Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystkie domy wariata” to intymna, subtelna, skupiona na emocjach, wrażeniach i dyskretnych doznaniach historia, która ciekawi i wciąga czytelnika bez reszty. Powieść zagadka, w której gęsta atmosfera, powstała między dwojgiem zagubionych w świecie własnych ułomności i słabości ludzi, odsłania przed odbiorcą świat pełen niepewności i strachu przed samym sobą.
W świecie wirującym z szaloną prędkością Piotr walczy z uzależnieniem od piękna. Buduje domy z przypadków i iluzji; domy w krajach Zachodu i Wschodu. Najsilniejszy narkotyk znajdzie w Japonii – w jej sztuce, historii, przyrodzie i, co najważniejsze, w jej inności. Wędrówka Piotra prowadzi czytelnika przez archipelag Wysp i na obcą planetę jego wyobraźni, gdzie na ostatnim przystanku spotyka kobietę, która wskazuje mu drogę w nieznane dotąd zakamarki samego siebie. Bohater zmuszony jest na nowo zmierzyć się ze swoją przeszłością i podjąć decyzje, które po raz kolejny odmienią jego życie.
„Wszystkie domy wariata” to opowieść, w której autentyczność i wyrafinowana, osobista i pełna dramatyzmu narracja łączą się z ogromną dojrzałością i oryginalnością języka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztat, Ewa Ambroch
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Paweł Jałoszyński 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN 978-83-66616-81-3
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
SPIS TREŚCI
I Prawie dzisiaj 7
II W przeszłość 9
III Niemcy, Monika 15
IV Polska, Marta 53
V Pociąg, Polska 101
VI Do niej 111
VII Japonia, Eliza 127
VIII Od niej 207
IX Japonia, Hiroko 215
X Polska, Alina 299
XI Japonia, Maki 317
XII Do niej 367
XIII Od niej 381
XIV Niemcy, pomiędzy 393
XV Do niej 421
XVI Niemcy, Monika 429
XVII Od niej 433
XVIII Pociąg, Niemcy 437
XIX Do niej 453
XX Chaos 455
XXI W drodze 477
XXII Szpital 483
XXIII Tam 505
IPRAWIE DZISIAJ
Na powierzchni ziemi, u podnóża starego drzewa kiri, pojawił się miniaturowy kopczyk. Z jego szczytu stoczyło się kilka grudek czarnej gleby i nagle spod powierzchni wyjrzała para wyłupiastych oczu. Po chwili wahania larwa cykady opuściła mroczne schronienie, do którego przywykła w ciągu kilku lat swojego rozwoju, i zaczęła powolną wspinaczkę w górę pnia po szorstkiej korze. Niezgrabna, z potężnymi, zębatymi łopatami, wielką głową i krótkimi czułkami, cierpliwa jak samo drzewo. Trzy metry do góry, metr w bok po małej gałęzi, kilka centymetrów w dół po zwisającym liściu i w końcu groteskowy stwór zastyga ze wzrokiem powoli zachodzącym mgłą. Przez długą chwilę cała aktywność owada skupiona jest w jego wnętrzu, pod osłoną nieruchomego oskórka. Jednak w końcu pęka on na grzbiecie, odsłaniając cenną zawartość. Miękka biaława cykada mozolnie uwalnia się z martwej skorupy, wypełza w końcu z pustego widma własnej niedojrzałości i odziedziczywszy po larwie niezmierzoną cierpliwość, powoli prostuje skrzydła, powoli nabiera brązów i szarości, powoli zaczyna widzieć i słyszeć. Wokół niej tysiąc pobratymców powtarza te same ruchy, tę samą ceremonię, to samo przejście z podziemnej ciemnicy w nocną czerń.
Jest tam jeszcze ktoś. Wysoki człowiek w przepoconej koszuli zastygł w niewygodnej pozie, zapatrzony w te dziwne rytuały. Stoi tak od zmierzchu; ostatnie cykady wypełzną ze swych kryjówek na krótko przed świtem, a on ciągle tam będzie. W jego głowie myśli wygrzebują się na powierzchnię umysłu, pełzną w górę i dojrzewają w setki pytań. Tak było zawsze, więc Piotr nie dziwi się temu chaosowi. Stoi tutaj, znowu zaczarowany widowiskiem, które już kilka razy rozgrywało się przed jego oczami; rano rozejrzy się wokół, przestraszy się przyszłości, przypomni sobie, dlaczego ucieka i czego szuka, i niespiesznie pójdzie dalej, jak zwykle szczęśliwy, jak zwykle zagubiony.
IIW PRZESZŁOŚĆ
Po wielu miesiącach następuje powrót do słów zabierających daleko ode mnie szaleństwo, słów czekających na przeczytanie po latach i być może zrozumienie. Kiedyś przecież będę musiał pojąć te zakamarki swojego umysłu, źródła natręctw i przymusów, pozorów i przyzwyczajeń, które każą mi powracać z miejsc, w których byłem szczęśliwy, do ludzi, przy których jestem…
Słucham muzyki i odtwarzam w głowie ostatnie dni, tygodnie, miesiące, uśmiechy i łzy. Nie, nie moje uśmiechy i nie moje łzy – tych pierwszych ciągle się uczę, tych drugich nie czułem na twarzy od tak wielu lat, że zaczynam wierzyć w nieposiadanie tej umiejętności. Te dni, tygodnie i miesiące nie są poukładane po kolei, chyba też nie wszystkie są ostatnie, dawno temu poplątał mi się czas jak kłębek wełny rzucony kociętom do zabawy. Więc i wspomnienia są tak naprawdę mozaiką zdjęć, tych kolorowych i tych czarno-białych, pożółkłych i z załamanymi rogami, szkiców rozmazanym ołówkiem i wielkich białych plam w miejscach niektórych twarzy i imion. Tylko dziwnym trafem emocje zostały zapamiętane, i to akurat te wszystkie, których już dawno nie powinno być; przecież stronic tak starannie podartych na strzępy nic już nie powinno dać rady posklejać z powrotem…
A teraz skórę pali tak, że muszę pisać; na dłoniach ciągle ten sam dotyk, we włosach znajomy zapach, w myślach coś kręci się szalonym młynkiem, miesza, kotłuje, przelewa z jednej strony na drugą… Na stole tulipany, kanarkowe ukwiały o stulonych ze strachu ramionach. W głowie żałosne metafory… Kobieta przyniosła mi kwiaty; jedliśmy śniadanie przy tym stole, patrząc na żółte tulipany, i każde z nas nie rozumiało czegoś innego. Jak mogę jej cokolwiek wytłumaczyć, skoro sam jestem rozdarty pomiędzy ludźmi i miejscami, pomiędzy sobą wczorajszym i jutrzejszym, i tak daleko od domu, czymkolwiek on jest. Znowu gubię się w kimś, kto mnie wymyślił, ukształtował. Zyskuję coraz więcej powodów do dalszego życia, a jednocześnie zmęczenie odbiera mi chęć do wszystkiego… Zbyt długo mieszkałem na wyspach, zbyt dawno widziałem ocean i góry, i teraz świat poruszany wiatrem i życiem razi zmysły ruchliwym kłębowiskiem niezrozumiałych obiektów. Znowu narysuję kilka melancholijnych szkiców, wyleję kilka czarnych myśli z głowy i wstanę rano ze znajomym zapachem na dłoniach, we włosach, w sobie, w duszy…
Niszczę teraz chwilową stabilizację, wracając do obsesji z odległej przeszłości, tak głęboko zakorzenionej, że tylko rozbicie dłoni na kamiennych ścianach na sekundy zasłania mi zło, które wyrządzam. Nie uwolniłem się od Niej, nikt mnie nie wyleczył, nie naprawił. A jednak potrafiłem powiedzieć te wszystkie złe słowa; potrafiłem powiedzieć „nie”, odjechać… Ale Ona zapomni, a ja, chociaż bez przerwy udaję, że czegoś nie pamiętam, będę nosił w sobie jej wyrzuty i prośby tak długo, aż przestanę widzieć cokolwiek innego…
Znowu się oszukuję, przecież nie wiem nic o przyszłości… A przecież gdzieś tam po drodze były i inne kobiety, inne kraje; zupełnie nie pamiętam ich twarzy, imion, nazw i przekraczanych granic. Tak naprawdę żadnej nie zapomniałem, ale to jest pamięć o liściach zmiatanych sprzed progu, wsiąkających w ziemię płatkach śniegu i o samym sobie, tym z przeszłości, z którym przegrywałem bitwę za bitwą, aż kiedyś poddałem się i zrezygnowałem z zaciskania pięści…
Weszło mi w krew udawanie kiepskiej pamięci. Ludzie to lubią – obnoszenie się z pamiętaniem rzeczy, których oni nawet nie zauważają, powoduje niechęć, jest niewygodne, utrudnia kontakt i tak już tylko marginalny i karmiony kłamstwami… Tak, pamiętam dużo chwil, które Ty już dawno wyrzuciłaś z pamięci. Kiedyś zabolało, ból dawno wystygł na popiół, który Twoja pamięć rozsypała po całym świecie… We mnie to wszystko się tli powoli, wypala mnie i nie chce zniknąć; urodziłem się z przekleństwem takiej pamięci i z nim odejdę na swoją ostatnią bezludną wyspę zamykającego się już, wewnętrznego świata. Pokaleczone dłonie bolą i choć to nie wystarcza do odwrócenia uwagi, to jednak dobrze czuć taki prosty, łatwy do zniesienia ból…
W uszach dudniąca muzyka nieregularnego tętna, na stole kwiaty, żółte kwiaty, w głowie zamieszanie, w sercu smutek, tęsknota, wątpliwości, a może i strach przed tym, kim się staję z dnia na dzień… Trzecia trzydzieści – nic już nie wiem…
Za oknem olbrzymie fioletowe drzewa gięte wiatrem i wyobraźnią brzęczą jak roje pszczół na tle zielonego nieba. Spojrzenie skręca i przemienia każdy przedmiot, na którym spocznie wzrok Piotra piszącego jedną z wielu niewysłanych, niedokończonych i niepotrzebnych spowiedzi. Nieregularne pacnięcia mokrych liści rzucanych przez wichurę na szybę odmierzają czas, wyznaczając zmienną długość minut i godzin, dopasowaną rwącym się rytmem do pulsujących w głowie myśli, kurczących się i eksplodujących strzępami wspomnień i marzeń tworzących bezkształtną mieszaninę, danie bez smaku i zapachu. Plama ulicznego światła na ścianie rozpełza się, pączkując nibynóżkami jak szara ameba z podręcznika biologii; raz za razem jej chaotycznie kiełkujące pędy owijają się wokół dłoni piszącego, prowadząc jego palce poprzez rakowaciejącą stylistykę. Gdy wstaje po szklankę wody, podłoga ugina się pod każdym krokiem i cały świat zaplata się węzłem wokół jego głowy, zaciskając skronie wilgotnym tchnieniem zmętnienia, rozmycia i rosnącego dystansu. To było lekarstwo. Dłonie zaczynały dotykać przezroczystych ścian oddzielających niebo od piekła, stopy potykały się o stopnie schodów wiodących na księżyc i wtedy przestawała boleć głowa, a myśli wyostrzały się rzadkim przebłyskiem normalności. Jasność myśli i ostrość realności wykluczały się, jedno odstraszało drugie i dopiero rozbujane, rozedrgane i blaknące widoki nadchodzącego odpływu robiły miejsce dla ogniskujących się powoli snów tężejących w miasto, budynek, pokój. W takim świecie łatwiej było Piotrowi żyć. A może już tylko taki świat nadawał się, by go zamieszkiwać bez obawy o utratę resztek zdrowego rozsądku?
