Islamskie fatum - Igor Kaczmarczyk - ebook + audiobook + książka

Islamskie fatum ebook

Kaczmarczyk Igor

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Kulisy zakazanych związków" to nowa seria powieści autorstwa Igora Kaczmarczyka, której pierwsza część to "Islamskie fatum". Autor przenosi czytelnika w świat Orientu i ukazuje życie w krajach muzułmańskich oczami polskiego konsula. Miłość i pożądanie, tortury i okrutne zabójstwa, sekretne życie dyplomatów, zderzenie dwóch kultur i obyczajowości, pełna szalonego tempa i wielowątkowej akcji powieść oparta na faktach. W Islamskim fatum autor opisuje jedyną w swoim rodzaju zakazaną afgańsko-polską miłość, która musi pokonać mnóstwo przeszkód, by móc rozkwitnąć. Polski żołnierz, który w 2001 roku wyjechał na misję do Afganistanu, poznaje w ekstremalnych warunkach piękną Faridę. Decyduje się na mieszany chrześcijańsko-muzułmański związek. Włodek naraża swoje życie, bo rodzina panny młodej nie jest zachwycona tym wyborem. Wybranka jego serca też może ponieść konsekwencje romansowania z farangiem. Jak Polak i Afganka zrealizują swoje marzenie, by być razem? Oprócz polsko-afgańskiego romansu czytelnik, którego przewodnikiem po świecie orientu jest konsul, pozna codzienne życie polskiej ambasady, smak dyplomacji oraz jej ciemne i jasne strony, o których mało kto wie. Autor dobitnie ukazuje nie tylko polskie, ale międzynarodowe dyplomatyczne bagno. Powieść "Islamskie fatum" jest oparta na osobistych przeżyciach autora.

Igor Kaczmarczyk to absolwent arabistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim i stosunków międzynarodowych i współczesnej dyplomacji Uniwersytetu Warszawskiego. Pracował jako tłumacz języka arabskiego w firmach eksportowych w Libii, a następnie dyplomata w polskich placówkach w Trypolisie, Rijadzie i Dżakarcie w funkcji konsula RP oraz radcy politycznego i radcy ekonomicznego. Długoletni zastępca szefów placówek. Mieszkał ponad dwadzieścia pięć lat w krajach muzułmańskich, w tym w Libii i Arabii Saudyjskiej, a następnie w Indonezji. W 2018 roku zakończył dyplomatyczną karierę i wrócił do Polski. Jego pasją są tłumaczenia z arabskiego, angielskiego i rosyjskiego oraz nauka egzotycznych języków obcych, w tym na przykład japońskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
4,3 (114 oceny)
61
33
17
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mama007

Nie oderwiesz się od lektury

Brak słów. Cudowna. Kolejna pochłonięta
00
NataliaAgnieszkaBlanca

Całkiem niezła

“Islamskie fatum” autorstwa Igora Kaczmarczyka Książka wyróżniająca się na tle innych o tematyce arabskiej- opowiada głównie o życiu dyplomatów na placówkach, czego jak dotychczas nie zdarzyło mi się znaleźć w żadnej innej książce. Dodatkowo historia miłosna i wątek islamistów. Większość akcji dzieje się w Libii, jest jednak także i część afgańska. Książka głównie dotyczy życia dyplomatów, co mnie personalnie zgubiło, bo spodziewałam się więcej faktów z krajów arabskich, ale książkę zdecydowanie warto przeczytać.
00
Rena76

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam audiobooka.
00
kamila21061985

Całkiem niezła

Trochę się wlecze ale ogólnie ok
00
Lorret

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca, trzeba przeczytać 😊
00

Popularność




Copyright © Igor Kaczmarczyk, 2022

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce

© Marek Kijevsky | Arcangel

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-738-9

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Wszelkie postaci ukazane na kartach tej powieści są wytworem wyobraźni autora, a zbieżność nazwisk i wydarzeń jest przypadkowa. Wątki z udziałem postaci historycznych lub osób publicznych zostały zbeletryzowane.

Wszystkim bezimiennym,

których ambicje, działania i nadzieje

zostały przemielone przez tryby systemu

i wyplute – porzucone

na cmentarzysku straconych złudzeń

Bracia moi! postawcie wielbłądy na nogi,

Dzisiaj Szanfary od was jedzie między wrogi;

Gotowe juki rzemień do garbów przycisnął:

Dalej w drogę, noc ciepła i księżyc zabłysnął.

