Inspektor Wołeczek i Żar Czungpalarmy - Andrzej Graul - ebook

Inspektor Wołeczek i Żar Czungpalarmy ebook

Andrzej Graul

0,0
35,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Parodia kryminału „Inspektor Wołeczek i żar Czungpalarmy” opowiada o śledztwie kontrowersyjnego Analityka Praktyk Wątpliwych w tajemniczej stolicy egzotycznego zbytku 
i globalnej konspiracji, rządzącej się prawami ograniczonymi jedynie potencjałem języka 
i wyobraźni. Fantasmagoryczna Czungpalarma nasycona jest nonsensownym poczuciem humoru i postaciami równie groteskowymi, co groźnymi.

Choć prym wiedzie Malaniama, mącicielka wyglądająca jak milion dolarów w świecie, 
w którym płaci się centami, w śledztwo zamieszany jest też podrzędny łobuz ze Szlajanek Rubaszny Romek, przywódczyni ciemiężonych studentów-robotników Hesia Mejerowna czy profesor Wezyr, kapitalistyczny tyran wyzyskiwacz. Równie ważne są szczury szalejące 
z ontoaktywnymi krokietami pod marmurowym obliczem olimpijskich bożków i stojąca na straży tradycji i porządku, wiecznie szczerząca się Bezpieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 281

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Inspektor Wołeczek i Żar Czungpalarmy

Autor: Andrzej Graul

© 2023, Andrzej Graul

Copyright © by GlowBook, 2023

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka 2/2, 98-200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN: 978-83-67503-09-9

Ilustracja na okładce: Karolina Graczyk / @something.weird.collage

Projekt okładki: Malwina Hajduk-Kawalec

Redaktor inicjujący i prowadzący: Eliasz Chmiel

Redakcja: Filip Matwiejczuk

Korekta: Izabela Poręba

Projekt typograficzny i skład: Malwina Hajduk-Kawalec

Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach zadania „Program wsparcia współczesnej literatury niekomercyjnej przez Instytut Literatury”

Basi,Rodzinie i Przyjaciołom,Karolinie i Marcinowi

PROLOG

PIERWSZE PLAMY

pojawiły się znikąd, rozwijając się i falując pieśnią przez przenikaną pustkę.

Wnet za i pod nimi pojawiły się inne, uszeregowane, tworzące podstawę.

Nic tak naprawdę nie widzę.

Mocno musiałem dostać.

Poczuwszy głowę, spróbowałem ją podnieść, lecz uderzyłem w coś twardego, równie czarnego jak linie szeregów – w sufit dziwny, nie do przebicia, jak szklany klosz lub sklepienie jaskini.

Rąbnąłem w granicę, kraniec poznania.

Hotel pod Chuckiem

Przenikliwy ból, przed oczyma gwiazdki.

•••

Łeb mi pęka jak konfident na przesłuchaniu, to wiem na pewno.

Przed oczyma obskurny pokój hotelowy, taki w rodzaju zawszonych klitek, co znajdują się w dwupiętrowym budynku obok jedynej stacji benzynowej, rzuconej ze sto kilometrów od najbliższego wygwizdowa, które od biedy można by nazwać miasteczkiem.

I faktycznie, za oknem widać cepeen. Taki stary, z zardzewiałymi dystrybutorami i tradycyjnym instrybutorem. A wokół? Włos mi się zjeżył na głowie, pot wystąpił na czoło jak awangardzista z manifestem. Wszędzie leżały puste butelki po Dostojennej, przez rdzennych mieszkańców Łodzi uznawanej za prawdziwy przysmak, natomiast szerzej znanej jako sowiecki rozpuszczalnik stosowany w przemyśle ciężkim. Niewielu jednak wiedziało, ja sam dowiedziałem się, jak mi się wydaje (jestem wręcz pewny), właśnie wtedy, że użyta w dostatecznej ilości, Dostojennamoże prowadzić nie tylko do zwycięskiej walki z farbą i korozją, lecz również do całkowitej likwidacji pamięci.

Kim ja w ogóle jestem…

Tego na daną chwilę nie wiem, lecz przeczuwam, że odpowiedź czai się gdzieś niedaleko.

Tak się przy główkowaniu zasapałem, że nie zauważyłem, jak mój oleisty wyziew rozlał się po starej tapecie, położonej zapewne jakieś trzydzieści lat temu. Tapetę wybrać musiał ktoś, kto z gustownością miał tyle wspólnego, co trzmiele z Fall Weiss. Coś by się znalazło, ale po co. Tymczasem toksyczny pot dokonał samozapłonu i zaczął ciumkać ścianę zielonymi języczkami.

Od smrodu palonego bezguścia zakręciło mi się w głowie, zachciało mi się kaszleć, więc – powiem to, choć boję się przyznać – spanikowałem. Chwyciłem pierwsze lepsze coś, by zalać tym kwitnącą katastrofę. Tym czymś, niestety, był bękart radzieckiego przemysłu napojów wyskokowych, Dostojenna.

Kula ognia odrzuciła mnie w tył, pozbawiając brwi i nadziei. Lecąc, zauważyłem mały kartonik, który wyleciał z mej marynarki. Huknąłem o ziemię, żałując, że odzyskałem świadomość. Co tu się wyczynia za akcja. Pół pokoju stało już w ogniu: kawałek ściany właśnie się zapadł, odgradzając mnie od wyjścia. Mogłem jedynie wyskoczyć oknem. Wpierw, nie wiedzieć dlaczego, sięgnąłem jednak po tlący się kartonik. Była to wizytówka.

APWBDP

Inspektor Alojzy Ildefons Wołeczek

Teraz w informacyjnej pożodze wszystko stało się jasne. Wszystko, prócz tych grubych literek, których było zdecydowanie za dużo jak na jakikolwiek sensowny akronim. Jednak najważniejsze już się ukazało: potrafię czytać. Schowałem wizytówkę i runąłem bez zastanowienia za plecy, spektakularnie rozbijając szybę. Szkło zapłakało ogniem. Popękane iskry strzeliły w powietrze. Czas zwolnił. Nie wiem, gdzie ląduję, nie przemyślałem porządnie sprawy. Nie musiałem. Wiedziałem, że nie mam się czego bać. Moja intuicja jest niezawodna.

Wszak nazywam się Wołeczek.

Inspektor Wołeczek.

