Północna Droga. Ja jestem Halderd - Elżbieta Cherezińska - ebook + audiobook

Północna Droga. Ja jestem Halderd audiobook

Elżbieta Cherezińska

4,6

Opis

Wielowątkowa i arcyciekawa opowieść o życiu wikingów na przełomie pierwszego tysiąclecia. Uległem fascynacji historią Halderd, doceniając urodę narracji i zdolności Autorki w rekonstrukcji ducha tamtych czasów. Szczególna wartość książki Elżbiety Cherezińskiej polega na tym, że uczyniła ona bohaterami nie bezwzględnych wojowników, miesiącami przebywających na łupieżczych wyprawach z dala od domów, lecz dzielne i dumne kobiety. Ja jestem Halderd to tryumf kobiecego pierwiastka, który wbrew stereotypom niesie w sobie prawdziwą siłę, a historia to jedynie kostium, pod którym kryje się na wskroś współczesna opowieść.

Andrzej Rostocki, autor listy bestsellerów "Rzeczpospolitej" i "Notesu Wydawniczego"

Gdy Elżbieta Cherezińska opowiada, słucham. Gdy pisze, czytam. A gdy idziemy do knajpy, zamawiam tatara. Będzie ostro.

Radosław Piwowarski, reżyser

Ela - kobiecość, niezwykła dusza i wiedza, piękne połączenie w jednej Osobie. Sagę Sigrun przeczytałam jednym tchem. Ja jestem Halderd nie mogłam się doczekać!

Justyna Sieńczyłło, aktorka

O Sadze Sigrun : Amerykanie czekają na powieść, która opisze życie - świat. To jest taka książka! Nie wiadomo kiedy (5?, 15 strona?) stała się moją opowieścią. Czytałem i myślałem, że to ja piszę. Czytałem zachłannie i lekkomyślnie - za szybko... Męczę się, bo książka się skończyła a ja wciąż "czytam ją" (w myślach?). Multiplikuję losy bohaterów. Piszę im dalsze ciągi. Nie mogę się odciąć. I sprawa nie jest w treści, lecz w tym wszystkim, co poza nią, w klimacie opowieści, w aurze zdań. Nie wiem. A fabuła? Norwegia, X wiek, początek państwowości. Ale nie opowieść heroiczna, bo mówi nie bohater, lecz jego kobieta. Żona jarla. A mimo to, słychać szczęk mieczy i czuć zapach krwi. Erotyka, chyba najlepsza jaką gdziekolwiek czytałem. Obyczajowość, stylizacja - perfekcyjna. Bez językowych udziwnień i eksperymentów. Byłem w świecie Sigrun, byłem tam! A najgorsze na końcu: zapowiedź kolejnej części. Która w krótkich ale aż warczących zdaniach rozwaliła "mój świat Sigrun". I zrozumiałem, że autorka celowo, z rozmysłem uwiodła mnie i porzuciła. Ale pożądanie drugiej części wzmogła. Więc czekam! Jeśli szukacie swojej "książki życia" sięgnijcie po Sagę Sigrun . Szybko.

Piotr Pawłowski, Merlin.pl   

Elżbieta Cherezińska (ur. w 1972 r.), teatrolog. Mieszka w Kołobrzegu.  W 2005 roku napisała wspólnie z Szewachem Weissem jego literacką biografię Z jednej strony, z drugiej strony. W 2008 roku nakładem Zysk i S-ka Wydawnictwa ukazała się książka Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum – historia łódzkiego getta opowiadana od kulis. Stypendystka Akademii Teatralnej w Warszawie. Pierwszy tom „Północnej Drogi” - Sagę Sigrun - opublikowała w 2009 r., zyskując nowe rzesze czytelników i uznanie w oczach krytyki.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 3 min

Lektor: Ewa Abart
Oceny
4,6 (394 oceny)
264
105
23
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaBernaciak2023

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita
10
magora80

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
DagaSzymko

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00
Pstrokato

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała opowiesc, porywająca, polecam
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

"Północna Droga" to średniowieczna Skandynawia. Czyta się dobrze, ale to chyba nie jest szczyt możliwości autorki. Tom 2 z 4
00

Popularność




ElżbietaCherezińska

Ja jestem Halderd Północna Droga

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Ja jestem Wdowa Halderd.

