Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna klimatyczna powieść Pawła Jałoszyńskiego w przepiękny sposób opisująca tętniącą życiem przyrodę i uduchowioną naturę najniezwyklejszych z japońskich wysp.
Tomasz, przyrodnik z Polski zakochany w Japonii, jej języku, kulturze i – oczywiście – środowisku naturalnym, prowadzi intensywne badania nad nieznanymi gatunkami owadów, które zamieszkują wyspy Yaeyama, egzotyczne nawet dla mieszkańców Tokio. Wędrując przez lasy i śpiąc na łonie natury, nawiązuje z tą naturą nietypową nić porozumienia… aż w pewnym momencie spotyka bashō-no sei, mitycznego ducha japońskich bananowców.
Na ile jeden z tych duchów, zwany przez Tomasza „Pióro”, zawładnie jego umysłem, sercem i życiem? Jak relacja z nim zmieni zarówno Tomasza, jak i jego ukochaną – Elę, i wpłynie na historię tych tajemniczych wysp?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Barbara Borszewska, Ewa Ambroch, Agata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Przygotowanie okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Paweł Jałoszyński 2022© Copyright by Borgis 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2022
ISBN 978-83-67036-74-0
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Spis treści
I Języki 7
II Rzeka 29
III Co widzisz? 41
IV Hirakubozaki, morze traw 49
V Bashō-no sei 73
VI Owady 83
VII Farmer 91
VIII Wrona 115
IX Budda 127
X Kabira 139
XI Co zrobiłem 151
XII Plaże 155
XIII To ja 167
XIV Sny 171
XV Głód 201
XVI Miasto 207
XVII Iriomote 221
XVIII Bashō 239
XIX Nauczyciel 247
Epilog 253
I
Języki
Ledwo zdążył na ostatni prom z portu Ōhara. Gdy w drobnym deszczu dobiegł objuczony plecakiem i torbami do krytych czerwoną dachówką, płaskich budynków przed przystanią, ostatni pasażer wchodził po trapie na pokład „Południowego Raju”. Niskie chmury zakrywały niebo i wiał wiatr, ale na szczęście fale nie były jeszcze zbyt wysokie i ruch promów pomiędzy Iriomote-jimą i Ishigaki-jimą odbywał się bez niespodzianek.
Tomasz pokazał bilet i wszedł na pokład. Zostały już tylko miejsca w ostatnich rzędach i wiedział z doświadczenia, że przy takiej pogodzie będzie na rufie podrzucany jak szmaciana lalka. Przypiął się pasem. Widział kiedyś, jak gruba kobieta podbita do góry przez wysoką falę spadła twardo na siedzenie z okrzykiem bólu. Miejsce obok niego zostało puste, mógł więc bezpiecznie porozkładać torby i torebki z próbkami zebranymi w lesie. Mrówki wyłaziły z worka, zatem pospiesznie dociągnął węzeł na sznurku i na wszelki wypadek zwinął kilka razy zawiązany koniec. Zapomniał sprawdzić wcześniej, więc teraz dyskretnie oglądał buty i spodnie, czy nie zwracał uwagi zbyt niechlujnym wyglądem i błotem z lasu.
Do pokonania niespełna trzydziestu kilometrów pomiędzy portami potrzebne było czterdzieści minut. Morze Wschodniochińskie kołysało łodzią bardziej, niż przewidywał, wyraźnie wzmagał się wiatr. Pasażerowie w tylnej części podskakiwali w regularnym rytmie, kiedy prom skakał pomiędzy grzbietami fal jak srebrzyste katsuo w porze tarła. W zamkniętym wnętrzu było przytulnie i gdyby nie huśtawka i gwałtowne uderzenia dna „Raju” o ołowianą powierzchnię morza, zmęczony Tomasz zasnąłby, jak już wiele razy na tej krótkiej trasie. Siedział w tej małej, ruchomej bańce rzeczywistości, gdzie, po przetarciu okularów, wszystko było ostre i prawdziwe. Zalewane wodą okna odcinały ludzi od rozmytego, rozpuszczającego się świata, w którym nic nie miało stałego miejsca ani kształtu.
Tubylcy przed nim rozmawiali o cenach czarnego cukru; z oszczędnych słów można było wywnioskować, że mężczyźni są farmerami gdzieś na wschodzie Iriomote. Dwa rzędy dalej babcia pokazywała coś wnuczce przez szybę, na którą z zewnątrz coraz wyżej chlustały spienione bałwany. Tomasz spojrzał w lewą stronę i zobaczył kilka rozmytych, nieostrych sylwetek tobiuo wpadających właśnie z powrotem w fale. Srebrzyste ryby szeroko rozkładały sierpowate płetwy, ich synchroniczny, kilkudziesięciometrowy lot trwał kilkanaście sekund. Chociaż ruch łodzi i mokre okna utrudniały obserwacje, wnuczka z otwartymi ustami śledziła poczynania morskich lotników. Jej twarzyczka znała tylko kontrasty – kiedy latające ryby wpadały w odmęty, smutniała przeraźliwie, a jej czarne oczęta wilgotniały, jakby okno zniknęło i fala dotarła do środka łodzi; za to kiedy kolejne kilka tobiuo wyskakiwało z głębin, dziecko promieniało szczęściem.
Po prawej pojawiły się płaskie wysepki Panari, przez Japończyków zwane Aragusuku. Przy tej pogodzie ich rozmyte, niewyraźne zarysy stapiały się z morskim tłem. Południowa była niemalże okrągła i nazywała się Shimoji, północna – Kamiji – miała wydłużony kształt. Rozdzielający je pas morza był tak wąski, że podczas odpływu można było przejść z jednej na drugą. W średniowieczu, w czasach Królestwa Ryūkyū, żyło tutaj kilkuset mieszkańców, którzy wykształcili unikalną kulturę i własny dialekt. Dzisiaj pozostało zaledwie kilka rodzin na Kamiji, podczas gdy druga wysepka była wykorzystywana już tylko jako pastwisko. Mimo braku regularnych linii kursujących tutaj z Ishigaki rafy wokół Panari odwiedzało dwa, trzy tysiące turystów rocznie – płytkie wody były tu wyjątkowo przejrzyste, a ich tętniące morskie życie niezwykle bogate.
Minęli majaczącą również po prawej, rozmytą w deszczu Czarną Wyspę, Kuroshimę – kawałek skały w kształcie serca z jedną przystanią, jedną pocztą i interesującymi polami pływowymi na zachodnim wybrzeżu. Tam mieściła się oceaniczna stacja badająca żółwie i koralowce. Archipelag Yaeyama, w lokalnym dialekcie zwany Yaima, był południowo-zachodnią rubieżą Japonii. Jego mieszkańcy tradycyjnie wyróżniali w nim tangun-sïma, duże wyspy nadające się do uprawy ryżu na zalewanych polach, oraz nungun-sïma, wyspy trawiaste, gdzie brak wody, ubogie gleby lub inne naturalne czynniki utrudniały rolnictwo. Kuroshima była jedną z wysp nungun, jej dwójka dużych sąsiadów, Iriomote i Ishigaki, były tangun, podobnie jak odległa Yonaguni, z której w pogodne dni widać było Tajwan.
Morskie żółwie przypływały na brzegi Kuroshimy, żeby składać jaja, i otaczająca wyspę rafa była świetnym miejscem do ich podglądania i podziwiania bogactwa podwodnej fauny. Mieszkańcy w swoim dialekcie mówili na wyspę: Ffusīma. Na tym koralowym naleśniku żyło ich zaledwie dwustu i wielu z nich zajmowało się hodowlą bydła. Po łąkach Czarnej Wyspy spacerowały czarne krowy; Homines sapientes żyło tutaj dziesięć razy mniej niż tych porykujących czworonogów. Aż dziwne, że przy tak płaskim terenie i maleńkich rozmiarach tego spłachetka lądu sezonowe tajfuny nie zrzucały zwierząt do wody. Z jednego krańca na drugi było nieco ponad półtora kilometra. Kiedy nie padało, słońce prażyło tam niemiłosiernie, a nieustanny wiatr chłodził zdradziecko, dając pozory znośnych warunków. Łatwo było dać się oszukać tym przyjemnym powiewom i spalić skórę, spacerując sennymi uliczkami miasteczka w centrum wyspy, wśród odpornych na gwałtowne żywioły, przysadzistych tradycyjnych domów, chronionych dodatkowo niskimi, wapiennymi murkami.