•••

Hotel palił się przez kilka godzin. Już gdzieś po trzydziestu minutach pożar przeniósł się na cepeen. Stałem tam bardzo długo i wyczekiwałem podniecony, ale nic nie wybuchło. Obraz nie wart nawet wzmianki. W świetle ognia zdążyłem dotrzeć na szczyt łysego wzgórza, zejść z niego wśród traw i przeprawić się przez rzekę. Nad drugim jej brzegiem znajdowało się niewielkie sioło. Tam podjąłem się pracy, nie szczędząc dłoni, pleców i kolan. Ludzie żyjący w obejściu byli dobrzy i szczodrzy, sumienni i nade wszystko cenili wysiłek roboty.

Gdy zarobiłem już pewną kwotę, nie wiem, ile minęło dni, ruszyłem dalej gościńcem. Szedłem nim przez czas jakiś. Po drodze nie poruszał się żaden pojazd, nie przemieszczał żaden wędrowiec. Głupio przyznać, lecz nawet nie wiem, jak wyglądał krajobraz – wszystko jakby mgłą spowite, nieokreślone, nietknięte nazwą i zamiarem. Nieprzyjemne, niezrozumiałe. Poniekąd niepotrzebne.

Nie mam jednak na co narzekać, wszak dobrze mi się szło. Czułem przyjemną pustkę w głowie, nie myślałem o niczym, dałem odpocząć spracowanym, zrogowaciałym dłoniom.

Po jakimś czasie dotarłem do niewielkiego warsztatu samochodowego z przyklejonym do siebie barem. W powietrzu unosił się zapach konkretnej grochówki – wówczas poczułem głód. Jakbym w ogóle nie czuł go wcześniej. Nagle zdał mi się zupełnie naturalny. Nie myśląc wiele, wszedłem przez plastikowe drzwi obrotowe i usiadłem. Pod niedziałającymi skrzydłami wentylatora przystanęło powietrze w kompanii seledynowego stolika.

Blat lepił się do much, w stojaczku nie było serwetek.

– To o tobie mówili. – Kelnerka wyszła zza kolumny, gryząc długiego papierosa.

– Kto mówił?

– Z tym hotelem.

– Nie o to pytałem, oczywiście. Co podajecie do zupy?

– A wieś? Dobrzy i szczodrzy ludzie to byli. Sumienni i nade wszystko ceniący wysiłek roboty. Teraz nikt nie będzie o nich pamiętał.

– Właśnie, że będzie. Dzięki temu będzie! Pani nie wiesz, z kim rozmawiasz, pani nie wiesz chyba, kim ja jestem. Bo ja, droga pani, ja już wiem.

– Dwie bułki i cząstkę masła. Za dopłatą mogę donieść sera.

– Niech będzie i tak.

Z jakiegoś powodu miałem świadomość, że czas, który mnie napotkał, jest bardzo ważny. To wszystko ma jakiś sens. Tu się dzieje coś większego, coś jest nie tak. Skoro przeżyłem pożar i wyskoczyłem przez okno, ot, tak, to coś to znaczy. Przypadek? Ale dlaczego ja? Wszystko to wciąż się działo, pchało mnie do przodu; w powietrzu unosił się swąd przypalonego boczku, zapowiadający niezłą drakę. Drakę kalibru chasydzkiej szarady, chryję na miarę największego witzu w mieście, takiego, o którym chłopaki długo będą śpiewać ballady.

Czegoś mi brakuje. Jakiegoś atrybutu, czegoś banalnego. Żeby mieć co z dłońmi robić, skoro nie mam co czytać. Popatrzyłem na kelnerkę, ona zmrużyła oczy i zaciągnęła się głęboko. Wstałem. Podszedłem powoli, skrzypiąc obuwiem. Położyłem na ladzie kolejnych kilka monet.

– Paczkę papierosów.

Wraz z zupą i fajkami wróciłem do stolika. Zjadłem i wyszedłem na zewnątrz, gdzie wciąż unosiła się ta frapująca mgła. Czekałem na jakiś znak. Kształty powoli wynurzały się z odmętów: przy gościńcu widziałem rów porośnięty trawą, a za nim świerkowy las. Jednak nic więcej. Popatrzyłem na paczkę: „Kamel”.

Gdy zapaliłem, zakrztusiłem się i w piekącym skurczu poczułem znów całe ciało. Do tej pory było mi dziwnie, nieswojo. Jak potrójny szpieg u psychoterapeuty. Niezbyt dobrze. Niejednorodnie. Co ciekawe, dopiero teraz, mimo wcześniejszej harówki, odzyskałem ciało. Poczułem nagły skręt kiszek: grochowa, podniecona dymiącą trucizną, obudziła moje jelita, nerki i żołądek. Całość zaczęła głośno burczeć i bulgotać. Na żołądek spadł mi ciężar niesamowity, powodujący drżenie i zimne poty.

Rozejrzałem się panicznie wokół, a rządy mego ciała przejęła rewolucja nadchodzącej defekacji. Kolana trzęsły się jak burżuazja przed tłumem, dłonie zrobiły się blade i śliskie.

Niczym wygłodniały gepard na sawannie, okiem łowiący najdrobniejszy ruch zwierzyny, wypatrzyłem stojącą przy ścianie lasu wygódkę. W kilka chwil dopadłem ją rycząc, stada cętek pędziły przed oczyma. Pobiłem zwierzęcy rekord prędkości. Usiadłem na klopie. Niczym dziki kot, który swym ciałem przygniata do ziemi wymęczonego guźca i rozrywa mu gardło. Tak teraz czułem się ja. Rozsiadłem się w poczuciu perwersyjnego tryumfu, rozluźniony udaną gonitwą.

Nagle wszystko zaczęło wydawać się klarowne. Miałem czas zastanowić się nad tym, czym jest ciało. Zacząłem słyszeć ptasie trele, buczenie chrząszczy, szum tysięcy mrówczych nóżek. Szelest papierów wartościowych, brzęczenie sakiewek… Wyczułem pismo nosem, poczułem grube pieniądze. Spłynęła na mnie wykwintna rześkość. I jakaś osobliwa tropikalna bryza, gwar jakiś niezrozumiały, zapach cudownych owoców...

ROZDZIAŁ I

Rozeznanie

Czungpalarma. Szafranowy blask matowych papug. Aromat lenistwa i blichtru, woda koloru przeźroczy. Zachody słońca spływające jak wino do ust spieczonych gorączką dnia, tajemnica egzotyki i ambasada luksusu. Złote ziarno rzucone na żyzną glebę Dalekiego Wschodu przez wybitnego podróżnika Taoro Leonirego ponad sto lat przed rewolucją węgla i pary.

Miasto wijące się i drżące jak dziecko przyłapane na kradzieży cytryny, którą zdążyło już zjeść. Ślina sama zbierała się na widok pysznych bulwarów ociekających nagością i haute couture, amfiteatry kwitły rozrywką, wypełniając powietrze ciarkami nadchodzącego wieczoru. Wybieg kuszących ulic nadzorowały rozkołysane lampionami palmy, spod których dolatywał mnie nęcący, acz trochę zbyt folkowy śpiew ptactwa.