Adam Mickiewicz, Szanfary

PROLOG

Wdusznym pomieszczeniu w kontenerze biurowym polskiej budowy eksportowej w Zawii w Libii panował twórczy bałagan. Na podłodze leżały stosy formularzy wizowych, które należało wypełnić po arabsku. Siedziałem przed elektryczną maszyną do pisania, różniącą się od znanych mi z Polski czcionką, liczbą klawiszy oraz kierunkiem przesuwania się wałka. Z prawej do lewej, tak jak wymagały tego zasady pisowni arabskiej. Wkręciłem do mojej olivetti trzy karty wniosku o wizę urlopową dla pierwszego pracownika z grupy wyjeżdżającej do kraju na Boże Narodzenie. Palce pobrudzone fioletową kalką, którą przekładane były kopie, jednostajnie uderzały w klawisze. Obok maszyny rosła sterta wypełnionych wniosków gotowych do złożenia w libijskim biurze imigracyjnym. Termin mnie gonił, dlatego pracowałem jak w amoku. Pochłonięty monotonnym wbijaniem nazwisk, dat i numerów paszportów, nie usłyszałem tupotu ciężkich kroków na korytarzu. Zerwałem się dopiero na odgłos nagłego szarpnięcia drzwi, na których widniała tabliczka z napisem „Biuro tłumacza”. Do środka wparował Andrzej Bednarek, któremu podlegałem we wszystkich sprawach wymagających znajomości języka arabskiego.

– Tomku! – krzyknął od progu, a rumieńce na jego policzkach pokrytych grubą warstwą potu przybrały niebezpieczny bordowy kolor. – Człowieku, zbieraj się! Zlokalizowali miejsce aresztu Staszka.

– A co z wizami urlopowymi, szefie? Przecież jak chłopaki nie pojadą do domu na święta, to mnie zabiją – próbowałem zyskać na czasie, starając się gorączkowo ułożyć w głowie plan awaryjny, żeby pogodzić te dwie sprzeczne pilne sprawy.

– Teraz najważniejszy jest nasz człowiek – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Przecież wiesz, że aresztowali go, gdy opuścił teren kampu kompletnie pijany. Nasz libijski łącznik Abuzajd potrzebował aż trzech dni, żeby do niego dotrzeć. Musisz jak najszybciej wyciągnąć go z kalambusza1. Oni z takimi się nie cackają.

– No to lecę – zerwałem się na nogi. – Daj mi tylko chwilę na zmianę ciuchów i powiedz, dokąd mam jechać.

– Wsiadaj natychmiast do mojego mitsubishi i pruj do Azizii. Na strojenie się nie ma czasu.

– Boże, to najgorszy areszt! Na dokładkę jego naczelnik nienawidzi Polaków. Podobno, jak kiedyś był na wakacjach w Poznaniu, to nasi „patrioci” spuścili mu taki wpierdol, że tydzień leżał w szpitalu. Nie jestem cudotwórcą. Jak mam go stamtąd wydobyć?

– Abuzajd już tam na ciebie czeka. Udało mu się załatwić glejt, który umożliwi ci widzenie z aresztowanym. Poza tym zawiadomiłem konsula, on też tam się zjawi. Razem na pewno uda się wam go uwolnić. No! Spadaj już! – krzyknął i rzucił na biurko kluczyki od samochodu.

Wskoczyłem do pick-upa tak jak stałem, w dżinsach z wykwitami soli od potu. Podkoszulek też był raczej drugiej świeżości, z ciemnymi plamami pod pachami. Zapiaszczone sandały na bosych stopach stanowiły zwieńczenie mojego niezbyt wyszukanego stroju. Ale takie ubranie stanowiło swoisty kamuflaż i z moją ogorzałą od słońca twarzą i biegłą znajomością arabskiego łatwo mogłem uchodzić za swojaka. Dzięki temu często załatwiałem istotne dla kierownictwa sprawy. Jedyne, co mnie odróżniało od tubylców, to moje proste i jasne jak słoma włosy oraz błękitne oczy.