Na tej samej wysokości co Kuroshima, ale po lewej stronie, sześć kilometrów na północ od łodzi płynącej z zachodniej Iriomote na wschodnią Ishigaki, majaczyła Kohamajima. W przeważającej części płaska, Kohama mogła jednak poszczycić się własną górą – liczącym prawie sto metrów szczytem Ufudaki, otoczonym kwadratami pól trzciny cukrowej i pastwisk. Piękny widok z wierzchołka obejmował wszystkie wyspy Yaeyama, poza odległą Yonaguni na zachodzie. Ponad siedmiuset mieszkańców przeżywało ciągle zaskakujący bum turystyczny, spowodowany wielką popularnością kręconego tam właśnie serialu Churasan.
Przed przybiciem do portu w Ishigaki łódź mijała jeszcze jedną wyspę, Taketomi. Jeszcze mniejsza niż Kuroshima i Kohamajima, w ginącym lokalnym dialekcie znana jako Tēdun, ma ludzką populację liczącą dzisiaj nieco ponad trzysta osób. Trudno było uwierzyć, że w osiemnastym wieku liczba mieszkańców tego nieprzekraczającego pięć i pół kilometra płaskiego koralowego kleksa wynosiła ponad tysiąc osób. Regularnie duże grupy przenosiły się na pobliską Ishigaki, żeby uniknąć przeludnienia. Zamiast łąk z krowami można tu było znaleźć pola trzciny cukrowej. Taketomi była zielonym beretem obramowanym złotym otokiem, jego właściciel, brodzący w głębinach olbrzym, mógł lada moment wyjść na płytsze wody i wynurzyć obrośniętą koralami głowę, po czym wspiąć się na brzeg pobliskiej Ishigaki, by wygrzewać się w promieniach południowego słońca na jej złotych plażach.
Wyspa miała jedną przystań, jedno miasteczko położone w samym centrum, jedną pocztę i jedną szkołę. Taketomi-jima była wzniesionym nad powierzchnię morza atolem, a jej piękne rafy i urokliwe uliczki przyciągały turystów. Przytulne miasteczko, o takiej samej nazwie jak wyspa, z siecią uliczek wysypanych koralowym żwirem i obramowanych murami z kamienia, z lotu ptaka wyglądało jak rozbudowana plansza do gry w kółko i krzyżyk. W jej oczkach stały przysadziste kwadratowe domy kryte czerwonymi dachówkami, w każdym z nich cztery spadziste trójkąty dachu spotykały się w centralnym punkcie. Znad murów strzelały fontanny krwistych kwiatów, zwieszały się zielone gałęzie, a po kamieniu piął się gdzieniegdzie hihatsumodoki, zwany przez tubylców pyashi. Jego czerwone, długie owocostany miały pieprzny smak i stanowiły popularną przyprawę w tutejszej kuchni.
Środkiem miasteczka od czasu do czasu przejeżdżał ktoś na rowerze, kilka razy dziennie niespiesznie sunął wóz z turystami, ciągnięty przez wodnego bawoła. Kudłate zwierzę ze znudzeniem pokonywało po raz tysięczny najdłuższą trasę na wyspie – całe trzy kilometry od jednego wybrzeża do drugiego, a w tym czasie przewodnik opowiadał o zawiłej historii Taketomi.
Bujna roślinność oszukiwała turystów, ale nie przyrodnika. Wiele z tych roślin to wędrowcy, imigranci, ci legalni i pasażerowie na gapę, rozwleczeni po całym świecie przez człowieka. Tomasz wiedział, że przepyszne kiście lila i czerwonych kwiatów bugenwilli, tak powszechne na wszystkich wyspach Ryūkyū, to dzieci Ameryki Południowej, podobnie jak wszędobylskie, pomarańczowe lantany rosnące w wilgotniejszych miejscach. Pięciopłatkowe, różowe katarantusy przybyły z Madagaskaru, a gwiazdy betlejemskie ‒ z Meksyku. Swojskie za to były krzewy monpanoki (mieszkańcy Taketomi mieli oczywiście swoją własną nazwę: shuiki) porastające plaże. Tomasz dobrze znał ich srebrzyste liście i kiście maleńkich, białawych, niepozornych kwiatków. Pod nimi rozpełzały się na wszystkie strony wężowate pędy wilców, zwanych kozimi kopytkami. Japońska nazwa gunbai hirugao też nawiązywała do dziwnego kształtu liści tej rośliny. Przypominały one gunbai-uchiwa, dwupłatkowy wachlarz na długim trzonku, używany kiedyś przez generałów i kapłanów jako symbol funkcji, a w dzisiejszych czasach przez gyōji, sędziów w zawodach zapaśników sumō. Gdy te zielone kobierce pokrywające żółte i białe piaski zaczynały kwitnąć, szeroki pas plaży poza strefą rozprysku fal pokrywał się tysiącami delikatnych kielichów w kolorze lila, każdy z ciemniejszym środkiem. Jeśli miało się szczęście, można było zobaczyć nad nimi kilka motyli tsumabeni-chō, bielinków o biało-czerwonych skrzydłach, szukających nektaru i zielonych liści drzewa gyoboku. Żywiły się nimi niezwykłe gąsienice, które zawsze robiły na Tomaszu duże wrażenie. Spokojnie posilająca się larwa nie rzucała się w oczy, jej zielony kolor maskował ją wśród listowia. Wystarczyło jednak zbliżyć dłoń, by zaniepokojone stworzenie uniosło przednią połowę ciała i nadęło kilka segmentów tuż za głową. Na ich bokach znajdowały się niebieskie plamki do złudzenia przypominające oczy, zaakcentowane dodatkowo z tyłu pomarańczowym owalem. Pod obydwiema pęczniały żółte wypukłości o czarnym rysunku przerażających gadzich łusek. Jedne drapieżniki nabierały się na niebieskookiego węża, pozostałe na żmiję o czerwonych źrenicach, podczas gdy zamaskowany, nieszkodliwy roślinożerca oszukiwał wszystkich i zwycięsko wychodził z konfrontacji z ptasimi przeciwnikami.
Swojskie było też tutaj słynne drzewo deigo, wybuchające corocznie nasyconą czerwienią niezwykle ukształtowanych kwiatów, symbol Okinawy i źródło bardzo lekkiego drewna, używanego w produkcji ryukyuańskich wyrobów z laki. Również niewysokie hasunohagiri porastały brzegi Taketomi i innych południowych wysepek od tysiącleci. Owoce tych drzew przypominały małe latarenki – przejrzysty, zielonkawy, delikatnie żyłkowany klosz otaczał ciemne nasienie, pozostawiając na szczycie otwarte okienko. Tam, gdzie żyły świetliki, dzieci zrywały owoce hasunohagiri, usuwały nasiona i wkładały do środka po jednym świecącym owadzie. Biegały do późnej nocy z tymi miniaturowymi latarniami, same jak świecące, hałaśliwe owady.
Domki z czerwoną dachówką wyglądały pięknie i tradycyjnie, wielu turystów nabierało się na ten klimat skansenu i starożytności. Tomasz jednak wiedział, że w czasach Królestwa Ryūkyū prawo nie zezwalało pospolitym wieśniakom na takie luksusy. Dachy we wsiach były bure, słomiane, nawet drewna nie wolno było używać do budowy domów. Te nastrojowe, czerwone dachówki pojawiły się tutaj dopiero na początku dwudziestego wieku; obecnie najstarszy z tych pięknych domów, aikanangukkyafuiya, pochodził z roku 1903.
Tomasz bardzo lubił przechadzać się uliczkami tej urokliwej wysepki. Było tu kilka knajpek, w których można było odpocząć w cieniu i napić się soku z trzciny cukrowej lub cytrusów, zaskakująco wiele maleńkich, tajemniczych świątynek kryjących sekrety przeszłości, bardzo piękne plaże i kilka ciekawych, starych drzew. Z północnego wybrzeża rozciągał się widok na szafirowe płycizny z kilkoma wystającymi skałami; na północy i wschodzie widoczne były wybrzeża Ishigaki-jimy.
