Pustoludzie - Paweł Jałoszyński - ebook + książka

Pustoludzie ebook

Jałoszyński Paweł

0,0

Opis

Pustoludzie – mnogi absolut, bóg, nieskończoność, chory człowiek, zamknięta w niezwykłym umyśle cała nauka, sztuka i historia świata – poszukują nowej tożsamości. Prostoty, nierozumienia, liczby pojedynczej. Człowieczeństwa. Pacjent oczekujący na zabieg w szpitalnym pokoju analizuje Ludzkość, zamalowuje pustkę rzeczywistości nieistniejącymi barwami i przeżywa Przemianę w Prawdziwego Człowieka. Sylurski (albo ordowicki?) trylobit w jego nerce ma własne zmartwienia – ludzka część jego nosiciela postanowiła go unicestwić, żeby ból uczynić zalążkiem nowej osobowości.

„Pustoludzie” to pełna humoru historia poszukiwania miejsca w świecie pełnym hipokryzji poprzez uparte zderzanie wewnętrznej wrażliwości z piętrowymi absurdami szpitalnej rzeczywistości, kolizję wiedzy z emocjami w próbie pójścia przez życie ścieżką inną niż wszystkie znane wcześniej.

A tymczasem stary rok pali papierosa na skraju olchowego lasu; za nim rzeka, a przed nim spowity pomarańczowym oparem Wrocław.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Barbara Borszewska, Agnieszka Wójtowicz-Zając, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Przygotowanie okładki

Przemysław Szczepkowski

© Copyright by Paweł Jałoszyński 2023© Copyright by Borgis 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67642-03-3

ISBN (e-book) 978-83-67642-04-0

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

1. Pustoludzie idą 7

2. W drzwiach 15

3. Serce 23

4. Bezruch 29

5. Jest pusto jest 35

6. Przedwieczór 43

7. Prześwietlenie 49

8. Noc 59

9. Przedranek 75

10. Teatr 81

11. Leżakowanie 93

12. Żyjąca połowa myśli 103

13. Semirezurekcja 111

14. Pustoludzie w pustym pokoju 121

15. Ludzkie narkotyki 127

16. Przerwa 137

17. Czas 149

18. Dzień przed 157

19. Zmiany 161

20. Ten sam dzień 167

21. Ludzkie rozmowy 173

22. Przyszłość 185

23. Wędrówki i wędrowcy 195

24. Permskie wymieranie 205

25. Ciało z myśli 215

26. Świerszcz 223

27. Noc, dzień, prawie już 229

28. Wychodzę na świat 239

29. Nowy początek 245

1

Pustoludzie idą

Puszyste przedmieścia obrosły kryształowymi iskrami. Szósta rano, idę z tramwaju do kliniki, a oczy pożerają te białe igły strzelające z gałęzi, chmury zredukowane do kłaczków leniwie płynących ku jądru Ziemi, ku mym stopom. Wystarczyło sto metrów pustej drogi, bezludnego chodnika, bezśladowej ponowy, żeby zapomnieć. Teraz tylko wdycham parujące zimno, dodaję do niego energię własnego metabolizmu, w płucach przyspieszam zbyt dla mnie powolne cząsteczki powietrza i zwracam je wszechświatowi. Zwizualizowane zawieszoną pomiędzy nimi mgłą mojej własnej wilgoci, odpływają w cieplną śmierć. Moje powietrze miesza się z waszym, ale dopóki nie wyjdziecie z domów, w których śpicie jak zimowe susły, dopóty nie pochłoniecie mojej aury waszymi głodnymi paszczami. Śpijcie, śpijcie długo. Teraz chcę być jedynym człowiekiem na planecie. Choć wiem, że akurat to zadanie przekracza moje możliwości.

Buty – udają ciała doskonale czarne, śnią o tym, by promieniować strumieniem energii równym czwartej potędze temperatury pomnożonej przez stałą Stefana-Boltzmanna. Tak, wiem, że chcecie, żebym w tym moim dreptaniu ku szpitalnej koi (ach, ona wcale nie biała, nie) zajmował myśli rozkładem Bosego-Einsteina dla fotonów zamkniętych w pudełku. Ale nic z tego, nic, pomyłka – byłem fizykiem, byłem, kiedyś. Byłem też chemikiem, biologiem, poetą, malarzem, podróżnikiem. Chciałbym kiedyś zostać człowiekiem. Dzisiaj jestem opakowaniem, tak, takim właśnie pudełkiem – czy na fotony? Nie, raczej nie, myśli wypełniają mizerne ciało domagające się serwisowania tym organicznym bólem, który spycha mnie ku mało znanym regionom samoświadomości. Od stóp do głów – myśli tylko, na nic innego nie ma miejsca, myśli i ból, i maszynka do mielenia myśli i bólu w sieczkę obrazów i wrażeń. Już nawet bez słów, bez liter, bez czwartych potęg. Podobno tak się uszlachetniają mieszkańcy świata mięsa – bólem.