Wszystko to rozciągało się pod moimi stopami opartymi o płytę marmuru.

Stałem na balkonie, chłonąc to, co przyniósł mi świat. Było bosko. Odezwał się dzwonek do drzwi.

– Wejdź, Malaniamo.

– No proszę, pan inspektor wiecznie czujny. Skąd wiedziałeś, że to ja, Alojzy?

– Po prostu Wołeczek.

– Słucham?

– Nie zrozumiesz. Poza tym, doskonale wiem, że wiesz, że każdy wie, że ty – to ty. Nikt inny się tak nie pojawia.

Skąd wiedziałem, nie wiem. Jednak to prawda: do pomieszczenia czekającego na rozwój akcji nikt nie wchodził tak jak Malaniama. Ona nie wchodziła, ona się stawała. Świat rozgrywał jej objawienie za każdym razem, gdy się gdzieś materializowała. Symfonia stworzenia zbierała się od delikatnego zapachu, który niczym cichy flet przynosi ciepło i spokój do pełnej napiętej ciszy. Potem włączały się rozedrgane struny wiolonczel i skrzypiec – to jej suknia pojawiała się w kadrze świadomości i libido; fale jedwabiu zapowiadały pierwszy wstrząs, pierwsze uderzenie w kremowy, jędrny klawisz jej zdecydowanej, władczej łydki. Potem już wszystkie instrumenty wpadały w amok: najgłośniej grały puzony i saksofony, fagoty i oboje. U mnie, oczywiście, musiała odezwać się tuba.

– Obrzydliwe. Czy możesz przestać się tak na mnie patrzyć? I proszę cię, zrób coś z sobą. Jak ty wyglądasz? Stoisz na balkonie z rozpiętymi spodniami i koszulą zwisającą jak psi jęzor. Mam nadzieję, że sława nie uderzyła ci do głowy, Al. Nie rozumiem, zawsze miałeś tyle pociągającej klasy… Szarmanckiego rezonu…

– Byłem w toalecie. Zdaje mi się, że przysnąłem. – Czułem, że szczerość to nie jest najmocniejsza karta w tym rozdaniu, choć z drugiej strony wiedziałem, że sprawia to na niej wrażenie. Nie była przyzwyczajona do czegoś takiego. – Napijesz się czegoś?

– Wody.

Zgrabne ramię lśniło w zachodzącym słońcu, promienie głaskały jej opalizujące włosy. Niewielki, zadarty nos przywodził na myśl najpiękniejsze rzeźby włoskich mistrzów. Władcze spojrzenie obaliło przynajmniej dwie znane mi republiki bananowe i zepchnęło w przepaść cenne samochody wielu bogatych facetów. Dla Malaniamy każdy mógł umrzeć. Wielu to zrobiło. Ja natomiast spierdziałem się na jej widok, stojąc z na wpół opuszczonymi portami.

– Wody, Al.

– Powiedz mi, zefirze srebrzystej nocy, co cię sprowadza w moje progi, niegodne twych atłasowych stóp? Ostatni raz, kiedy mieliśmy lubość się widzieć, to chciałaś mnie zabić i próbowałaś dokonać przewrotu motywowanego jedynie materialistyczną próżnością, wstrętnie banalną chęcią zysku. Przewrotu w raju, w Czungpalarmie – zatoczyłem efektownie ręką. Nie powiem jej, że to jedyne, co pamiętam. Nie powiem jej też, że nie wiem, skąd pamiętam.

– Powstrzymałeś mnie, inspektorze.

Założyła nogę na nogę, sprawiając, że czas zwolnił na chwilę, by lepiej przyjrzeć się temu, co ona wyczynia. Jak dzień delikatnie nakłada się na noc i kwiaty rozchylają swe płatki, tak jej wykwintność i powab spoczęły na sobie, wprawiając skraj sukni w lekkie falowanie. Każdy romantyk amator dałby się w tej chwili omotać zakochaniu już na zawsze; owładnięty kremową łydką klęczałby w tej chwili z rozpalonym policzkiem przyciśniętym do Sezamu jej ud. Jednak nie ja.

Ja od trzech minut mierzyłem ją groźnym spojrzeniem. Cały ten spektakl płatków i powabów rozgrywał się gdzieś na granicy wzroku i wyobraźni. Oczy miałem zmrużone jak orzeł, dumnie wpatrujący się w największe niebezpieczeństwo. Powstrzymałem przewrót i chciała mnie zabić kobieta wyglądająca jak milion dolarów w świecie, w którym płaci się centami. Kobieta siedząca naprzeciwko, próbująca mnie uwieść. Cóż innego miałem robić, niż być nieczułym na jej wdzięki i nieruchomo jak sokół maltański mierzyć ją wzrokiem?

– Wciąż nie zapiąłeś spodni.

– Nie potrzebuję. Wyjdź, jeśli ci to przeszkadza.

– Zmieniłeś się, Alojzy. Jak mogłeś się tak stoczyć? Zawsze byłeś pełen taktu i miałeś dobry gust, największy dżentelmen i ostoja czułości, a teraz – cham z opuszczonymi portami. Sława i bogactwo jednak cię rozpuściły? Kogoś takiego formatu jak twój? Niedorzeczne. Niesłychane. Jeśli myślisz, że dam się nabrać na tę sztuczną pozę, to się mylisz, Al. Zapnij spodnie.

– Nie zapnę.

Zrezygnowana, opadła na fotel i wyciągnęła z torebki papierośnicę. Przed włożeniem papierosa do ust, kilka razy postukała nim o srebrne pudełeczko.

– Potrzebuję twojego ratunku, inspektorze. Tylko postać z potencjałem takim jak twój, Alojzy, może mi pomóc. Zostałam okradziona. Wygląda to na robotę pierwszorzędnych łobuzów. Zabrano coś, co jest dla mnie cenniejsze niż finezyjna zmowa i krwawe rozstrzygnięcie. Włamano się do mnie w samo południe, gdy drzemałam w moim ulubionym pokoju popołudniowym. Skradziono prawo jazdy mojej matki, inspektorze. Nasze podobieństwo było uderzające. Teraz nie mam jak jeździć samochodem. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Takie upokorzenie wymaga gwałtownej reakcji. Burzliwej. Bądź moim gromem, Alojzy. Poraź ich całą mocą piorunującej rezolutności. Uderz, Al… a dam ci wszystko, czego pragniesz. Uderz, bym znów nabrała blasku w wyładowaniu twej siły. Uderz, inspektorze! Uderz jak grom i ratuj mnie!