Plaże Taketomi słynęły z „gwiezdnego piasku”, milionów maleńkich skorupek pracowicie zbudowanych przez otwornice. Przy odrobinie cierpliwości łatwo było znaleźć te niezwykłe dzieła natury. Gdyby zapytać Tomasza, zrobiłby długi i nudny wykład o Baculogypsina sphaerulata, amebowatym budowniczym tych konstrukcji, który z cząstek węglanu wapnia rozpuszczonego w morskiej wodzie pracowicie tworzy kapsułę otaczającą jego jednokomórkowe ciało. Pewnie dodałby jeszcze, że te szczególne domki wyglądające jak rozgwiazdy, pod mikroskopem odkrywają perforowaną powierzchnię. Przez te okienka otwornica wysuwa nitkowate nibynóżki, by złapać swój pokarm – organiczne cząstki zawieszone w toni. Gdyby rozmówca miał wystarczającą cierpliwość, dostałby też szansę wysłuchania wykładu o przodkach tych organizmów, którzy potrafili syntetyzować chitynę i z niej budować swoje skomplikowane schronienia, o gigantycznych otwornicach numulitach, których duże konstrukcje można pospolicie napotkać w skałach polskich Tatr, a może nawet o greckim uczonym Strabonie, który w pierwszym wieku przed naszą erą opisał kapsuły otwornic w blokach wapienia piramidy Cheopsa, biorąc je za skamieniałe ziarna soczewicy pozostawione przez budowniczych tego przerośniętego grobu.
Rozmyta w deszczu Taketomi, wyglądająca za oknami łodzi jak maźnięcie mokrego pędzla impresjonisty po niebieskim płótnie, na brzegach rozpuszczające się w falach, pozostała w tyle. Prom przybijał już do przystani w mieście Ishigaki-shi, na wyspie Ishigaki-jima. Formalnie miasto obejmowało całą wyspę, ale przecież spora jej część to były dzikie pagórki porośnięte lasem, a zwarta zabudowa administracyjnego centrum wysp Yaeyama zajmowała stosunkowo niewielki teren na południowym wybrzeżu.
Podczas pierwszych wypraw Tomasza przystań nie wyróżniała się niczym szczególnym. Był to tylko krótki odcinek wybetonowanego wybrzeża, do którego przybijały łodzie, a bilety kupowało się kilka metrów dalej, w małym sklepiku. To stare miejsce było na wschód od dzisiejszego portu dla promów. Później wyrósł nowoczesny budynek z wielką halą i kilkoma zadaszonymi pomostami na nabrzeżu, skąd mogło równocześnie odpływać kilka łodzi. Zniknęło również stare, maleńkie lotnisko zastąpione dużo większym, pojawiło się kilka wielkich hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Przybywało turystów, za to dzieci tubylców odpływały w świat, szukając szczęścia i fortuny w miastach bogatszych japońskich prefektur.
***
Zanim dotarł do swojego hoteliku, przeszedł przez zadaszoną ulicę handlową o jakże pięknej dla biologa nazwie Euglena Mall. Kupił ananasa, plastikowe opakowanie nieznanych brunatnych wodorostów, trochę ugotowanego białego ryżu i rybę. Ta ostatnia, podpisana jako miibai – Tomasz nie znał tej nazwy – wyglądała na młodego strzępiela; jej skóra była czerwona w czarne groszki, a ogon prawie czarny z mniejszymi, niebieskimi kropkami. Uzupełnił też zapasy sosu sojowego, soli i wody.
Siedział teraz na brzegu za krótkiego łóżka i parował po kąpieli. Przełączał kanały, próbując znaleźć prognozę pogody na najbliższe dni. W ogólnojapońskim programie jak zwykle pokazywali, że dzisiaj na wyspach Yaeyama było słonecznie, za to jutro będzie padał deszcz. Dla odmiany lokalna telewizja relacjonowała dzisiejsze opady i zapowiadała bezchmurne niebo na jutro. W obydwu prognozach zgodnie przewidywano wysokie fale i bardzo silny wiatr, co oznaczało, że należy zapomnieć o promie do południowej Ōhary, a tym bardziej do północnej Uehary na Iriomote.
Brązowe mrówki na ścianie jak zwykle szły zdyscyplinowaną kolumną; jej lewa nitka pełzła od okna ku podłodze, nad którą była dziura w ścianie. W niej znikały obładowane dobrami robotnice. Wychodziła z niej ścieżka prawa, którą małe, brązowe ari wyruszały po łupy. Kiedyś Tomasz zapomniał o mrówkach i po powrocie z dwudniowej wyprawy znalazł jedną z fiolek pustą, a pod wejściem do ściennego gniazda walały się pocięte na małe, poręczne kawałki pancerzyki owadów, które z takim wysiłkiem złapał w dżungli. A przecież powinien pamiętać tureckie doświadczenia, kiedy w Tracji wielkie, połyskujące robotnice w kilka minut wykryły pudełka z próbkami suszące się pod murem i na jego oczach zaczęły przenosić cały naukowy materiał do głównej bazy pod progiem, którą dzieliły z wielkim, wąsatym karaluchem.
Miał w hotelowym pokoju kuchenkę mikrofalową z funkcją grillowania i ryba zaczynała już skwierczeć i roztaczać smakowity zapach. Zalał w czajniczku torebkę ocha, z białego talerza przesypał do fiolki z alkoholem mikroskopijne błonkówki, przetarł go papierowym ręcznikiem i przełożył nań wodorosty. Nadmiarowe jednorazowe pałeczki wrzucił do szuflady, w której zgromadziła się już gruba warstwa nigdy nieużytych hashi. Zanim ryba była gotowa do jedzenia, zdążył jeszcze wypisać ołówkiem kilka etykiet i spisać koordynaty z GPS-u.
Po posiłku umył tłusty talerz, wytarł go do sucha i wysypał nań materiał z pierwszej z dwudziestu kilku fiolek, w których zatrute octanem etylu owady oczekiwały na rozsortowanie i zaetykietowanie. Większość pracy wymagającej przebierania, opisywania i zabezpieczania przed wysłaniem musiała poczekać na deszczowe dni, kiedy pogoda nawet jego powstrzymywała przed wyjściem na dwór.
Dzwonek telefonu poderwał Tomasza z miejsca.
– Co widzisz, co widzisz?
– Mrówki na ścianie, ćmę na suficie i gekona na drzwiach.
– I jak tam kolejny dzień polowania na chrząszcze?
– Świetnie, to jest prawdziwe eldorado! Ze dwa lata będę opisywał nowe dla nauki gatunki, może nawet rodzaje. Mam pewne podejrzenia co do takich małych, dziwnych kusaków – emocjonował się Tomasz. – Ale dla ciebie to pewnie mało ciekawe; to takie czteromilimetrowe chodzące przecinki, brązowe i mało spektakularne. To znaczy dla laika, bo dla specjalisty to jest kopalnia diamentów, ta podrodzina w ogóle nie była nigdy wykazywana w Japonii!
– Cieszę się, że nie tylko nigdzie się nie utopiłeś ani nie wpadłeś znowu do jakiejś dziury, ale jeszcze nałapałeś ciekawych okazów. Tak, wiem, osobników, „okazy są martwe w muzeum”. – W głosie Eli słychać było rozbawienie; słyszała te słowa tyle razy. – A jak tam sobie radzisz z językiem? Nauczyłeś się słów w lokalnym dialekcie?
– Echo ty moje, na wyspach Ryūkyū mówi się w siedmiuset pięćdziesięciu dialektach sześciu języków, z czego dwudziestoma kilkoma na tych kilkunastu zamieszkanych wysepkach tworzących grupę Yaeyama. Życia nie starczy, żeby się w tym połapać.
– Jak częściej będziesz zostawiał mnie samą, to może i zdążysz się nauczyć tych wszystkich języków, zanim oboje posiwiejemy. – To z kolei były słowa, które Tomasz znał na pamięć. Nie odpowiedział.
– I skąd im się wzięło siedemset pięćdziesiąt dialektów? – U Eli zwyciężyła ciekawość.
