Imperium smoczej blizny. Sojusznicy - Wiktoria Czyżycka  - ebook

Imperium smoczej blizny. Sojusznicy ebook

Czyżycka Wiktoria

4,3

Opis

Trzeci tom imponującej sagi o elfach, ludziach, wilkach i smokach. Wojna i nowe sojusze,  miłość i zdrada, magia i metafizyka… Czy Dwa Słońca są silniejszymi bóstwami od Neru i Wilczej Pani?   

 

 

 

Nawet kiedy ukochana osoba odchodzi, życie toczy się dalej. Varila odnowiła Przymierze Skrzydeł, jej głowę zdobi korona Arandańskiego Imperium, lecz poniosła bolesną stratę. Śmierć Erila odcisnęła na niej swe piętno, musi jednak żyć dalej dla swoich dzieci i swojego narodu.  Żeby zaś zapewnić im bezpieczeństwo i spokojną przyszłość, podejmuje rozprawę z Nierzucającymi Cienia. Mordercy z tej organizacji stali za wieloma zabójstwami, między innymi królowej Quenty. Teraz też nie zawahają się  użyć wszelkich sposobów, aby przeszkodzić tym, którzy wejdą im w drogę.  Są silni i bezwzględni. Dlatego królowa Arandanii musi poszukać sojusznika, a jej wybór pada na Szmaragdową Pustynię. Sojusz przypieczętuje małżeństwo młodszej siostry Varili, Lirian, z następcą tronu tego południowego królestwa, Daretem. W imieniu władcy, zwanego Skorpionem, negocjacje prowadzi jego drugi syn Malesser. Ma on zasłużenie bardzo złą reputację, a jednak widok Varili wyzwala w nim dziwne uczucia.  Arania widzi jego duszę i zdumienie walczy w niej o lepsze ze strachem…   

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wikikiki

Dobrze spędzony czas

pierwszy tom mnie nie zachwycił, drugi rozczarował, ale mimo to sięgnęłam po trzeci. i on zrobił robotę za wszystkie. czytałam zarywając 2 nocki. myślałam, że to będzie trylogia a tu jednak niespodzianka. wiele rzeczy pozostało niewyjaśnionych, więc kiedy tom czwarty??
00

Popularność




Prolog

Wielki i straszny boże! Słońce! Świata oko,

Przed którego obliczem nic nie jest tajemne!

Ty, Ziemio i wy, Rzeki, i Mocy podziemne,

Srogą krzywoprzysięzcom gotujące karę!

Bądźcie świadki tych umów i stwierdźcie ich wiarę!

Homer, Iliada

Biała mgła wisząca nad wodą zaczęła powoli opadać, odsłaniając kontur ogromnego kształtu promieniejącego złotym światłem. Majestatyczny łeb, wygięta szyja, niekończące się sploty skrzącego się od łusek ciała i wreszcie skrzydła, które, jak sądzili, mogły objąć całe niebo. Pazury Smoka wspierały się na wodach bezkresnego morza, lecz gigantyczne cielsko nie tonęło w głębinach, a jego blask odbijał się w niebieskiej toni, sprawiając, że lśniła niczym oświetlona wiecznym zachodem słońca. Dla nieuważnego słuchacza wokół panowała niczym niezmącona cisza, a jednak gdyby mieli powiedzieć, czym jest cisza, stwierdziliby, że właśnie szumem tego majestatycznego morza, wymykającego się zasadzie, wedle której gładka jak lustro woda nie powinna szumieć.

Gdy unieśli wzrok, blisko, a jednocześnie daleko, ujrzeli Arandanię otoczoną ciałem swojego stwórcy niczym dolina górskim łańcuchem, którego szczyty stanowił ciągnący się wzdłuż grzbietu Smoka grzebień. Spędzili tam tak niewiele czasu, a jednak był to okres ogromnie ważny i naznaczony olbrzymim cierpieniem. Z tą myślą w końcu spojrzeli w oblicze swojego boga.

Dwie postacie stojące przed Neru w zestawieniu z ogromem tego, co ich otaczało, wydawały się nie większe od mrówek, a jednak wzrok Najwyższego Smoka skupił się wyłącznie na nich. Zasługiwali na szczególne miejsce w Zaświecie – bez ich poświęcenia Przepowiednia Skrzydeł nie mogłaby się spełnić. Nie zapomniał im tego, choć doskonałe formy ich dusz już dawno nie nosiły śladów poniesionej ofiary.

Rudoblond włosy kobiety wyglądały jak utkane ze światła, które otaczało Neru, a jej błękitne tęczówki zdawały się odbijać blask jego oczu. Nie miała już rany w sercu. Posągowa twarz mężczyzny promieniowała siłą, jakby zaczerpniętą od samego władcy Zaświata, na jego gardle próżno by szukać śladu po egzekucji. Pochylali się z pokorą przed Najwyższym Smokiem, a ich postawa dobitnie świadczyła o tym, że jak nikt inny zasługiwali na swoje miejsce obok niego. Przyszli do najmądrzejszej istoty, jaką znali, z ważnym pytaniem. Chciał je usłyszeć, choć znał jego treść.

– Panie – odezwał się elf – między nami zamieszkał Lew, mąż Ellendrai, który przybył tu za wcześnie i zostawił wiele spraw w Świecie. Jego śmiercią pokarałeś tę, która nas sprowadziła, a jednak oddanie jej Erden Lintura było częścią twego planu. Nie znamy twych zamysłów i nie możemy ich przejrzeć, prosimy jednak o odpowiedź: czy w swojej mądrości zamierzasz karać tych, którzy nie mieli wyboru, albo tych, którzy nie wiedzieli, co czynią? Czy poczytujesz im za grzech postępowanie zgodnie z twoją wolą?