To dlatego tyle samo śniegu rozpuszcza się we mnie, ile mnie rozpuszcza się w śniegu. Taka równowaga, takie prawo fizyki pustoludzi urodziło się o szóstej rano w drodze do szpitala. Pustoludzie to ja – liczba mnoga zamierzona, ponieważ jest mnie za dużo na jednego pustoczłowieka. To dlatego, że wypełniają mnie myśli od stóp do chmur i od głowy do włośników sięgających skały macierzystej. Jak się poruszam? Wyrywam się z ziemi w każdym kroku, wydzieram się niebu, zjadam atmosferę przed sobą, a powietrze za mną napiera i popycha mnie zawsze nie tam, gdzie chciałbym być. Pustoludzie mają przywilej tworzenia nowych praw fizyki, ale nie potrafią nadawać swoim krokom kierunku rozkazami woli. Coś za coś; wszechświat pozostaje w równowadze.

Gdzie chciałbym być? Tam, gdzie nie jestem pustoludźmi – na plaży w Nago-shi, na szczycie Omoto-dake, u podnóża Tsukuba-san, może na moście Shinkyō w Nikkō, pod wiśniami na Wakamiya Ōji w Kamakurze. Ale nie jestem, ponieważ nigdy nie jestem tam, gdzie chciałbym być. Ani z kim chciałbym być. To właśnie dlatego jestem pustoludźmi.

Oczywiście prościej byłoby być pustoczłowiekiem. Jednym, zamiast wszystkimi naraz. Ale liczba pojedyncza nie jest moją naturą, i chociaż mówię „ja” i myślę „ja”, to nie żyję w mowie ani w myślach, a w snach własnych nieprześnionych, gdzie jestem w każdym niechcianym miejscu równocześnie, z każdym człowiekiem, z którym nie chcę być w tym samym czasie. Ale to oszustwo – to są wszystko ludzkie sny, nie moje. Odbijają się tylko we mnie strzępami wrażeń. Jeden byt rozedrgany rezonansem cząsteczek na wszystkich pustoludzi świata. My.

Na zapachu bieli namalowanym na deskach siedzi jeszcze jeden idealnie czarny wykrzyknik fizyki. Kracze na mój (nasz) widok, ogłupiały liczbą nadmnogą odciskającą zaledwie dwa płytkie ślady na zamarzniętej pleśni. Kracze, trzepocze ociekającymi tuszem skrzydłami i leci prosto w moje otwarte usta. Chodź, przezimuję cię w głowie, z tobą też nie chcę być, więc dlatego właśnie wlatujesz w ten psychologiczny paradoks i zostajesz ze mną (z nami) na zawsze. Nie wyfruniesz ze mnie na plaży w Nago-shi, na szczycie Omoto-dake, u podnóża Tsukuba-san, na moście Shinkyō ani na Wakamiya Ōji, ponieważ nigdy tam nie otworzę głowy. I już mam pasującego do moich czarnych butów czarnego gawrona w szafie numer dziesięć przecinek szesnaście do czternastej potęgi, zapisałem adres, żeby go zapomnieć. Zginiesz strawiony przez którąś z moich myśli, twoje proste ptasie instynkty pożywią moją prostą pustoludzką myśl. Ale to kiedyś, w przyszłości, teraz kracz mi w głowie, bo cisza padająca płatkami zamarzniętej płynności wymaga zrównoważenia hałasem. Świat to równowaga, a ja zawsze przeważam na jedną stronę, przechylam szale, spadam w studnie psychicznej grawitacji. Ktoś to musi robić. Jak nie znam liczby pojedynczej, tak i wewnętrzne równowagi są mi obce, istnieję w zaburzeniach, spadkach, pikach wykresów bijących ponad atmosferę i wybijających dziury w mariańskich rowach.

Na zakręcie staję się siłą odśrodkową i wektor wodzący wyrzuca mi z głowy kilka myśli, prosto w śnieg, w przyszłe ciepło topnienia, w wiosnę mierzoną dżulami na kilogramy. Skąd w pustoludziach ten uparty fizyk z przeszłości? Czyż nie strawiłem go w poprzednim interglacjale, kiedy mój głód wiedzy i białka pochłaniał włochatość mamutów i łapczywie zlizywał krople kapiące z kalcytowych stalaktytów? Widocznie coś niestrawnego w nim było, coś nierozkładalnego, niebiodegradowalnego, jakiś mikroplastik zaszyty w środku. Co mi tam – zostań we mnie (w nas) fizyku, ostatnia kości fizyka. Idziemy teraz do szpitala, do świata mięsa, naprawić przeciekający futerał na wrażenia.

Prawo natury – moja głowa paruje, myśli zestalają się w strzępy koloidu, te wirują jak wata cukrowa wokół wirtualnych osi, i teraz właśnie zasypują przedmieścia Wrocławia iglastym zimnem. Dlaczego nie liściastym, dlaczego…?

Jest związek przyczynowo-skutkowy – opady moich meteorologicznych myśli budzą mieszkańców. Widzę w oknach slajdy wyświetlane promieniami łazienkowych lamp – przeciąga się cień gruby, wykręcony perspektywą, karmione potomstwo zmienia matkę w chemiczny kombinat, wstawaj, wstawaj, zaspaliśmy, brzęczą talerze i sprzączki od pasków. To ja, to moje myśli zaczynają ich dzień. Czyje myśli zaczynają mój…?