Zakończyła krzykiem tak pełnym napięcia, aż toster nieomal się przepalił, a neon w łazience zamrugał kilkakrotnie. Już w połowie jej scenicznego poruszenia regulowałem i zapinałem pasek od spodni, gdyż sytuacja powoli, acz konsekwentnie, zaczęła wykraczać poza wszelkie granice przyzwoitości i podważała próby nieporuszenia.

– Lepiej opowiedz mi o tym, jak cię powstrzymałem, Malaniamo.

– Słucham? Inspektorze, korzę się tu przed tobą, byś mógł mnie ocalić, a ty chcesz mnie jeszcze pognębić? Nie mało ci? Alojzy, na miłość własną, opanuj się! Bez tego prawa jazdy jestem nikim, nie będę jeździła tramwajem! Dorożki są passé! I każdy ma dziś szofera! Al, nie wystarczy ci wspomnienie sześciu strasznych Czungów, którzy szarpali mnie i wystawili na widok publiczny, rozrywając moją suknię? Wzrok tych nędznych wieśniaków oblepiał mnie boleśniej niż smoła w upalny dzień, obrzydliwszy był od szczerej spowiedzi i balów charytatywnych. Nie pojmujesz tego, jak bardzo poczułam się wtedy splugawiona, gdy to stado zawyło na widok mej idealnej piersi?

– Muszę przyznać, że to kawał dobrego wspomnienia. Tak, teraz pamiętam. Pamiętam doskonale. Wynajęci Czungowie rzucili się na ciebie, gdy ładowałaś we mnie resztę magazynka z browninga, sypiąc pociskami jak teraz egzaltacją i cynizmem. Pamiętam! Kanonadą rozbiłaś dwa wazony i postrzeliłaś staruszkę, która zmarła dwa dni później. Jej dziewięćdziesięcioletni mąż powiesił się z rozpaczy. Jeden z Czungów stracił oko, a drugi już nigdy nie będzie mieć potomka. Pamiętam, Malaniamo. Postrzeliłaś mnie w okolice serca, chociaż wiesz, że to najmniej czuły we mnie punkt. Jeden z pocisków rozerwał balon, który ruda dziewczynka dostała za ostatnie pieniądze swojego ojca. Czerwony balon, ruda dziewczynka, ostatnie pieniądze. Jedyne, co cię ratuje, to fakt, że strzelanina ta była najbardziej fenomenalną rzeczą, jaką Ruda w życiu widziała – dzięki temu napisała tomik wcale niezłych wierszy. To, że jest teraz sławną poetką, to twoja zasługa, Malaniamo. Jednak nie przywrócisz życia staruszce, jej mężowi i nienarodzonym dzieciom Czunga. Nie sprawisz, by co czwartek o siódmej wieczorem nie bolała mnie blizna. Już nie jest to najmniej czuły we mnie punkt. Choć, jak wiesz, wciąż muszę się zgrywać dla dobra własnego wizerunku.

Poczułem ból w okolicach klatki piersiowej. Nabyłem pewności, że jest czwartek, czwartek dziewiętnasta. Usiadłem ciężko na fotelu i westchnąłem, sięgając po wodę, a drugą ręką wyciągając papierosa z kieszeni. Ona akurat zaciągnęła się lekko, układając usta w toksyczny pocałunek. Wydawała się nieporuszona, jakby nic przed chwilą nie zaszło. Kobieta kameleon. Femme fatale na tyle klasyczna, aż dziwiło, że nie straciła nic z tego blasku, który powinien być już dawno przygasły i matowieć sztampą. Jednak nie. Ona wciąż była nowa, stwarzała się z chwili na chwilę. Ciągła supernowa. Poczułem dziwne mrowienie w krzyżu.

– Ile płacisz? – bąknąłem, odpalając papierosa od stufuntówki znalezionej w butonierce.

– Już ci powiedziałam, Al. Bez prawa jazdy matki zmieniam się w kurę domową. Płacę najwyższą cenę. Doskonale wiesz, co mam na myśli. Al, Alojzy, inspektorze… przecież ty wiesz prawie wszystko. Możesz prawie wszystko. Tylko ty potrafisz tak precyzyjnie uchwycić i wykorzystać zjawiska zachodzące w tym świecie. Jesteś inspektorem. Więc już wiesz, że mówię o nas…

Ostatnie zdanie wyszeptała, przez co między kropelkami potu na moim karku zaczęły trzaskać wyładowania. Włosy zjeżyły mi się, nie wiem, czy ze strachu, czy z podniecenia cudowną wizją. Posiąść Malaniamę to jak ujarzmić gwiazdy, kierować wzrok poza horyzont poznania i przeżywać ekstazę. Wraz z końcem swej diabolicznej kwestii przesunęła grubą kopertę na skraj stołu.

– Tu masz zdjęcia i dane jednego z włamywaczy. Po nitce do kłębka. Rozpraw się z nimi, nie mogą doświadczyć sprawiedliwego sądu. Najważniejsze jest, byś odzyskał prawo jazdy mojej matki. Gdy go nie mam, zanikam z dnia na dzień coraz bardziej. Czuję to, jak zakładam fartuch i cieszę się na myśl o przygotowaniu obiadu. Czasem nawet pragnę męża! Bez tych dokumentów… sam rozumiesz. Musisz się spieszyć.

Ostatnie słowa wypowiedziała, wstając, zapatrzona w wielkiej wody przeźrocza. Wydawała się smutna i nieobecna, gdy w mgnieniu oka, chichocie promieni, szepcie fal i jodłowaniu papug znalazła się tuż obok, przywierając do mnie paralizatorem ust. Drętwiejąc, eksplodowałem. Krew napłynęła mi do głowy. Osunąłem się, zaatakowany z zaskoczenia. Gdybym był przygotowany, to w życiu by mnie nie podeszła, jednak jakoś rozczulił mnie szmaragd jej oczu wpatrzony w rajski bezkres. Jak przez mgłę widziałem jej grymas, który na chwilę powstrzymał ją przed odejściem.

– Powiedz mi jeszcze, Al… jak dorobiłeś się takiego bogactwa? Przecież nie zapłacili ci za mnie złamanego grosza i zawsze miałeś problemy z pieniędzmi. Nigdy nie potrafiłeś rozliczać faktur ani porządnie zarabiać.

– Podjąłem się pracy… nie szczędząc dłoni, pleców… i kolan… – wystękałem, milknąc z rozkoszy, obezwładniony. Dałem się zrobić.