IIINIEMCY, MONIKA
Miękkość żółtawego światła wpadającego do pokoju na poddaszu kłóciła się z prostokątami, liniami i kantami wnętrza. Na ścianach pomalowanych ascetyczną bielą nie było śladu żywszych barw, żadnych zdjęć, obrazów, choćby dziur po gwoździach. Na udającym brzozowy parkiet linoleum stał samotnie jeden biały, wrośnięty w podłogę stół, towarzystwa dotrzymywało mu jedno białe krzesło; pod ścianą niedbale leżał surowy materac z kocem, śpiworem i małą, zaskakująco pstrokatą poduszką. Na stole rozwijał się rulon papierowych ręczników, a na samej krawędzi straszyła rychłym upadkiem plastikowa butelka z resztką wody mineralnej, spychana chwiejną piramidą książek ukoronowaną na szczycie samotną czereśnią. Z płaszczyzny podłogi wystawały bezładnie i przypadkowo rozrzucone ubrania. Na nich kolejna książka, otwarta na stronach, na których Kikuji zasypia przy pięknej Yukiko, by śnić o innej kobiecie. Pod samymi drzwiami siedzi człowiek, oddycha niespokojnie, nierówno; dłonie zaciska w pięści i rozsiewa wokół siebie aurę rozpaczy, smutku, pustki, nieistnienia. Podłoga sprawia wrażenie zimnej, twardej i prawdziwej do granic wyobraźni, jednak w rzeczywistości skurczona postać jest do połowy pogrążona w torfowych, zielonych poduszkach mchów, które choć wciągają swoją ofiarę głębiej i głębiej, chronią jednak skórę wchłanianego mężczyzny przed chłodem wysnuwanym pracowicie przez jego własną, potłuczoną i zwichniętą wyobraźnię. Sprężysty dywan niewidzialnych wilgociolubnych roślin kołysze się wokół skurczonej postaci; turzyce poruszane oddechem szepczą niesłyszalne słowa prosto w ucho Piotra. Przy jego prawej dłoni leży mały, obły kawałek szkła w kolorze bladego turkusu; w jego środku ręce wschodniego rzemieślnika zamknęły mleczną rozgwiazdę, wyglądającą jakby próbowała uciec na zewnątrz ze swojego zimnego zamknięcia.
Centymetrowa szpara pod drzwiami wpuszcza do środka zwichrzone kłębki kurzu przywiewane z brudnej wycieraczki i klatki schodowej. Mocno zaciśnięte oczy wydają się zdradzać gwałtowne myśli w nieruchomej głowie, jakby Piotr siłą woli zmuszał się do wpatrywania w wewnętrzną, podpowiekową czerń, w umeblowaną i zaludnioną przestrzeń wyobraźni zwiniętej w taki sam żałosny kłębek jak jej twórca, nosiciel i użytkownik. W istocie jednak oczy otwierają się co kilka godzin i zaskakująco trzeźwy, choć bardzo zmęczony i zaczerwieniony wzrok lustruje przeświecającą pod drzwiami szczelinę w nadziei zobaczenia prawdziwej wersji obrazu, który nieustannie wyświetla mu mgła kłębiąca się pod powiekami. Obrazem tym są dwie drobne, absolutnie niepowtarzalne, poznane w najdrobniejszym szczególe stopy – tym razem oddzielone od zimnej betonowej posadzki podeszwami lekkich brązowych sandałów. Jednak w scenie, którą Piotr zapamiętał jako kadr dociśnięty z góry dolną krawędzią drzwi, stopy migające pośrodku bardzo szybko, nieustępliwie i nieodwracalnie zmniejszały się, zostawiając jego głowę przytuloną do parkietu w miejscu, w którym przewróciły go niewypowiedziane słowa.
W mirażu pojawiającym się przed zmrużonymi oczami obraz wygląda inaczej; stopy zbliżają się do niego i już za chwilę, za sekundę lub dwie, za pół oddechu zadźwięczy dzwonek i będzie trzeba się zerwać, pobiec, nacisnąć na klamkę, szarpnąć drzwiami tak mocno, by ruch powietrza wciągnął Ją do środka, nie pozwolił na jakiekolwiek wahanie, zastanowienie, i już w zapachu włosów i skóry roztapia się świat, i po raz kolejny ściśnięte gardło uczy się mówić, i nie można już leżeć w skamieniałym, porośniętym mchem i owiewanym kurzem przeciągu, bo życie zaczęło się od nowa. To tylko sen, jednak leżący człowiek utracił zdolność odróżniania fantazji od rzeczywistości i po trzech dniach niespokojnego czuwania przerywanego czarnymi plamami snu wszystko jest Nią. Stworzenie zwinięte w kłębek na zimnej podłodze jest teraz nie człowiekiem, a czystą pamięcią, oczekiwaniem i bezradnością. Dominującym uczuciem stał się Brak i dopiero poniedziałkowy poranek wystuka po drugiej stronie drzwi pobudkę coraz głośniejszych stąpnięć drobnych stóp i przywróci do życia zamrożone ciało. Obsesja ustanowiła swoje rządy w tym pokoju i egzekwuje bezwzględne posłuszeństwo.
Ludzie ulepieni ze słabości uśmiechają się dokładnie tak samo jak wszyscy inni – chodzą i patrzą na te same przedmioty, rozmawiają o tych samych zakłamanych politykach, braku pieniędzy, wczorajszym filmie i dzisiejszym śniadaniu. Ale tylko przeniknięcie przez ściany, zajrzenie przez zamknięte drzwi, obserwacja z drugiej strony lustra pozwalają w spadających i wznoszących się falach oczekiwania na dobro i zło zobaczyć prawdziwe twarze, a w nich czasami nawet myśli i marzenia. Bywa i tak, że sam chciałbym to wszystko dostrzec, a nie potrafiąc stanąć obok siebie, szukam oczu, w których mógłbym się odbić tak doskonale, by zauważyć szczegóły swoich upadków, nauczyć się je przewidywać, amortyzować, żyć z nimi i w nich jak najnormalniej, najspokojniej. Żywe zwierciadła bywają jednak zawodne, przyrastają do skóry, same skaczą do moich własnych oczu, potrafią czasem utkwić pomiędzy dwoma odbiciami, a na koniec roztrzaskują się, raniąc tysiącem ostrych krawędzi popękanego świata…
***
– Piotr, masz wolny wieczór?
Nie mam, nigdy nie mam, zawsze pracuję, rysuję, odrabiam poranne lenistwo, odżywam, przytomnieję, dochodzę do siebie, stawiam przecinki i tylko wtedy potrafię przeciwstawić się słabości. Poranne duszenie się zakurzonym światłem wyrywa kanciaste strzępy snów, których inaczej nigdy bym nie zapamiętał, jednak w dziennym szumie pokruszone brzegi tych podpoduszkowych marzeń rysują mi okulary siatką matowych pajęczyn. Ta sieć jest zakotwiczona w samym słońcu, w koślawym żółtym kółku rysowanym przez dzieci, które topi się różowo w oceanie, ściągając mi w końcu ten mętny kryształ z oczu. Zaczynam widzieć dopiero wtedy, kiedy robi się ciemno i najbardziej krzykliwe z optycznych złudzeń skaczących na mnie przez otwarte okna chowają się za doniczki na parapecie. Pod wieloma względami poranki i wieczory są sobie bardzo bliskie, jednak ja rozdzielam je odzyskiwaniem wzroku i nie pozwalam im się spotkać. Każdy wieczór jest z samej swojej natury samotny, oddzielony nocą od poranka, który jedyny mógłby zrozumieć to przejściowe zaćmienie i rozmycie konturów, jakie następuje przed i po jasności dnia. Dzisiaj usiądę przy szorstkim stole, który oszukuje dotyk cienkim naskórkiem sztucznego drewna naklejonym na sprasowane trociny. Dzisiaj namaluję obraz o wieczornym przebudzeniu – trzysta sześćdziesiąty obraz o zmierzchu w tym kończącym się roku. Dzisiaj będę silny i zostanę w domu sam, odmówię wszystkim prośbom i wbijając ołówek w podziurawiony brulion, przepłynę razem z czarną kreską na kartkę, tę samą, którą zamalowałem już trzysta sześćdziesiąt razy. Dzisiaj będę rysował dzień, który nie pragnie nocy, i nierozumną noc odmawiającą oczom potrzeby otwarcia. By szczęście nie psuło codzienności, poranek i wieczór zostały rozdzielone ostrością, jednoznacznością światła i ciemności, które zmuszają zmęczone oczy do zamazywania nadmiernie ostrego świata wilgotną kotarą.
Noc, którą zachwycają się głupi poeci, i dzień pokazujący wszystko zbyt wyraźnie to przecież rozłąka, odwieczna bariera pomiędzy dwiema połowami tego samego cienia, pastelowego półmroku, aksamitnego braku ostrości… A i dni nie bywają niczym innym jak tylko szukaniem miejsca pomiędzy minutami, takiego schronienia, w którym nie słychać własnych myśli (bo wszak słowa i tak płyną wokół, są drzewami i trawą w lesie, a kto by zwracał uwagę na każde źdźbło trawy…?).