Pani ziemi Ynge.

Wrastam stopami w skałę. Patrzę na Północ. Wyczekuję syna.

Mgła na mnie osiada. Niewiele widzę.

Nawet śmierć nie chce na mnie patrzeć.

— Halderd! Haaalderd!

Pięści do uszu, żeby nie słyszeć matki. Jej krzyk świdruje w uszach. Jakby chciała nabić mnie na sopel lodu. Mogę się wcisnąć w skalną rozpadlinę. Nie wypatrzy mnie, nie znajdzie. Przeczekam jej gniew i wyjdę. Wrócę do chałupy, jak będzie zmierzchało. Matka wtedy nie ma już tyle sił co rano. Będzie siedziała przy krosnach, znużona. Skinie na mnie, gdy wejdę, sennym głosem powie, że jestem niewdzięczna, że jestem jak dzikie szczenię i że nie pamięta chwili, kiedy mnie rodziła. Splunie mi pod stopy i każe odejść. Tylko tyle. A, jeszcze nie pozwoli dać mi kolacji. Wielkie rzeczy! Obudziłam się głodna, mogę zasnąć głodna. Wszystko, byleby tylko nie słyszeć jej jazgotu. Jej skrzeczenia od rana do zmierzchu.

Byleby nie patrzeć na ojca. Siwowłosy odyniec z przetrąconymi kolanami. Dzik, któremu wyłamano ciosy. Zapadnięte policzki znaczy szczecina nierówna, kłująca, bladoruda. Jak sprana krew. Rano szuka piwa. Jeśli jest, to dobrze. Wychyli dzban i śpi do południa. Jeśli nie ma, znika.

Nie zawsze tak było. Kiedyś ze snu wyrywały mnie ich krzyki. Od skowytu do rękoczynów. Niemal każdego dnia. Aż do tamtego poranka, gdy zbudził mnie miękki dźwięk. Najpierw zdawał się głaskaniem. Jakby olbrzym wsunął dłoń do chaty i palcami pocierał drewno ściany. Nie otwierałam oczu, zaciekawiona, co dalej się przyśni. Gładził ścianę naprzeciw mojego posłania. Żadnych krzyków. Nic. Cisza. Potem głuche stuknięcia. Puka do mnie? Nie, coś miękkiego, dużego uderzyło w belki. Najpierw raz, potem kilka razy.

Zakradłam się do izby matki. Nie krzyknęłam. Wisiała na ścianie. Ojciec leżał u jej stóp. Wszędzie odór piwa. Spał, posapując cicho. Matka dała mi znak, bym podeszła. Nie pozwoliła wzywać nikogo ze służby. Pokazała, że mam przystawić stołek i sama się wyswobodziła. Zamknąć drzwi też kazała, i żebym została. Palec przyłożyła do ust. Wyszarpnęła suknię zaczepioną o hak, raniąc się nim w plecy. Jak sarna wyrywająca się ze źle zastawionych wnyków.

Zdjęła z siebie ubranie, otarła nim plecy z krwi i zawiesiła z powrotem na haku. Pod spodem ustawiła buty. Naga, podparła się pod boki i wyszeptała:

— Jak myślisz? Dobrze?

Wzruszyłam ramionami:

— Za chudo, mamuś…

— Za chudo! Tak, za chudo.

Z błyskiem w oku pobiegła do skrzyni. Ze swoich koszul ukręciła kukłę i wpakowała ją pod suknię. Głowę z chusty dowiesiła na piersi, schyloną.

Stałam poruszona. Matka jednak jeszcze nie była syta. Kręciła głową, coś się nie podobało. Nóż. Wzięła nóż. Zadrżałam, gdy znów gestem nakazała milczenie. Stała nad ojcem. Wahała się. Najpierw chciała przeciąć przez dłoń. Ale zmieniła zdanie. Naga, chuda, z rozpuszczonymi włosami, szukała nożem miejsca na swym ciele. Zasychało mi gardle ze strachu, ale nie śmiałam pisnąć. Jora nie znosi sprzeciwu. Wybrała udo. Naciągnęła skórę palcami i przesunęła ostrzem. Krew płynęła wolno. Zacisnęła nóż mocniej i przejechała szerzej. Chlusnęło. Pochyliła się nad śpiącym. Krew płynęła na klepisko wokół jego głowy. Matka przesuwała się, polewając swoją krwią jego dłonie. W końcu wytarła nóż o kukłę na ścianie. Ubrała się szybko i wyprowadziła mnie z izby. Była spokojna, jak rzadko, i zadowolona z siebie. Powiedziała, że mogę sobie iść, nie będzie mnie wołać aż do wieczora.