Poranek w Czungpalarmie przypomina pierwszy łyk chłodnego piwa po zbyt długim safari. Rozkosz i rozgardiasz nocy przemijają, zostawiając ciało spocone i zmęczone, rzucone jak trofeum pod nogi jednej z bogiń rozpusty. Po odpoczynku rozwlekłym i spokojnym, nie będąc ściganym przez terminy i kontrakty, wyszedłem na balkon zapalić papierosa. Kobiety za moimi plecami zawinęły się bez słów, tak jak wino ustępuje w końcu wodzie, a nocny płomień przemienia się w poranną bryzę. Nabrałem powoli powietrza, odetchnąłem.

Oto życie.

Zajęło mi kilka chwil, zanim zdążyłem się oporządzić. Moja garderoba zmieściłaby całe ugrupowanie spiskowców wraz z ich szerokim stołem przykrytym mapą oraz wielkimi skrzyniami z bronią i materiałami wybuchowymi. Ba, w wyniku takiego obrotu spraw każdy z tych spiskowców miałby kilka zestawów garniturów i palt, a butów tak po dwie pary, o ile byłoby ich ze dwudziestu.

Tak, tak można żyć, gdy żyje się tak jak ja.

Pogwizdując i kręcąc laską, wybrałem się na spacer po bulwarach tego soczystego cudu nad udami, jakim jest Czungpalarma, a zwłaszcza jej Klejnot. Byłem wesoły i rześki, obficie obdarowywałem pieniędzmi żebraków i uśmiechem prześliczne panny. Kiwałem głową szanowanym messieurs i mrużyłem oczy na widok podejrzanych typków i śliskich lowelasów. Wyglądałem na najbardziej beztroskiego i szczęśliwego człowieka na całej planecie – bawiłem się nicią promieni słonecznych, chciałem tańczyć z poezją i śpiewać bogom homeryckim najpiękniejsze pieśni. Radość i siła wypełniały mnie tak, jak tylko nektar miłości wypełniać może świeżo mianowaną matkę. Rozpuszczałem się w euforii, pławiłem w Czungpalarmie, topiłem w metaforach…

Jednak wszystko to były tylko pozory.

Tak naprawdę byłem skupiony jak promień słoneczny za pomocą lupy przypalający mrowisko. Moje zmysły szperały wśród wypalanych zakamarków tego kopca. Rozsyłały wici. Utworzyły sieć kontaktów i donosicieli. Gdzie się pojawiłem, nagle poznawałem wszystko, choć do niczego to nie prowadziło, gdyż każdy mówił po palarmsku. Byłem jak radar wymyślony przed awiacją, jak arcymistrz szachowy wśród tych, którzy po raz pierwszy zobaczyli pionka. Mówiąc krótko – byłem sobą.

I wciąż niewiele rozumiałem.

Rysopis jednego z włamywaczy wypalił mi się w głowie. Potrafiłem wyobrazić sobie jego zapach, przyzwyczajenia i ulubiony sport. Krokiet. To mówi wiele: krokiet od razu przychodzi na myśl, gdy ktoś każe przywołać przed oczy najnudniejsze i najdziwniejsze rozgrywki. Lub gdy chce zabłysnąć krzyżówkową erudycją i udowodnić szwagrowi, że całe życie mylił dwa różne sporty. Jest to klisza, ale coś znaczy. A właśnie nawet niejedno! Tak rozmyślając, dumny z wymyślonej wskazówki, znalazłem się pod swojskim, ładnie urządzonym punktem prasowym.

– Witam nadobną kioskarkę. Mapę naszego pięknego miasta poproszę. – Tłuste włosy krępej kobiety zsuwały się z czoła na nos, skąd ściekały powoli krople potu i wonnej perfumy sprowadzanej z równin. Skoro równiny, to płaski teren. Na płaskim terenie można grać w krokieta. Indukcja – oto mój as w rękawie i browning w kieszeni.

– Może kioskarka szanowna wie, gdzie się znajduje najbliższy klub krokieta?

– A skąd ja mam wiedzieć takie rzeczy! – żachnęła się niespodziewanie kobieta. – Mógłby już pan sobie iść, kolejkę tylko tworzy, stresuje i bzdury wygaduje. – Położyła mapę na ladzie i burczała ze złości, zmuszona wydawać resztę z mojego wysokiego nominału. Kiedy więc chciałem jej pomóc i z owej reszty zrezygnowałem, nagle zakwiczała.

– Wy, bogaci, myślicie, że wszystko wam wolno. Tylko dlatego, że macie pieniądze! Chodzicie sobie w odświętnych ubraniach albo wręcz półnago. Balujecie, pijecie wodę sodową z winogronami, tracicie tysiące podczas jednej gry lub pieprznego wieczoru. Żyjecie marzeniami z głową wśród chmur, nie widząc szkła i gruzu pod waszymi stopami. Nie doceniacie naszej sumiennej katorgi i traktujecie ją tak, jakby tylko wam należały się jej owoce. Nie rozumiecie naszego trudu, jednocześnie uważając dobrobyt jedynie za wynik ciężkiej pracy. Ignorujecie absurd i perfidię ślepego losu, męki nędznego życia. Nawet w momentach, gdy próbujecie nas zrozumieć, od razu chcecie „poczuć się” nami! Już jesteście pierwszymi z ludu, choć żaden by kiosku nie poprowadził. A za tłumy każdy brałby się od razu, dawajże ludu, na barykady! Kupujecie mapy do miast, które uważacie za „wasze”. „Wasze” ulice, „wasze” kamienice. Szukacie wieloznacznego nonsensu wśród brutalnego absurdu, zapominając o świecie pełnym nie groteski i cudowności, a rozpaczy, samotności i niezrozumienia. Najgorsze jest to, że zapewne się jeszcze na tym wzbogacacie materialnie i duchowo, tworząc, wydając i komentując nic nie znaczące dla nas teksty. Teksty, których przedruki muszę tu wystawiać! Chociaż się nie sprzedają! Gardzę wami i przeklinam wasz los!

Tknęły mnie słowa kioskarki, coś się we mnie przestawiło. Ostatnie słowa krzyczała, pakowana do kanarkowej karetki policji politycznej Czungpalarmy. Jest to jednakże temat, nad którym wolałbym się rozwodzić nie inaczej, jak wspominając tylko fakt, że dżentelmeni tej służby – ubrani w nienaganne, jaskrawożółte wełniane swetry – wykazali się wielkim profesjonalizmem, jaki wyrażał się w ich delikatności i dyskrecji. Nie wywołali zamieszania większego niż moja zdziwiona mina i łokciem trącona klatka. Szczur – najwidoczniej pupil kioskarki – długo spoglądał ze łzami w oczach za swoją panią. Udało mu się wybiec i poszukać szczęścia w świetnie utrzymanych kanałach miejskich.