Tomasz przymknął okno, zza którego dochodziły rozmowy przechodniów i smętne brzdąkanie sanshinu z sąsiedniego budynku.
– Dawniej ludzie wierzyli, że ryukyuański jest dialektem japońskiego i wywodzi się od tego właśnie języka. Ale dzisiaj wiadomo, że to są języki siostrzane pochodzące ze wspólnego pnia i teraz w każdym z nich wyróżnia się lokalne dialekty. Na samym Kyūshū doliczono się stu siedemdziesięciu dialektów! Na Iriomote mówią kamai na dzika, a na Ishigaki, czyli tutaj, gdzie teraz jestem, raptem siedemnaście kilometrów dalej, to jest umuza. Na Okinawie wioski oddalone o rzut rozgwiazdą miały swoje dialekty. Czterdzieści siedem wysp Ryūkyū uważa się dzisiaj za zamieszkane, a każda w przeszłości była odizolowana choćby kilkusetmetrowym pasem oceanu i przez to na każdej ludzie mówili inaczej. Na większych wyspach – na Okinawie, na Amami-Ōshimie, Ishigaki, Iriomote, Miyako, na Tokunoshimie – jest wystarczająco dużo miejsca, żeby wioski były od siebie odizolowane, często lasami, górami lub rzekami. Wszędzie tam mieszkańcy zakładali małe osady i zdarzało się, że utrzymywali tylko minimalne kontakty pomiędzy sobą. Inaczej ewoluowały dialekty w osadach rybackich, a inaczej w rolniczych – różny sposób życia oznaczał rozwinięcie się innego słownictwa, innych wierzeń związanych z ważnymi dla przetrwania zjawiskami. Zrobiło się to wszystko strasznie skomplikowane. Nawet liczba samogłosek jest różna na poszczególnych wyspach. Na przykład na Okinawie używają dziesięciu samogłosek.
– Poczekaj, poczekaj. Usiądę wygodniej, bo słyszę, że zaczynasz się rozpędzać. – W wesołym głosie Eli dźwięczała ciekawość, a Tomasz rzeczywiście brał już głęboki wdech. – Już, mów dalej. Jakie znowu dziesięć samogłosek?
– I, e, a, o, u. Pięć, ale każda krótka i długa.
– No to pięć, a nie dziesięć. U nas przecież możesz powiedzieć „komin” albo „koomin” i każdy zrozumie, o co ci chodzi, nie zmienia to liczby samogłosek.
– Tutaj jest inaczej. Krótka i długa samogłoska to inne znaczenie słowa, a nie po prostu wewnętrzne ziewnięcie. Jak po japońsku powiesz toori zamiast tori, to będziesz mówić o ulicach, a nie o ptakach. Dlatego krótkie i długie samogłoski liczą się osobno, nadają słowom inne znaczenie.
– Aha. No dobrze, dziesięć samogłosek, rozumiem. A w innych dialektach jest ich więcej czy mniej?
– Najmniej jest w dialekcie, którym posługują się na Yonaguni. Niedaleko od Iriomote. To znaczy, posługiwali się, bo mówimy o językach, których już drugie pokolenie nie używa w domu. Tylko staruszkowie między sobą mówią jeszcze w ten sposób, przeważnie zresztą też nie używają już kompletnego języka, tylko jego bardzo zjaponizowanej wersji. Młodzi, jeśli chcą się tego nauczyć, z reguły chodzą na jakieś kursy i lekcje, są teraz coraz bardziej popularne trendy ratowania lokalnych dialektów, pojawiła się moda na to, żeby je znać. Ale kiedy wyspiarze mówią po japońsku, czyli w standardzie tokijskim, to i tak czasem dodają lokalne słowa, a nawet całe powiedzenia, przysłowia, jakieś pokręcone końcówki gramatyczne. Jak nie zapomnę, to ci zaraz opowiem, jak w zeszłym tygodniu pytałem o drogę. Ale to za chwilę, żebym się nie pogubił. O czym to ja…?
– O samogłoskach na Yonaguni. To ta najdalsza wyspa Yaeyama, prawie przy samym Tajwanie, prawda?
– Tak, latają tam atlasy – jedne z największych ciem świata, trzydzieści centymetrów rozpiętości skrzydeł!
– Przecież to jak twoje dwie dłonie z rozłożonymi palcami jedna obok drugiej! A może jeszcze więcej! Ale, Tomek, trochę dyscypliny, znowu zamiast o samogłoskach mówisz o owadach.
– Masz rację. Na Yonaguni mają trzy samogłoski…
– Ile?
– Trzy: a, i, o. Nie rozróżniają długości, więc nawet jak ktoś powie „oo” zamiast „o” w jakimś słowie, to znaczenie jest to samo. Na Miyako zostało sześć samogłosek. Za to na północy, daleko stąd, prawie siedemset kilometrów na północny wschód, mieszkają ludzie, którzy mówią w dialekcie Sani. I w nim jest osiemnaście samogłosek.
– Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. Krótkie i długie rozumiem, a pozostałe?
– Przecież nawet my mamy nosowe „ą” i „ę”. W dialekcie Sani są zwykłe i, e, a, o, u; to pięć; do tego środkowe ï, środkowe ë…
– Jakie?
– Środkowe, zapisuje się to z dwoma kropkami na górze, taki umlaut. Jak wymawiasz samogłoskę, a twój język znajduje się nie z przodu i nie z tyłu, tylko pośrodku, wtedy to jest dźwięk środkowy. Tylko nie pytaj mnie, jak to wymówić świadomie. Ja nie słyszę żadnej różnicy między zwykłym a środkowym „e”. Ale oni tam nie tylko to słyszą, ale również od tego zależy znaczenie słów.
– W porządku, jak na razie naliczyłam siedem samogłosek. Widzę, że nieźle cię ten temat wciągnął. Miałeś tam lecieć łapać te swoje sześcionogi, a wziąłeś się do studiowania dialektów?
– Trudno od tego uciec. Znajomość japońskiego, nawet tak niedoskonała jak moja, oczywiście bardzo pomaga w pracy. Ale na tych wysepkach wtrącenie jakiegoś lokalnego słowa bardzo często umożliwia wejście na czyjąś prywatną farmę, dogadanie się z osiemdziesięcioletnim rolnikiem, a kilka razy nawet dzięki temu pozwolili mi nocować w jakichś szopach na kompletnym odludziu, mogłem tam nawet zapalić lampę i połapać owady przylatujące do światła!
– Samogłoski! Nigdy nie skończysz tego tematu, cały czas robisz bardzo odległe dygresje.
– Tak, dyscyplina to nie jest moja najmocniejsza strona. W porządku. Samogłoski. Poza tymi siedmioma w dialekcie Amami Sani są jeszcze cztery unosowione samogłoski i siedem długich – razem osiemnaście.
– Już się pogubiłam.
– Osiemnaście, osiemnaście. Sam liczyłem z dziesięć razy, żeby to sobie usystematyzować w głowie. Tylko nie pytaj o spółgłoski – w południowym Amami i północnym okinawskim dialekcie z wyspy Ie-jima są dwadzieścia cztery, a na Miyako używają tylko dziesięciu.
– Przecież to szaleństwo. Nie wyobrażam sobie uczenia się choćby jednego z tych dialektów. Ale różnice w tych liczbach są takie duże, że chyba rozejście się japońskiego i ryukyuańskiego, a potem tych wszystkich wyspiarskich dialektów, musiało nastąpić bardzo dawno?