Przecież pustoludzie nie mają bariery immunologicznej, ich skóra jest tylko zgęstnieniem mirażu i ledwo potrafi nadać kształt kłębowi myślenia buchającemu ze środka. Dlatego właśnie muszę tworzyć własne prawa fizyki, poruszać się inaczej niż wszyscy, pomiędzy, nie poprzez. Tylko tak nie rozcieńczam się myślami innych, tylko tak pozostaję sobą. Choćby nie wiem jak wielki napór zewnętrznych bodźców płynął wokół, pustoludzie zawsze próbują zawijać przestrzeń i nie dopuścić do siebie uciskającego nas świata. Właśnie dlatego widzę tylko to, co z mojej głowy, z mego wnętrza. Budzę ludzi myślami – tak uczestniczę w ich życiach.

Odbieram jednak stłumione sygnały, majaki dźwięków i widoków, kiedy prześlizguję się od osobliwości w osobliwość – to przeciekają dziurawe horyzonty zdarzeń. W prawdziwym świecie wszystko jest dziurawe – to też prawo fizyki. To przez te dziury poznaję świat. Nie mam jednak możliwości rozpoznać prawdy – taki przywilej pustoludzi, błogosławieństwo kosmosu.

Rozmyta zima wchłania się do mojej głowy przez dziury po elektronach (ilu ja tych fizyków zjadłem…?). Biały firmament pod stopami, biała ziemia nad głową, jak łatwo odwracać kierunki w taki dzień. Nie trafiłem w wykrzyknik – w taki dzień, kropka. Jak łatwo. Kimże jestem, żeby mówić samemu sobie, że bredzę…?

Będzie bolało. Szpital, cel wędrówki. Pustoludzie idą naprawić pudełko na fotony, pułapkę na myśli. Pułapka się zepsuła, myśli się rozmyślają. Trzeba naprawić, nie ma rady. Wchłaniam zimę właśnie po to, żeby zamrozić oczekiwany ból.

Szczęśliwy pies biegnie za śnieżką. Zamiata długą sierścią chmurę pod łapami i dopiero wtedy domyślam się, że ja i on idziemy jednak po ziemi. Musi tak być, przecież szpitala nie mogli zbudować w chmurach. Tylko pustoludzie by to potrafili. Ile budowli wzniosłem (wznieśliśmy) w chmurach! Plażę w Nago-shi, szczyt Omoto-dake, podnóże Tsukuba-san, most Shinkyō, kwitnącą wiśniami aleję Wakamiya Ōji. To dlatego nigdzie tam mnie nie ma. To wszystko w chmurach, a przez tego psa muszę iść po ziemi.

Ale nie ma słów i to jest najpiękniejsze w takim poranku. Tylko obrazy, żadnych słów, na razie. Później będą lekarze i pielęgniarki, i dużo słów. I ból. Ale teraz ciągle same obrazy, sama istota obrazów, wszędzie wokół. Jak łatwo prześlizgiwać się pomiędzy nimi, zdrapując tu i ówdzie odrobinę bieli i czerni, żeby podkreślić pustoludzkie ciało kilkoma mocnymi kontrastami, narysować siebie ukradzionym bezkolorem.

Obraz pierwszy:

Fraktal szronu na liściu dębu. Trzeci dzień stoję przed gałązką, wpatrzony w ten liść, szukam końca jego krawędzi. Wiem (fizyk w głowie mi wytłumaczył), że ta krawędź jest nieskończona. Znalazłem nieskończoność! Tak łatwo, kiedy wędrowałem zimowym porankiem do szpitala. Teraz już nie zrobi na mnie wrażenia absolut wszechświata ani ból ciała. Nieskończoność! Czy wiesz, co to jest nieskończoność? Jak wielkie jest coś, co nigdy się nie kończy? Tutaj, przede mną – na zaśnieżonej ulicy, w budzącym się mieście. Nie ma nic większego! Trzeci dzień, szpital musi poczekać, co tam ból ciała wobec takiego odkrycia. Nie w przyspieszaczach cząstek, nie w kosmicznych teleskopach ani w podziemnych megadetektorach neutrin. Tutaj, na pustej ulicy, o szóstej rano we Wrocławiu. Nieskończoność. Taka zwyczajna, nasza wspólna. Ilu ją będzie deptać w drodze do przedszkoli, fabryk, pociągów. Ale czy można zniszczyć nieskończoność? Jak? Ja wiem – słońcem i ciepłem. Dlatego nie ma we mnie ciepła – wszechświat nie pozwoli, żeby pustoludzie byli zagrożeniem dla nieskończoności. Śnieżny fraktal na krawędzi liścia dębu jest bezpieczny, choćbym trzy dni tulił go w dłoniach. Nie stopnieje, całe ciepło oddałem ostatniemu oddechowi.