Z mapą pod pachą pożegnałem się kulturalnie – bo co dalej, nigdy nie wiadomo – z funkcjonariuszami. Gdy oddaliłem się poza zasięg ich czujnej troski, porzuciłem dyplomatyczny ton wypowiedzi (wywołany wcale nie strachem, a własnym dobrem) i skierowałem się do pobliskiego parku, by odnaleźć się w sytuacji.

Park ten – imienia Roosevelta – był typowym ogrodem w stylu kolonialnym, o roślinności bujnej i kolorowej. Rozłożyste palmy górowały nad krzewami, których migocące ściany tworzyły zaułki dla zakochanych i potrzebujących chwili wytchnienia spacerowiczów. Przysiadłem w jednym z takich zaułków pod fontanną Apollina. Z jego palca i ust tryskała woda, w mgiełce której od czasu do czasu pojawiała się tęcza.

No, to trzeba zabrać się za śledztwo. Gdzie tutaj jest jakiś klub krokieta? Wiedziałem, że stara kioskarka musiała coś wiedzieć na ten temat, na pewno należała do spisku – inaczej nie zwinęliby jej tak szybko, wszak w Czungpalarmie jest wzorowy pakiet praw obywatelskich i swobód nowoczesnego człowieka. Nie mogło więc chodzić o wolność wypowiedzi. Ten wątek musiałem jednak porzucić. Spojrzałem za siebie, wcale nie bez lęku.

Kioskarka odpada. Mam zbyt mało zasobów i czasu, by ją wydrzeć Służbom. Gdy ktoś raz wpadnie w krąg podejrzanych, to ciężko jest mu się z niego wydostać. Nie mam takich możliwości, by samemu ją wyciągnąć, musiałbym znaleźć odpowiedniego prawnika. No, może po odpowiednim czasie sam bym się nauczył i dał radę.

Zatrzymałem się przy smukłym posągu, usiadłem na ławce. W krzakach obok ujadał mały pies, tuż za mną zaczęło płakać dziecko. Niedaleko przejechała kanarkowa karetka. Poprawiłem koszulę i swój sposób myślenia o aparacie bezpieczeństwa publicznego tego cudownego, ba!, najlepszego miasta w południowo-wschodniej Azji.

Nie warto ryzykować.

Odpaliłem papierosa i przez chwilę poczułem się, jakbym był w kropce. Zapomniałem jak prowadzi się śledztwo, jak utrzymywać konwencję trzymającego w napięciu kryminału. Czy podążam dobrym tropem? Czy obrałem poprawny kierunek?

– Nawet nie wiem, czy twoje towarzystwo, Fobosie, odpowiednie jest wobec moich zamiarów. Czy pod twoją opiekę powinienem się oddać? Nie jestem poetą ani minstrelem, daleko mi do wzoru porządku i prawa, choć prawdy jestem najwierniejszym sługą. Żyję dla prawdy i jej swoje życie zaofiarowałem od początku do końca. Bądź więc łaskaw, Apollinie, wskazać drogę, którą powinienem podążyć. Wiesz przecież, że jesteś najpiękniejszym z męskich bogów, a brzmienie twego głosu i liry wspanialsze jest od złotych korali palarmiańskiego poranka.

Wiedziałem, że boski młodzieniec lubił słuchać pochwał. Wrażliwy był na kłamstwo i nieskory do miłosierdzia, jeśli wyczułby szyderstwo. Jego marmurowe muskuły przyciągały tu niejedną dziewuszkę z dobrego domu. Unosiły się w zachwytach i w nieziemskim otumanieniu, gdy spoglądały i dotykały dziewiczymi dłońmi skałę jego ciała. A ludzie dziwią się, skąd tyle filolożek klasycznych. Młodzi chłopcy dziękowali zaś autorowi pomnika, że w innych częściach ciała Apollina oszczędził na materiale. Dzięki temu pozbywali się wielu obaw i zyskiwali spokojny sen.

Moje rozmyślania przerwał wyjątkowo kolorowy ptak, który usiadł na palcu Jaśniejącego i zaczął wydłubywać jakieś brudy spod jego paznokcia. Wziąłem to za znak, nieomylnie zesłany przez samego Olimpijczyka. Powiodłem wzrokiem za jego palcem i westchnąłem – wskazywał najbardziej zaniedbany odcinek parku, kącik znajdujący się tuż przy jednej z bram ogrodowych, pełen dzikich krzaków i śmieci. Pośrodku niego stał brudny, niewielki posąg grubasa w skrzydlatych sandałach i z laską oplecioną dwoma wężami.

Westchnąłem, bo wolałem robić interesy z błękitnookim bóstwem piękna i miłości, niż chytrym bożkiem kupców i złodziei, który nie raz – z tego, co właśnie sobie przypomniałem – wystrychnął mnie na dudka. Jaki jednak mam wybór? A może jakiś mam? Dostojenna nie rozpuściła mojego ego, ocalałem z pożogi hotelu i wygódka zesłała mnie tu, do Czungpalarmy. Wszystko, co się ze mną działo, ewidentnie miało jakiś sens. Nie chciałem jednak irytować Apollina i skoro już zesłał mi wskazówkę, to musiałem podążyć za jego poradą, by nie znaleziono mnie obdartego ze skóry bądź z sercem przeszytym strzałą. Tego zdecydowanie wolałem uniknąć. Wszakże Olimp to są siły znacznie wykraczające poza moje kompetencje.

Pod posągiem postaci bardziej przypominającej skrzyżowanie emerytowanego Buddy z barokowym cherubinem, niż zwinnego boga dróg i pasterzy – stał niewielki wózek. Ktoś przypiekał na nim wyjątkowo śmierdzące krokiety. Fartuch miał pokryty wielkimi tłustymi plamami i co chwilę mamrotał coś pod nosem, odwracając głowę tak, jakby rozmawiał ze stojącą za jego plecami statuą. Ku mojemu zdziwieniu, handlarz chwycił nagle szczypcami jeden z krokietów, który, wyrzucony, zniknął po chwili za posągiem.

Podszedłem na palcach, wyciągając głowę w poszukiwaniu zaginionego naleśnika. Zobaczyłem go w pazurach zgarbionego szczura, który na mój widok dał cynk dwóm swoim kumplom schowanym w pobliskim krzaku i zwiał, zabawnie drobiąc na tylnych łapach.

– To bardzo mądre zwierzęta. Wiedzą, że sprzedaję najlepsze krokiety.