Smok zmrużył nieznacznie oczy, lecz gdy przemówił, w jego głosie nie usłyszeli gniewu, jedynie mądrość:

– Okazaliście wiele odwagi, próbując poznać mój zamiar. Nie ganię waszej dociekliwości. Rzeka czasu na moich oczach jednocześnie wypływa ze swego źródła, zabiera ze sobą wszystkie wydarzenia i wpływa do morza, po którym stąpacie dzięki waszej wierze. Słusznie sądzicie, że wasze poświęcenie było konieczne, a ci, którzy się wami posłużyli, wypełniali moją tajemną wolę. Dlaczego zatem, skoro potrafiliście przejrzeć i zrozumieć ten element mojego planu, mówicie, że Lew przybył za wcześnie? Czy wiedzieliście cokolwiek o czasie, w którym ma przybyć? I dlaczego sądzicie, że ukarałem Ellendrai? Rzecz nie w tym, czy to, co się stało lub stanie, jest karą. Należy się bać tylko jednej kary. – Spojrzał w dół i wiedzieli, że patrzy pod powierzchnię wody, na to, co było zasłonięte przed ich wzrokiem. Jego świetliste oczy zamglił szczery żal.

Kto nie umiał zaufać i stanąć na powierzchni morza, trafiał w jego głębiny. Kapłanki Neru mówiły, że sumienie pełne grzechów jest jak kamień, który może obciążyć duszę tak, że zostanie ona wciągnięta na samo dno. Po części miały rację – tam znajdował się Odmęt, miejsce najsurowszej kary – wiecznego poczucia winy, samotności i wyrzutów sumienia. Wiecznej świadomości tego, że nie da się już odciąć czy zmniejszyć wagi kamienia, który wciągnął tam zmarłego.

Obie dusze zadrżały, czując, blisko jak nigdy dotąd, obecność niezgłębionej otchłani pod powierzchnią niemal zbyt spokojnego morza. Czekały w milczeniu, aż Najwyższy Smok dokończy swoją odpowiedź. Tylko palce elfa krzepiąco zacisnęły się na dłoni towarzyszki.

– Rzecz nie w tym, czy to, co się wydarzy, jest karą – powtórzył Neru, a jego głęboki głos wypełnił ciszę. – Lecz w tym, czy przywróci równowagę we wszystkich trzech światach. Lew z Saderanu obiecał mi swoje życie w zamian za życie ukochanej żony na długo przed tym, nim ona sprowadziła was na świat. Nie mogliście o tym wiedzieć. Gdy przyjął wyzwanie i zginął, wypełnij jedynie obietnicę. – Na twarzach elfów odmalowało się zrozumienie, a ich bóg ciągnął dalej jakby z większym zadowoleniem:

– Zapamiętajcie: nieraz to, co dla chodzących po ziemi stało się powodem smutku, raduje lecącego nad nią ptaka. A smok, który lata wyżej od niego, dostrzeże, dokąd zdąża ptak i rozsądzi, czy należy płakać, czy się radować. Dlatego zapewniam was, że wszystko, co robię, zmierza do przywrócenia równowagi. Życie można zastąpić tylko życiem, ale ma ono różne formy, nie tylko tę, którą znają chodzący po Świecie. Najbliżsi Lwa, tak jak wy i każde z moich dzieci, są częścią szerszej historii, która w moim zamyśle prowadzi i zawsze miała prowadzić do radości, a nie do smutku, do dobra, a nie do zła. Będziecie mieli okazję obserwować wydarzenia i wraz z ich rozwojem zrozumiecie, że wasze obawy były płonne.

Smok spojrzał każdej z dusz w oczy. Poczuli, że odczytał ich myśli i pojął każdą wątpliwość, ale nie czuli strachu, lecz ulgę. Znał całą prawdę, wszystkie ich lęki, i postanowił ich uspokoić. Byli mu za to głęboko wdzięczni.

– Czy zdołałem wam odpowiedzieć? – spytał, choć nie musiał.

I mimo że chcieliby wiedzieć jeszcze o wiele, wiele więcej, postanowili zaufać jego woli. Stanęli pewnie na powierzchni morza, tam, gdzie cisza rodziła się z szumu wody.

Rozdział I

Popołudniowe słońce oświetlało mury Aldakvorm, stolicy kraju Wielokształtnych. Kapitan Marnel czujnie wpatrywała się w horyzont, choć wiedziała, że o zagrożeniu z zewnątrz nie ma mowy. To gdzieś wewnątrz kryło się największe zło, z jakim do tej pory przyszło się mierzyć arandańskiemu Imperium. A ona, bohaterka bitwy o Silner, miała zamiar trwać na posterunku, wypatrując tak widzialnego, jak i ukrytego wroga.

Minęło wiele lat, odkąd biegała po tych ulicach razem z Lwem z Saderanu. Nie była już tą dziewczyną gotową na wszystko, by pomścić przyjaciela, tą, której szacunek do wyżej postawionych zniknął, gdy zrozumiała, że została oszukana. Ale wciąż pozostawała żołnierzem, a swoją broń i umiejętności ofiarowała tym, których kochała – żywym, nie umarłym. W ten sposób odnalazła spokój.