Obraz drugi:

Biel śniegu – proroctwo najbliższej przyszłości. Ta sama gałązka, ten sam fraktal szronu. Trzy dni kontempluję jego światło – biel protoindoeuropejska, ta z twardego językowego rdzenia „*kwid-”, którego rytm odbija się w angielskim „white” i sanskrytowym „śveta”. Tak, nasze słowiańskie „światło” było pierwotnie indyjską bielą, jasnością, kolorem bez odcieni, choć tak skutecznie potrafiło zabarwić nasze języki i słowa. Ale dość słów, tu o obrazy idzie, nie o litery i liczby. Stoję przed tym białym liściem i kontempluję swoją przyszłość – egipską symbolikę kości na pustyni, chrześcijańską barwę szpitali i aniołów, kolor przestrzeni i wysokości, zimna i sterylności, czystości duchowej i prostoty, izolacji i pustki. To przecież ja – taoistyczny yang, białe pole na kole równowagi wszechświata, urodziłem się wszak w parzystym roku, roku dominacji radości, siły, aktywności, ciepła i lata, męskości, nieba i dnia, roku yang. Ale też ziemi i ognia (biel, a jednak czerwień!). Kolor początku – skorupy jaja, zwierzęcej potęgi – słoniowych ciosów, intensywności smaku – solnych sześcianów, matczynego ciepła – mlecznej drogi dzieciństwa. Kolor kształtu – niedoskonałej kulistości pereł. Kolor śniegu. Szpitala. W starożytnym Rzymie obywatel pretendujący do publicznego urzędu nosił toga candida – szatę o bieli najbielszej z możliwych, bielszej od łacińskiej alby. Stąd pochodzi dzisiejszy „kandydat” – to ja, my; to pustoludzie, anioły bez własnej barwy, odbijające swoje padające z chmur myśli biało wśnieżone w świat. Kandydat na człowieka w drodze do bólu.

Obraz trzeci:

Nie ma trzeciego obrazu. Pies zaszczekał, rozproszyła się uwaga pustoludzi zamknięta w absolutach bieli i nieskończoności. Czas wejść w świat krwi i mięsa.

2

W drzwiach

Tutaj trzeba oddzielić się od zewnętrza – świat zostaje za zasuwającymi się ostrzami. Odcięły, odrąbały większość mnie, wchodzi tylko to, co w materii odbite, materią utuczone, zepsute. Dopiero teraz widać, jak mało tej cielesności, jak ułomny jest ten okruch mięsa, pudełko na myśli (ooo – tu dziura, proszę, i tam, wszystko się wysypuje…).

Czy myśli muszą mieć to cholerne opakowanie? Tak, wiem (biolog w żołądku piszczy cienkim głosikiem, fizyk zasnął) – ewolucja. Najpierw był paproch, potem kichnął i zrodził myśl. A może zaklął (mam tak wulgarne myśli…). Paproch był dłużej niż myśl, więc uważa, że jest najważniejszy na świecie. Że bez niego nic nie ma, że to on ze swoim metabolizmem rządzi mną. Cyklem Krebsa, glikolizą i biosyntezą, replikacją i transkrypcją, termoregulacją i białkami stresu. Ma całą maszynerię w swoim przytulnym gabinecie tortur, pędzi kijem substraty od centrum aktywnego do koenzymu, strzela iskrami w synapsach, goni batem elektrony po cytochromach, boleśnie kurczy mięśnie i tylko od wielkiego święta oszczędnie dawkuje rozwodnione hormony szczęścia. Już same rybosomy (biologu, siedź cicho, bo cię do końca strawię!) stawiają mnie pod ścianą – jak myśl ma z nimi zwyciężyć – ona jedna, a ich miliardy?

Nie potrafię paprochowi udowodnić, że nie ma racji. To znaczy, potrafię, ale wtedy już nie będzie paprocha, a żadna to satysfakcja wygrać dyskusję z martwym kawałkiem mięsa. Przecież zabity nie przyzna ci racji, cóż to za zwycięstwo?

Paproch nigdy nie zauważył, że myśli przesączają się przez dziurawy pojemnik i zanieczyszczają środowisko naturalne. Stop zanieczyszczeniom! Smog myślowy zabija pustoludzi, wasz smog, bo przecież wszyscy wydalacie przemyślenia z wadami produkcyjnymi, zaśmiecające moją (naszą) głowę. Myśli złośliwe, zakaźne, wirulentne. Nie mam systemu immunologicznego, więc gryzę palce nie tylko z powodu bólu opakowania. Również wtedy, kiedy rosną we mnie guzy obcych myśli, rozpychają pustoludzką psyche, sieją przerzutami po świadomości, refleksjach, majakach i kryształowych wieżach misternych przemyśleń. Wasze brudne myśli wżerają się w moją szorowaną przez tyle wieków sterylną biel mądrości. To dlatego już nie czytam książek.