Pędziłem rozklekotaną furgonetką górską kamienistą drogą w stronę niewielkiego miasteczka Azizija. Kurz wzniecany przez tylne koła wdzierał się we wszystkie szczeliny kabiny, utrudniając oddychanie. Silne słońce, padające mi prosto na twarz, oślepiało pomimo ciemnych okularów. W głowie miałem mętlik. Czy uda się wyciągnąć Staszka z aresztu? Jak to się stało, że wpadłem w takie szambo? Oczywiście odpowiedź była prosta – niezła pensja dolarowa, regularnie zasilająca konto w kraju. Zielone miały tę zaletę, że w przeciwieństwie do złotówki, która spadała na łeb na szyję po wprowadzeniu wolnorynkowej gospodarki, gwarantowały w miarę stabilny dochód. Ponadto gdybym zdecydował się na stypendium w Egipcie, to nadal byłbym uzależniony finansowo od rodziców. Nie poznałbym też prawdziwego smaku Orientu.

Przed przyjazdem do Libii mózg miałem wypełniony tysiącem informacji o wspaniałej arabskiej kulturze. Na pamięć znałem piękne wiersze o męstwie i odwadze arabskich rycerzy, którzy uzbrojeni w miecze ze stali damasceńskiej ratowali życie wybrankom swojego serca. Rzeczywistość mnie poraziła. Na miejscu okazało się, że wszystko, czego mnie uczono, było zwykłą ułudą. Tutaj musiałem stawić czoło bezwzględnym regułom walki o przetrwanie. Obcokrajowców uznawano za zło konieczne, a biurokratyczna machina nastawiona była na maksymalny wyzysk niewiernych. Arabowie nie byli ludźmi pokroju Sindbada; przypominali raczej czterdziestu rozbójników, tylko bez Alibaby.

Opasły strażnik siedzący za biurkiem uważnie wpatrywał się w zgodę prokuratora na widzenie z aresztowanym, którą mu wręczyłem. Znajdowaliśmy się w pokoju służby więziennej, gdzie leniwie kręcący się wentylator sufitowy powodował ledwie odczuwalny ruch nagrzanego powietrza. Pomimo grubych murów, izolujących nas od zewnętrznego świata, silne popołudniowe słońce nawet tutaj dawało się we znaki. Do tego dokładał się esencjonalny więzienny smród. To sprawiło, że podkoszulek znów przylepił mi się do ciała, a na czole pojawiły się grube krople potu.

W końcu mundurowy podniósł głowę znad pisma i przywołał podwładnego:

– Taufik! – ryknął na całe gardło. – Zaprowadź mutardżima2 do sali widzeń. Niech tam przyprowadzą tego polskiego pijaka.

Podążyłem za Taufikiem, który idąc wzdłuż krat, przesuwał po nich pałką więzienną. Powstające przy tym metaliczne staccato mieszało się ze stukotem jego podkutych metalem buciorów. Wydawało mi się, że droga wąskim korytarzem nigdy się nie skończy. Wreszcie dotarliśmy do przestronnego pomieszczenia, prawie całkowicie pozbawionego mebli. Na betonowej posadzce, otoczonej odrapanymi ścianami, na których widniały różne sentencje po arabsku, stał sporych rozmiarów metalowy stół z przymocowanym do niego łańcuchem zakończonym kajdankami.

– Zaczekaj tutaj. Zaraz przyprowadzę więźnia – oświadczył Taufik i zostawił mnie samego.

Wkrótce usłyszałem szuranie i ujrzałem ludzką postać z trudem posuwającą się w moją stronę. To nie mógł być Staszek, który był znany z mocarnej siły i uśmiechu żartownisia. Zbliżający się osobnik przytrzymywał się jedną ręką ściany i ciężko ciągnął za sobą nienaturalnie sztywną nogę. Okryty był szarą od brudu thobą3 z rdzawymi plamami. Na nierówno ogolonej głowie widniała zakrzepła krew i gdzieniegdzie kłaki szczeciny. Pod nosem zamiast sumiastego wąsa pozostała czarna nierówna kępka. Zupełnie jakby fryzjer był pijany lub może mężczyzna stawiał opór.

Przyjrzałem mu się uważnie i już nie miałem wątpliwości, co tu się wyprawiało. Trudna do poznania, zdeformowana od razów twarz ledwie przypominała twarz naszego pracownika.