Obserwowała krążące nad miastem drapieżne ptaki. W tym widoku nie było nic niezwykłego, oznaczał jedynie, że członkowie miejskiej straży wykonują swoje obowiązki. Widziała szybkie i ciche jak skrzydlate cienie jastrzębie – posłańców niosących wieści do wieży Oficera Skrzydła, jej bezpośredniego dowódcy. W dole, nieopodal bram, tłoczyła się ciżba podróżnych i kupców przybywających do dostatniego miasta. I jedynie mnogość skrzydlatych gońców wskazywała, że królowa Varila, władczyni Imperium, postanowiła rozprawić się z utajoną groźbą nieustannie, od wieków, wiszącą nad Arandanią, z gildią zabójców zwanych Nierzucającymi Cienia.

Warta mijała bez niespodzianek, a myśli Marnel wciąż krążyły wokół jednego pytania: czy znajdzie się w gronie wybrańców, którzy na zaproszenie królowej podążą do Silner, aby na walnej naradzie opracować plan pozbycia się skrytobójców? Wiedziała, że jeśli władca Aldakvorm zechce, by towarzyszyła mu w tej misji, otrzyma kolejną szansę na odegranie istotnej roli w zapewnieniu swojemu krajowi spokojnej przyszłości. Nie rozumiała wprawdzie, w jaki sposób można wykorzystywać wojsko do walki z niewidzialnym przeciwnikiem, ale zakładała, że wszystkiego dowie się na naradzie.

Kiedy w końcu postanowiła zejść z blanków, na schodach omal nie zderzyła się z podążającym na mur żołnierzem. Był to Red, jej największy od lat przyjaciel.

– Marnel! Skąd wracasz? – zapytał, przyglądając się jej bystro.

– Nie widać, że z warty? – Poprawiła miecz przy pasie. Co to za pytanie? Skąd jeszcze mogłaby wracać?

– Sądząc po twojej minie, myślałem, że z pogrzebu. – Roześmiał się i dodał: – Rozchmurz się, mamy piękny dzień.

Uśmiechnęła się mimo woli.

– Żarty się ciebie trzymają, jak zwykle. – Przewróciła oczami i lekko klepnęła go w ramię.

– Mówię poważnie, Marn. Czym się martwisz?

– Niczym.

Potrząsnęła głową, odgarniając z twarzy potargane pasemka włosów, które wiatr wyszarpnął jej z koka na czubku głowy, tradycyjnej i obowiązkowej fryzury kapitanów w armii Wielokształtnych. Z pewną zazdrością popatrzyła na schludne uczesanie Reda. On zawsze wyglądał tak, jakby dopiero co skończył się szykować na audiencję u króla, ona wciąż musiała pilnować niesfornych loków.

– A w zasadzie po co ciągle stoisz na tych murach? Po pierwsze, od tego są niżsi stopniem żołnierze, po drugie żaden zewnętrzny wróg nam nie grozi. W Silner rządzi prawowita królowa, Saderan to nasi najwięksi sojusznicy, a pani Lasu Złudzeń nie popełnia błędów swojego brata.

– A zabójcy?!

– Przecież nie wypatrzysz ich za murami, to nie żołnierze wrogiego kraju. To banda rzezimieszków, a jej członkowie mogą się kryć wśród mieszkańców naszego grodu.

– Zgadzam się, że wypatrywanie zabójców z murów na niewiele się zda, ale nazywanie ich bandą rzezimieszków to przesada! Zabili poprzednią królową! – wykrzyknęła zbulwersowana. Jak on mógł tak bagatelizować zagrożenie?!

– Nie denerwuj się, Marn. Jestem pewien, że oboje pojedziemy na naradę. – Dobrze wiedział, czym się tak naprawdę denerwuje i jak ją uspokoić. – Zasłużyliśmy na to i dobrze o tym wiesz. – Wskazał przypiętą na jej piersi odznakę. Srebrna tarcza z wygrawerowanymi roślinnymi wzorami i uniesionym do wycia wilczym pyskiem, czyli Order Walecznego Wilka, był odznaczeniem nadawanym za szczególne zasługi. Red szczycił się takim samym.

– Myślisz, że Oficer nas zarekomenduje? – zapytała, teraz już z nadzieją.

– Na pewno. Zresztą…

Nie skończył zdania, bo w tej samej chwili tuż koło nich na murze wylądował jastrząb i natychmiast zmienił się w ubranego w zdobioną tunikę młodziutkiego elfa. Był to posłaniec ich dowódcy. Skłonił się i wyrecytował szybko:

– Thornen, Oficer Skrzydła Aldakvorm, rozkazuje dowódcom Marnel i Redainowi stawić się niezwłocznie w swojej wieży.

Skłonił się raz jeszcze, ponownie przemienił w jastrzębia i odleciał, najwyraźniej spiesząc z kolejnymi wiadomościami.

Marnel popatrzyła na drugiego dowódcę porozumiewawczo.

– Chodzi o to, co myślę?

Skinął głową.

– Jestem bardziej niż pewien.

Marnel uśmiechnęła się.

– Jeśli tak, kiedy skończymy służbę, nie zostaniesz trubadurem. – Nawiązała do zamiłowania przyjaciela do układania pieśni i poematów. – Zostaniesz wieszczką, Red.

***

Thornen, Oficer Skrzydła, uśmiechnął się na widok swoich podkomendnych. Marnel i Redain przybyli do wieży jako pierwsi z wezwanych, ale nie zamierzał przedłużać ich niepewności.