Ale nie poszłam. Tamtego dnia nie poszłam nigdzie, ani do lasu, ani w góry. Wolałam być blisko, bałam się o matkę, o to, co się stanie, gdy ojciec się zbudzi.

I co się stało? Nic. Najpierw strasznie krzyczał, nie wychodząc z izby. Porykiwał raz głośniej, raz ciszej, aż w końcu zamilkł zupełnie. Potem płakał, aż przez szloch przebiły się słowa. Zrazu bełkotliwe, później coraz trzeźwiejsze. Żałośnie wzywał jej imię: „Jora… Jora… Jooora…” Przysięgał na Thora Obrońcę, że nie chciał jej zabić i że przyjmie karę, jaką on mu wskaże. O rodzinę zadba i więcej nigdy, nigdy, nigdy…

Matka prostowała się, siedząc za krosnem, ale zdawało mi się, że po jej hardej twarzy przebiegł cień lęku. Może jednak tylko cień? Nierówno palący się ogień? Służące struchlały, rozglądając się niepewnie. Matka dała im znak, że mają zostać. Skrzyp drzwi, a potem szuranie ojca. Stanął w progu. Bałam się podnieść na niego oczy. Skuliłam się pod ścianą, za plecami matki. Cisza. Łomot. Padł na kolana i całował ją w nogi. Matka siedziała nieporuszona.

Od tamtego dnia nie tknął jej ani razu. Owszem, czasami podnosił głos, ale schodził jej z drogi. Nie wiem, co robił całymi dniami, dokąd chadzał. Jeśli się napił, spał w izbie, przy ogniu. Jeśli nie było co pić, znikał. Matka mruczała pod nosem obelżywie: Hagni, pan na torfowiskach!

Skalny nawis, a pod nim wąską szczelinę, w którą można zrazu wejść, a potem się wcisnąć, odkryłam kilka dni po tym, jak się tu przeprowadziliśmy.

Ase. Tęsknię za Ase. Tęsknię za domem. O tej chałupie tutaj nigdy nie pomyślałam „dom”.

I nigdy tak jej nie nazwę. To byłaby zdrada. To byłaby klęska. Przyznanie, że największe upokorzenie, jakiego zaznałam, jest prawdą. Wierzę, że to był tylko sen. Kiedyś się zbudzę i znów zobaczę jasne, przejrzyste wody Sognefjord. Zobaczę wzgórze za domem porośnięte liliowymi kwiatami, słodkim kozim zielem. Pomyślę: Lato. Lato w Ase. Najpiękniejszy czas.

Matka z jasną twarzą, barwne paciorki naszyjników odbijają się w jej oczach. Olaf, mój brat, dosiadający konia. Ojciec, życzący szczęścia swoim ludziom wsiadającym do łodzi.

Moja lira[1]. Z lekkiego drewna, pociągnięta srebrem na wężowym końcu. Jej struny, twarde przy naciągu, żłobiące w moich palcach rowki. I dźwięk miękki, słodki.

Zamykam oczy. Przesuwam palcami po skale. Jej warstwy biegną ukosem w górę, co kawałek ostrzejszy występ. To moje struny. Udaję muzykę. Opieram głowę o skałę. Tak, tak, tak. Gram. Gram. Gram. Nic nie słyszę. Nie ma co. Umiem udawać przed matką, umiem przed służbą i ojcem. Nie umiem siebie okłamać. Szkoda.

Jeszcze za wcześnie, by wracać. O tej porze matka, pobrzękując kluczami, wydaje jedzenie na wieczorny posiłek. Patrzy przy tym pilnie na ręce służącej. Za jakiś czas zerknie do stojącego na palenisku garnka. Sprawdzi, czy nic nie ubyło.