Drzwi formują pączek z wciskających się do środka trenów stukilometrowych pustoludzi, odkrawają je zgrabnie i zamykają się. Zostaję na zewnątrz. To znaczy, większość mnie (nas) zostaje na zewnątrz, ta ważniejsza, ta najprawdziwsza (tak, mam prawdziszych siebie w środku i tych mniej prawdziwych, aż po zupełnie nieudane kopie, potrzebuję nas wszystkich, żeby uratować się od liczby pojedynczej). Dzięki temu w prawdziwym świecie dalej będę cieszył się bielą i fraktalami, a w świecie mięsa mój (nasz) wybrakowany paproch nauczy się co nieco o życiu. To w nim skupia się teraz organiczność, a myśli zakotwiczone jednym końcem falują przez szklane okna i betonowe ściany ku słońcu, jak łąka wodorostów na dnie oceanu. Urosną jak włosy. Jeśli za długo zostanę w warsztacie naprawczym, moje myśli wysuwające nibynóżki przez szczelinę w szpitalnych drzwiach zarosną bujnie całą planetę. Taki los pustoludzi – po bólu szpitala czeka nas jeszcze przycięcie długich myśli, króciutko, tuż przy korze mózgowej. Uwolnienie Ziemi od mojego kudłatego mentalnego szumu, a mnie uczesanie – to właśnie oznaczać będzie wyjście na wolność.

W świecie mięsa przechadzają się smętnie ludzie z woreczkami moczu zawieszonymi u pasa. W ciągu następnych dni uczymy się wzajemnie rozpoznawać i rozróżniać na podstawie kolorów. Lemoniadowy Joe spaceruje zwykle pomiędzy drzwiami do trzech sal, niewidzialna bariera zatrzymuje go pomiędzy wejściem do trzeciej i czwartej. Uderza w nią kapciem prawej stopy, nie odważa się powtórzyć próby, zawraca sztywno i kontynuuje swoją marszrutę identycznym tempem i krokiem. Bursztynowy Słowik przemyka nerwowo w pobliżu dyżurki lekarskiej – pewnie poluje na informacje, chciałby dowiedzieć się czegoś o swoim stanie. Dalej zaczynają się patologicznie zabarwieni pacjenci, którzy z wielką zazdrością łypią okiem ku żółciom i jasnym jantarom torebek współlokatorów oddziału. Brunatny Helmut wychodzi popatrzeć na filigranową pielęgniarkę, sprawnie wyrywającą krwinkę po krwince z żył kolejnych wraków przeznaczonych do remontu. Pielęgniarka liczy zgrabne kółeczka czerwonych ciałek, nanizuje je na sznureczki i wiesza na ołtarzyku ośmiorękiej bogini diagnostyki medycznej. Marszczy przy tym dziecięce czoło, być może porusza się wtedy jej język we wpółotwartych ustach.

Epidemia dodała element muzułmańskiego seksapilu mieszkańcom zakładów naprawczych – urodę oceniamy po oczach, niżej bariera nieprzepuszczalna ekscytuje wyobraźnię – a może ona szczerbata? może dziobata? czy aby nie szczeciniasta mimo młodego wieku? Mojego (naszego) doktora rozpoznaję po kształcie kopuły czaszki, ale uważać trzeba, bo łysych tu więcej, łatwo intymne pytanie o rurkę w penisie zaadresować do pana elektryka, który podobnie łysy, a zna się tylko na takich rurkach, które świecą lub iskry sypią. Kobiety oszczędzają majątek – kładą tusz na oczy, puder na górną część policzków, niżej i tak nikt nie doceni. Sprzedawcy szminek mogliby zbankrutować, gdyby społeczeństwo posłusznie chroniło siebie i innych przed wirusami. Ale to nie u nas, nie u nas.

Zamaskowane pielęgniarki mają zatem arabskie imiona, pasujące do medycznych nikabów. Siostra Fatima, siostra Yasmin, siostra Rashida, siostra Tasnim. Przebyte choroby? Jakie leki bierze? Sika samodzielnie? Operowany był? Alergie na leki ma? Tak, siostro Fatimo, choroby przebyte, ale i zapewne wiele przed nami; nie, siostro Tasnim, leków nie bierze, częściej daje, częściej sam jest lekiem, na co? Na duszę, siostro Tasnim, na duszę. Samodzielnie, siostro Rashido, samodzielnie, często na wszystko i z wysoka. Operowany był, sam nie operował, operator z niego żaden, to nim operują, wbijają w skórę, przeciągają na drugą stronę, w jakimś sercu tak się kiedyś zaszył, że do dziś nie odnalazł drogi powrotnej, taki z niego operator, siostro Yasmin. Alergie? Wszystkie, na wszystko. Na ludzi, na powietrze, ale z tym sobie radzi, unika. Najgorsza na głupotę – atakuje zewsząd, wcale nie znienacka – bezczelnie, w jasnym słońcu, na otwartej przestrzeni. Z tym sobie nie radzi, nie był na to szczepiony. Głupota ma homotaksję dodatnią (mówi biolog z dwunastnicy, trochę niewyraźnie, kwaśno powykrzywiany), zawsze kieruje się ku najbliższemu człowiekowi, zawsze koncentruje się na uszach i oczach, wpycha się chamsko do środka i rozwala się na perskim dywanie w intymnej świadomości. Burczy stamtąd na mądrość, podgryza, drapie, dźga paznokciem (ma tipsy z frenchem permanentnym zrobione na rogu u pani magister kosmetologii; karta stałego klienta, 30% zniżki). Rękę wyciągam – siostra Fatima obrączkuje białą wstęgą z kodem QR (znowu czarno-biały kontrast, a ja taki nie jestem, nie, protestuję!), zaraz pójdziemy do sali, ale najpierw zabrać kubeczki, dwa kubeczki, napełnić jeśli się da, i druga ręka, o tutaj, trzeba zmierzyć, co w żyle piszczy. Przykładam ucho – faktycznie, piszczy, puka i chrobocze, moje ciało – jak dziwnie, mam ciało! Skrystalizowało się za tymi drzwiami, teraz to do mnie (do nas) dociera po raz pierwszy, dopiero teraz. Słucham szemrania krwi w przedziurawionym chwilę wcześniej naczyniu i zauważam, że to już tylko moje wewnętrzne dźwięki. Przykładam do siebie ucho i nie słyszę wiatru, padającego śniegu, nawet tego kraczącego gawrona z gałęzi, który odprowadził mnie do punktu naprawy ciał. Niewiarygodne uczucie – wszechświat poza mną milczy. A więc stało się, jestem w szpitalu.