– Tomeczku, ratuj! – prosił Staszek błagalnym głosem. – Nie pozwól, żebym sczezł w tym więzieniu. To jakieś dzikusy. Gwałcili mnie prawie całą noc – zaszlochał zupełnie jak nie on, nie jak mężczyzna. – Dopiero nad ranem strażnicy przenieśli mnie do pojedynczej celi.

– Staszku, trzymaj się – starałem się panować nad emocjami, choć na widok rodaka serce mi się krajało i chciało mi się wyć z wściekłości. Rozumiałem, że pijaństwo w kraju prohibicji to ciężkie przestępstwo, lecz żeby kogoś traktować w tak nieludzki sposób? – Za chwilę mam spotkanie u prokuratora. Będzie na nim także nasz konsul. Zrobimy wszystko, żeby cię stąd wyciągnąć. I to jak najszybciej.

– Tylko przysięgnij, że nikomu nie zdradzisz, co ci powiedziałem – chlipał zawstydzony. – Inaczej nie będę się mógł pokazać ani na kampie, ani w mojej rodzinnej wsi.

– Koniec widzenia! – krzyknął Taufik i odprowadził Staszka do celi.

Wszedłem do gabinetu prokuratora, który nie miał zbyt zadowolonej miny. Naprzeciwko dystyngowanego starszego Libijczyka rozsiadł się wygodnie w fotelu polski dyplomata, zapewne konsul. Niegrzecznie założył nogę na nogę, pokazując podeszwę buta, co jest dla Arabów bardzo obraźliwe. Po chwili sobie o czymś przypomniał. Otworzył skórzaną czarną aktówkę i wyciągnął z niej wielką metalową okrągłą pieczęć z orzełkiem w koronie i biało-czerwony proporczyk, który postawił przed sobą jak na rozmowach dwustronnych wysokiego szczebla. Myślałem, że pęknę ze śmiechu na takie efekciarstwo.

– Pan jest ten tłumacz? – zapytał pozer, nawet na mnie nie patrząc. – W końcu się pan zjawia. Niech mu pan powie, że w Polsce alkohol nie jest zabroniony i w mojej opinii nie jest to aż tak ciężkie przestępstwo, żeby od razu kogoś wsadzać za kraty. Niech się nie wydurniają, tylko wypuszczą na wolność naszego obywatela.

– Libijskie sądy są niezależne i wydają wyroki zgodnie z obowiązującą konstytucją, mój panie – powiedział prokurator, gdy wiernie przetłumaczyłem słowa konsula. – Żadne państwo nie może nam nic nakazać. Oskarżony zostanie osądzony sprawiedliwie i poniesie adekwatną karę w stosunku do przestępstwa, którego się dopuścił.

– To wszystko wina tłumacza – burknął zmieszany konsul, przeszywając mnie wściekłym spojrzeniem, że tak dokładnie przekazałem jego słowa. – Nic takiego nie mówiłem, proszę tylko o pomoc i możliwie łagodne potraktowanie podejrzanego.

Prokurator się rozchmurzył i łagodniej spojrzał na swojego rozmówcę.

– Mam doskonałą propozycję, panie konsulu – powiedział. – Dzisiaj po południu odbędzie się mała ceremonia w baladii4 z udziałem gubernatora. Proszę zaszczycić nas swoją obecnością, a może uda się panu coś u niego wskórać. Z tego, co słyszałem, gubernator zamierza spędzić lato w Polsce. Przecież dla pana wystawienie bezpłatnej wizy dla niego i jego rodziny to żaden kłopot. Pan będzie mieć z głowy problem konsularny, a ja może dostanę jakiś mały awansik.

– Proponuje mi pan przekupstwo? – żachnął się dyplomata. – Teraz moja kolej, żeby pana uświadomić: otóż, mój panie, polski konsul odmawia wszelkich czynności niezgodnych z prawem.

Wypowiedziawszy tę pompatyczną kwestię, szybciutko schował proporczyk i pieczątkę do teczki i wypadł jak oparzony z biura prokuratora. Wybiegłem za nim, lecz ujrzałem tylko dym z opon służbowego mercedesa, którym pędził na złamanie karku do ambasady. Czy nikt na przedwyjazdowym szkoleniu nie powiedział mu, że bakszysz w krajach arabskich to nie łapówka, ale styl życia i sposób na przetrwanie?