Nie chcę tego oglądać. Boję się, że jak będę patrzyła na nią co dzień, to się przyzwyczaję. Zapomnę, że nie zawsze tak było. Zapomnę jasne, wysokie ściany dworu w Ase, przestronną hallę, palenisko długie, że można się wzdłuż niego przechadzać. Palenisko, na którym stoi rząd garnków, a jeden większy od drugiego. W każdym mięso. Wtedy jadłam, bo lubiłam smak wędzonych ryb, duszonych porów, jagnięciny z kaszą, słodkich placków z miodem. Od tego jedzenia byłam małą, pulchną Halderd z lokami w kolorze najciemniejszych bursztynów. Teraz jedzenie mi śmierdzi. Jem tylko, by zaspokoić głód. Matka powinna się cieszyć, jak nie jem, zostaje jej więcej. Ale ona niczym się już nie cieszy.

Od ostatniego obiadu minął dzień. Pójdę poszukać jagód. Powinnam współczuć matce, przecież ona też cierpi. Wiem to i widzę. Kiedyś u jej pasa wisiał pęk kluczy[2]. Długie i krótkie. Małe i duże. Misternie wyginane główki. Srebrne kluczyki do skrzyń z jej klejnotami. Lubiłam się nimi bawić, gdy brała mnie na kolana. Dzisiaj nosi ledwie cztery. Wszystkie żelazne i proste, niczym haki.

Matka nigdy nie wspomina Ase. To mnie denerwuje. Jak ona może? Nie tęskni za tamtym życiem? Pogodziła się? Gdy wóz podjechał pod tę chałupę, zeszła z niego, wzięła ciężki oddech i przestąpiła próg chaty. Potem zawołała mnie, Katlę z bliźniętami, służbę i powiedziała po prostu:

— Jesteśmy w Gautlar. To będzie nasz nowy dom.

Patrzyłam na chylące się ściany. Na mech uszczelniający bale, stary, wyleniały. Na zakopcone belki stropu. Smród z każdego kąta. Matka odchrząknęła.

— Tak, dawno tu nikt nie mieszkał, trzeba trochę ogarnąć.

Wzięła się do roboty i popędziła służbę. Mnie też.

Ojciec doszedł do nas po kilku dniach. Brudny, zmęczony. Tak, szedł piechotą. Spojrzałam na jego dłonie. Jestem pewna, że miał na nich jeszcze ziemię z Ase, pył z paleniska we dworze. Odwróciłam głowę, przed oczami stanęła mi tamta chwila. Udławiłam się nią, jak mokrym dymem z ogniska. Opuszczanie domu.

Miałam dwanaście lat. Spakowałam swoje rzeczy w dwie skrzynie. Na dnie, pod sukniami, schowałam ostatnie zabawki: drewnianego konika, lalkę szytą z miękkiej skóry rena i jej jedwabne suknie. Moje skrzynie, wraz z pozostałymi, wynoszą na wóz przed domem. Matka zbiera nas w halli. Katla trzyma bliźnięta, tuli moich braciszków, są niespokojni. Matka jest cicha, jak nie ona. Oczy zaczerwienione. Płakała? Mówi, że do nowego domu jedzie z nami Ana, Thordis i Use, reszta służących zostaje we dworze, dla nowego pana.

Jeszcze chcę zapytać, czy nie mogłabym zostać z nimi, ale czuję, że nie wypada. Zresztą, wtedy już rzadko o cokolwiek pytam. Stoimy w milczeniu. Ojca nie widać. Matka rozgląda się za nim nerwowo. Kiedy wszedł, krzyknęłam:

— Tato!…

Zaraz pożałowałam, bo spojrzał na mnie tak smutno, z takim wyrzutem, jakbym ja mu to zrobiła.

Matka zacisnęła mi dłoń na ramieniu.

— Cicho, Halderd, tak trzeba. Tak się dom przekazuje.

Ojciec był ubrany jak żebrak[3]. Boso, brudne portki, poszarpane giezło. Z gołą głową. Nic nie rozumiałam. Ostatnie miesiące były straszne, ale przecież mamy jeszcze co jeść, mamy ubrania. Dlaczego? Dlaczego ojciec udaje żebraka? Stanął pośrodku halli. Kijem stuknął w podłogę. Westchnął i głośno powiedział:

— Jestem gotów.