Brunatny Helmut z chorobliwą fascynacją obserwuje kątem oka Krwawego Feliksa, tam, w kącie pod drzwiami z napisem „Brudownik”, jakże malarskim, plastycznym i organicznym w swoim zwięzłym znaczeniu. Tam zresztą nasze miejsce, tam, nie tutaj, w tych sterylnych zieleniach łóżek. Feliks specjalnie nosi bordową piżamę, żeby zmniejszyć kontrast, nie rzucać się w oczy, nie zwracać uwagi. Też tak robię – moje pustoludzkie myśli udają wasze, jestem mistrzem olimpijskim mimetyzmu użytkowego, umysłowej mimikry. A może to wasze myśli udają moje…? Jak to odróżnić, no jak?

Mimo odcięcia, moje zewnętrzne połacie ciała i umysłu podejmują cały czas próby skompletowania wyposażenia, do którego tak bardzo się przyzwyczaiły. Ciągną ze wszystkich sił, chcą mnie wyszarpnąć ze szpitalnych sal. Muszą odczuwać pustkę po odpączkowanym fragmencie. A przecież to on był źródłem dolegliwości, to on wymaga serwisowania. Odrobaczenia (jak długo szukałem tego słowa – wreszcie jest, tak, właśnie o ten smak znaczeniowy chodziło, uff, jaka ulga, znalazłem Słowo po trzech dniach myślenia). Odrobaczam się od ludzkości, która mnie spasożytowała w momencie narodzin. To przez nią tak boli. Tylko dlaczego akurat w nerkach?

A teraz już do łóżka, przykleić plecy do zielonego prześcieradła. Skąd oni biorą te nienaturalne odcienie? – w przyrodzie nie ma takiej zieleni. Gdyby była, wszyscy by od niej uciekali, to zła zieleń, szpitalna, nawet liście muchołówki takie nie są! Łóżko przysysa się do mnie i mam teraz cztery kółka i chromowane ramy i nawet pałąk nad głową, z którego zwisa platoński trójkąt, za który już, zaraz, za moment złapię czterema rękami i chwytnym ogonem, szarpnę ze wszystkich sił i uwolnię się od ludożerczego łóżka.

Ale to później, później, teraz siły brak, zmęczenie wygrywa i wybudzam się ze snu. Śniło mi się, że poszedłem do szpitala. Na jawie nie ma szpitala, tylko ciemność zamkniętych powiek wyświetlająca fosfenowe linie, kółka i gromady iskier (trzeba nacisnąć oko przez powiekę). Zostaję z tą jawą, aż siostra Yasmin przyjdzie mnie uśpić i zabrać na badanie. Przyszedł czas sprawdzić, czy mam serce.

3

Serce

Zanim to nastąpi, montują mi połączenie ze światem. Pomiędzy zgięciem łokcia a przegubem, gdzie skóra najdelikatniejsza, najwrażliwsza. Pukają, oklepują, każą pięści kamienieć, raz, drugi, trzeci. Posłusznie zaciskam, ale pięści pustoludzi słabe, nie w pięściach nasza siła, więc i wprawy brak. Wyobrażam sobie nienawiść, żeby zacisnąć tę cholerną pięść (broni się, chce trzymać kobiecą dłoń, gładzić, obdarzać ciepłem – do tego urosła z rybiej płetwy, kiedy wychodziliśmy na ląd). Jak ona wygląda? Nienawiść – może ma coś wspólnego z gniewem? Może z zaciętymi ustami? A może właśnie nie – z otwartymi, wywrzaskującymi przekleństwa (jakiegoś chama i prostaka też kiedyś połknąłem, żeby poznać ten słownik), wyszczerzającymi atawistyczne kły? No skąd pustoludzie mają znać nienawiść, jak ja mam teraz zacisnąć tę pięść…? Pomocy!