Następnego dnia w biurze Andrzeja Bednarka odbyliśmy z Abuzajdem naradę bojową. Poinformowałem ich, jaki jest stan Staszka, i uświadomiłem, że musimy natychmiast go stamtąd wyciągnąć. Oczywiście zgodnie z daną mu obietnicą nie wchodziłem w drażliwe szczegóły.

– Mój kuzyn ma dojście do tego prokuratora, pan dyrektor – powiedział Abuzajd, kalecząc polski. – Pomoże nam uwolnić Staszka. Stawką jest albo noc z dziewicą, albo sześć butelek oryginalnej whisky.

– Świetnie! – wykrzyknąłem sarkastycznie. – Kaszka z mlekiem! Przebierzemy Abuzajda za dziewuchę i załatwione, bo oryginalnej whisky tutaj raczej się nie uświadczy.

Chyba trochę przesadziłem, bo Abuzajd zacisnął sine z wściekłości wargi i zamilkł.

– Chłopaki, nie czas na kłótnie – starał się rozładować napięcie Andrzej. – Faktycznie dziewicy mu nie załatwię, lecz mogę mu zaoferować to.

Podszedł do sporej pancernej kasy, stojącej za jego biurkiem, i już po chwili patrzyliśmy na sześć butelek czarnego Jaśka Wędrowniczka.

– Myślę, że to rozwiąże sprawę – powiedział zadowolony z siebie. – Macie jeszcze dzisiaj przywieźć naszego chłopaka na kamp.

– Nawet nie chcę myśleć, skąd wytrzasnąłeś te butelki. – Kręciłem z niedowierzaniem głową. – Ale dzięki nim rozwiążemy problem, i to bez pomocy ambasady.

– Częściowo z pomocą – wyjaśnił. – Raz na pół roku dostaję od ambasadora taki przydział, niby na reprezentację. Trzymam te flaszki na specjalną okazję i właśnie taka się nadarzyła.

Znów szedłem za Taufikiem tym samym wąskim więziennym korytarzem, lecz tym razem towarzyszył mi także Abuzajd. Butelki przekazane komu trzeba przez jego kuzyna zdziałały cuda. Witani byliśmy niemal z respektem, a prowadzącemu nas strażnikowi usta się nie zamykały. Nie mógł się nachwalić, jaki to spokojny więzień ze Staszka, i wyznał, że cieszy się, mogąc go wreszcie uwolnić, bo przecież nawet Libijczykom nieraz zdarza się nadużyć alkoholu, nie mówiąc już o narkotykach.

Zatrzymaliśmy się przed okutymi metalem drzwiami z zasuwą. Strażnik wyciągnął pęk kluczy i przez chwilę szukał właściwego. Włożył go do zamka. Zazgrzytał mechanizm i drzwi się otworzyły. Staliśmy jak wryci, z przerażenia nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Z okratowanego okna, znajdującego się tuż pod sufitem, zwisało ciało Staszka. Wpadający do celi snop światła wyraźnie oświetlał całą jego sylwetkę. Głowę miał wykręconą w nienaturalny sposób, a przez szyję przechodził wydarty z prześcieradła pasek, z drugiej strony przywiązany do stalowych krat. Wybałuszone, nabrzmiałe krwią oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń, a z otwartych ust wystawał czubek poczerniałego języka.

– Nie wiem, jak to się mogło stać – jęknął strażnik. – Przecież zaglądałem tutaj jeszcze dziś rano i nic nie wskazywało na takie nieszczęście.

– Odetnijcie ciało i zawieźcie je do kostnicy – powiedziałem bezbarwnym głosem. – Nikt nie może się dowiedzieć, że to było samobójstwo. Inaczej ksiądz z jego wioski nie zgodzi się na katolicki pochówek, a to dla jego rodziny byłaby tragedia. Przynajmniej tyle możecie dla niego zrobić.

Po chwili powstał harmider i do celi przybiegli wszyscy, którzy akurat mieli służbę. Staszek jednak opuścił areszt, myślałem zdruzgotany, choć nie w ten sposób, jak planowaliśmy. Najważniejsze, że konsul nie podjął żadnej czynności niezgodnej z prawem. Pewnie nigdy nie przyjdzie mu do głowy myśl, że gdyby wśród setek wystawianych przez niego wiz znalazła się ta jedna dla gubernatora, mógłby uratować życie człowiekowi.