Otworzyły się drzwi i do halli wszedł Hrafn, brat ojca. Postawny, jak zawsze. W sobolowej czapce, płaszczu ramowanym futrem. Tamtego dnia ojciec wydawał się przy nim starcem. Hrafn skinął głową jemu i matce. Przez chwilę zatrzymał wzrok na mnie. Za nim weszli jego trzej synowie. To dzieci jeszcze, młodsi przecież ode mnie! Dalej inni mężczyźni, których widywałam w czasach, gdy w tej halli wyprawiano uczty. Przecież nie tak dawno.

Nikt się nie uśmiechał, wszyscy mieli oblicza przysłonięte zadumą. Mój ojciec pochylił się i wziął garść popiołu z paleniska. Podnosił się z ziemi ciężko, jakby miał kamień w kolanach. W końcu stanął twarzą w twarz z Hrafnem, spojrzeli sobie w oczy. Ojciec rzucił w brata popiołem.

— Ach! — wyrwało mi się z piersi.

Tego się nie spodziewałam. Co teraz będzie? Matka przygładziła mi ramię.

— Cicho, Halderd, tak trzeba, tak się dom przekazuje.

Ojciec, szurając, wyszedł z halli, za nim Hrafn, jego synowie, mężczyźni, matka ze mną, Katla z bliźniętami i służba na końcu. Poszliśmy na pole. Orszak stanął w miejscu, gdzie uprawna ziemia graniczyła z pastwiskiem. Tam ojciec znów nabrał garść ziemi i rzucił nią w Hrafna. Chłopi przerwali pracę, patrzyli, co się dzieje, i krzyknęli:

— Hrafn! Hrafn! Hrafn!

Stryj skinął im głową i pozdrowił z daleka. Ojciec ruszył dalej. Teraz szedł szybciej, wspinaliśmy się po zboczu pastwiska, w stronę lasu. Drogą pod górę, którą przemierzałam każdego dnia, obok usypiska gładkich głazów. Na brzegu lasu jest długa, królicza nora. Obok polana, na której rosną jagody. Zapomniałam o powadze tego dziwnego orszaku, chciałam pobiec w górę, być tam przed wszystkimi, sprawdzić, czy młode króliki siedzą w jamie, jak zawsze, czy może…

Matka przytrzymała mnie, pociągnęła za suknię.

— Halderd, nie wolno. Musimy iść z tyłu.

Nic więcej, tylko tyle. Ojciec zatrzymał się na skraju lasu. Za nim stanęli inni. Wychylałam się, chcąc zobaczyć, czy ktoś nie przydeptuje wejścia do nory, maskowałam je kilka dni wcześniej kępką trawy, króliki są lękliwe. Nic nie mogłam zobaczyć.

Ojciec pochylił się, nabrał ziemi w garść, jak wcześniej, i rzucił w pierś swego brata. Orszak ruszył z góry. Wtedy wyrwałam się matce i dopadłam nory. Zadeptane wszystko, tylu ludzi nigdy tu na raz nie było. Znalazłam! Odsunęłam kępki maskujące wejście i wsadziłam do środka rękę po łokieć. Pusto. Królików nie ma. Trochę mchu, sierści, królicze bobki, nic więcej. Ach, więc opuściły gniazdo!

Matka mnie popędzała, żebym nie marudziła. Kiedyśmy doszli z powrotem do dworu, chciałam wejść do środka. Ale już nie było wolno. W drzwiach stała reszta służby, ci, którzy mieli zostać. Na wozach nasze skrzynie. Wtedy do mnie dotarło. Więc to koniec, naprawdę wyjeżdżamy z Ase.

*

Ojciec w żebraczym ubraniu, Hrafn naprzeciw niego. Otworzył ramiona, przygarnął brata do szerokiej piersi. Ojciec milczący, z poszarzałą twarzą. Z opuszczonymi rękami. Wsiedliśmy na wozy. Hrafn i jego synowie pozdrowili nas na drogę.

Ruszyliśmy. Matka sztywno wyprostowana, patrzyła przed siebie. Po policzkach płynęły jej dwie strużki łez. Obejrzałam się. Ojciec szedł daleko za wozem. Stryj z ludźmi wciąż stał i patrzył za nim. Widziałam, jak ojciec przechodzi przez płot okalający gospodarstwo. Wtedy Hrafn i jego synowie weszli do naszego domu.