Handlarz obrócił się w moją stronę, a ja dopiero teraz miałem okazję bliżej przyjrzeć się tym ekstrawaganckim produktom. Wyglądały gorzej niż pachniały – ich widok wołał o kolejną konwencję genewską, zakazującą krzyżowania ciasta z odpadami radioaktywnymi. Krokieciarz wziął jeden z wyrobów i zaczął wymachiwać mi nim przed nosem.

– Królu złoty, kierowniku, najlepsze krokiety w tej części Wszechświata, a znane w kilku różnych wymiarach czasoprzestrzeni! Trzy w cenie jednego, osiem za cztery! Kupisz pan dziś, nie pożałujesz jutro!

– Być może, ja jednak serdecznie podziękuję. Nazywam się Wołeczek, inspektor Wołeczek. Potrzebuję pomocy.

– Proszę wziąć chociaż jeden. Gratis. Barszczu już niestety nie ma. – Załadował krokiet do papierowej torebki, której dół zaczął się chyba topić. – Nazywam się J.C.G. Du Bleur, bardzo mi miło. Kiedyś sprzedawałem paszteciki, lecz to już martwy biznes. Straciłem licencję. Skończył się świat.

– Hola, hola, hola. Tego już zbyt wiele. To wszystko do niczego nie prowadzi. Śmierdzi mi to skandalem i katastrofą, wietrzę próżniaczy nonsens. Co to ma znaczyć?

– Niech pan mi powie. Przed chwilą mnie nie było, teraz pyk! Pieczę krokiety, nie mam barszczu, a pamiętam jak przez mgłę przepiękne czasy, gdy sprzedawałem paszteciki i byłem sławny. Niesłychanie sławny. Pan mi lepiej powie, co to ma wszystko znaczyć. Sam chciałbym wiedzieć, czyja to sprawka.

Wymierzył we mnie szczypce z transmutującymi się krokietami. Odskoczyłem o krok, patrząc na niego podejrzliwie. Czyżby myślał, że to ja? Że to wszystko moja sprawka, choć nie wiem, jak do tego doszło i w jaki sposób mam być za to odpowiedzialny? Rzuciłem okiem na Hermesa, a ten tylko szczerzył się bezczelnie.

– Ja nic nie wiem, panie Du Bleur. Ja tylko prowadzę śledztwo dla najpiękniejszej na świecie kobiety, która kiedyś próbowała mnie zabić. Sam nie do końca wiem, skąd się wziąłem. Ani tym bardziej, po co tu jestem.

– Rozumiem, że to skomplikowane.

– Owszem. Dlatego niech pan mi sprawy nie gmatwa jeszcze bardziej. Wiem tyle, co pan, a może nawet mniej. To wszystko zdarza się tak bardzo naraz i chyba nie mogę tego powstrzymać, choć mam wrażenie, że świat krąży wokół mnie, że mam tu coś do gadania. – Du Bleur wzruszył ramionami i zdawał się mnie nie słuchać. Wyjąłem z portfela rysopis jednego z rabusiów. – Znasz go pan?

– Pierwsze widzę. Wygląd niespotykany. Jakby całe życie grał w polo albo w curling, czy coś takiego. Typ trochę Kanadyjczyka, co nie? Dziwny facet. Na pewno nie chcesz pan drugiego krokieta?

– Krokiet… – powiedziałem zamyślony.

– Nareszcie! Pierwszy klient! Coś niesłychanego, kocham to miejsce! Co za radość, żywioł biznesu, pierwszy krok do sukcesu! – Du Bleur zaczął tańczyć i wywijać nadzianym na szczypce naleśnikiem, powodując przejściowe wynaturzenia przestrzeni.

– Nie, nie, nie! Czyli naprawdę krokiet! To musi być krokiet!

– O, to, to! – Handlarz wziął zamach i rzucił czymś w krzaki. Rozległy się stamtąd cichy pisk i kosmiczne wycie, a wynaturzone jadło zniknęło w mgnieniu oka. – Skubane bydlaki. Znaczy się, bardzo mądre, choć bezwzględne zwierzęta. Jestem tutaj dopiero od kilku chwil, a już muszę płacić im haracz. Na początku się opierałem, nie takie rzeczy ja widziałem, by mi szczur mówił, co mam robić. Pan mógł tego nie widzieć, ale jeden z nich prawie odgryzł mi palec. To jeszcze nic. Gdy posyłałem łobuza kopem za płot, dwa pozostałe rozkręciły mi instalację, grożąc wybuchem. Całe szczęście, że pan przyszedł. Nie ma co, musi pan na nie uważać. No nic. Czuję, że to już czas na mnie, muszę się zbierać. Proszę nie zapomnieć o swoim krokiecie. Za darmo smakuje najlepiej. A, jeszcze coś. Niech pan pamięta, że żarty się skończą, gdy Smutny dowcip opowie.

Du Bleur wypowiedział ostatnie słowa, Wszechświat zrobił głośne „pyk!” i handlarz po prostu zniknął. Pozostawił po sobie dymiącą, papierową torebkę. Rozejrzałem się wokół, chcąc się upewnić, czy ktoś przypadkiem nie widział tego samego, co ja. Jednakże, jak zwykle w takich sytuacjach, w okolicy nie było nikogo. Tylko Hermes wciąż się szczerzył, a muskularne ramię Apollina uniesione było teraz w kierunku nieba.

– Cholerne olimpijskie bydlaki. Jak zwykle, sama gra, zero pomocy. Bez ofiary nie masz na co liczyć. Niczym w mojej rodzinnej parafii. – Wydawało mi się, że marmurowe kąciki ust uniosły się drwiąco. – Już ja ci dam ofiarę, nektaropijco ty jeden. Koliberek! Latasz sobie to tu, to tam, podczas gdy ja kręcę się w kółko i zupełnie nie wiem, o co tu chodzi. Gadam z posągiem uniwersalnego łobuza, dostałem przed chwilą ontoaktywny krokiet i prowadzę śledztwo dla kobiety pięknej jak talony poparte miarą pracy. Dla typowej femme fatale, która, z wiadomych już powodów, kiedyś chciała mnie zabić.

Słońce stało w zenicie, prażąc mi łepetynę. Stojąc tak i smażąc się w czungpalarmskich promieniach, czułem, że chyba popadam w szaleństwo. W obliczu oporu materii, indukcja zdawała się bezsilna. Nagle mnie olśniło.

– Ty! – ku zdziwieniu mijających mnie dwóch panienek, odwróciłem się i zacząłem grozić Hermesowi palcem – toż to ty masz w swej opiece wszelkie złodziejskie łachudry i włamywarskich bandziorów. Pomóż mi, bo nakarmię cię tą dekonstrukcyjną parodią naleśnika!