1Kalambusz – libijski areszt.

2Mutardżim – tłumacz.

3Thoba – męska długa biała suknia.

4Baladija – urząd miejski; ratusz.

ROZDZIAŁ 1

Coraz bardziej bałem się, że moje małżeństwo nie przetrwa rozstania i życia na odległość. Jako świeżo upieczony absolwent arabistyki nie mogłem przepuścić okazji wyjazdu do kraju arabskiego, gdzie liczne polskie przedsiębiorstwa pilnie poszukiwały tłumaczy miejscowego języka. Dlatego znalaz­łem się w Libii. Nie odwiódł mnie od tego fakt, że byłem młodym żonkosiem, bo przede wszystkim byłem żądnym przygody młodym facetem. Wołały mnie obce lądy, o których do tej pory tylko się uczyłem, no i oczywiście pensja wypłacana w twardej walucie. „Za spełnienie marzeń o palmach, piramidach i petrodolarach trzeba zapłacić wysoką cenę”, coraz częściej wspominałem słowa dyrektora instytutu arabistyki. Bo im większe zdobywałem doświadczenie i biegłość w posługiwaniu się językiem arabskim oraz uznanie w oczach moich szefów i ludzi, którym pomogłem, tym coraz rzadziej przychodziły listy od Wioli, która nie podzielała mojego zamiłowania do Orientu. Nigdy nie chciała chociażby odwiedzić mnie w Libii, która dla niej była okropnym i nieprzychylnym dla Europejczyka krajem. Jej zdaniem powinienem był znaleźć jakąkolwiek stałą pracę w Polsce i prowadzić spokojne życie mieszczucha u jej boku. Najlepiej uczyć angielskiego w jakimś liceum i czuć pełnię szczęścia, gdy pędzilibyśmy na złamanie karku prawie sto dziesięć na godzinę małym fiatem. Oczywiście z górki i z wiatrem.

Czułem się jak patafian, siedząc na poczcie w Zawii i czekając na połączenie z Polską. Tylko stąd mogłem się dodzwonić do domu i usłyszeć głos mojej ukochanej. Zazwyczaj zjawiałem się tu w każdy czwartek, kiedy zaczynał się libijski weekend, bo nie było takich tłumów jak codziennie i miałem nieograniczony czas. Jednak cierpliwość Europejczyka w kraju arabskim jest poddawana nieustannym ciężkim próbom.

– Bulanda mafisz5 – często słyszałem po dwóch albo trzech godzinach.

– Jak to?! Polska zniknęła z mapy świata?! – bywało, że wybuchałem.

– Co ja ci, przyjacielu, poradzę? – tłumaczył się pocztowiec od satelitarnej centralki.

– Do Czadu, Sudanu czy Górnego Kwabonga są połączenia, a do Polski nie ma?

– A gdzie leży Górne Kwabongo? – pytał regularnie, co mnie trochę bawiło, po czym mogłem spokojnie pojechać na szawormę, a potem oddać się pijaństwu w kampie.

Zazwyczaj jednak raz w miesiącu udawało mi się usłyszeć głos mojej żony i wtedy byłem wniebowzięty. Choć jego tembr stawał się coraz bardziej oziębły i zaczynało nam brakować tematów.

– Co tam słychać, kochanie? – roztkliwiałem się do brudnej i lepkiej słuchawki. – Jak sobie dajesz radę beze mnie?

Pragnąłem usłyszeć, że tęskni, ale coraz rzadziej przechodziły jej te słowa przez karminowe usteczka.

– Już urządziłam nasze mieszkanie – sucho zaczęła relację. – Wysłałam ci zdjęcia, ale do tego cholernego kraju listy idą miesiąc lub dłużej, więc nie wiem, kiedy dostaniesz.

– To powiedz mi, co kupiłaś – koniecznie chciałem poprawić jej humor, a rozmowa o zakupach zawsze wprawiała ją w dobry nastrój.

– No co? – burknęła zniecierpliwiona. – Do salonu zamówiłam skórzany wypoczynek. U prywaciarza oczywiście, bo przecież w sklepach nic nie ma.

– To dobrze! Świetnie! – udawałem entuzjazm, myśląc przede wszystkim o tym, ile takie cacko musiało kosztować.