Czy to możliwe – pragnąć takiej ciszy, której nie narusza choćby cień myśli, żaden oddech, żadne marzenia, urojenia, mrzonki… Nie, nie tego szukam, więc po co mi takie miejsca i takie chwile; czy życie polega na tworzeniu i utrwalaniu mostów pomiędzy dniami, kiedy obojętność owija się szeleszczącym puchem wokół głowy i świat opływa mnie łagodnie…? (Jak widzisz, najlepiej wyrażają mnie znaki zapytania i wielokropki; kropek – zakończeń i przecinków – przystanków nie zauważam, nie widzę, nie chcę…). W słuchawce trzy i pół sekundy ciszy i głos oblepiający mnie gorzkim zniewoleniem powie „wiem”, kiedy moje słowa przeciśnięte przez siedemdziesiąt dwa okrągłe pory plastikowego ucha wypełzną po twojej stronie i ponownie zamienione w dźwięk odpowiedzą na pytanie. Całe lata zajęło mi opanowanie stanowczego tonu i dzisiaj mam pewność, że nie słychać narastającej euforii…
– Dla ciebie zawsze mam wolny wieczór.
***
Ósma trzydzieści; początek tygodnia zdążył już rozświetlić miejskie parki pełnią słonecznego deszczu w kolorze żonkili, oddech kilkuset tysięcy ludzi przefiltrował światło, odbierając mu świeżość i dopasowując je do mętnego wzroku mieszkańców. Szum w głowie zmienił się w odległe i ciche stukanie butów na betonowej podłodze, wzbudził nagłą i gwałtowną panikę (Wstawaj, wstawaj, prześpisz Ją, prześnisz przebudzenie, przestraszysz żałosnym zezwierzęceniem…) i dokonał po raz nie wiadomo już który sztuki przywołania świadomości z wędrówki pomiędzy wspomnieniami, obudził człowieka w przedmiocie, poderwał skuloną postać z twardego posłania i kiedy przeobraził się w dzwonek, po tej stronie nie było już nieprzytomnego i pustego opakowania.
Ale zanim to nastąpiło, było wpychanie budzika pod materac, niezgrabne wywlekanie się spod brązowego koca, była rozmazana mglistość zaokiennego krajobrazu i szukanie okularów wśród stosów papierów i ubrań na podłodze. Dopiero wtedy świat zmaterializował się w swojej dziennej formie, wtedy też pustka mieszkania ujawniła się jako żywa istota i uciekła przed zgrzytem klucza w zamku i otwieraniem drzwi.
– Pięknie dzisiaj wyglądasz.
– Cześć.
– Kocham cię.
– Przestań.
***
– Dzięki za kolację.
– Nie ma za co. Pójdziesz teraz do siebie, ja tu trochę posprzątam i za godzinę wpadnę. Pójdziemy nad Niddę?
– Z przyjemnością.
– Czy wolisz pracować?
– Chętnie się przejdę.
– Na pewno?
– Tak.
Piotr zamknął za sobą drzwi; po chwili całe jego ubranie leżało rzucone w kąt pokoju, a on sam stał pod prysznicem, zmywając z siebie kilkudniowy sen. Sztuczny, tropikalny deszcz zrywał z niego samą skórę, rzeźbiąc meandrującymi strumieniami nowego człowieka w najtrudniejszym materiale – w żyjącej bryle mięśni i ścięgien. Kłęby pary przesłoniły świat i zaraz zaczęły się z nich lęgnąć kosmate niedźwiedzie przywidzeń przekształcające się w przezroczyste duchy powietrza tańczące pod sufitem swoje niezrozumiałe menuety. Piotr zaczynał zapominać, po co tu wszedł, i teraz stał nieruchomo, zamrażając wzrokiem i na powrót topiąc zaparowane powietrze w kształty cieszące oko i równoważące ostre załamania otaczających go ścian. Nie pomyślał o zasunięciu niebieskiej plastikowej zasłony i gdy w końcu rozmyty świat zogniskował się ponownie po założeniu okularów, powitała go rozlewająca się na cały pokój ciepła kałuża.
Po zatamowaniu potopu i zebraniu wody położył się na chwilę na swoim materacu, starając się przed spacerem z Moniką pozbyć się choć drobnej części tego chronicznego napięcia, które akumulowało się w jego mięśniach przy każdym kontakcie z tą dziewczyną. Komunikacja między nimi była swojego rodzaju fenomenem; żadne z nich nie było szczególnie konfliktowym charakterem, jednak kiedy się spotykali, wystarczyło jedno niepotrzebne słowo, czasem jego brak albo jakiś drobny gest, żeby godzinę niewysłowionego szczęścia gwałtownie przeciął katastrofalny potok pretensji lub czarny jak jej brwi przypływ niszczącej ciszy. Piotra fascynowało to zjawisko; przypisywał je właśnie napięciu, które się między nimi budowało, a które mogło w mgnieniu oka zmienić się dosłownie we wszystko. Emocje przekształcały się zupełnie tak samo jak przedmioty oglądane jego okiem; raz mogła to być nieprzezwyciężona, gwałtowna i zachłanna fala odbierającego rozum dotyku i elektryczności, innym razem zupełnie podobny bodziec wyzwalał uderzenie niszczącej złości, zadawanie sobie bólu każdym spojrzeniem i wydawałoby się nic nieznaczącym słowem. To wszystko było nieprzewidywalne do tego stopnia, że nawet samo oczekiwanie, w którym kierunku stoczą się z krawędzi tego wysokiego muru, dodatkowo nakręcało tę obłędną sprężynę. Obydwoje stąpali po linie zawieszonej wśród chmur, w każdej chwili mogli z niej spaść i żadne nie potrafiło powiedzieć, czy znajdą się wtedy po jednej stronie ściany, czy może tym razem znowu przedzieli ich absurdalna konstrukcja wysnuta z ich własnej nieporadności, głupoty i niezdecydowania, kim dla siebie są, kim mają być.
***
– Znowu śpisz?
– Uch, już tak późno? Położyłem się tylko na chwilę, a tu już ósma. Nie słyszałem, kiedy weszłaś, musiałem być nieźle zmęczony…
– Zawsze jesteś zmęczony. Wstawaj, leniu, idziemy na spacer. Wstawaj, mówię.
– Już, już… Widzisz gdzieś moje okulary?
– Tutaj.
– Dzięki. Teraz cię widzę.
– Co robisz? W taki sposób to nigdy stąd nie wyjdziemy.
– Jak to się odpina, do licha?
***
– I już ciemno. Może jednak się przewietrzymy, co ty na to? Piotr? Piotr!
– Już wstaję.
– Żeby wstać, musisz mnie najpierw puścić.
– Tak, tak.
– Więc puść.
– Za chwilę, za chwilę.
***
– I w końcu nigdzie nie poszliśmy.
– Trochę późno na spacery. Może chodźmy do sklepu po jakieś jedzenie.
– Głodny jesteś?
– Trochę. Przespałem cały dzień, jadłem tylko śniadanie.
– W takim razie trzeba będzie coś kupić.
– Wiesz, Monika, żeby iść do sklepu, to musiałabyś mnie puścić.
– Tak, tak.
– Więc puść.
– Za moment, za moment.
***
Przechadzali się leniwie w popołudniowym słońcu ulicami tego dziwnego miasta. Mijali ich przedstawiciele najrozmaitszych narodowości, języki mieszały się jak śmieci w wielkim kuble.
– Przyjdziesz do mnie wieczorem?
– Tak, jasne.
– Chyba że nie chcesz?
– Chcę, oczywiście, że chcę.
– Na pewno? Może wolisz iść wcześnie spać?
To niewinne dopytywanie się przełączyło w głowie Piotra jakiś kontakt, a może przepaliło któryś z cienkich miedzianych drucików, z których utkany był jego umysł. Zwolnił kroku, spojrzał na Monikę znad okularów.
– Naprawdę musisz pytać o takie rzeczy? Przychodzę, żeby odpocząć, zapomnieć o całym dniu, i ty też chcesz mnie zobaczyć, wiesz, że takie wieczory sprawiają mi przyjemność, ale i tak musisz się jeszcze upewnić. Nie wierzysz w moją pierwszą odpowiedź? Co spodziewasz się usłyszeć? Że nie, tak naprawdę tylko żartowałem i nie chcę cię oglądać wieczorem? Mam to potwierdzać pięć razy? Chyba za długo się znamy, żeby w kółko pytać o takie rzeczy? Nigdy nie chodzę wcześnie spać, mogę się zdrzemnąć w dzień, mogę spać bardzo długo przed południem, ale wieczór to nie jest pora, kiedy w ogóle potrafiłbym zasnąć. Dobrze o tym wiesz, ja dopiero wieczorem na dobre się budzę.
Zaskoczona dziewczyna patrzyła na niego, nie mrugając oczami, stukając i podzwaniając kluczami, na których zaciskała tkwiącą w kieszeni kurtki prawą dłoń.
– Może lepiej nie przychodź, jeśli masz zamiar roztrząsać każde moje słowo w taki sposób. Musisz tak cholernie poważnie traktować wszystkie drobiazgi? Spytałam i tyle, o co ci chodzi?
– O to, że od kiedy tutaj jestem, czekam na wieczór od samego rana i cały czas myślę o przyjemnym zakończeniu dnia. Przesypiam, ile tylko się da, nigdy w życiu tyle nie spałem, może zresztą odsypiam właśnie kilka ostatnich lat, chociaż niewiele to daje, cały czas i tak czuję się, jakbym właśnie wrócił ze zmiany w kopalni. A ty, znając mnie lepiej niż ktokolwiek inny, pytasz, czy naprawdę chcę do ciebie przyjść? Musisz wiedzieć, jak bardzo na to czekam, więc po co pytasz? I to nie raz czy dwa, pytasz o to prawie zawsze, a ja zawsze muszę potwierdzać, że tak, oczywiście, chcę. Po jakimś czasie można chyba oczekiwać, że te pytania nie będą potrzebne? Ile jeszcze lat musi upłynąć, żebyś nie musiała się upewniać? Ludzie są sobie bliscy między innymi z powodu nauczenia się takich drobiazgów i przechodzenia nad nimi do porządku dziennego.
– Musiałeś mieć naprawdę ciężki dzień. – Monika usunęła się z drogi grubej kobiecie z głową okutaną czarną chustą, zygzakującej na rowerze w nieprzewidywalny sposób, która na chwilę oddzieliła ją od Piotra idącego samą krawędzią chodnika.