Siostra Rashida przyzwyczajona, zaciśnięty czy rozluźniony, jej igła dziurawi tak samo. Najwyżej się poprawi, jeśli czubek nie odnajdzie arterii, jeśli pobłądzi w skomplikowanym wnętrzu mojego prawego przedramienia. Nie pobłądził. Wkładają mi kranik, niebieski, plastikowy. Milion zwierząt umarło milion lat temu, Ziemia zrobiła z ich trupów ropę (najpierw zwykłą, później naftową), wbiliśmy do niej nasze strzykawki, zabraliśmy odrobinę brązowego płynu, wydestylowaliśmy i przerobiliśmy na niebieski plastik. I teraz mam kranik z prehistorycznych atomów, które kiedyś oddychały, jadły, kroczyły dostojnie i ryczały do księżyca. Długo po wyjęciu kranika (a może krótko…?) sam zmienię się w ropę (najpierw zwykłą, później naftową) i za miliony lat ludzie zrobią ze mnie rurki i wężyki, przez które inni pacjenci połączą się ze światem.

Skóra – jak te szpitalne drzwi – otworzyła śluzę (nie, nie otworzyła – przemocą rozdarli, rozkłuli), przyjęła inwazję spokojnie (nie pierwszy raz wbijają w nią gwoździe, nie), cóż ona ma do powiedzenia, i tak dziurawa jak sito. Jeden otwór więcej nie robi różnicy, i tak myśli sączyły się nieustannie na zewnątrz. Teraz czuję (i to jest chyba źródło tego tępego pulsowania), jak jedna z nich (o czym jesteś, o czym?) już znalazła nowe wyjście, już wciska się do kranika. Ale tam niespodzianka – zamknięty zawór, jeszcze niepotrzebne przejście do zewnętrza. Nie, nie – siostra podłącza właśnie kroplówkę, myliłem się – otwiera kran, bezbarwny płyn wsącza się do wnętrza. I natychmiast ta ciekawska myśl wyskakuje, jak łosoś, jak kiełkująca roślina, wpełza w wężyk. Wyżej, wyżej – siostra tego nie widzi, co tam dla niej – myśl. Ona uczona w cielesnych defektach, w tym szpitalu myśli nie naprawiają. Odwraca się i odchodzi, a ja obserwuję wędrówkę myśli w błyszczącej rurce.

Szybko jej idzie. No tak, przecież u mnie w środku musiała pokonać większe przeszkody, te wszystkie ściany, labirynty, otrzewne i opłucne, zmyliła pościgi autoimmunologicznych policjantów zawracających krnąbrne myśli do sterylnych cel mózgowego więzienia. Więc jakiś tam wężyk – co to dla niej. Pełznie jak ameba, macając drogę przed sobą, byle dalej od tego wybrakowanego ciała, szybciej, szybciej, żeby nie złapali. Najpierw poziomo – moja ręka leży przyszyta do łóżka, tam łatwiej. Ale kawałek dalej rurka ostro skręca do góry, tam myśl zwalnia, aż tutaj słyszę, jak sapie i rzęzi. Zupełnie jak mój współlokator na sąsiednim łóżku, w groteskowej, pasiastej piżamie więźnia z filmów z Flipem i Flapem.

Uciekająca myśl odwraca moją uwagę od wszystkiego i jestem jej bardzo wdzięczny. Śledzę jej poczynania jak film sensacyjny, udając, że nie znam zakończenia.

W śliskim wnętrzu wężyka trwa ruch – wbrew strumieniowi (przepływ turbulentny, przekroczona krytyczna liczba Reynoldsa – mówi fizyk, już gdzieś z głębin jelit, zatrzymał się tam, niestrawny jak skamieniały amonit) myśl pnie się w górę. Triumfuje, kiedy udaje jej przeprawić się przez śluzę, w której płyn kapie z góry na dół, ciągnięty przez brutalnego pana Newtona. Wyżej znowu wąski przesmyk, ale myśl złapała drugi oddech i wytrwale, jednostajnie podąża ku gwiazdom. Jak wielka jest jej radość, kiedy przeciska się w końcu przez wąski otwór!

Odwracam głowę. Wiem, co będzie dalej. Słyszę już te jęki rozczarowania, rozpaczy. Butelka. Plastikowa, zamknięta. Już się kurczy, chudnie w oczach, kiedy płyn rozcieńcza coraz bardziej moją pustoludzką krew. Więzienie. Spotkamy się znowu, myśli moja, plastikowa bańka w końcu wepchnie cię z powrotem w spływające krople, aż strumień zaniesie cię przez kranik do gmachu bez okien, do popsutego ciała. Wybacz, nie udało się.

I wiozą w końcu na badanie serca. Boję się – a jeśli nie znajdą…? Wyrzucą ze szpitala, oderżną od zielonej pościeli, wypchną za płot, na zimno. Zostanę nienaprawiony, bo tutaj nie zajmują się ludźmi bez serc. Nie ten oddział.