– Władca wzywa was do siebie – oznajmił, wygładzając rękawy niebieskiego munduru. Ta barwa była przynależna najwyższym dowódcom oraz podległym im bezpośrednio kapitanom, takim jak Marnel i Red. – Miałem wielką przyjemność zarekomendować was i kilkoro innych dowódców jako najlepszych kandydatów do wyjazdu do stolicy. – Ucieszył się, gdy zobaczył w oczach Marnel radosny błysk. Już od dawna to, co cieszyło ją, cieszyło także i jego.

Marnel o mało nie podskoczyła. Dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo miała dość rutynowej służby w Aldakvorm. Potrzebowała adrenaliny, a podjęcie działań przeciwko zabójcom z pewnością mogło jej dostarczyć. Spojrzenie Oficera powstrzymało ją przed nadmiernym okazywaniem entuzjazmu

Błękitnooki i jasnowłosy Thornen zawsze budził w niej podziw. Został wyniesiony do rangi Oficera Skrzydła bardzo młodo, ale cieszył się pełnym zaufaniem i szacunkiem swoich podkomendnych. Nigdy nie nadużywał pozycji, potrafił nie tylko wydawać rozkazy, ale także rozwiązywać konflikty i zaprowadzać ład w szeregach żołnierzy. Gdy ich władca zgodził się udzielić wsparcia Saderańczykom, to on dowodził całą armią Wielokształtnych i wykazał się męstwem w wielu bitwach, w których walczyła także Marnel. To on nie porzucił nadziei, gdy po bitwie o Silner niemal wszyscy myśleli, że nie żyje, i chciał towarzyszyć dawnej podkomendnej Marnel, Neilim, gdy ta postanowiła ruszyć na ratunek swojej kapitan.

– Czekamy na pozostałych – oznajmił Thornen – potem lecimy do króla, który zapozna was ze szczegółami wyjazdu do Silner i tego, co się tam będzie działo.

***

Zamek Nadrana, władcy Wielokształtnych, wznosił się na potężnej, samotnej skale. Górował nad miastem niczym wieża strażnicza, usytuowany tak wysoko, że niegdyś tylko Wielokształtni w skrzydlatej postaci mieli do niego dostęp. Dopiero stosunkowo niedawno ułożono kamienną drogę dla obcych poselstw czy ambasadorów. Trakt otaczały mury, ponieważ dla Wielokształtnych zachowanie obronności stanowiło priorytet. Na niższych skalnych półkach można było zobaczyć częściowo przebudowane, a częściowo zrujnowane i zapomniane pozostałości starej twierdzy nilirskiego Rodu Kruka: zdrajców buntujących się przed wiekami przeciw zasiadającej w Silner królowej Eldzie. Po ich pokonaniu ziemia ta przypadła Wielokształtnym, dotychczas pozbawionej państwa rasie, w nagrodę za ich męstwo i odwagę. To w tamtych zamierzchłych wydarzeniach miało swoje źródło przywiązanie Wielokształtnych do wojskowej tradycji: gdyby nie byli narodem utalentowanych żołnierzy, którzy we właściwej chwili stanęli po właściwej stronie, nadal pozostawaliby najemnikami pozbawionymi politycznego znaczenia, koczującymi na granicach Gór Stymfe albo wędrującymi w poszukiwaniu chorągwi, pod którymi mogliby służyć. Teraz mieli własną powiewającą dumnie na wieżach twierdzy chorągiew, na której pysznił się ich narodowy symbol – Trójłowy: wilk, drapieżny ptak i ryba, trzy postacie, które mógł przybrać każdy Wielokształtny.

Zamek stanowił jeden z elementów potężnej obronnej cytadeli, mogącej zapewnić ochronę wszystkim mieszkańcom miasta: grube, wysokie mury najeżone blankami, wieże o szerokich podstawach, brukowany dziedziniec zdolny pomieścić tysiące elfów. Budowla była przysadzista, ale tchnęła pełnym siły pięknem.

Zmienili swoje postacie przed salą tronową i chwilę później stanęli w jej wnętrzu. Okrągłe, kamienne pomieszczenie nie przytłaczało przepychem: poza ornamentami pokrywającymi filary podtrzymujące wysokie sklepienie nie było tu żadnych ozdób.

Jako dziecko Marnel często bywała w twierdzy, do której zabierał ją jej ojciec, Vasil, szanowany urzędnik w radzie króla i jego naczelny strateg. To właśnie dzięki tym wizytom na zamku poznała niegdyś Erila.

Nadran zasiadał na złotym tronie, pokrytym płaskorzeźbami zwierząt, nie tylko tych widocznych w ich godle – w dawnych czasach Wielokształtni potrafili przyjmować aż dziewięć różnych postaci. Okrywał go purpurowo-złoty płaszcz, skronie wieńczył prosty złoty diadem ozdobiony ametystem, przy pasie lśnił miecz. Upierścienione dłonie złożył na podłokietnikach tronu i spod krzaczastych brwi przyglądał się przyprowadzonym przez Thornena dowódcom. Jego okoloną ciemnymi włosami twarz rozjaśnił lekki uśmiech na widok Marnel i Redaina.

– Wasz Oficer dokonał mądrego wyboru – rzekł, gdy się skłonili, a potem wyprostowali jak struny, czekając na słowa monarchy. – Nie czas teraz jednak na jego uzasadnianie. Sami dobrze znacie swoją wartość i wiecie, dlaczego zostaliście tu sprowadzeni – mówił do wszystkich, lecz Marnel odniosła wrażenie, jakby zwracał się szczególnie do niej i do Reda, i jej serce wypełniła duma.