– Co to ma do rzeczy? Dzisiaj, wczoraj, jutro; po pięknym dniu, po nudnym dniu, po radosnym dniu? – Głośne westchnienie dziewczyny jeszcze bardziej rozdrażniło Piotra. – Te drobiazgi się powtarzają niezależnie od mojego humoru czy jego braku. Kto inny niż ty ma tu zresztą wpływ na mój nastrój? Po prostu mówię ci, co mnie irytuje, chyba że wolisz, żebym udawał, że wszystko jest pięknie, i dopiero po latach, jak się takie głupoty nagromadzą, wylejemy na siebie któregoś dnia szambo żali, w którym nasz bajkowy związek się utopi. Cały czas mi powtarzasz, że za mało mówię, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Więc staram się zwracać twoją uwagę na takie rzeczy.
Ten temat wracał od czasu do czasu, Monika wiedziała, czego oczekiwać po dalszej rozmowie.
– Ach, moją uwagę? Na rzeczy, które ciebie denerwują? To może znajdź sobie młodszą i zapatrzoną w ciebie jak w obrazek, wtedy nic cię nie będzie irytować.
– Znowu mówisz coś, co już od ciebie sto razy słyszałem. Dobrze wiesz, że to właśnie mnie wkurza.
– To idź do siebie i zajmij się malowaniem kolejnego obrazu, co zajmie dwieście procent twojej uwagi przez następny miesiąc, i nic cię nie będzie denerwować. Może poza sobą samym, bo dopóki nie skończysz albo nie uznasz, że tym razem znowu nie starczy ci natchnienia, to jedyną osobą, z którą będziesz musiał spędzać czas, będziesz ty sam.
Biegnący chodnikiem brązowy pies z czerwoną chustą na szyi zatrzymał się, żeby obwąchać Piotra; wąsaty Turek szarpnął za smycz i mrucząc pod nosem ciche Entschuldigung, pociągnął zwierzaka dalej.
– Przecież odłożyłem na razie malowanie, większość czasu spędzam u ciebie i z tobą. Po co znowu wyciągasz takie rzeczy?
– Bo prędzej czy później zobaczysz, usłyszysz albo poczujesz coś, co koniecznie trzeba będzie narysować, i to będzie silniejsze od ciebie, i zamkniesz się w swoim mieszkaniu z tonami ołówków, tubek, pędzli, zup w proszku i litrami wody mineralnej, i reszta świata przestanie dla ciebie istnieć. I może znowu obudzisz się z tego transu w śmierdzących i dziurawych skarpetach, pięć kilogramów chudszy, z workami pod oczami i brodą jak u bezdomnego. Albo nieoczekiwanie otrzeźwiejesz w nieznanym miejscu po drugiej stronie świata, patrząc ze zdziwieniem na jakąś młodą Azjatkę przynoszącą ci herbatę, dokładnie taką, jakiej nie lubisz, do twojej brudnej jak chlew pracowni, która w niewyjaśniony sposób ma zupełnie inny kolor ścian, rozkład pomieszczeń i inny widok za oknem, a ty nawet nie pamiętasz, kiedy i w jaki sposób znowu przeniosłeś się tak daleko ode mnie. I znowu każesz komuś odejść i zostawić cię w spokoju, i zaczniesz mnie szukać, i znowu pojawisz się w moim życiu, jak będę z kimś innym, z kimś, kto daje mi poczucie pewności i niezmienności, podczas kiedy ty jesteś tego wszystkiego przeciwieństwem. I nie kręć mi tu głową; wiem, że trochę przerysowuję, ale nie będziesz chyba zaprzeczał, że podobne rzeczy zdarzały ci się w przeszłości. Niby jak było wtedy, na wiosnę? – Monika nie musiała nawet patrzeć na Piotra, żeby znać wyraz jego twarzy i wiedzieć, że zapowiadający się przyjemny wieczór będzie świadkiem kolejnych niemych przeprosin albo niemych wyrzutów, bo za chwilę obydwoje wyrzucą z siebie ostatnie słowa, najwyraźniej niemożliwe już do powstrzymania, i rozpoczną długie milczenie, które każde będzie rozumieć inaczej. Aż do chwili, gdy nie będzie innego wyjścia, jak tylko wstać i zamknąć za sobą drzwi albo wtulić się w siebie i w jednej sekundzie zniszczyć całe to głupie, niepotrzebne, a jednak uporczywie powracające zło porcją ciepła, bliskości i jeszcze jednej odmiany milczenia, tej sklejającej na powrót wszystkie potłuczone kawałki duszy. Tylko to drugie rozwiązanie rzadko się zdarzało, w niepojęty sposób odruchowo wybierali szarpaninę i kłótnię, nie potrafiąc ustąpić, a może tylko próbując do samego końca coś wytłumaczyć.
Jak łatwo próba zrozumienia drugiej osoby kończy się tłumaczeniem własnych odczuć – i już nie ma rozmowy, są tylko dwie osoby mówiące wyłącznie o sobie: bo jestem taki, a nie inny, bo mam dzisiaj właśnie taki nastrój, bo nie będę powtarzała tych samych błędów, co z innymi facetami, a ja zawsze robię to akurat w taki sposób i nikt nie powinien oczekiwać, że po tylu latach coś się zmieni – albo bierzesz to, co widzisz, albo daj mi spokój. Ach tak, mam się zgadzać na wszystko bez mrugnięcia okiem… I po co ciągle o to pytasz, jak możesz mnie nie znać; jednak nic o mnie nie wiesz. I przypomnij sobie, co mówiłaś wtedy; dużo się zmieniło od tego czasu, i znowu tylko gadasz, co ty chcesz, czego nie chcesz, i w ogóle zapominasz, że rozmawiasz ze mną, a nie z odbiciem w lustrze.
Wystarczy za bardzo chcieć wytłumaczyć komuś siebie samego, żeby wszystko popsuć, wyjść na egoistę, odstraszyć, a w najlepszym wypadku zanudzić na śmierć. Ale jak inaczej, kiedy nie ma czasu, żeby pozwolić komuś uczyć się siebie przez długie lata; kiedy ważne jest, żeby zrozumieć coś właśnie w tej chwili, a wymaga to wiedzy niemożliwej do przekazania inaczej niż tylko słowami, całymi ławicami, stadami, chmarami słów?
Co z tym robić, jak się ze sobą porozumiewać, jeśli opowiadanie o sobie nie pomaga nic zrozumieć, jeśli w trakcie tych tłumaczeń nawet do mnie samego zaczyna docierać, że nie potrafię, że nie jest możliwe dać komuś siebie w formie bukietu zdań, choćby najpiękniej dobranego i ozdobionego spiralami wstążek?
– Dziwne rzeczy zdarzały się w przeszłości, wiem o tym. Wypominasz mi to przy każdej okazji. Ale jakoś nie przeszkadza ci to za każdym razem rezygnować z tego spokojnego i bezpiecznego związku; wcale nie każesz mi się wypchać i odejść. Poza tym sama też mnie szukałaś, nie raz i nie dwa; nawet wtedy, kiedy byłem pewien, że to już definitywnie koniec.
– Bo jestem głupia, pewnie jeszcze głupsza od ciebie.
– Tak, to rzeczywiście dużo tłumaczy.
– Głupota, mój drogi, tłumaczy nieomalże wszystko, co robi każdy człowiek na tym świecie. To twoje własne słowa, jeśli już zapomniałeś.
„Mój drogi” nie wróżył niczego dobrego, Monika mówiła tak do niego tylko w chwilach zmęczonej irytacji, i Piotr zamilkł, pozwalając znowu wypłynąć na powierzchnię przyjemności z tego wspólnego spaceru.
Szli powoli z Sandelmühle w kierunku stacji Eschersheim. Pociągi miejskie nie kursowały z powodu jednodniowego strajku i pustawą zwykle o tej porze ulicą ciągnął dzisiaj blaszano-kompozytowy, hałaśliwy i śmierdzący tasiemiec samochodów, a chodnikami przemykali rozmnożeni nagle rowerzyści.
Jak zwykle zatrzymali się na chwilę, żeby popatrzeć na jeden z budynków w tej okolicy. Zielony dom przyciągał wzrok. Ubranie – myślała Monika – dom wstał rano, przeciągnął się i założył winne ubranie, przebrał się za drzewo, wdział kosztowną, misternie szytą suknię splecioną z pni i gałęzi, wyszywaną w miliony liści i wąsów dzikiego wina. Szeleszcząca, obcisła tunika wysysa życie z powietrza i światła, aż w końcu sięgnie po tkankę murów rosnąca, żarłoczna pleśń. A może to zmiennokształtny makrofag trawiący pochłoniętą ofiarę powoli i ze smakiem? Piękna szata najpierw zmieni się w skórę, wpełznie do szklanych oczu i zliże każdą kępkę mchu ze stromego dachu, by w końcu przeistoczyć się w pasożyta wgryzionego głęboko w nerwy budynku, wyjadającego godzina za godziną ciepło domowego ogniska.
Statek – myślał Piotr – Odyseusz, który wpłynął na terytorium morskiego potwora, zielonej ośmiornicy, wielkiej bestii, gniewnego ducha głębin. Gdy tylko spodnią stronę zwierciadlanej powierzchni przecięła bruzda piany, z atramentowych odmętów podniosło się jedno, drugie, piąte, ósme ramię, oplotło nieszczęsnego wędrowca siecią szmacianych glonów, wbiło wianki haków w delikatny naskórek i przyssało się do ciał załogi. Ocean dawno się cofnął, pozostawiając na pustej plaży rozbity wrak, ciągle zrośnięty ze swoim oprawcą, który wysychając i kurcząc się na słońcu, przylega teraz do resztek statku obcisłą zieloną powłoką wyglądającą z daleka jak dzikie wino na przytulnym domu.
Rozdzieliła ich niska kobieta z wielkim, podwójnym wózkiem. Mignęły dwie śniade, identyczne twarzyczki, dwie obrzydliwie różowe czapeczki i niesfornie rozbujane, gryzące się z resztą niebieskie buciki. Bliźniaki darły się wniebogłosy, konkurując z przejeżdżającym na sygnale ambulansem, a matka uspokajała je w jakimś bliskowschodnim języku. Syrena i niebieskie błyski przyciągnęły uwagę dzieci, płacz urwał się tak samo gwałtownie, jak się zaczął, nakręcany wrzaskiem brata czy siostry; trudno było odgadnąć, jakiej płci były okutane po sam nos hałaśliwe czerwie. Zainteresowanie karetką szybko odmieniło nastrój niemowlaków i rozciągnęło bezzębne usta w bezrozumnych uśmiechach.