– Tego chyba nie wiadomo. Czytałem, że protojapoński rozdzielił się przed siódmym wiekiem naszej ery. Najstarsze ślady osadnictwa na Okinawie mają ponad trzydzieści tysięcy lat i tak do końca nie wiadomo, co to byli za ludzie, po jakiemu mówili. Z wykopalisk archeologicznych wiadomo, że osady tych pierwszych kolonizatorów nie przetrwały do końca paleolitu i żadne ślady ich języków też nie zachowały się w tutejszych dialektach. Jest dużo słów we wszystkich dialektach ryukyuańskich o podobnym brzmieniu i one związane są z uprawą ryżu, żeglowaniem, hodowlą zwierząt i garncarstwem, więc naukowcy uważają, że cały archipelag został zasiedlony przez jakichś proto-Ryukyuańczyków, którzy byli biegli w tych czynnościach. Ryukyuański jest najbardziej podobny do starych dialektów z Kyūshū i właśnie stamtąd prawdopodobnie przybyła fala migrantów, którzy osiedlali się na różnych wyspach na południe i zachód. Były też chyba próby kolonizacji wysp Yaeyama z Tajwanu, przez kultury austronezyjskie, kilka tysięcy lat temu. Ale ci osadnicy też się nie utrzymali i prawdopodobnie wyginęli albo zostali całkowicie wyparci i zastąpieni przez kolejne tajemnicze fale migrantów, po których pozostały bardzo mętne ślady. Przez dwieście lat ci ludzie nie produkowali żadnej ceramiki, chociaż ich poprzednicy używali garnków. Rolnictwo, a w każdym razie rolnictwo związane z uprawami ryżu, rozwinęło się na wyspach Ryūkyū w okolicach dziesiątego lub jedenastego wieku naszej ery. Być może wcześniej tubylcy uprawiali jakieś bulwy i korzenie, ale nie zostały po tej działalności żadne ślady. Zboża są łatwe dla archeologów do wykrycia. Jeśli już gdzieś produkuje się ryż lub proso, to jest go dużo, a w okolicach spichrzów czy magazynów zawsze można znaleźć tysiące zachowanych ziaren, wystarczy tylko dobrze poszukać. Natomiast po uprawach jakichś jamów właściwie nie ma żadnych śladów, bulwy szybko się rozkładają i nawet pyłku jest za mało, żeby go znaleźć i zidentyfikować. Tym bardziej, że pierwotni rolnicy mogli częściowo korzystać z dzikich jamów, których tutaj wszędzie pełno, powiększając tylko naturalne stanowiska lub przenosząc rośliny z gór bliżej swoich osad. Więc nawet znalezienie jakichś zachowanych bulw czy innych fragmentów tych roślin nie jest jednoznaczne ze stwierdzeniem stałych upraw. Dlatego jeśli gdzieś w podręczniku do historii piszą o pierwszych rolnikach, to zwykle mają na myśli farmerów zidentyfikowanych na podstawie obecności ziaren zbóż w odkopanej warstwie, a wszyscy inni są nieuchwytni. Co to ja chciałem? Rozgadałem się o bulwach, a miało być o dialektach, hm… Już wiem! Jacyś proto-Ryukyańczycy na pewno żyli wieki całe na tych wyspach, mówili swoimi językami, może uprawiali korzenie i trzymali w swoich osadach dzikie świnie złapane w górach, jednak głównymi źródłami ich pożywienia były zbieractwo i polowania. Dopiero od dziesiątego, jedenastego wieku znane są ślady uprawy zbóż i mogą one należeć do migrantów, którzy przynieśli nie tylko nowe umiejętności rolnicze, ale przede wszystkim swoje języki, a te odtąd zaczęły dominować na wyspach. Od dwunastego wieku masz już okres Gusuku, który znasz z Okinawy – wtedy zaczęto na wielką skalę budować kamienne zamki zwane właśnie gusuku,gdzie się tylko dało. Przypuszcza się, że jeszcze wtedy na Kyūshū mówiło się protoryukyuańskim, ale język Yamato, czyli japoński, stopniowo wyparł tam wcześniejsze dialekty i w końcu wymazał je całkowicie, tak że nie zostały żadne ślady językowe.
– A potem na każdej wysepce Ryūkyū ewoluowały te wszystkie dialekty, które znane są do dzisiaj?
– Tak, jeszcze w trakcie rewolucji rolniczej i po niej. Niektóre wymierały, grupki osadników przenosiły się na inne wyspy, przynosząc swoje dialekty, wszystko się tam bardzo szybko zmieniało. Jak flora i fauna na wyspach. To jest trochę podobne – na takich rozdrobnionych, subtropikalnych archipelagach wszystko szybko ewoluuje.
– Miałeś mi opowiedzieć, jak pytałeś o drogę.
– Ach, rzeczywiście. Szukałem przystanku autobusowego i akurat napatoczył się taki wysuszony farmer na rowerze, w wielkim kapeluszu, z motyką i skrzynką zieleniny na kierownicy. Pytam go po japońsku, on mi odpowiada, wszystko wydaje się jasne, więc dziękuję i idę. Za chwilę patrzę, a dziadek jedzie za mną na tym odrapanym, skrzypiącym rowerze i macha ręką. Musiał mnie obserwować i pilnować, dokąd idę. Pogadaliśmy trochę, pośmialiśmy się i co się okazało? Oni tutaj na Ishigaki orientują się według kierunków od wybrzeża w stronę najwyższej góry, Omoto-dake, i odwrotnie. Jak coś jest z grubsza w stronę Omoto, a pytasz o to przy oceanie, to mówią: agaru, czyli „iść do góry”, a jak w drugą stronę, to: sagaru, schodzić w dół. I łatwo się pomylić, bo on powiedział w dialekcie: agatte, czyli „idź w górę”, a ja usłyszałem znajome japońskie magatte, czyli „skręć”. A tam biegła tylko jedna asfaltowa jezdnia, w którą można było skręcić. Dopiero kiedy mnie ten staruszek zawrócił do rozwidlenia, okazało się, że jest tam też taka zarośnięta ścieżka prowadząca w głąb lądu, i to faktycznie był skrót do ulicy z przystankiem.
– Czyli znowu byś zabłądził.
– Tutaj nie da się zabłądzić, prędzej czy później zawsze dojdzie się do wybrzeża. A nawet jeśli pogubię drogę, to przeważnie trafiam na jakieś ciekawe miejsce, już kilka razy dzięki temu odkryłem nowe stanowiska bardzo rzadkich gatunków owadów! Ten dziadek powiedział mi też, że w lokalnym dialekcie mówi się nishi na kierunek północny, tak samo jak w Naha na Okinawie, a przecież po japońsku nishi to „zachód”. Też można się łatwo pomylić. Lepiej pytać młodych ludzi, którzy nie wtrącają lokalnych słówek. Ale młodzi zachowują się jak typowi Japończycy, sama wiesz – zaraz się peszą i albo kombinują strasznie łamanym angielskim, albo od razu mówią, że nie rozumieją. A z takimi staruszkami zawsze fajnie się rozmawia, nawet jeśli połowy nie rozumiem. Nie mają takich oporów, są dużo bardziej ciekawi wszystkiego i często sami podchodzą śmiało, by zapytać, skąd jestem. Jeden nawet na hasło „Polska” potrafił powiedzieć „Kościuszko”, i to w dodatku zupełnie zrozumiale. A wczoraj jedna babcia na Iriomote poczęstowała mnie ananasem!
– Jeszcze cię tam jakaś para staruszków adoptuje i zostaniesz na stałe.
– Nie miałbym nic przeciwko temu. Przyleciałabyś do mnie i otworzylibyśmy polską restaurację, z pierogami, barszczykiem i plackiem drożdżowym ze śliwkami.
– Mają tam śliwki?
– Nie mam pojęcia. No to ze słodkimi purpurowymi ziemniakami beni-imo, w takich miejscach trzeba być kreatywnym.
– Już to widzę. Ja lepię pierogi, a ty biegasz z siatką, łapiąc muchy i zachwycasz się robalem, który utopił się w zupie klienta. Pamiętam, jak wyciągnąłeś tę mrówkę z sałatki w knajpie w Hiszpanii i poszedłeś do kucharza szukać gniazda.
– Bo to była bardzo ciekawa mrówka! Nowa dla Europy, inwazyjna! Okazało się, że zawleczona z Afryki, a ja ją po raz pierwszy znalazłem w Europie!
– Tak, tylko właściciel knajpy mało ci zębów nie wybił. Mniejsza z tym. Którą tam masz teraz godzinę? Ja dopiero wstałam, jest po ósmej rano.
– Na Ishigaki jest noc, po pierwszej.
– W takim razie idź spać, bo jutro będziesz zmęczony i znowu w coś wpadniesz. W nocy spadł śnieg; zazdroszczę ci tej zieleni i słońca.
– Faktycznie, ale się zagadałem. A tyle jeszcze mam do zrobienia… No nic, odezwę się za kilka dni. Do usłyszenia.
– Do usłyszenia, do usłyszenia.