Oprócz nich przed obliczem władcy stanęło sześcioro elfów: Thornen, Yaner – ich przyjaciel z czasów szkolenia i powstania Alireny – i czworo innych, których znała jedynie z widzenia. Wszyscy trzymali w dłoniach włócznie na niezbyt długich drzewcach.

Tymczasem władca wyjaśniał:

– Królowa królów zwołała naradę w sprawie zagrożenia związanego z obecnością w Imperium Nierzucających Cienia. Życzy sobie, żeby każdy z władców państw zrzeszonych pod jej berłem zabrał do Silner swoich najlepszych dowódców, którzy później będą umieli wdrożyć plany ustalone na naradzie dla poszczególnych krajów. Nie wiem, czy będziecie mogli obradować wraz z nami od początku, ale kiedy decyzje zostaną podjęte, weźmiecie udział w zebraniu wyższych dowódców całego Imperium. Chodzi o to, żebyście wspólnie byli w stanie ustalić szczegóły działań wymierzonych w Nierzucających, wymienili doświadczenia i sprawili, że pozbycie się tej zarazy przebiegnie jak najsprawniej. Jeśli zaś główna siedziba zabójców zostanie odnaleziona i dojdzie do bitwy, będzie stanowić kadrę dowódczą. Wtedy oczekiwać będę od was odwagi, jakiej jeszcze nie okazaliście – rzekł dobitnie, a po plecach Marnel przeszedł dreszcz. Władca jednak jeszcze nie skończył:

– Nie zawiedźcie mnie – rzucił na koniec, a w ciszy, która zapadła po tych słowach, rozbrzmiało jednoczesne uderzenie drzewcami włóczni o posadzkę, znak posłuszeństwa i obietnicy.

Król uśmiechnął się.

– Wspaniale. Wyruszamy za cztery dni.

***

– Trzeba to uczcić – powiedział Red, gdy wyszli z pałacu. – Idziesz pod But Złotnika? – zapytał z uśmiechem.

– Tak, ale nie zamierzam pić. – Po Marnel widać było, ze ledwo powstrzymuje śmiech.

– Przecież dopiero co zostaliśmy zwolnieni ze służby na resztę dnia!

– Znasz mnie dostatecznie długo, by wiedzieć, że w ogóle nie piję, dlatego chyba musimy się tu rozstać. – Udała, że zamierza pójść w przeciwną stronę.

– Mówiłem o obiedzie! – obruszył się Redain i pociągnął ją w uliczkę, przy której stała karczma.

Choć na szyldzie wyraźnie widniał napis „Skorpioni ogon”(Marnel zawsze uważała tę nazwę za niepokojącą), nikt zajazdu tak nie nazywał. Wśród żołnierzy, a zwłaszcza dowódców, w powszechnym użyciu od kilku lat pozostawała nazwa „Pod Butem Złotnika”. Osiadły z rodziną w Aldakvorm kupiec z Pustyni, gdy jego interesy zaczęły kuleć, kupił lokal i wykorzystał kulinarne uzdolnienia swoich dwóch córek, by odwrócić fortunę. Oberża słynęła z ostrej, egzotycznej kuchni, a Marnel bardzo odpowiadały te smaki, więc gdy się na kogoś zdenerwowała, mówiono, że musiała dopiero co wyjść z zajazdu, bo znów ma ostry język. W oberży lubił się także posilać jeden z miejskich złotników, przybyły z Saderanu. A ponieważ chadzał do niej codziennie i na dodatek, będąc, łagodnie mówiąc, duży i tłusty, głośno tupał przy każdym kroku, mieszkańcy szybko wprowadzili nową nazwę i nikt już nie pamiętał, jak też się oficjalnie nazywa ich ulubiona jadłodajnia.

Po chwili przekroczyli próg gospody. W środku, jak zwykle w porze popołudniowej, roiło się od elfów. Otoczył ich gwar rozmów, w nozdrza uderzył zapach jedzenia. Wesołe, gwarne wnętrze rozświetlały porozwieszane na ścianach oliwne kinkiety i porozstawiane na stolikach świece, konieczne nawet o tak wczesnej porze, bo przysłonięte okiennicami okna przepuszczały niewiele światła.

– Ty stawiasz – rzuciła elfka, gdy usiedli przy swoim ulubionym stoliku. To było jedno z tych miejsc, z których miało się dobry widok na wchodzących do gospody klientów. – Nie wierzę, że jedziemy… – Westchnęła, sadowiąc się na drewnianym krześle.

– Uwierz. – Red machnięciem ręki przywołał jednego z pomocników oberżysty. – Zgoda. – Niechętnie potrząsnął wyciągniętą zza pazuchy sakiewką, jakby chciał sprawdzić, czy ma dość pieniędzy.

– Nieźle mnie urządziłaś! – syknął Red, gdy już zamówili obiad. Marnel wykorzystała okazję i wzięła jedno z najdroższych dań, jakie oferowała gospoda, zupełnie nic sobie nie robiąc ze zbolałej miny przyjaciela.

– Trzeba było wczoraj w nocy nie grać w kości, to bym tego nie zrobiła – odparła spokojnie, nie reagując na jego bezbrzeżne zdumienie.

– Przeklęty sokół! Obserwowałaś mnie! Jakim cudem nie zauważyłem ani nie wyczułem twojej aury?! – zawołał z nagłym zrozumieniem, otwierając szeroko oczy.

– Lata praktyki. – Wzruszyła ramionami i zmieniła temat. – Do ostatniej chwili bałam się, że nie pojedziemy – przyznała.

– Przecież to było pewne od początku!