Ktoś umiera, ktoś patrzy na biały sufit karetki i w profesjonalnie zatroskane oczy pochylającego się sanitariusza, ale jakaś zwariowana cząstka rzeczywistości złuszcza się z tej choroby, wypadku, może próby samobójstwa i odbijając się od podziurawionego asfaltu, zmienia płacz tych dzieci w śmiech. Z jakich samochodów sypią się dziś na mnie odpryski emocji, skąd te nagłe zmiany nastroju? Może to prychają płodnymi zarodnikami przejeżdżające karawany, może szkolna wycieczka zostawia za sobą chmurę gryzących się ze sobą, hałaśliwych i wielobarwnych wrażeń spływających z rozgorączkowanych głów. W takich autobusach zawsze jest szalona huśtawka charakterów: z przodu grzeczne lizusy rozsiewają nasiona swego konformistycznego sposobu na dobrnięcie do dorosłości, pośrodku zaczytany, zamyślony i oderwany od świata piegowaty marzyciel przędzie sny ulatujące przez okna, na samym końcu trzech mistrzów współpracy zgodnie dręczy płowowłosego, zastraszonego ofermę, klasowego wróbla – z tej strony tryskają satysfakcja i poczucie siły wymieszane ze strachem, uległością i cierpliwym oczekiwaniem na mający kiedyś nadejść rewanż. Te wszystkie cząstki rzeczywistości fruwają w powietrzu – otwieram usta i wdycham cudzą złość, i już moja własna zostaje nakarmiona i pełna świeżych sił wyrwie się na wolność; pożeram czyjeś lęki i za chwilę schowam się w czarnym cieniu za obojętnością, żeby przeczekać kołatanie serca.
Ciekaw jestem, jaki ocean zostawił nas na swoim brzegu, jaki potwór wypluł ją i mnie akurat w tym dziwnym miejscu, wybierając przypadkowy odcinek plaży. Ze śmieci usypana jest ta nasza plaża, z wielkich zwałów głupoty, z okruchów uporu, porwanych strzępów nostalgii i tęsknoty za kilkoma chwilami, które każde z nas dzieliło kiedyś, nie pamiętając już z kim, mając tylko nadzieję, że ze mną, z nią.
A jednak znowu, po raz setny, zmyła nas razem fala przypływu i uciekając przed nią, trzymamy się za ręce i udajemy wspólne życie, zanim jakiś nowo narodzony prąd porwie nas w przeciwne kierunki. I wtedy po raz kolejny chwycimy się pierwszej osoby dryfującej obok nas i tak historia wpadnie w swój zwykły okrąg, ślepą pętlę szukania wspólnych wspomnień z kimś, kto czasem nawet nie rozumie naszego języka. A tymczasem chorzy ludzie pędzą karetkami w kierunku swoich prywatnych czarnych kropek kończących ostatnie wypowiedziane zdanie, a ciągnąca za nimi płaska czerwona linia zalewa ulice falą pustki i zapełnia się śmiechem dzieci, szczekaniem psów i wibrowaniem wiatru w młodych liściach czerwonych dębów. I we mnie biegną naprzeciw siebie chore, melancholijne, czarne myśli i roześmiane, ciepłe wspomnienia, i zderzają się, sypiąc iskrami, krusząc opiłkami zardzewiałego rozumu, rodząc nastrój tej jednej chwili zbudowanej ze sprzeczności po obydwu stronach oczu. Czy ja sam ciągle biegnę tobie naprzeciw? Czy już cofam się w kolejnych zakrętach mysich nor wydrążonych niespokojnymi snami i drucianą szczotką deszczu ubierającego mnie w płaszcz szklistego rozmycia?
***
– Nie śpij.
– Już jesteś. Znowu położyłem się na pół godziny i już wieczór… Chyba ostatnie tygodnie mnie wykończyły.
– Nic z tego, idziemy nad rzekę.
Monika przysiadła na jedynym krześle w tym za dużym, pustym mieszkaniu, którego Piotr celowo nie meblował, wiedząc, że nie zostanie tu długo, że to dziwne miejsce nie ma nic wspólnego z domem. Krzesło stało daleko; oboje uśmiechali się ze zrozumieniem, chociaż on odczuwał przykrość z powodu tego nadmiernego dbania o pozostanie chłodną i racjonalną, odległą Królową Śniegu, a ona zaczynała być rozdrażniona jego oczywistym czekaniem, by podeszła bliżej, wciągnęła do płuc jego zapach i dała się unieść fali zapomnienia. Czas był wstać, nie można było przedłużać tej gry, to groziło wybuchem jej złości, z którą Piotr nie potrafił sobie poradzić, a której Monika nienawidziła tak samo jak własnej słabości kierującej jej kroki do tego mieszkania. W tej chwili była już bliska przegranej z odrobiną własnej dumy i siły, które pozwalały jej siedzieć z daleka od tego wszystkiego, co za chwilę mogło zetrzeć na proch cały zewnętrzny świat i porwać ją w odmęty cudownego, ciepłego zapomnienia i rozbrajającej czułości, jaką potrafił wypromieniować ten skądinąd cyniczny i pozbawiony złudzeń człowiek.
I już szli brzegiem rzeki, patrząc na ostatnie chwile zachodzącego słońca, na nietoperze latające pod gałęziami topól, na widoczną na horyzoncie linię wzgórz Taunusa. Piotrowi sprawiało przyjemność słuchanie jej kroków obok siebie, trzymanie się w tej niewielkiej przestrzeni wypełnionej ich wspólnym ciepłem, tykanie świerszczy i lenistwo podzielone na dwie połowy. Idąc tak, nie zauważył, kiedy to wspólne milczenie stało się dla niej za długie, przeoczył chwilę, w której trzeba było coś powiedzieć, przerwać ciszę, nie pozwolić jej myślom zdryfować w stronę zbyt poważnych tematów, w stronę nieszczęsnej, głupiej przeszłości, w stronę jej innego życia, tego, w którym zamiast Piotra był ktoś inny. Znowu zaskoczyła go złość.
– Jutro wezmę ze sobą discmana.
– Słucham?
– Jeśli i tak nic nie mówimy, to lepiej wziąć jakąś muzykę i nie tracić czasu.
– Tracisz ze mną czas?
– …
– Możesz słuchać muzyki, jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać.
Teraz cisza zmienia się w ponure, pełne złych znaczeń milczenie; żadne z nich nie idzie już obok ukochanego człowieka, a obok omalże obcej, kapryśnej i zaskakującej głupimi uwagami osoby. Ciepło gdzieś wyparowało i trzeba już tylko dojść do końca, zatrzasnąć za sobą drzwi i zasnąć jak najszybciej, żeby zabić ten idiotyczny wieczór. Piotr chciał opowiedzieć Monice historię Misako i Kaname z książki Tanizakiego, ale temat udawania małżeńskiego życia w niezręcznej grze pomiędzy kobietą a mężczyzną, którzy nie dzielili już niczego, wydał mu się teraz złowróżbny i może właśnie krążące mu po głowie smutne powieści japońskich mistrzów pióra ciążyły swą melancholijną wymową na tym wspólnym dniu. Takie historie stawały się pyłkiem kurzu, wokół którego zaczęła się krystalizować ta szara aura niezrozumienia, nieodwracalnie nabierająca żółci i czerwieni wypalających całą radość. Teraz chciał już tylko milczeć, ale słowa już były w ustach, już poruszały jego językiem i zanim pomyślał, zadawał niepotrzebne, dziecinne pytania, na które wcale nie chciał znać odpowiedzi.
– Naprawdę przyjechałem tu tylko po to, żeby zniszczyć do końca wszystko, co było między nami?
Zabrzmiało to głupio nawet w jego własnych uszach, pretensjonalnie jak w marnej powieści dla nastolatek. Ale już nie można było nie spytać; to przecież nieunikniona kontynuacja wcześniejszej, niedokończonej rozmowy; a właśnie teraz czarny nastrój osiągnął ten poziom, przy którym oboje powracali do takich wyniszczających dyskusji prowadzonych już setki razy w najbardziej zaskakujących momentach. Nie odpowiadaj, proszę, nic nie mów, domyśl się, że nie chciałem o to pytać, że już żałuję tych słów; przecież mogłem powiedzieć coś innego, po co wracam do tego tak już wymęczonego tematu… Ale widać zdarzają się takie sytuacje, w których trudno zapanować nad myślami i ani się człowiek spostrzeże, jak przestają to być tylko bezkształtne chmury w głowie, jak zaczynają dźwięczeć w powietrzu, jak pchają się do czyichś uszu, mieszają się z czyimś wzburzeniem i teraz już wylatują przez te delikatne usta, przemienione, przemalowane, przekształcone w odpowiedź, z którą nie będę potrafił sobie poradzić…
– Zniszczyłeś wszystko ostatnim razem, trzeba było wtedy o tym myśleć.
– To co w takim razie robisz tu teraz ze mną?
– Może jednak lepiej, jak nic nie mówisz.
Nie rozumiem, nic nie rozumiem, o czym my rozmawiamy, o czym milczymy…? Co ona znowu wyprawia, przecież było już wszystko dobrze…
– Po co mam coś mówić, jeśli zawsze ta rozmowa kończy się tak samo, po co to powtarzać tyle razy?
O czym on znowu mówi, przecież on nic zupełnie nie rozumie, co ja tu robię…?
Czarna ściana rosnąca przed nimi wyciąga macki i pożera ich; nie zauważają nawet, że tak naprawdę wkraczają w ten mroczny świat samotności, trzymając się ciągle za ręce.
– Lepiej nie spotykajmy się rano; do zobaczenia po pracy.
– Wyśpij się.
– Ty też.
***
Piotr siedzi oparty plecami o drzwi, patrzy na świece płonące na podłodze, na płomienie odbijające się chwiejnie w zielonej butelce. W środku tkwi uschnięta róża. Był na tyle głupi, żeby nie dać sobie rady z wyrzuceniem kwiatu, który ona przyniosła, a teraz te spłowiałe kolory pozostały jedyną wyspą życia i tylko od nich, nie od świec, ogrzać się może zmarzłe zrozumienie. Z butelki dawno wyparowała woda i brunatne łodygi na dnie otoczył kłębek wyschniętej pleśni. Cienie na ścianach już czekały na zawirowania Piotrowej wyobraźni, by rozpocząć taniec złudzeń budujących cały jego świat.