– Sypialnia też jest niezła – powoli się rozkręcała. – Podwójne łoże z włoskim materacem, szafki nocne z litego drewna i wielka toaletka.

– Taka, o jakiej marzyłaś?

– No taka – zamilkła, a ja już wiedziałem, że musiała wydać na nią majątek. Moja żona miała dobry i bardzo luksusowy gust.

– Zbliża się nowe milenium – odezwałem się niepewnie, bo znów miałem zamiar prosić ją o niemożliwe. – Nie zechciałabyś przyjechać do mnie?

– Nie żartuj sobie! Już ci mówiłam! Do tych pastuchów, kozojebców?! Nigdy moja noga tam nie postanie!

– Na polimeksowskim kampie mieszkają sami Polacy. Sporo także z rodzinami.

– Tak, wspaniałe towarzystwo! Zapewne wszyscy z jakichś dziur zabitych dechami, to i się cieszą, koczując w kontenerach.

– Nie możemy przecież wejść w nowe tysiąclecie oddzielnie – skomlałem, a gardło ściskał mi żal.

Jakże jej miałem przypomnieć, że bez pieniędzy zarobionych na zagranicznym kontrakcie nie byłoby ani naszego nowoczesnego nowego mieszkania, ani wypasionego wyposażenia, nie wspominając już, że Wiolka uwielbiała się stroić w same zagraniczne ciuchy.

– W takim razie wezmę urlop i spędzimy trochę czasu razem. Zamkniemy ten rok, sącząc szampana w jakimś pięknym zimnym miejscu.

– No dobrze – zakończyła bez entuzjazmu i w tym momencie połączenie zostało przerwane.

Noc sylwestrową w Zakopanem zaliczyłem do tych ulotnych i najpiękniejszych chwil w moim życiu. Tradycyjnie o północy zaczęły strzelać korki szampanów, a czerń nieba upstrzonego tysiącami gwiazd rozświetliły barwne pióropusze fajerwerków, z hukiem ogłaszające nadejście kolejnego roku i nowego milenium. Ludzie, w pośpiechu narzucając ciepłe kurtki i czapki, wylegli z przytulnego wnętrza gospody i życzyli sobie, aby nowy rok był lepszy od poprzedniego. Wtulone parki całowały się, czule obejmując, i ze śmiechem wznosiły kieliszki wypełnione słomkowym nektarem bogów. Wokół panowały powszechna wesołość i rados­ne poczucie wspólnoty.

Stojąc na mrozie przed góralską chatą, której dach uginał się pod zwałami śniegu, zastanawiałem się, co też się wydarzy, gdy wejdę w słuszne lata chrystusowe. Czy nadchodzący dwa tysiące pierwszy będzie pomyślny, a przynajmniej lepszy od poprzedniego? Wiola, atrakcyjna blondynka z burzą opadających na ramiona loków, czule położyła na moim ramieniu swoją kształtną główkę. Byłem szczęśliwy.

– Tomek, chciałabym, żeby twój urlop trwał wiecznie… – Jej słodki głos wyrwał mnie z zadumy. – Nie chcę, żebyś wracał do tej głupiej Libii!

– Ta głupia Libia pozwala mi się realizować, a tobie żyć na niezłym poziomie, co zresztą bardzo ci odpowiada – odparłem trochę zbyt szorstko jak na taką podniosłą chwilę. – Przecież dziennie zarabiam tyle, ile mój ojciec przez miesiąc! Nie mówiąc już o tym, że w Polsce jako arabista nigdzie nie znajdę pracy.

– Wiem, wiem. Pragnę jedynie, żebyśmy już byli razem – szepnęła mi do ucha, a mały obłoczek pary wydobył się z jej pełnych ust, delikatnie podkreślonych matową kredką, której smak zawsze mnie podniecał, gdy tylko nasze wargi zwierały się w namiętnym pocałunku.

Czułem, że jeśli nie spełnię jej prośby, nasze drogi się rozejdą. Nie było wątpliwości, że nastał moment, kiedy należało wrócić do kraju i jak najszybciej wyjaśnić niedomówienia i za wszelką cenę skleić nasz rozpadający się związek. Nadal nie wyobrażałem sobie życia bez mej żony.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

5Bulanda – Polska; Bulanda mafisz – Polski nie ma.