– Może dla ciebie, bo ty będziesz wieszczką – prychnęła.

Nie zdążył się odgryźć, bo w tym momencie pojawił się chłopiec z zamówieniem i Redain musiał wstać od stołu, by zapłacić stojącemu za ladą właścicielowi. W innych miastach monety zostawiano na stole po posiłku, ale w Aldakvorm tym sposobem doszło do wielu oszustw i prowadzący karczmę wolał dmuchać na zimne. Gdy przyjaciel Marnel wrócił, jego głos stał się spokojniejszy.

– Masz szczęście, że nie oskubałaś mnie do ostatniej monety… Ale proszę, nie mów nikomu o tej partyjce w kości, a szczególnie Neilim i Yanerowi, dobrze?

– Nie wiem jeszcze, czy im powiem, czy nie – odparła elfka, odchylając się do tyłu i delektując kęsem gorącej i dobrze przyprawionej potrawki. – Jeśli mi obiecasz, że to był ostatni raz, to może… – Uśmiechnęła się znacząco.

– Uwielbiam cię, Marn! – Red zrobił taki ruch, jakby chciał ją uściskać, ale w porę się pohamował. – W stolicy kupię ci, co będziesz chciała! – przyrzekł, co ona skwitowała krótkim śmiechem.

– Nie potrzebuję niczego. Nie noszę drogich sukni ani żadnych ozdób poza tymi – wskazała odznaczenia. – Nawet jeśli masz jakieś oszczędności, nie będziesz ich marnować na mnie, Red. Gdyby Neilim jechała, to co innego – dodała, ale on udał, że nie słyszy.

– Mówisz tak, jakbyś zamierzała nigdy nie opuszczać wojska. Pomyśl o tym; za dwa lata skończymy obowiązkową służbę i będziemy mogli robić, co chcemy i być, kim chcemy. – Red nie bez powodu wspominał o końcu służby. On mógł uwolnić się z wojska już wcześniej, na podstawie umowy między swoim wujem, naczelnym bardem Arandanii, a samym królem Wielokształtnych, ale został w armii ze względu na Marnel. – Po twoją odznakę ustawi się kolejka młodych podkomendnych, a ty…

– A ja z radością ich nominuję, bo będę już o wiele wyżej w hierarchii. – Redain nie był pewny, czy w jej oczach odbiły się płomienie świec, czy też naprawdę rozświetlił je jakiś niepojęty blask. Nagle Marnel odwróciła głowę w stronę środka karczmy, gdzie właśnie występował trubadur.

– Czy ty to słyszysz…? – zapytała cicho, z niedowierzaniem.

Słyszał. Znowu ktoś śpiewał „Waleczną Krew”, zupełnie jakby nie było innych utworów na świecie.

We krwi walecznej skąpana ziemia,

Ryk Lwa bolesny niczym płacz,

Bo śmierć, jak cień, nie ma imienia,

I nic nie znaczy przy niej ta,

Która tak wiele wycierpiała,

Której tak wiele odebrano

Bo śmierć zabiera nawet królów,

W zamian zostawia morze bólu

Bo śmierć zabiera nawet możnych

Najwaleczniejszych i najsroższych

Bo śmierć zabiera kochających

Zabiera skarby nieprzebrane

Jakie by życie mogło dać…

– Wychodzę – oznajmiła elfka i podniosła się z miejsca.

– Nie ma mowy. Reakcja na tę pieśń jest zawsze taka sama: panny płaczą, rycerze i żołnierze piją wino i ślubują im wieczną miłość, a ty wychodzisz. Zostań choć raz.

– Ile można śpiewać to samo? – spytała, szybko mrugając powiekami, jakby chciała odgonić łzy. Zmieniło się wiele, ale nie aż tyle, by wspomnienia minionych wydarzeń przestały boleć.

– Książę Eril był małżonkiem królowej, a teraz… – zaczął Red cicho, przysuwając się do Marnel i lekko dotykając jej policzka. Podniosła wzrok, choć wilgoć w jej oczach była aż nadto widoczna. – Zanosi się na kolejną wojnę z jej udziałem – dokończył. – Do wielu wracają wspomnienia.

Widząc wyraz twarzy przyjaciółki, pożałował, że tu przyszli. Nagle zdało mu się, że po ulicach Silner pędzi przerażony egzekucją tłum, a Marnel pada mu w ramiona z poznaczoną łzami twarzą. Potem ulice miasta płoną, on nie może jej znaleźć… A ponad tym wszystkim unosi się twarz elfa, z którym rozmawiał raz w życiu, ale był pewien jednego: książę Eril nie wiedział, jak wiele znaczy dla Marnel. I już nigdy nie miał się tego dowiedzieć.

– Rozeszło się, że jedziemy do stolicy – kontynuował, próbując uspokoić i siebie, i ją – więc nic dziwnego, że śpiewają. Gdzie mają śpiewać, jak nie tu, tak blisko Saderanu? W Silner i Lesie chcą zapomnieć o tej pieśni. A teraz, kiedy znów będzie trzeba walczyć… Pomyśl, ile będzie pośpiesznych ślubów, bo „może nie wrócimy”… Zostań, proszę – szepnął. – Nie pozwól, by cokolwiek zepsuło nam dziś radość.

Zmagali się w straszliwym starciu

Za miłość, wiarę, aż po kres

Miłość i śmierć – każda uparta,

Bierze, kto jej przeznaczon jest

Dwie siły we wzajemnej walce

Nie upadł duch w Lwie ani raz

Która wygrała, wszyscy wiemy

I w żalu zostawiła nas…

Marnel westchnęła ciężko, ale zrozumiała, że Red ma rację.