Jak my to robimy, jak udaje nam się przekształcać szczęście w garści czarnego błota, którym obrzucamy się jak para głupich dzieciaków. Tyle lat, a niczego się nie nauczyliśmy; wystarczy kilka minut, by zgromadzone w środku ciepło rozsadziło klatkę i wpuściło do naszych serc śniegową chmurę. Zasnuwamy pajęczyną wszystko, co dobre. Gwałtownie wracają wspomnienia każdej złej chwili i już nie idziemy razem, nie rozmawiamy, i chociaż ciągle dzielimy te same myśli, to one są już o czymś zupełnie przeciwnym niż przed sekundą. Czy naprawdę żadne z nas nad tym nie panuje, czy dajemy się ponieść tej chorej złości, która wyrzuca nas na brzeg po przeciwnych stronach kontynentu? Nie potrafię tu tak siedzieć, będę wymyślał powody własnej głupoty tak długo, aż wtopię się w podłogę, skamienieję na następne kilka tygodni, aż przestanę zauważać różnicę pomiędzy wieczorami a porankami i znowu wysnuję z siebie tę otępiającą obojętność, która wprawdzie pozwala przetrwać, ale rzuca mną w coraz to nowe miejsca, aż znowu zatrzymam się na okruchu, strzępie, mgielnym podobieństwie uśmiechu czy gestu mojej klątwy, który błyśnie na twarzy innej kobiety, i przykuję swoje stopy do tej ulotnej mary na następny tydzień czy rok, aż do rozwiania mirażu, do wytrzeźwienia, do odwrócenia się twarzą w przeciwnym kierunku, podeptania kogoś i rozpoczęcia kolejnej podróży do domu. Teraz muszę wstać, muszę gdzieś iść, nie pozwolić temu nastrojowi przykuć mnie do podłogi w pustym pokoju, koniecznie muszę sprawdzić, czy na zewnątrz jest jeszcze powietrze, ludzie, świat, czy jeszcze moja twarz odbija się w ich oczach, czy wiatr będzie jeszcze potrafił przewrócić i rozwiać kamieniejące rusztowanie tego czarnego nastroju…
Dzwonek przy drzwiach poderwał Piotra gwałtownie, ścierpnięte stopy zakłuły tysiącem drzazg, ale po drugiej stronie może być tylko Ona, nikt inny, i Piotr naciska klamkę z nadmierną ostrożnością pozwalającą zrównoważyć, zneutralizować, odbarwić czarną rzekę płynącą przez jego głowę. Nawet zatrzymuje się na chwilę, żeby pogłaskać ręką drzwi, przywołać delikatność, która będzie mu teraz potrzebna. Monice odrobinę trzęsie się głos, kiedy mówi:
– I co, będziemy się dalej kłócić?
Siedzą pod ścianą, rozdzieleni świecami i uschniętą różą, walcząc z ciemnością; tą usypaną w pokoju przez Piotra i tą ciągnącą się za Moniką. Chociaż noc ciągle jest ciemniejsza, niż powinna być, to oboje są już spokojni; przełamali falę złości, nie dali się porwać nastrojowi, który sami zbudowali ze wspomnień, oczekiwań, rozczarowań i niezrozumienia. Jutro dla każdego z nich będzie mogło rozpocząć się nie za kilka tygodni, a za kilka godzin, jeszcze tej samej nocy, i przybrać postać zupełnie zwykłego, trochę zmęczonego poranka, już całkiem znośnego, choć może z nieco zaczerwienionymi oczami.
Jak bardzo się nie rozumiemy i jak niezwykłą bliskość dzielimy ze sobą. Wszystko pomiędzy zbudowane jest z podobnych sprzeczności, a Ziemia jest tak mała, że każda gwałtowna ucieczka kończy się nieuniknionym i równie gwałtownym spotkaniem. Kiedy i skąd tutaj przyjechałem? Co myślałem wtedy, w pociągu, a może autobusie, patrząc na okno z mrówką pełznącą wzdłuż czarnej uszczelki, jadąc z jednego fałszywego domu do drugiego, z jednego nieistnienia w kolejne? Zabawne, jak dobrze pamiętam mrówkę na oknie i tę pechową pszczołę zabitą przez obrzydliwie grubą babę siedzącą przede mną, a zupełnie wyleciało mi z głowy, skąd się tutaj wziąłem, czym przyjechałem, w jaki sposób znowu na nią wpadłem. Po raz kolejny czekamy na koniec, ten, który nadchodził już tyle razy i zawsze był ostateczny i nieodwracalny…
***
– Śnisz mi się bardzo często. W tych snach mówię ci nawet, że cię kocham.
Piotr patrzy na nią zaskoczony. Te słowa padają tak niespodziewanie, po gwałtownej bliskości, po dramatycznej kłótni, po chwilowym uspokojeniu i być może przed kolejnym nawrotem nienawiści. Nie wie, co z nimi zrobić. Są rzeczy zbyt kolczaste, by utrzymać je w dłoniach, a równocześnie zbyt kruche i cenne, żeby pozwolić sobie na chwilę słabości i rozchylić palce. Więc trzeba zacisnąć zęby i zagryźć wargi, żeby wytrzymać ból i utrzymać w sobie ten jakże ciężki, gorzki, palący skarb. Piotr wbija pięść w podłogę z powolnością pełznącego lodowca, żeby uspokoić rodzące się już w jego głowie szaleństwo wyzwolone tym dziwnym zaklęciem.
Śnisz mi się. I co w tym dziwnego, nasze losy przeplatają się od lat w zawiły sposób, ale zawsze blisko siebie. Nawet wtedy, kiedy się nienawidzimy, ciągle jesteśmy skupieni na sobie, choćby przez nasze ulotne i chwilowe domy i łóżka przewijały się w tym czasie inne osoby. Myślimy o sobie, patrząc na przedmioty, których kiedyś razem dotykaliśmy, kiedy powtarzają się na niebie kształty chmur nazwane przez któreś z nas w dawnych czasach, kiedy spotykamy wspólnego znajomego, sięgamy po jedną z setek ulubionych książek, o których tyle rozmawialiśmy. Czasem tych drobiazgów szarpiących pamięcią jest tyle, że nie myślimy już o niczym innym. Czy żyjemy światami wymyślonymi, czy mijając się przez tyle lat, nie zbudowaliśmy sobie w myślach poręcznych wizerunków, łatwych do przywołania w każdej chwili, różnych w zmieniających się sytuacjach? Nie widziałem cię długo i coraz trudniej mi dalej iść, więc przywołuję z tej szuflady w głowie obraz ciebie takiej, na jaką potrafię być zły, kłócę się z tym wizerunkiem, wkładam w jego usta coraz trudniejsze do przyjęcia słowa i ta prymitywna sztuczka naprawdę działa, odrzucasz mnie od siebie na odległość, przy której łatwiej mi oddychać, być przez jakiś czas normalnym, wściekłym na cały świat człowiekiem. A kiedy tobie jest źle, kiedy wiatr życia zamiótł cię w jakąś szczelinę w skale, daleko od jakiejkolwiek, choćby nawet chwilowej przystani, wtedy wyjmujesz z jednego ze swoich schowków mój obraz. Wmyśliłaś w niego wszystko, co dobre, wmyśliłaś, wbudowałaś cierpliwość i ciepło, jakich tak naprawdę we mnie nigdy nie było i nie będzie, zbudowałaś sobie coś mającego mój kształt z okruchów własnej wyobraźni i zaraz łatwiej żyć, łatwiej zmierzyć się z problemami, mając przy sobie ten kawałek idealnego przyjaciela. Czy wymyśliliśmy się dzisiaj jeszcze raz, czy jesteśmy już tylko widmami skleconymi z mrzonek hodowanych w pustych głowach? Zjawa wymyśliła zjawę, żeby było jej cieplej; smuga dymu w kształcie człowieka oddziela od siebie mleczny wir, by poczuć czyjąś obecność, ogrzać się od własnych wyobrażeń, od marzenia. Kiedyś myślałem, że wmyśliłem cię w końcu w pustkę, że zniknęłaś na dobre; teraz odkrywam, że to ja byłem tą pustką.
A i ludzi, takich prawdziwych, można przecież zbudować, posklejać, pozszywać z pozbieranych w życiu kawałków. Czy to właśnie robię, żeglując od jednej kobiety do drugiej, zwabiony w pułapkę drobnych podobieństw, tych wszystkich gestów, upodobań, cieni w kącikach ust, sposobu mówienia, śmiechu? Czy próbuję kolekcjonować takie fragmenty, mając nadzieję zbudować z nich kiedyś ciebie? Prawdziwą ciebie, taką jak w moich snach, które spychają rzeczywistość na bezbarwny, odległy margines? Może i ty robisz to samo, przyciągana do tych twoich dziwnych facetów podobieństwem zapachu, dotyku, szeptami i rozmarzeniem? Czy zderzając się ze sobą, zdajemy sobie jeszcze sprawę z tego, że jesteśmy tak bardzo różni od naszych wyobrażeń, że wymyślaliśmy siebie nawzajem tak wiele razy, iż coraz trudniej nam znaleźć w sobie te wyśnione cechy? Może dlatego tak szybko przestajemy kontrolować nasze myśli, tak gwałtownie budujemy ściany z czarnych kryształów złości i tak strome są górskie łańcuchy obojętności, które rosną pomiędzy nami w chwilach szczerości?
I ty mi się śnisz. Czy też w moich snach mówię ci, że cię kocham? Nie wiem, nie zapamiętuję swoich widziadeł, wystarczająco trudno mi znajdować realność, kiedy mam otwarte oczy, w wyobraźni stukam naokoło białą laską i nie potrafię wybrać kierunku. Nie pozwól mi znowu wpaść na kogoś innego niż ty…
***
Wczoraj znowu szukałem miejsca, w którym moje myśli mogły zasnąć; późno w nocy cały świat szemrał tysiącem liści, współczując echem rozbudzonym w szkle zakurzonego lustra, a dłonie bolały ciszą, pustką, ciemnością… To już wspomnienie – jedno z tych odległych – dzisiaj już jestem kimś innym… W takich chwilach nie można po prostu zwrócić się do chronionego wewnątrz kłębka ciepła; własne uczucia, proszone o pomoc, o uspokojenie, odwracają niepewnie głowę i patrzą wstydliwie na chmury… I choć pomaga wiedza o tym, że ciągle gdzieś te emocje żyją, że nie poderżnęły sobie gardeł porannym odbiciem w zaparowanym, pękniętym lustrze, to jednak nie wystarcza to do znieczulenia. Samotność musi wciągnąć, uwięzić podobną sobie zbłąkaną fontannę smutku, by przyłączywszy niezdolność do życia, upleść pozory – siłę napędową wszelkiej żałosnej wegetacji.
