ale gdzie tam, komu by się chciało myśleć o starej kobiecie – odparła wściekła Agata. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby pomyśleć, że jest zdenerwowana słowami synowej, ale wszyscy obecni wiedzieli, że taki nastrój to norma dla tej osoby. Zdawali sobie też sprawę, że Agatę nieustannie otaczał tłum ludzi – jej mąż, córki, zięć, wnuki, sąsiedzi… Ona jakby tego nie dostrzegała, zanurzona w wypełniającym ją gniewie i żalu, które próbowała przelać na innych.
Co ciekawe, od kiedy dowiedziała się o ciąży synowej i jej przeczuciu, że tym razem nosi pod sercem dziewczynkę, zachowywała się jeszcze gorzej, jakby była na granicy histerii. Niegdyś opanowana, teraz sprawiała wrażenie bomby, która w każdej chwili może wybuchnąć. Irena powoli zaczęła domyślać się, jaki był powód tego stanu rzeczy. I chociaż denerwowało ją zachowanie teściowej, po cichu trochę jej współczuła. Nie miała jednak żadnego pomysłu, jak mogłaby pomóc tej kobiecie pogubionej w świecie własnych emocji i iluzji.
– Mamo, przecież byłaś u nas zaledwie wczoraj, nie pamiętasz? – przypomniał delikatnie Andrzej.
– Pewnie! Najlepiej zróbcie mi rozpiskę, co ile dni mogę się u was pojawiać – fuknęła. – Tak jakbym nie była rodziną tylko kimś obcym!
– W rodzinie nie powinno się kłócić – odezwał się Robert, któremu nagle przypomniało się, co zawsze powtarza mama.
– I jeszcze dzieci nastawiacie przeciwko mnie! – zdenerwowała się Agata. – Uważaj, jak się zwracasz do starszych!
– Mamo, niepotrzebnie się denerwujesz – odezwał się Andrzej z zadziwiającym spokojem w głosie. – I bardzo proszę, nie mów w ten sposób do moich dzieci.
Agata patrzyła na syna wzrokiem pełnym bólu. Po jej policzkach spłynęły łzy.
– Nawet ty mnie nie chcesz – szepnęła. – To ona cię zmieniła, już ja to wiem…
Odwróciła się na pięcie i nie mówiąc już nic, wyszła z mieszkania, po czym trzasnęła za sobą drzwiami. Przez chwilę panowała cisza przerywana tylko głuchym odgłosem kroków dobiegającym z klatki schodowej.
– Może ją odprowadzisz? – zaproponowała Irenka. – W takim stanie jeszcze zrobi sobie krzywdę…
– To tylko dwie klatki dalej… Zadzwonię zaraz do taty i zapytam, czy dotarła do domu – wymamrotał Andrzej. Poczuł się nagle bardzo zmęczony.
– Dlaczego babcia jest taka niemiła? – spytał Tymek, który jak większość dzieci nie miał zamiaru bawić się w dyplomację. – Przecież gdyby była inna, tobyśmy ją zapraszali codziennie.
– Nie wiem, smyku. Taka jest i tyle… I taką musimy starać się akceptować – odrzekła Irka bezradnie.
– Tato, włączysz znowu muzykę? Było tak fajnie… – zwrócił się do Andrzeja Kamil, któremu żal było zepsutej atmosfery rodzinnego święta.
– Masz rację, to przecież jest wielki dzień. Uszy do góry i myślcie nad imieniem dla siostry! – Andrzej potarmosił gęste ciemne włosy syna, tak podobne do jego własnych. Nacisnął przycisk na sprzęcie grającym i kiedy znów usłyszał znajomą melodię, przytulił żonę.
– Zatańczymy?
– Do Beatlesów zawsze – zażartowała Irenka. Nie lubiła pielęgnować urazy, choć gdzieś głęboko w sercu czuła żal, że teściowa próbowała zepsuć nawet tak ważny dla ich rodziny moment. Starała się jednak tego nie roztrząsać i brać z życia to, co dobre, a na złe nie zwracać uwagi.
– Też mam dla ciebie niespodziankę – usłyszała nagle cichy głos męża.
– Jaką? – zapytała zaskoczona, bo niespodzianek tego dnia miała aż nadto.
– Dobrą. Ale więcej powiem ci, gdy chłopcy pójdą spać.
Uniosła brwi i próbowała wyczytać coś ze spojrzenia męża, ale nic z tego nie wyszło.
– Chyba nie kupiłeś mi piwa bezalkoholowego, co? – zaczęła zgadywać.
– Też! – Parsknął śmiechem. – Imbirowe, takie jak lubisz. Ale chodzi o coś jeszcze lepszego. I myślę, że to rozwiąże sporo naszych problemów…
Dalsza część w wersji pełnej