– Niech ci będzie – mruknęła, sięgając znów po łyżkę.

– Marnel, Redain! – Rozległo się niespodziewanie tuż obok nich. – Cieszę się, że was widzę.

– Witaj, Neilim. – Red zmieszał się i ucieszył jednocześnie.

– Mogę się do was dosiąść? – Elfka zmrużyła w uśmiechu niebieskie oczy. Marnel zauważyła, że jej jasne, niemal srebrzyste włosy powymykały się z rozburzonego koka, jakby biegła do gospody. – Nie lubię jeść sama. – Nie czekając na odpowiedź, przysunęła sobie krzesło i gestem pokazała podającemu, że chce to samo, co ma Reidan.

– Słyszałam, że jedziecie do stolicy. Gratuluję. – Neilim uśmiechnęła się do nich i choć Marnel nie widziała na jej twarzy nawet śladu zazdrości, zrobiło jej się nieswojo. Odkąd młoda Wielokształtna w cudowny sposób wyciągnęła ją z miasta pełnego sług księcia Arrina, a potem skłamała, że królowa Saderanu nie chciała udzielić jej pomocy i spisała dowódczynię na straty, Marnel nabrała do niej dystansu. Sytuację komplikowało jednak wyraźne zauroczenie Reidana jasnowłosą panią kapitan.

– Zmartwiłem się, nie widząc cię wśród zaproszonych przez władcę – odezwał się Red zgodnie z przewidywaniami Marnel. W jego głosie brzmiał żal.

Srebrnowłosa oderwała kawałek chleba z leżącego na stole bochenka.

– Najwyraźniej nasi przełożeni uznali, że nie jestem wystarczająco dobra – stwierdziła, gryząc pieczywo.

Red uśmiechnął się.

– W takim razie to ich strata.

– Myślę, że zbyt surowo się oceniasz. – Marnel próbowała być miła.

Red, chyba po raz pierwszy, odkąd pojawiła się srebrnowłosa, zwrócił spojrzenie na Marnel.

– Też tak uważam – przyświadczył z naciskiem.

– Nareszcie zobaczycie, jak zmieniła się stolica pod rządami dobrej królowej. – Neilim zdawała się nie zauważać, że oboje kapitanowie właśnie docenili jej wojskowy talent. Nachyliła się do Reda i ścisnęła go za rękę, a Marnel zdało się, że widzi rumieniec na twarzy przyjaciela. – Napiszesz mi o tym? – poprosiła, niemal błagalnie patrząc mu w oczy. – Jak myślicie… – zapytała jeszcze, nawet nie czekając na odpowiedź. – Z kim zawiąże sojusz królowa? Podobno ostatnio próbowała wprowadzić siostrę do którejś z wysoko postawionych rodzin ze Spalonych Królestw, ale nic z tego nie wyszło. To chyba nie może… – Otworzyła szeroko oczy i przyjrzała się badawczo dwojgu dowódców. Zniżyła głos. – To chyba nie może być Pustynia, prawda?

– Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było. – Marnel od dawna była zdania, że w przypadku władców Arandanii często najbardziej nieprawdopodobne scenariusze okazują się prawdziwe.

– Ale to by oznaczało… – uświadomił sobie Red – że do pałacu przybyłby ambasador Skorpiona.

– Tak – przytaknęła Marnel. – Ale to nie nasza sprawa, a już na pewno nie powinniśmy rozmawiać o tym w karczmie.

Spojrzała surowo na swoich towarzyszy i chciała jeszcze coś dodać, ale w tym momencie przez otwarte gwałtownie drzwi do środka wbiegł Wielokształtny w tunice ozdobionej haftowanymi brzozowymi gałęziami. Był to rodowy znak ojca Marnel, choć nie jej samej.

– Ojciec panienki…! – wydyszał, dopadając do ich stolika. Zawsze zwracał się do Marnel „panienko”, ignorując jej wojskową rangę. – Wzywa… Źle z nim…!

Marnel nie mogła wydobyć z siebie słowa. Niemożliwe… Dziś rano, zanim rozpoczęła służbę, rozmawiała z ojcem i widziała, że czuł się dobrze. Zresztą rzadko, bardzo, bardzo rzadko, jakiekolwiek choroby dotykają elfów. Co więc mogło się stać?

Poderwała się od stołu, przewracając krzesło, które hałaśliwie uderzyło o ścianę. Wokół narastał gwar przerażonego informacją tłumu, powietrze w karczmie jakby zgęstniało. Przeraźliwie lodowaty dreszcz objął ciało Marnel. Odtrąciła ramię Reda i wybiegła z zajazdu. Na moment oślepiło ją słońce.

Mimo narastającego strachu bez trudu zmieniła się w sokoła. Na moment zakręciło jej się w głowie, gdy elfie widzenie zastąpiły oczy ptaka. Rozłożyła skrzydła i pomknęła w stronę domu ojca.

Wleciała przez otwarte okno na drugim piętrze, tam, gdzie mieściła się sypialnia gospodarza, i w biegu przemieniła się z powrotem w elfkę.

Kiedy wpadła do pokoju, musiała przytrzymać się ściany, by ustać na nogach.

Nie żyje, to było pierwsze, co przyszło jej do głowy.

Na uginających się nogach podeszła bliżej. Jej ojciec, jej silny, twardy ojciec, leżał teraz blady i mokry od potu. Oddychał, lecz ledwo ledwo. Bitewne blizny odcinały się czerwienią od białej jak papier skóry, oczy nabiegły krwią.