A kiedy już zamęczysz swą duszę, kiedy przygnieciesz ją całym bólem i smutkiem, jaki pracowicie wysnuwają twoje serce i twa świadomość, wtedy jedynym ratunkiem jest znalezienie naczynia – człowieka, w którym chora dusza znajdzie chwilowy odpoczynek i schronienie. I taki jest najważniejszy element, serce zjednoczenia, miłości (po tylu latach słowo ciągle kanciaste, nieoszlifowane i brzmiące tak dziwnie…). Ta umęczona, wrażliwa cząstka stanowiąca naszą prawdziwą istotę musi zostać przyjęta przez podobny sobie, niespokojny piaskowy wir, musi znaleźć własne miejsce na zewnątrz samej siebie. To trudne, dlatego ludzie poświęcają wiele czasu i wysiłku, żeby nie pozwolić sobie na zagubienie w czyjejś świadomości, zadowalając się pozorami jedności, które jednak niedoświadczone oko może z łatwością pomylić z prawdziwym uczuciem. Bo jakże trudno jest zrobić w swoim umyśle miejsce dla kogoś, jak trudno jest słuchać czyichś myśli bez upartego odróżniania ich od swoich (jak mogłoby się to udać???)… I kiedy cały świat staje się czernią bezksiężycowej nocy i kamieniem nagrobnym przygniatającym jakiekolwiek uczucia, chwila, w której odkrywamy, że szczęście jednak istnieje, przynosi tyle samo radości, co bólu. Przecież nawet smutek daje spokój, obojętność, a teraz wystarcza chwila samotności, żeby brak okazał się już nie do przezwyciężenia. Jak mogłem być taki jak dotychczas; jak mogę to zmienić; jak, i czy w ogóle, będę potrafił żyć, myśląc czyimiś myślami, czując w puchnącym bąblu pustki daleką, a czasem bliską Obecność, Pragnienie, Tęsknotę… Obraz pod powiekami wystarcza dla podtrzymania pragnienia, nie wystarcza jednak, by utrzymać w dłoniach i w sercu choćby ślady tego ciepła, które jeszcze wczoraj wypełniało świat; a ten, chociaż mały i zamknięty w ramionach, był wszystkim, wszystkim, wszystkim… (Niepokój, poszukiwanie, smutek, a w końcu rozpacz zamykająca oczy ciężkie jak serca ludzi samotnych. Taka jest kolejność i kompozycja składników…).
Dzisiaj obudziłaś mnie tak samo jak zawsze; dzisiaj świat rozproszony nocnym zapominaniem połączył swoje rozsypane okruchy w podłogę pod stopami i odległe niebo, mgliste cienie skondensowały się na ulicach w dziwne, dwunogie sylwetki spieszące się dokądś, a ja znowu odkryłem w sobie chęć przeżycia jednego dnia. Próbowałem powiedzieć ci coś ważnego; ty próbowałaś nie złościć się na mnie, ignorować dziury w mojej głowie i prowadzić mnie obok siebie, pilnować, żebym się nie przewracał, oddychał, nie patrzył cały czas na ciebie i nie zmieniał w oczekiwanie na cud. Jechaliśmy dokądś pociągiem; zachowywałem się jak dziecko, znalezionym w kieszeni odłamkiem krzemienia wydrapałem na szybie „wesołych świąt” i śmiałem się ze wszystkiego. To był piękny dzień; pamiętam go, jakby to było jutro.
***
Przy maleńkim białym stole Piotr jadł przyniesione z pobliskiej restauracji kebab i warzywną sałatkę, popijał kupionym w supermarkecie tureckim ayranem. W uszach słuchawki – LaBrie wyśpiewuje swoim szorstkim głosem pytanie, czy ratowanie życia jest wystarczającym powodem, by je komuś odebrać – w ustach ostry smak czerwonej papryki, w nozdrzach zapach leżących nieopodal mandarynek. Oczy przeskakują pomiędzy stronicami opowiadań Akutagawy i czerwonym owocem tamarillo. Ten, jak zawsze kupiony dla samej przyjemności patrzenia, przyciągał wzrok swoją prostą, jajowatą formą, jedwabiście matową powierzchnią, rozjaśnieniem brązowiejącej czerwieni po jednej stronie i pięcioramiennym kwiatem bladej żółci otaczającym nasadę zielonej szypułki. Piotr nie lubił smaku tych owoców, nie potrafił jednak uwolnić się od podziwiania tej perfekcyjnej kombinacji kształtu i koloru – zbyt wielka była przyjemność trzymania w dłoni chłodnego ciężaru. W dotyku był marmurowy, delikatny jak kobiecy policzek; gładzenie palcami skórki budziło seksualne asocjacje. Uwaga została podzielona na starannie odmierzone porcje. Odbiór wrażeń każdym możliwym kanałem to była jedna z wielu obsesji tego dziwnego człowieka. Odpłynęło w niebyt kilka niezauważonych chwil i w słuchawkach był już fortepian, Lang Lang grał Taniec Wiosny, a myśli Piotra podążały dalej owocowym szlakiem wiodącym od jabłkowo-pomidorowej skórki tamarillo, przez przejrzyste, eteryczne zbiorniki błyszczących powierzchni mandarynek, w kierunku gadziej łupiny liczi i kolców pomarańczowego kiwano. Owoce były źródłem nieporównywalnych z niczym wrażeń estetycznych, wyrafinowanej prostoty koloru z niezwykłymi kształtami, fakturami powierzchni, zapachem, strumieniami aromatycznego soku, kontrastu miękkości miąższu z twardością kamienistych nasion. Smak odgrywał w tej sztuce przyjemności najmniejszą rolę – raz poznany kojarzył się już tylko ze zniszczeniem każdego z pozostałych atrybutów piękna. Jednak i to zniszczenie stanowiło nieodłączną część wrażeń. Jakże niezwykła jest u nas zdolność czerpania przyjemności ze zniszczenia; piętnowana, karana i przerażająca, kiedy skupia się na drugim człowieku, jednak zupełnie niezauważana, niedoceniana, a tak powszechna w sprawach błahych i codziennych. By cieszyć oczy czerwoną łuną arbuzowego mięsa tulącego w swej delikatnej, nasiąkniętej sokiem gąbce czarne pestki, konieczne jest przecięcie tej pięknej, zielonej armatniej kuli; dopiero wtedy uwidacznia się „niebo nakrapiane jak sen muchomorów” (Baczyński, a jakże), dopiero wtedy uwalnia się lekko brzozowy zapach owocowej duszy. Dużo brutalniej traktujemy orzechy; pamiętam, jak przyjemnie było w dzieciństwie siedzieć całą rodziną przy stole ze świeżymi orzechami o zielonych łupinach i popisywać się umiejętnością miażdżenia brązowiejącymi palcami mózgokształtnych, grzechoczących skorup. Ktoś musi zabić, rozciąć, rozłupać, posiekać, poćwiartować nasze posiłki, więc czerpana z ich smakowania przyjemność jest równoważeniem wcześniejszego zniszczenia; w ten sposób bilans wychodzi na zero i napędzająca świat odwieczna próba sił pomiędzy złym a dobrym odbija się kruchą równowagą w najbardziej prozaicznych czynnościach.
Jak przyjemne jest trzymanie w dłoni owocu liczi z jego twardą, choć cienką i sprężystą łupiną o barwie wyblakłego jesiennego liścia klonu, o powierzchni podzielonej na nieregularne wielokąty, każdy jak płyta na skorupie żółwia, łuska jesiotra, skóra pancernego dinozaura. Owoc przyjemnie kłuje poduszki na wewnętrznej stronie dłoni, opuszki palców odbierają każde dotknięcie siecią nerwów i przekazują dalej te delikatne ukłucia, dzieląc się własnymi wrażeniami z pozostałymi częściami ciała. Jednak w liczi najbardziej zaskakująca jest wewnętrzna powierzchnia łupiny ze swoim perłowo-pergaminowym wyglądem, z płytkimi wgłębieniami przywodzącymi na myśl żmudną pracę rzemieślnika pokrywającego miedziany przedmiot setkami wklęśnięć wyklepywanych okrągłym młoteczkiem. Cała powierzchnia zasnuta jest siatką delikatnych żyłek, a pod nią zaczyna się strefa selenitowego miąższu o delikatnym smaku. Jak ziemski płaszcz oddzielający cienką skorupę od zagubionego w otchłani jądra… Duża, wyciągnięta elipsoida pestki ze swoimi łagodnymi krzywiznami, połyskującym brązem i kształtem oberżyny jest fascynująca nie mniej niż zewnętrze; łatwo sobie wyobrazić podziemne zmagania kiełka strzelającego z takiej pancernej puszki.
Sok z liczi opryskał pudełko od płyty CD i Piotr bez namysłu zlizał słodkie kleksy wprost z plastiku. Tak kształtuje się odporność na drobnoustroje; szkoda, że mój układ immunologiczny nie radzi sobie w podobny sposób z kobietami…
Owocowe skojarzenia wypełniły głowę Piotra; słodycz smaku już odpłynęła w zaokienną ciemność i ściany zapełniały się fantastycznymi fakturami. Sufit wokół żółtej lampy wypuszczał zielone liście. Za chwilę Piotr wstanie i będzie próbował odnaleźć drogę do materaca wśród gęstniejących gałęzi i pni rozrastającego się sadu. Tymczasem cieszył wzrok nieoczekiwaną eksplozją roślinnego spokoju rozpuszczającego martwe ściany; dzisiejszej nocy zaśnie na trawie, wsłuchując się w brzęczenie os wyjadających rozpływający się miąższ żółtej, gruszkowatej żarówki.
IVPOLSKA, MARTA
– Nie rozumiem cię. Przychodzisz i odchodzisz, kiedy chcesz, a ja mam tak po prostu czekać na ciebie i zawsze robić to, na co masz ochotę? Nie za dużo wymagasz?