II
Rzeka
Przed piątą rano wymknął się ze swojego przytulnego hotelu bocznymi drzwiami. Nie był przekonany, czy rzeczywiście wczesne wstawanie daje siedem korzyści, jak głosiło znane przysłowie – asaoki wa nanatsu no toku ari. Na pewno było konieczne, żeby złapać pierwszy prom na Iriomote.
Główne wejście było na noc zamykane na klucz, ale Tomasz wiedział, jak wydostać się o każdej porze, i poszedł od razu do wąskiego, ciemnego korytarzyka prowadzącego na prawo od recepcji. Właściciel pokazał mu to przejście kilka lat temu, kiedy został obudzony o czwartej nad ranem przez tego dziwacznego klienta skrobiącego od środka przy zamku. Żeby dotrzeć do uliczki, przy której stał pensjonat, trzeba było przecisnąć się bokiem pomiędzy budynkami. Wielki plecak trzeba było ciągnąć za sobą. W połowie drogi wisiała pajęczyna; Tomasz wiedział, że jej włochaty, ośmionogi właściciel siedzi w głębokiej szczelinie muru po prawej stronie i odpoczywa po pracowitej nocy. Schylił się, żeby nie zniszczyć jedwabnej konstrukcji.
Zanim dotarł do przystani, zrobił jeszcze zapasy jedzenia i wody oraz zjadł szybkie śniadanie w najbliższym FamilyMarcie. Za kontuarem stała filigranowa, bardzo już zmęczona Japonka; znała Tomasza i pomachała mu, kiedy wchodził. Zapytał kiedyś, jak ma na imię, i bardzo się zdziwił, dlaczego na jej plakietce z nazwiskiem nie ma znaku mori, czyli „las”, a za to imię zaczyna się od kanji oznaczającego „sto”. Sądził, że „Moriko” zawsze znaczy „leśne dziecko” i właśnie z powodu tego znaczenia tak bardzo lubił to imię. Okazało się, że akurat w tym przypadku słowo to zapisywano zupełnie inaczej i imię dziewczyny, mimo identycznej wymowy, należało rozumieć jako „Dziecko Stu Kryształów”. To spodobało się Tomaszowi jeszcze bardziej i odtąd, jeśli tylko był jedynym klientem i drugiej sprzedawczyni nie było w zasięgu wzroku, zamieniał kilka słów z drobną Crystal Lady o migdałowych oczach z FamilyMartu na Ishigaki-jimie.
Kupił kilka rozmaitych ryżowych onigiri, pomarańcze i banany, trzy suszone kalmary, paczkę fistaszków i kilka słodkich mochi.Na miejscu zjadł małe bentō z ryżem, kawałkiem ryby, dziurawymi krążkami bulwy lotosu i sałatką z korzenia łopianu. Moriko-san uprzejmie podgrzała mu pudełko z jedzeniem w kuchence mikrofalowej. Butlę z wodą przytroczył paskami z boku plecaka i wyszedł w mrok.
Ciągle było ciemno. Uliczna lampa przy sklepie prześwietlała liście obrastających ją pnączy. Wokół żarówki na szczycie krążyło kilka ciem.
Na pierwszy prom czekała garstka osób: kilku japońskich turystów z plecakami, tęga staruszka bez żadnych bagaży, z kapeluszem przewiązanym szeroką chustą, dwóch mężczyzn ze skrzynką przykrytą kawałkiem materiału. Na pokład wjechały tylko dwa samochody.
Morze było bardzo spokojne, łódź kołysała usypiająco i Tomasz skorzystał z okazji, żeby zdrzemnąć się przez pół godziny. Tymczasem za Ishigaki wstawało słońce i pierwsze promienie dotykały już majaczącej na zachodzie Iriomote-jimy, skąpanej w puchach mgieł podnoszących się z wilgotnego lasu.
Dawno, dawno temu, kiedy Tomasz pokonywał tę trasę po raz pierwszy, nie wiedział jeszcze, czego się spodziewać. Nie miał żadnej mapy ani GPS-u, pierwszy telefon i komputer kupił kilka lat później. Szedł wtedy na wyczucie, pamiętał tylko schemat naszkicowany w jakimś przewodniku – czarny kontur wyspy i kreskę biegnącą od przystani w Ōhara wzdłuż lewego brzegu rzeki Nakama, w głąb lądu, do dżungli. Znalazł tę trasę, odkrył nieoznakowane wejście na szlak przecinający całą wyspę z południowego wschodu na północny zachód. Przemierzał trawiaste pastwiska i dróżki pomiędzy polami trzciny cukrowej, coraz bliżej lasów górzystego interioru majaczących na horyzoncie. To wtedy parna Iriomote-jima przeniknęła przez jego skórę, rozpuściła się we krwi i została tam na zawsze, później nie potrafił już żyć bez jej drzew, wybrzeży, zapachów i starożytnych tajemnic.
Iriomote-jima, zwana przez jej najstarszych mieszkańców Irimutī, była drugą co do wielkości wyspą archipelagu. Wprawdzie oznaczało to zaledwie dwadzieścia kilka procent powierzchni największej wyspy, Okinawy, oraz dystans niecałych trzydziestu kilometrów od jednego końca do drugiego, ale za to dziewięćdziesiąt procent jej powierzchni pokrywała wspaniała, różnorodna, gęsta i w dużym stopniu niedostępna dżungla. Zamieszkiwało ją wiele unikalnych organizmów, z których najsłynniejszy był oczywiście Iriomote yamaneko – dziki kot odkryty przez naukowców dopiero w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Tubylcy, rzecz jasna, znali to zwierzę od zawsze; nazywali je yamapikaryā – „ten, który świeci w górach”, mēpisukaryā – „ten, który ma błyszczące oczy”, albo po prostu yamamayā – „kot z gór”. Łapali te zwierzęta i jedli ich mięso, ponieważ poza dzikami nie było na wyspie żadnych większych ssaków i trzeba było zadowolić się każdym dostępnym źródłem białka. Kota dla japońskiej i światowej nauki odkrył Togawa Yukio, który sam nie był naukowcem, a pisarzem-przyrodnikiem. Togawa zbierał informacje na Okinawie, kiedy usłyszał pogłoski o występowaniu nieznanego czworonoga na Iriomote. Udał się na wyspy Yaeyama i w osadzie Amitori poznał nauczyciela, który stawiał pułapki na dziki. Nauczyciel kotów nie jadał, więc jeśli jakiś miał pecha zakończyć żywot w jego wnykach, był zakopywany. We wskazanym miejscu Togawa odkopał stare szczątki, w tym kompletną czaszkę. Kiedy od jednego z miejscowych rybaków zdobył również skórę kota, wysłał te zdobycze specjalistom pracującym w tokijskim muzeum. Próbka była bardzo interesująca, ale zbyt mała i niekompletna, żeby ustalić, czym jest tajemniczy kot. W następnych latach udało się zdobyć dalsze szkielety i skóry, a w końcu złapać dwa żywe zwierzęta. Iriomote yamaneko jest w dzisiejszych czasach niezwykle rzadki, zostało nie więcej niż sto osobników, kryjących się w najgłębszych, najdzikszych dżunglach wyspy. Starzy mieszkańcy twierdzą, że na Iriomote żyje jeszcze jeden tajemniczy gatunek kota, dwa razy większy od yamaneko. Togawa spotkał myśliwych, którzy twierdzili, że nie tylko widzieli te zwierzęta, ale też jedli ich mięso. Tomasz dobrze wiedział, że dzika Iriomote-jima kryje wiele tajemnic, jednak jego celem było zbadanie fauny owadów i nawet nie marzył, że kiedykolwiek będzie miał szczęście stanąć oko w oko z dzikim kotem.
