Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miasto zatrute smogiem i pogardą, drogie auta, tanie relacje, wysokie aspiracje i najniższe pobudki. Z dzikich potoków hiphopowej nawijki wyłania się wizja współczesnej Warszawy najwyższej literackiej próby, zarazem poetycka i wulgarna, zabawna i mroczna. Tak potrafi tylko Dorota Masłowska.
"Inni ludzie" to gatunkowa hybryda, polifoniczny utwór-potwór, którego komiksowo uproszczone postacie, jak to u Masłowskiej, zdają się bohaterami posiłkowymi. Bo prawdziwym, najważniejszym bohaterem jest tu język, którym mówią (albo który mówi nimi): buzujący energią i dowcipem, a jednocześnie brutalny, kaleki, pełen niechęci i uprzedzeń. To w nim rozgrywa się erozja więzi, resztek wyższych uczuć i ludzkiej solidarności. To on, śmieszny i potworny jednocześnie, zadaje bolesne pytania o moment, w którym znaleźliśmy się jako wspólnota. Czy inni ludzie to nie przypadkiem my?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 130
ANETA: „Czy posiada pani aplikację naszego klubu?”.
IWONA: „Nie”. ANETA: „Nie chce sobie pani ją założyć?”.
IWONA: „Nie”. ANETA: „Zachęcam do zakupu dzisiejszych produktów w promocji”.
IWONA: „Dziękuję”. ANETA: „Dołanczać siatkę za dziesięć groszy? Tylko będą te kondony?”.
IWONA: „Tak”. ANETA: „Siedem złoty siedemdziesiąt groszy.
Zbliżeniowo? Życzę miłego dnia i zapraszamy ponownie”.
1.
To był
PONIEDZIAŁEK. Za oknem niebo ołowiane, na dywanie igły
opadłe z choinki jak złudzenia; dźwięk jeżdżenia windy
zbudził go i uczucie otwartego okna, choć kołdra mokra
od potu, sucha morda, napoi wyskokowych posmak, to znak,
że trochę wczoraj pogrzał. Miał powód. Dochodzi dziesiąta.
Widząc to, wstał. Wątpił, że zdąży, na szybkości się wykąpał;
wyglądał jak z gardła psu, ale chuj, się ogolił, ubrał spodnie,
kurtkę, co mu kumpel niedawno obstawił, chociaż może
z powodu, że kradziona, się zbrylała wata w środku, dobra
marka, ale karma trochę zła, bo śmierdziała też jak zmokła,
jakąś psem czy owcą, teraz także wyczuł jakąś nutę słodką,
dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
że se w niej chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.
Przez szacunek do niej tego nie powie, ale też niech lepiej zamknie ryja;
ogólnie był dość drażliwy, wczoraj za kołnierz jednak nie wylał.
Telefon mu wyłączyli, bo nie płacił, dzień pojebany od rana, się plany
mu krzyżowały jak Marszałkowska z Alejami, jak z choinki igły na dywanie.
Jak z choinki igły obeszłe na dywanie.
Dzień zjebany, myślał Kamil, na ołowiane niebo przez firany
patrząc; tyle czekał, a wszystko się od rana jebie.
SANDRA: „Jak dostanę złą ocenę za prezentację, to przez ciebie!”.
To pojebany dzień. MATKA: „Znowu się po mieście włóczysz.
To nie hotel, w nocy wracasz, nie pracujesz, się nie uczysz.
Tu wezwanie z Playa, półtorej tysiąca do zapłacenia”.
„Mama, jest coś do żarcia?” „Jest”. „Ale oprócz dżemu?” „To nie ma”.
Lufkę opalił na schodach.
Widział chmury, gdy wyszedł z klatki. Się ściągały złowrogo
nad blokami jak brwi Boga. Czy tam kogoś. Smogu odór. Za rogiem
była galeria, pod nią przeciąć się miał z ziomkiem. Krokiem
szedł gwałtownym, wszędzie te bilbordy, hordy
tych playowców pojebanych, złodziejskie roześmiane mordy.
Ten pojeb, co gra w Ich Dwoje, i ta z Na Wspólnej, chuj z nią,
nie szczerz się tym ryjem, bo odcięłaś mu telefon, kurwo.
Na mordach banany po równo, jakby mieli jeszcze nogi,
toby tańczyli zorbę, że przez nich jest bez telefonu, ja pierdole.
Weszedł do Kebab Kinga, zamówił na cienkim z łagodnym, stoi,
patrzy, czy mu Arab coś nie kombinuje, krzywo mu nie kroi;
za oknem Warszawa dwoi się i troi; idzie Tobi, no i
TOBI: „Siema, mordeczko, sie nie można do ciebie dodzwonić
– mówi, zbijając z nim piątkę. – Co jest? Jakieś perfumy nowe,
kochanie” – dodaje, wąchając mu kołnierz. Co za pojeb. „Powiedz
lepiej, co tam masz, bo nie mam nastroju na Biesiadę w Kopydłowie” –
ucina go oschle. (Tobi podaje mu damską kosmetyczkę).
„Co to za pedałówka?” „Nie wiem, może Gogu starej zapierdolił”. Wziął ją i pobiegł
na tramwaj, by zdążyć, jeszcze w gębie mając niepogryz... (odgłos przełykania)
niepogryziony kebab. W sumie falafla by wolał bardziej, był z niego raczej wegan,
głupio to może tak wprost powiedzieć, ale jebać: się bał,
że będzie mu się chciało po tym pierdzieć, a tam gdzie jechał,
sytuacja nie sprzyjała sprawom takim jak metan.
Przejebany dzień. BEZDOMNY W TRAMWAJU: „Od rana bez łączności,
bez netu, w skrzynce wezwanie za półtorej koła z Playu, mdłości”.
DWIE BUKI W CZARNYCH PŁASZCZACH: „Może jakoś się odkujesz, jak opchniesz te dropsy”.
Przejebany dzień, na kurtce smród siostry.
ZJEBANY DZIEŃ, dzień przejebany. PASAŻER 1: „A jeszcze, stary,
jedziesz złym tramwajem (szóstka jedzie na Bielany!).
Możesz nie zdążyć, bo to dzień jest przejebany”.
PASAŻER 2: „Niech zadzwoni, że się spóźni”. PASAŻER 3: „Ma zablokowany!”. DZIADEK: „Skórkowany!”.