– Przychodzę i odchodzę. Z jednej z tych rzeczy potrafię zrezygnować w każdej chwili. Chcesz zapytać, z której? – Piotr, cały dzień czymś rozdrażniony, nie potrafił powstrzymać się przed tym kąśliwym komentarzem.
– Ooo, jaśnie pan. Nie udawaj, że potrafisz być chamski; nie wychodzi ci. Wiem, że już zacząłeś się rozglądać naokoło i szukasz tylko okazji, żeby znowu uciec. Najadłeś się, odpocząłeś, przespałeś parę razy z kobietą i podyskutowałeś na ciekawe tematy, a teraz czas znowu zwinąć żagle. Latający Holender, psiakrew. Szlag by cię trafił, cholerny intelektualista. Kiedy jesteś ze mną, przez krótki czas potrafisz być całkowicie mój, nic innego dla ciebie nie istnieje, nawet tych swoich chorych książek nie czytasz. A potem nagle coś ci się przełącza w głowie, jakbyś sobie o czymś przypomniał, mówisz to swoje „do zobaczenia” i już cię nie ma. Zwykle zresztą nic nie mówisz. Będziesz tu jeszcze jutro? Czy zwiniesz się jak złodziej o czwartej nad ranem, żeby uniknąć pożegnań, których nienawidzisz, jak sam sto razy mówiłeś? Może od razu powiedz, czego jeszcze nienawidzisz, to będę w stanie przewidzieć, co mnie czeka z twojej strony w przyszłości. Zresztą jakiej przyszłości, co ja gadam, chyba mi też się coś stało z głową. Przecież ty już odchodzisz jak kilka razy wcześniej, nic mi nie powiesz, a ja za tydzień i tak się wyprowadzam, i w ogóle wyjeżdżam z tego królestwa paranoików.
Piotr milczał, a słowa dalej wylewały się z zaskakująco drobnych i kształtnych, omalże dziecięcych ust Marty. Patrzył na nią spod przymkniętych powiek i przez chwilę widział kogoś innego; zdołał jednak otrząsnąć z siebie i ten cień, jeden z wielu nawiedzających go, kiedy jego głowę opływały strumienie wypowiadanych przez kogoś skarg i pretensji, a on znał je na pamięć, słyszał to wszystko dziesiątki razy i nie miał już siły wydobywać z siebie za każdym razem tych samych odpowiedzi. Siedział więc i kradł ciepło, pozwalał całej tej wzburzonej rzece płynąć obok; patrzył i słuchał z bardzo daleka, czekając na wyczerpanie źródeł powodzi, a jego oczy błądzące po twarzy dziewczyny przekształcały ją powoli w zielony, smukły jałowiec o niebieskawych szpilkach, w którym hałasują ptaki szukające gorzkich żywicznych jagód. Był teraz w lesie, czuł zapach wilgotnego mchu, gdzieś obok coś monotonnie szemrało, zmieniając od czasu do czasu tonację. Świat jednak był piękny, białe chmury formowały nad głową fantastyczne kształty smoków i bazyliszków, drzewa grzały w słonecznych plamach spękaną korę i to nieprzyjemne mamrotanie odchodziło w coraz bardziej odległe tło, stapiało się powoli z brzęczeniem pszczół otaczających koronę kwitnącej lipy żywą, głodną i zmiennokształtną sferą powietrza rozbijanego na okruchy membranami przezroczystych skrzydeł.
Obudziła go nagła zmiana tematu; Marta nie zauważyła chyba jego odejścia w krajobraz namalowany na wewnętrznej stronie powiek i wyczerpawszy zapasy gniewu, wróciła do książek, które potrafiły wyrwać go z zadumy w ułamku sekundy.
– Wiesz, nosisz przy sobie chyba z dziesięć kilogramów tej makulatury. Zaglądałam rano do książki, którą masz w kieszeni płaszcza, i tam znowu te twoje liście – zakładki są w miejscach, w których ktoś akurat zasypia. Dokładnie tak samo jak w tej poprzedniej. Masz na tym punkcie jakąś obsesję? Ktoś zasypia w tej z Japonkami na okładce, którą masz w swojej zielonej torbie?
– Tak, ale to zwykły przypadek; to są opowieści o życiu, trudno przy pisaniu dłuższej historii pominąć tak codzienną czynność. – Proszę, jednak spostrzegła moją słabość do zwracania uwagi na zapadanie w sen, którego ja sam nie doświadczam zbyt wiele, znowu mnie zaskoczyła trafnymi obserwacjami. – Akurat w tej książce, o której mówisz, stary człowiek o imieniu Eguchi wchodzi do pokoju, w którym narkotycznym snem śpi młoda, piękna i zupełnie naga dziewczyna. Za chwilę położy się obok niej i będzie śnił koszmary. – Piotr patrzył teraz kobiecie w oczy i obserwował gasnące pozostałości gniewnych refleksów.
– Czytasz takie rzeczy, bo robisz to, co robisz, czy wynajdujesz takie jak ja, żeby zobaczyć, jak to jest nie tylko w książkach? Może lepiej nie odpowiadaj, znowu opowiesz mi jakąś bajkę. W życiu nie spotkałam kogoś, kto z kilku cynicznych słów potrafi skonstruować tak cholernie logiczne, pokręcone i równocześnie bezsensowne wywody. A potem tak sobie wstajesz i wychodzisz bez słowa, jakby nic nie było, znikasz gdzieś na kilka miesięcy… – To był kolejny powracający temat, do którego Piotr zdążył się przyzwyczaić i nauczyć, że próby odpowiedzenia na takie zarzuty tylko zintensyfikują gradobicie. – Dopiero co przyjechałeś tutaj, a już właściwie cię nie ma, już zasypiasz gdzieś daleko. Tak samo jak ci wszyscy dziwni ludzie w książkach, na punkcie których masz takiego fioła. I powiedz, Piotr, co ja mam z tym zrobić? Przecież tak nie można, dobijasz mnie tym swoim milczeniem, powiedz coś, do cholery!
Co ci mogę powiedzieć…? Piotr patrzył na jej drobne, szczupłe dłonie o ruchliwych palcach i krótko spiłowanych paznokciach i zastanawiał się, co tu robi. Imię twoje Zapomnienie; jesteś tą, której nie będę pamiętał, kiedy przeminie złudne podobieństwo zapachu. Coś sobie chyba dajemy, ale tak długo, jak potrafię odchodzić, obydwoje wiemy, że nic nie dzieje się naprawdę. Mógłbym ci poradzić, żebyś jak najszybciej wyrzuciła mnie ze swojego życia, zanim zniszczę twoją wrażliwość, zanim nauczę cię rozpoznawać rozczarowania, zanim napełnię cię swoją pustką. Ale ty to wszystko i tak już dobrze znasz, i wcale nie ja cię tego nauczyłem. Nie jestem twoim przyjacielem, nie będę ci nic doradzał, szczególnie w kwestii tego, co robisz ze swoim życiem. Czy to znaczy, że to mnie nie obchodzi? Czy po prostu szanuję i akceptuję twój wybór? Do czego jesteś mi potrzebna? Chyba pomagasz mi żyć, w jakiś sposób zmuszasz do odmierzania codzienności; jak mam ci powiedzieć, że to wszystko jest zamiast…? Imię twoje Kolejna; wskazówka mojej duszy zatrzymała się na tobie – przypadkowym numerze na tarczy mojego biegu po okręgach; przystanek pomiędzy eksplozjami samotności zaznaczający kolejny etap poszukiwania i oszukiwania. Tak, teraz i ciebie kocham, nauczyłem się tego dawno temu, a może ktoś inny mnie nauczył…
– Chciałabym wiedzieć, o czym teraz myślisz. Piotr, obudź się, słyszysz, co mówię?
Ja też bym chciał wiedzieć, o czym myślę. Nie zawsze jest to takie proste, myśli płyną zbyt szybko, są zbyt zmienne, niesforne, rozbiegane, czasami może ważniejsze jest tak naprawdę to, o czym właśnie nie myślę. Przecież każdy czasami usilnie broni się przed powracaniem do jakiegoś tematu, o którym chciałby już zapomnieć. Wrażliwe, dobrze nastrojone ucho przyłożone w odpowiednim miejscu powinno z łatwością wychwycić dźwięk myśli odbijających się od blaszanej puszki z zakazaną zawartością, myśli powstających tylko po to, żeby wnętrze tej mentalnej konserwy otoczyć grubym murem i zagrodzić samemu sobie dostęp do zamkniętych w środku prób zapomnienia.
Może więc opowiem ci o sobie, a ty będziesz potrafiła wyłapać wszystkie dziury w słowach, ścięte zakręty, wysokie płoty i gdzieś tam w środku zobaczysz coś na tyle prawdziwego, żeby wytłumaczyć mi, dlaczego zwariowałem? A może… może lepiej… nie o sobie… o kimś… kimś innym? Opowiem ci o kimś, kto nie jest podobny nawet do mojego odbicia w lustrze; o kimś, kogo nie znasz. Skąd zresztą miałabyś znać… nie mnie, zdecydowanie nie mnie… O sobie jednak opowiadać nie potrafię, choćbym bardzo chciał, przecież już to robiłem, już próbowałem tylu niewyraźnym twarzom, imionom dawno rozsypanym na pojedyncze litery… To nie wychodzi, zbyt szybko kończą mi się słowa, razem z nimi wyparowuje ze mnie całe ciepło i zanim skończę opowieść, jestem już lodowym człowiekiem, takim jak ten z opowiadania Murakamiego, i moje miejsce już nie wśród ludzi, a w drodze pomiędzy płatkami śniegu, z południa na północ, z bliskości w dystans mierzony rozłączonymi ciałami. Łatwiej będzie mi mówić o kimś obcym, dalekim, śpiącym tysiąc lat i budzącym się na jedną noc, na dwa dni, na godzinę, na mrugnięcie okiem… Każde z tych przebudzeń zaskakuje, jest nie na miejscu, w czasie najmniej ku temu odpowiednim, nie zostaje zauważone, zapamiętane. Kiedy już udało mi się ocucić tę nieprzytomną pamięć, niech wykrzyczy zamęt w głowie, niech go utrwali, niech poświęci te kilka nocnych chwil na wytłumaczenie się ze swojego istnienia…
A może to nie tobie chciałbym wszystko opowiedzieć…? Może komuś już opowiedziałem? Co ja tu robię…?