W dawnych czasach na największych z wysp Yaeyama szalała malaria, więc ludzie osiedlali się na zdrowszych piaszczystych i płaskich wysepkach w pobliżu. Jednak bez Iriomote nie mogliby przetrwać. Na Taketomi, Kohamie, Aragusuku i Kuroshimie nie było wprawdzie komarów i chorób, ale na wapiennych piaskach trudno było cokolwiek uprawiać, brakowało też wystarczającej ilości słodkiej wody. Za to tereny wokół ujść rzek na Iriomote pokrywały żyzne, aluwialne gleby, tam można było siać zboża i zbierać plony. Urauchi i Nakama dostarczały wody koniecznej dla pól ryżowych, zresztą mniejszych rzeczek i strumieni płynących gwiaździście ku wybrzeżom też nie brakowało. Jedynym rozwiązaniem było nieustanne podróżowanie z wyspy na wyspę. Ludzie mieszkali na jałowych koralowych naleśnikach widocznych ze wzgórz Iriomote, a zielona Irimutī ich żywiła. Na niej budowali tymczasowe siedziby, na czas sadzenia, zbiorów i tych wszystkich czynności, których nie dało się wykonać pomiędzy jednym świtem a zmierzchem.
Na Yonaguni, Iriomote i Ishigaki żyje ponad sześćdziesiąt gatunków komarów; po części to z ich powodu archipelag nazywany był niegdyś Yakīnushima – Wyspy Gorączki. Tubylcy doskonale wiedzieli, których miejsc należy unikać, a w których można bezpiecznie prowadzić uprawy i mieszkać przez kilka tygodni. Jednak w czasie wojny wyspiarze musieli uciekać przed bombardowaniami do parnej, bagnistej dżungli. Ponad trzy i pół tysiąca z nich zmarło na malarię, a kilkanaście tysięcy przechorowało tę przymusową ewakuację. Dzisiaj wyspy były wolne od zarodźców malarycznych i Tomasz nie musiał obawiać się komarów.
Dotarł do pierwszego skrzyżowania. Tutaj punktem rozpoznawczym była poczta z glinianym Iriomote yamaneko na kamiennym murku, tuż za rozpoznawczym znakiem przedstawiającym czerwone T z podwójną poprzeczką i za skrzynką na listy. Na uchu terakotowego kota siedziała zielona modliszka. Ciekawski owad odwrócił trójkątną głowę na widok pierwszego w tym dniu przechodnia, w fasetkach jego oczu odbiła się sylwetka człowieka. W tym miejscu Tomasz skręcił w prawo i poszedł chodnikiem wśród domków, murków, palm i bananowców. Zatrzymywał się od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się siedzącym na kwiatach sześcionogom, ale nic nie przykuło jego uwagi na dłużej. Przy niewielkim wzgórku ze świątynką droga skręcała w lewo, zabudowania po jej prawej stronie zastąpiły nieużytki, a po lewej pokazała się stacja benzynowa. Tam jezdnia skręcała ponownie, tym razem w prawo, a na zakręcie przy rozległym, pustym polu stała bateria trzech automatów z napojami. Ich podświetlone całą dobę witryny przyciągały owady i Tomasz jak zwykle zatrzymał się w tym miejscu, żeby obejrzeć, co siedzi na szybach. Tym razem czekało na niego tylko kilka niedźwiedziówek w kolorowe kropki; ćmy pogrążone w letargu nie zwracały uwagi na intruza, a i on ich nie niepokoił.
Dalej schodziło się już prosto w dół, do mostu nad szerokim ujściem rzeki Nakama. Wejścia na ten most strzegły dwie figurki yamaneko. Kamienne zwierzęta siedziały na wysokich postumentach i witały podróżnika o tej ciągle trochę szarej, rozemglonej porannej porze, błyskającej złotem ze wschodu. Był przypływ i woda rozlewała się na trzysta metrów pod samym mostem, płynąc leniwie ku skale znaczącej wyjście na otwarte morze. Tam coś się poruszało – Tomasz wypatrzył przez lornetkę dwa atramentowo lśniące kormorany siedzące na szarym kamieniu.
O tej wczesnej godzinie wschodzące słońce migotało na falach w ujściu rzeki, woda i wiatr prowadziły swoje niezrozumiałe dysputy, a obudzone ptaki odzywały się nieśmiało w zaroślach. Rozbłyski światła na falach nadawały rzece aurę niedookreślenia, rozmycia, ruchu bez początku i końca. Po drugiej stronie mostu też budziło się życie. Rozłożyła się tam niewielka osada, już widoczna za kolejnymi dwoma postumentami z kocimi strażnikami. Były tam sklep, kilka małych pensjonatów i domy ludzi utrzymujących się z uprawy trzciny cukrowej, hodowli czarnych krów i turystyki. Stąd można było wyruszyć dużą łodzią w górę rzeki, zobaczyć jej piaszczyste brzegi i rozległe mangrowce, obserwować rzadkie ptaki i wygrzewające się na kamieniach węże habu. Można też było wypożyczyć kajak i popłynąć ku ujściu i dalej wzdłuż wybrzeża wyspy.
Tomasz skręcił w lewo, by podążyć wzdłuż rzeki i przystani w głąb lądu, wzdłuż niskich palm, bananowców i hibiskusowych żywopłotów nakrapianych czerwonymi kleksami kwiatów. Nad wodą krzątał się starszy mężczyzna, zwijał grubą linę przy burcie małej łódki. Słońce świeciło mu w twarz, ale dojrzał wędrowca i zawołał: „Ohayō gozaimasu!”. Tomasz pomachał ręką, odkrzyknął to samo pozdrowienie. Mężczyzna zniknął mu z oczu, gdy droga zakręciła od rzeki ku polom. Zmieniła się w wąską uliczkę pomiędzy gospodarstwami, kępami bujnych roślin i blaszanymi barakami. Tutaj też już było słychać budzących się mieszkańców, przez uchylone okno najbliższego domu dochodziły odgłos lejącej się wody i dźwięki radia. Najpiękniejszy głos wysp Yaeyama śpiewał dobrze znaną Tomaszowi piosenkę. Uśmiechnął się do siebie i przez chwilę słuchał, jak Rimi Natsukawa szepcze „dziękuję” i wylewa łzy za każdym razem, kiedy widok zachodzącego słońca wzbudzi piękne wspomnienia. Z wielkim trudem oderwał się od tych anielskich dźwięków, a słowa Nada Sōsō płynęły za nim, aż stłumił je hibiskusowy żywopłot za kolejnym zakrętem.
Wąska uliczka pośród kwitnących krzewów wyprowadziła go wreszcie z osady na otwarte przestrzenie pastwisk i pól trzciny cukrowej. Przy ostatnim domu siedziała na słupku wielka czarna wrona i gdy Tomasz na nią spojrzał, przechyliła głowę i zaskrzeczała. Może ma trzy nogi? Tomasz obejrzał ją dokładnie, ale nie, nie był to mityczny yatagarasu, który powiódł Kamu-yamato Iware-biko no Mikoto do zwycięstwa. Ten ostatni przeszedł później do historii pod krótszym imieniem Jimmu jako pierwszy cesarz Japonii, a trójnoga wrona, boski wysłannik, zaskarbiła sobie miejsce w narodowej mitologii. Ptak przed Tomaszem, zirytowany nadmiernym zainteresowaniem okazywanym przez wielkoluda, zakrakał, rozłożył skrzydła i poleciał nad dachami w kierunku błyszczącej rzeki.
Na tych otwartych przestrzeniach pomiędzy miasteczkiem a dżunglą słońce wytapiało w ciągu dnia ósme poty ze śmiałków, którzy odważyli się wyjść na pozbawioną cienia patelnię. Tylko nieduży palmowy gaj po lewej pozwalał odpocząć przed skwarem. Nawet w marcu, nawet przed dziewiątą rano, już zaczynało robić się za ciepło. Pokonanie tego ostatniego półtora kilometra, z oborami i pastwiskami po lewej, w gorące, letnie dni mogło skończyć się udarem. W drżącym powietrzu krajobraz rozmazywał się, odległości zdradziecko rosły, myliły się kierunki. To dlatego Tomasz tak wcześnie zaczynał wędrówkę. Wolał też przenocować w mrocznym lesie niż spieszyć się w popołudniowym skwarze na ostatni prom z Ōhara.