Opuściliśmy Ase. Skończyło się moje dzieciństwo.

Jagód jest tutaj mnóstwo. Są nawet większe niż w Sognefjord, niż w lasach okalających Ase. Niechętnie oddalam się od skał, bojąc się, że matka może mnie zobaczyć. Muszę w końcu odważyć się i pójść głębiej w las. Co to za kryjówka, tak blisko chałupy! Ale przyznaję, że mam lęk przed nieznanym. Jestem teraz sama, przyznaję się do wszystkiego. Gdyby ktokolwiek był przy mnie, nawet w myśli bym sobie na to nie pozwoliła.

Od kiedy boję się myśleć prawdę przy innych? Wiem to, pamiętam aż nazbyt dobrze.

Od dnia, gdy Olaf, mój brat, ruszał na wyprawę. Od dnia, gdy widziałam go po raz ostatni, od dnia, który stał się naszym początkiem końca.

Miałam dziesięć lat, Olaf szesnaście. Olaf był dumą rodziców. Wysoki, płowowłosy. Tylko ja wśród dzieci miałam ciemne warkocze, po matce. „Krople żywicy” — mawiał ojciec, całując nas obie. Wtedy, w tamtych czasach.

W Ase świętowano często. Ucztowano[4] przed i po wyprawach. Ale już jako dziewczynka dostrzegłam, że są różne wyprawy i odmienne uczty. Na jednych pito głośno, gromkim głosem wychwalano króla, a rankiem ruszano przy dźwięku rogów. Na innych pito, śpiewano, radowano się hucznie, ale wyjazd był w ciszy i powrót zawsze pod osłoną nocy. Tak właśnie ucztowano przed wyjazdem Olafa.

Źle spałam i bez trudu rozróżniłam wycie psów w mym śnie od tego na podwórcu. Wyszłam przed dom boso i w koszuli. Ojciec żegnał Olafa, mówił do niego, gdy brat mój już dosiadał konia:

— We wszystkim słuchaj Hrafna!

Matka, stojąc za ojcem, z trudem hamowała łzy. Stały jej w gardle, gdy wyszeptała do męża:

— Hagni, źle robisz, że puszczasz go tam samego.

Pomyślałam: Olaf nie wróci. Olaf ostatni raz nas widzi. My zobaczymy go jeszcze. Martwego.

Brat dostrzegł jasną plamę mojej koszulki, skuloną we drzwiach dworu. Uśmiechnął się i zsunął z siodła. Szedł, wyciągając do mnie ręce. Pomyślałam: „On już nie żyje. Nie chcę, żeby mnie dotykał”.

Stuk gołych pięt. Uciekłam do swojej alkowy. Za plecami usłyszałam jego serdeczny śmiech, potem gwizd, którym żegnał się z psem, jeszcze szczęk miecza, kolczugi i tętent koni przez podwórze, do bramy.

W drzwiach alkowy stanęła matka.

— Co ty wyprawiasz, Halderd! Albo do pożegnania nie wychodź, albo zachowaj się jak należy. Martwię się o Olafa, a ty mnie denerwujesz. Durna!

Pomyślałam: Olaf po śmierć pojechał. Po co na mnie krzyczysz?

Matka spojrzała na mnie niedobrym wzrokiem i wyszła, brzęk kluczy przy jej pasku odbił się gdzieś tam, w zakamarkach dworu.

Minęła wiosna. Żadne wieści nie nadchodziły, ani od Hrafna, ani od Olafa. Matka co dnia robiła wyrzuty ojcu, że z nimi nie pojechał. Ojciec topił smutki w piwie, potem wskakiwał na koń i trzeźwiał na jego grzbiecie, przemierzając granie Sognefjordu. Wracał wieczorem, nie wypatrzywszy łodzi. Pił w halli. Matka jazgotała. Rano to samo. Co dzień to samo. Pomyślałam: skoro wieści nie nadchodzą, trzeba samemu po nie pojechać. I tego dnia ojciec powiedział:

— Płynę do Guli, tam się czegoś dowiem.