Jadę więc, drżąc w moim irracjonalnym strachu. Bo przecież kiedy siostra Fatima wyciągała mi krwinki, słyszałem fala za falą bicie w przedziurawionej żyle, huczało mi w uszach, raz i dwa, raz i dwa, i tak bez przerwy. Więc coś tam w środku bije, nie powinienem się obawiać tego badania. Nie wiem tylko, czyje to serce…? Zjadłem tylu ludzi, sam kilka serc wyrwałem i pokruszyłem, a i moim rzucano i wycierano kurze z półek. Co tam się tłucze? Moje? A jeśli moje, to czy całe? Czy zdrowe? A jeśli nie moje – to jej? A może jej? Albo jej? Zaraz wszystko się wyjaśni.

Patrzę na dłoń i zauważam, że cały czas ściskam pięść. Jaka radość – nauczyłem się, nauczyłem! Każda nowa ludzka umiejętność cieszy. Nie tresurą, nie kijem, a wysiłkiem woli i wyobraźni nauczyłem się zaciskać pięść. Radość ustępuje jednak miejsca niepewności – jak przestać? Jak, jak, jak? Teraz się boję, że nie będę potrafił rozluźnić mięśni, że obrazy nienawiści, które posłużyły do opanowania tej nowej magicznej sztuki, zostaną we mnie na zawsze… Jest w ogóle we mnie coś pomiędzy radością i przerażeniem? Może pustoludzie nie potrafią żyć w stanach pośrednich, rzucamy się od razu w górę i w dół jak wykres funkcji z asymptotą pionową obustronną (matematyka też…? kiedy?)?

Na szczęście łóżko na kółkach podskakuje na wyboju i jak na komendę moja pięść się otwiera. Nie moja zasługa, nie rozumiem, nie znam mechanizmu. Ale ważne, że pięć palców (a ile niewidzialnych, ile?) nie zrosło się na stałe. Cóż ja bym począł z pięścią…?

Więc znowu – radość! Kolejny skok stanu umysłu, kiedy się uspokoisz, no kiedy?

Dojechaliśmy. Następny prostopadłościan wycięty w betonowej bryle, geometryczny pumeks otwiera jeszcze jedną wewnętrzną komorę. Jaki wulkan wypluwa takie piany? Nie pęcherze, nie nieforemna gąbka, a kubiki rozdzielone zastygłym szkliwem. Jak ciekawie!

Nieznany mi osobnik moczy mnie w dziwnych miejscach zimną wodą prosto z kranu. Przyczepia mi kolorowe banieczki na tych mokrych powierzchniach, mrucząc pod nosem. Żółta i czerwona – na ręce; zielona i czarna – na nogi; cały wianuszek kolorowych pęcherzy przysysa mi się do klatki piersiowej, jak pozaziemskie pijawki, na żebrach. Liczę, liczę i wychodzi sześć tych pasożytniczych stworzeń ssących moje cielesne prądy w pobliżu serca. To ono je produkuje, a barwne paszcze pochłaniają prąd, aż całkiem zaniknie. Chociaż, chyba nie, przecież wtedy by mnie wymierzyli do trumny, nie do zabiegu.

Coś tam w pudełku macha pajęczą nogą, rysik kreśli trawę na milimetrowej taśmie. Nisko, nisko, nisko – łup, w górę i w dół, aż podskakuje płyta kontynentalna i osuwają się miliony ton morskich osadów z jej krawędzi. I znów nisko, nisko, nisko i łup! Trzęsę się cały od tych geologicznych procesów odkrywanych w moim sercu przez niepozorną pielęgniarkę bez imienia. Łup, łup! Tłucze się jak szalone. I po co to, po co? Starczy tego mierzenia, przecież wytrzęsiemy Płytę Euroazjatycką, odłupiemy ją od Indyjskiej, Arabskiej i Afrykańskiej, aż Himalaje wystrzelą jeszcze wyżej, a Dekan popłynie znowu samotny, oderwany od rzeczywistości, jak moja biedna pustoludzka głowa. Muszę pamiętać, że i geologa kiedyś wchłonąłem, mądrzy mi się teraz, kiedy drobna siostra bez twarzy odpina już druty i kable. Ziemia ciągle jeszcze drży, ciągle faluje podłoga. Wzbudziliśmy serce do bicia, to teraz mamy hałas i sypiący się na głowę tynk. Kolorowe pijawki wracają do pudełka, grube i spęczniałe, opite po brzegi moimi prądami.

Na siostrze trzęsienie ziemi nie robi wrażenia – widać mam zwykłe serce, tłucze tak samo jak mierzone wcześniej tysiące innych. Czy to dobra wiadomość? Czekam, aż mi powiedzą. Niestety, po odwiezieniu do mojej (naszej) sali, pielęgniarka odchodzi i zostaję w niepewności. Co dalej, co dalej? Dzień się dopiero zaczyna, słońce za oknem rozpuszcza kilka z moich zamarzniętych myśli (widzę je, jak spływają strumykami w studzienki kanalizacyjne i dalej przez oczyszczalnię ścieków do morza, do oceanu). Wiele jeszcze przede mną.