Dotarł do skraju pól, na których poranny, rześki wiatr oczyszczał myśli z wszelkich niepewności i miraży. Parna i gęsta zieleń otworzyła szeroko swoje gościnne ramiona i przyjęła zmęczonego przyrodnika, spragnionego jej tajemnic skrytych przed oczami większości ludzi. Wiedział, że las też na niego czekał. Zostawił w nim swoją pamięć i wracał, kiedy tylko mógł, żeby odkrywać nieznane nauce gatunki w mikrokosmosach gleby, dziupli i podkorowych szczelin. Granica lasu – wąski pas bananowych zarośli pomiędzy pastwiskiem a gęstwiną drzew – była też granicą realnego świata, ostrości zmysłów i logiki. Dalej, w środku, zapachy uderzały do głowy, a wilgoć w powietrzu zasnuwała parą nie tylko okulary, ale również myśli, burząc logikę i realność świata.
***
Nakama rozlewała się szeroko, a nad jej burą powierzchnią zwieszały się zielone gałęzie. Las wchodził do rzeki, a rzeka wsączała się w las; tutaj nic nie miało ostrych granic. Tomasz siedział na brzegu, konsumował onigiri i zerkał od czasu do czasu na starą, przejrzystą jak szkło wylinkę jadowitego Sakishima-habu, leżącą pół metra dalej. Pewnie węże korzystały z tego stosiku kamieni, na którym przysiadł, żeby wygrzewać się w promieniach słońca. Wiosna była chyba jednak jeszcze zbyt wczesna, żeby spotkać habu, zapewne ciągle hibernowały wśród korzeni drzew i w szczelinach pomiędzy kamieniami, w takich właśnie miejscach jak siedzisko Tomasza. Południowe słońce złociło rzekę, więc przyjemnie było tak siedzieć w cieniu koron drzew, być otoczonym szumem wiatru i bogatymi odgłosami lasu. Prosty obiad smakował tutaj lepiej niż najwykwintniejsza uczta w luksusowej restauracji.
Na drugim brzegu ciągnęła się szeroka, piaszczysta łacha, nerwowo biegały po niej na szczudłowatych nogach biało-szare siewki, jak zabawki nakręcane sprężyną, i długimi dziobami wyłuskiwały kąski z mokrego mułu. Jednak wzrok Tomasza przyciągnął nie ruch na ziemi, a chlapnięcie wody otwierającej się pod pierzastą błyskawicą. Piękny akashōbin spadł jak pocisk z gałęzi mangrowca i zniknął na ułamek sekundy w nurcie rzeki. Nagły dźwięk przestraszył najbliższą siewkę, która zaraz uciekła wzdłuż łachy. Jej panika okazała się zaraźliwa i już całe stadko dreptało w pośpiechu ku nisko wiszącym gałęziom. Zimorodek wychynął z wody, zanim płochliwe siewki przebiegły metr, coś srebrnego trzepotało w jego wielkim dziobie. Ptak usiadł na gałęzi, uderzył rybką raz i drugi o twardą korę i szybko połknął zdobycz. Był znacznie większy od swoich pomarańczowo-niebieskich północnych krewniaków, których zresztą też łatwo było spotkać omalże w całej Japonii. Akashōbin różnił się też rudym ubarwieniem, jego szata harmonizowała z czerwonym dziobem, a rdzawy brąz skrzydeł w promieniach południowego słońca rozjarzał się liliowym odcieniem. Ignorował dwunogiego intruza, dobrze wiedział, że człowiek po drugiej stronie rzeki nie stanowi zagrożenia.
Ptak niespodziewanie poderwał się do lotu i zniknął w koronie drzewa. Minęło kilkanaście sekund, zanim Tomasz dowiedział się, co spłoszyło czujnego zimorodka. Zza zakrętu wyłoniła się długa łódź, na niej spora grupa japońskich turystów w pomarańczowych kapokach błyskała soczewkami lornetek, aparatów fotograficznych i kamer. Na widok wielkiego, kudłatego obcokrajowca rozwalonego na kamieniach wszyscy zaczęli machać rękami. Pozdrowił go też przewodnik stojący na dziobie. Spotkali się już kilka razy, Tomasz pokazywał mu nawet swoje zezwolenia na prowadzenie badań na wyspie. Przyrodnik odmachał i schował do plecaka pustą folię po drugim śniadaniu. Zanim łódź zniknęła w górze Nakamy, wędrowiec został dokładnie obfotografowany – niecodziennie w tropikalnych dżunglach Iriomote napotyka się takie dorodne egzemplarze yeti.
Rozchodzące się na boki fale przegoniły wszystkie siewki. W wodzie plusnęła ryba, a na dłoni Tomasza przysiadła czerwona ważka. Koniec lenistwa, trzeba było wejść głębiej w las, odejść dalej od rzeki, gdzie łatwo można się było wpakować po pas w mangrowcowe bagnisko lub połamać nogi na splątanych korzeniach ukrytych w lepkim błocie. W takich miejscach trzeba uważać na każdy krok. Naokoło sterczały w górę czarne kolce – korzenie powietrzne namorzynów, wyglądające jak siedziska fakirów. Tutaj każde potknięcie mogło się źle skończyć. Tomasz wyjął z plecaka czerpak, ekshaustor i zatruwaczkę, zeskoczył ze sterty kamieni i pomaszerował w kierunku mrocznej gęstwiny drzewiastych paproci.
Z omszonego pnia drzewa odprowadzała go wzrokiem długoogoniasta kinobori-tokage, prawie niewidzialna na brązowozielonym tle. Siedziała głową w dół, strosząc zębate łuski na grzbiecie, biczowaty, paskowany ogon oparła o plamistą korę. Zanim Tomasz zniknął za zakrętem, agama zdążyła przełknąć wielką czarną muchę i pobiegła zaraz wyżej po szorstkiej korze w poszukiwaniu kolejnej. A może szukała lepszego punktu obserwacyjnego, by mieć baczenie na intruza?
W stercie kamieni na brzegu rozwinął się stary, wielki habu. Już dawno obudziło go wiosenne słońce, ale ktoś mu powiedział, że nie należy niepokoić wysokiego człowieka, który przyjdzie tu dzisiaj zjeść śniadanie.
III
Co widzisz?
– Co widzisz?
Siedział na spróchniałym pniu, w którym coś chrobotało, wokół niego wzbierała czarna woda. Na ciemnej powierzchni tańczyły czerwone kwiaty mangrowców o kształtach przypominających małe ośmiornice.
– Teraz mam zamknięte oczy. Jak je otwieram, widzę staruszkę, która ma bandaże na głowie i co chwila próbuje zedrzeć sobie pampersa. – Głos Eli zagłuszały dziwne zawodzenia, w tle słychać też było tupot nóg i stłumione rozmowy.
– Gdzie jesteś?
Tomasz zmienił pozycję na sprężynującym siedzisku.
– Na oddziale ratunkowym znanego ci szpitala.
– Co? Poczekaj, zalewa mi nogi. Chwilkę…
Do uszu Eli dobiegły pluszczące odgłosy, odezwało się też coś bardzo dziwnego, co, miała nadzieję, było tylko nocnym ptakiem.
– Już jestem. Co się stało, moje Echo leśne?
– Jeszcze nie wiadomo. Przypięli mnie do EKG. Albo EKG przypięli do mnie. Miałam bardzo dziwne duszności i zawroty głowy, z pracy przywieźli mnie tutaj. Nie martw się, będę żyła.
– Mogłaś zadzwonić. Kiedy to się stało?
– Dopiero mnie położyli, cztery godziny czekałam na korytarzu na wolne łóżko. Ale tutaj tak wszyscy. Przez ten czas przyjechało kilka osób, które w innych szpitalach po sześciu godzinach nie doczekały się nawet rejestracji i same uciekły szukać pomocy gdzie indziej. Mnie zarejestrowali po półgodzinie, tylko łóżka nie było. Nie chciałam cię niepokoić, nic wielkiego się nie dzieje. Bo to pierwszy raz?
– Daj znać, jak już będą jakieś wyniki. Co mówią lekarze?
– Najczęściej: „Gdzie ja mam zbadać pacjenta, wszystko pozajmowane”. A przed chwilą pielęgniarki licytowały się, która częściej mdlała ze zmęczenia na dyżurach.
– O tobie co mówią, Echo.
– Jeden powiedział: „Szob ja nie martwilaws’ia”. Ukrainiec, neurolog, trzech ich tutaj biega. Jakby się dało, toby przyjmowali pacjentów na suficie, taki ruch.
– Co mówią o…