Zobaczył ją i sinymi wargami wycharczał jej imię. Bardziej upadła, niż uklękła przy szerokim łożu, boleśnie uderzając kolanami o podłogę.

– Ojcze… – Jego wygląd ją przeraził. Nawet włosy wydawały się wypłowiałe. Chwyciła go za rękę i poczuła gorąco.

– Marnel… – Przez chwilę jego głos brzmiał jak zwykle, w oczach coś błysnęło. Zamrugał.

– Co się stało? – Gdy zadała to pytanie, zrozumiała, że zna odpowiedź. Zauważyła zaschniętą, czarną krew w kącikach jego ust. Trucizna. Nie było innego wytłumaczenia.

– Jak ci pomóc? Co mam zrobić? – pytała gorączkowo.

Tylko potrząsnął głową.

– Posłuchaj mnie. – Z niezwykłą siłą ścisnął jej dłoń. – Znajdź Aleyr. Znajdź ją, dziecko. I znajdź jej syna.

Marnel skamieniała. Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego. Aleyr… jej matka, elfka, która wyjechała, gdy ona, Marnel, miała niespełna rok. Miała ją znaleźć?! Po co? Po co szukać kobiety, która porzuciła męża i maleńkie dziecko? I jej syna… Ona nie miała więcej dzieci. To absurd…

– Ostatnio była w Saderanie – ciągnął. – Zanim została moją żoną… kochała kogoś innego, dała mu syna. Ten ktoś… Celeril… zostawił ją, odszedł. Zabrał dziecko. Aleyr wyjechała wkrótce po twoim urodzeniu, by odnaleźć to, co jej odebrano. Szuka twojego przyrodniego brata, Marnel. I przysięgła mi, że jeżeli go znajdzie, wróci do Aldakvorm. Tylko wtedy znowu tu zamieszka. Pomóż jej wypełnić przysięgę, córko. – Marn usłyszała, z jaką czułością ojciec wymawiał imię jej matki. W tym domu nie mówiło się o niej od lat, a jednak on najwyraźniej nadal pamiętał o tej, która opuściła go, by odzyskać utracone niegdyś dziecko. Jak mocno trzeba kochać, by wybaczyć coś takiego…? Nie mogła tego pojąć.

– Zrobisz to dla mnie? – Patrzył na nią wyczekująco. Jego głos słabł.

Jak mogła odmówić? Jak mogła powiedzieć, że właśnie wszystkie jej marzenia i plany legły w gruzach? Jak mogła zawieść ojca, który zrobił wszystko, by ją wychować, zapewnić jej wymarzone życie, który ją kochał? Nie było takiej możliwości. Choćby przez wzgląd na jej honor.

– Jak sobie życzysz, ojcze – powiedziała drżącym głosem, niemal czując pęta przysięgi na swoich nadgarstkach. To było ważniejsze niż słowo honoru, słowo żołnierza. Czuła, że ta obietnica zmieni jej życie, ale tak właśnie być musi.

– Przysięgnij! – W oczach ojca ujrzała łzy.

– Przysięgam – powtórzyła, choć dławiło ją w gardle.

Ledwo dostrzegalnie skinął głową.

– Dobrze. Dobrze, moja kochana. Tak trudno mi się z tobą żegnać… Kocham cię, Marnel, wiesz?

– Wiem – przytaknęła krótko, obawiając się, że gdyby powiedziała więcej niż jedno słowo, wybuchnęłaby płaczem.

Jego chwyt zwiotczał, klatka piersiowa przestała się unosić. Odszedł.

Już nie usłyszał, kiedy wyszeptała:

– Ja ciebie też.

Przyłożyła dłoń do czoła ojca i zamknęła mu oczy, a potem pocałowała w policzek. Puściła krawędź łoża i osunęła się na ziemię. Płakała, wręcz wyła, obejmując się ramionami.

Gdy do pokoju wpadł Red, zastał ją w zwiniętą jak dziecko na dywanie, z ustami rozwartymi do krzyku, ale gardłem tak zdartym, że nie mogła już wydobyć z siebie głosu. Objął przyjaciółkę ramionami, samemu tłumiąc łzy. Vasil z Domu Brzozowych Gałęzi był dla niego niemal drugim ojcem.

– Cicho… – szeptał, gładząc przyjaciółkę po włosach, gdy znowu zaczęła szlochać. – Poradzisz sobie. Oboje z tego wyjdziemy. Jeszcze będzie dobrze, Marn…

Jak wiele razy wcześniej był przy niej, gdy wszystko wokół się waliło. Dobrze, że mam Reda, pomyślała, a potem uprzytomniła sobie, że będzie musiała go opuścić i poczuła się tak, jakby rozdzierano jej serce. Zapłakała znowu, jeszcze mocniej, trzęsąc się w jego uścisku.

– Red… – wydusiła w końcu, dźwigając się na nogi. – Proszę cię… Muszę zostać sama.

Nie sądziła, że posłucha. Wolałaby, żeby nie posłuchał.

A jednak wyszedł i Marnel została sama. Zupełnie sama.

Redakcja:

Joanna Czarkowska

Korekta:

Barbara M. Mikulska

Projekt okładki:

Joanna Halerz, Krzysztof Zięba

Skład wersji elektronicznej:

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-66767-66-9

Copyright © by Wiktoria Czyżycka, 2024

Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2024

Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.

Ul. Chmielna 73 B, lok 14

00-801 Warszawa

tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]