Powietrze zatrzeszczało cicho, mroczny głęboki cień przemknął po twarzy bożka. Na chwilę zrobiło się chłodno, potem powrócił upał. Za moimi plecami usłyszałem ciche stuknięcie.

Krokiet.

Na pobliskim placyku dostrzegłem kilku dżentelmenów uprawiających ten burżuazyjny, kolonialny sport. Na głowach mieli modne cylindry, w ustach trzymali cygara. Mierzyli za ich pomocą jakieś nieznane mi ruchy i odbicia, dyrygując zwiniętym tytoniem i komentując przebieg gry. Każdy z elegantów miał przy sobie chłopca w białej koszuli i kamizelce, uginającego się pod ciężarem torby z młotkami. Pomagierów opłacano groszami i ochłapami z pańskiego stołu.

Wyglądałem zza róży gęstego listowia. Płaski zacieniony placyk, otoczony żywopłotu kolczastą barierą, leżał wśród cyprysów. Jedyne wejście prowadziło przez ogrodu złotą furtę, przy której stało dwóch nieprzyjemnych w obyciu, barczystych nicponiów. Oni byli znacznie mniej wysmakowani w swej sportowej elegancji, choć nosili marynarki. Rzec można nawet, że dwóch tych ancymonów miało aparycję kliszowych rzezimieszków, opisywanych we francuskich romansach kolejowych. Od blamażu cienkiej tandety ratowało ich jedynie to, że jeden czytał Iwaszkiewicza.

– A dokąd to pan zmierza, panie nadobny? – Iwaszkiewicz zagrodził mi wejście. Taktyka „wchodzę jak do siebie” nie zdała egzaminu.

– Jak to dokąd, matole? Jestem umówiony z twoim szefem. Jeśli mnie zaraz nie wpuścisz, to przetrąci ci ciemię. Oto bilecik imienny od twojego chlebodawcy, jeśli mi nie wierzysz. – Jestem chytry, jestem sprytny, jestem inspektorem Wołeczkiem. Banknot o nominale stu palarmskich funtów zawsze rozwiązuje sprawę.

Jednak nie zawsze.

– To się pan pomylił katastrofalnie, imaginując sobie wątpliwą możliwość naszej nielojalności i zepsucia. Takiej zniewagi przepuścić odmiennie nie mogę, niż obejść się z panem nietaktownie, wręcz brutalnie, ukazując całą moc swej męskości. – Czy on właśnie zalotnie puścił drugiemu oko?

Drugi z oprawców schował prawą rękę do kieszeni i coś chwycił, wybrzuszając marynarkę. Iwaszkiewicz zbliżył się do mnie na odległość palca, który wbił mi boleśnie w splot słoneczny. Wcisnął swoje goryle paluchy w głąb mojego ego, paraliżując chwilowo moją pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa.

– Już cię tu nie ma, szkodniku, nonsensie jebany. Liczę do trzech i spierdalasz. Inaczej zatańczysz nam polkę w wykonaniu starego dobrego browninga. – Z kieszeni drugiego zbira dobiegło ciche kliknięcie. – Raz…

Manewr błyskawicznego oddalenia się na z góry ustalone pozycje stosowany był przez wszystkich wybitnych strategów, od Hannibala, przez Sun Tzu i Napoleona, po kanclerza Bismarcka. Znalazłem się z powrotem przy pomniku boga łotrzyka, którego postawy nie będę komentował. Wkurzyłem się. Jestem inspektorem Wołeczkiem, a do haniebnej ucieczki zmusiły mnie dwa typowe cwaniaczki, dwaj sprzedajni sługusi burżuazji, zdrajcy gangsterskiej klasy robotniczej. Tak nie może być…

Krzaki u stóp Hermesa zadrżały ponownie i zauważyłem trzy szczury, które wcześniej obrabowały pana Du Bleura. Widziałem, jak czają się na zostawioną przeze mnie, dymiącą torebkę. Nagle wpadł mi do głowy straszny plan, aż sam się przez chwilę wzdrygnąłem, czując ślizgającego się po mnie symbolicznego węża. Wszak marmur marmurem, ciało ciałem.

Przepędziłem gryzonie laską. Przez chwilę kalkulowały bilans zysków i strat w następstwie ewentualnej potyczki, ale odskoczyły. Podszedłem ostrożnie do ofiarowanego mi Krokieta. Tak jak myślałem, papier zdążył się przepalić, a mięcho powoli wtapiało się w bruk. Rzeczywistość wokół naleśnika pulsowała złowrogo.

Nie chciałem go chwytać gołymi rękoma, ponieważ bałem się, że skończyłoby się to wizytą w szpitalu albo, co gorsza, u psychiatry lub filozofa. Włożyłem więc moje skórzane, wzmacniane wiarą i nadzieją rękawiczki i przykucnąłem nad dymiącym zjawiskiem. Słyszałem, jak syczy przepalana skała. W powietrzu unosił się smród. Materia ustępowała miejsca perwersyjnej wyobraźni, która musiała stworzyć te makabryczne naleśniczki.

Kucając, rozrysowałem na bruku trajektorię lotu i szybko przeprowadziłem obliczenia – szansę miałem tylko jedną. Przeszkadzały mi szczurzyska, za nic mające odstraszające ciosy mojej laski. Przyjęły partyzancką taktykę: rozproszenie, doskok, ucieczka, przegrupowanie. Kiedy skończyłem rozpisywać równania, potarłem dłonią o dłoń i zerknąłem na Hermesa – zdawał się zaniepokojony swoją obecnością w centrum operacji.

Wziąłem głęboki oddech, powtórzyłem w pamięci wszystkie zmienne, popatrzyłem na słońce i uwzględniłem poprawkę na wiatr. Jednym ruchem chwyciłem wytwór kulinuklearny (pamiętam tę chwilę: jakby kopnął mnie lodowaty prąd – moje ciało ogarnęła entropia i oczywistość nihilizmu, horyzont oddalił się i zassał wszelką radość i miłosierdzie), wygiąłem się jak sprężyna i w odpowiednim momencie wyprostowałem ramię. Przez chwilę nieobecny, wlepiłem pusty wzrok w obracające się skażenie istnienia, lotem rozcinające strukturę rzeczywistości.

Wnet przerażający krzyk. Bang. Strzelanina. Bangbang. Bang. Ocknąłem się, zanurkowałem w krzaki i stamtąd moim oczom ukazał się straszny widok – Iwaszkiewicz dostał krokietem prosto w czoło, w wyniku czego jego ciało zapadło się, choć mózg rozsadził mu czaszkę i udał się w samotny lot w kierunku horyzontu, ku chmur kłębiastym dalom.