Wtedy się wystraszyłam. Skoro ojciec usłyszał, co myślę, i zrobił, co pomyślałam, to znaczy, że tamta myśl, wcześniejsza, jest tak samo mocna. Matka zaczęła gadać:

— Nie płyń. Co ludzie pomyślą o naszym synu, jeśli zaczniesz się rozpytywać! Nie godzi się tak! Dałeś mu samemu jechać, czekaj w domu! Twój brat też będzie zły, jak się dowie, żeś jeździł po wieści. W domu siedź!

— Kobieto, chociaż raz nic nie mów! Chociaż raz przestań gadać!

I nie bacząc na matczyne gderanie, z piątką ludzi pojechał na przystań.

Uciekłam matce sprzed oczu i pobiegłam za nimi. Ze skały widziałam, jak prowadzą łódź odnogami fiordu. Sternik nasunął kaptur na czoło, chociaż nie było wiatru. Ojciec z odkrytą głową na dziobie. Łagodna zieleń lasów po obu stronach wody, lazurowe fale, słońce odbijało się w kroplach. Piękna jest nasza ziemia!

Piękna była także w dniu powrotu ojca. Co dzień chodziłam na skały. Wyczekiwałam. Było jasne południe. Słońce po równo obdarzało blaskiem prawą i lewą grań fiordu. Oślepiało, odbite od fal. Choć zawsze słyszałam, że złe wieści nadchodzą nocą, że zwiastuje je północny wiatr, że sztorm i ulewa są towarzyszami nieszczęść, w tamto ciepłe południe wiedziałam, że ojciec przywiózł śmierć Olafa. Nie mogło być inaczej.

I nie było.

Myliłam się jednak co do jednego: nie zobaczyliśmy martwego Olafa. Ojciec wrócił bez niego.

*

Wieczorem w halli nie płonął ogień. Matka i ojciec siedzieli w ciemności. Nie mówili ze sobą. Z pochylenia matki, z jej dłoni bezładnie spuszczonych odczytałam, że zna już prawdę.

Hrafn z najbliższymi ludźmi nadjechał wczesną nocą. Czekałam na jego przyjazd przed dworem. Położył mi dłoń na głowie i weszliśmy do środka. Bywał u nas tak często, że znał naszą służbę z imienia. Krzyknął, kazał rozniecić ogień, nagotować kolacji, przynieść piwa. Matka się nie podniosła. Skinął na nią, że rozumie.

Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Przysiadłam w kącie, w cieniu, żeby mnie nie pognali. Hrafn opowiedział:

— Spotkaliśmy się w małym fiordzie za Gula, jak było planowane. Stawili się wszyscy: Eryk z drużyną i Fugli, syn Fuldarra, z ludźmi. Trzy łodzie. Spokojnie opłynęliśmy Jaeren. U wejścia do Flekkefj ordu spotkaliśmy się z ludźmi Hakona[5]. Zadanie brzmiało, jak się spodziewaliśmy: osłaniać kupców płynących na targ w Viken. Rabusiów zabijać tylko według konieczności. Jeśli wśród nich znajdą się poddani króla, doprowadzić do niego żywych. Sam będzie karał, na pokaz. Robota jak każda inna. Zapłatę naznaczyli dobrą. Nie po to król zbiera od kupców podatek, żeby nie miał czym płacić za ochronę. Ustaliliśmy, ile nam potrącą za każdy rabunek, a ile dostaniemy za każdego doprowadzonego. Rozdali znaki królewskie i zaczęliśmy stróżowanie. Daj piwa, mówić ciężko!

Matka nie usłyszała. Z mroku po drugiej stronie halli wyszła Katla z dzbanem. Więc ona też tu była! Polała ojcu, stryjowi, matce i znikła w swoim kącie. Jak dobrze, że tu jest! Może wytłumaczy mi potem wszystko, czego nie zrozumiem. Hrafn spłukał gardło i mówił dalej:

— Olaf od początku był mroczny, jak zobaczył, że ludźmi Fuldarra dowodzi Fugli, jego syn. Fugli przecież rówieśnik Olafa. Widzę, jak mu to ciąży, i mówię mu: Olaf, panuj nad sobą, chłopcze, bo wszyscy patrzą nam na ręce! Gulathing[6] dał nam czas, wezwał świadków, sprawa z Fuldarrem w toku, nierozstrzygnięta. Niech młodemu Fugliemu włos z głowy spadnie, będzie nieszczęście. Mówię mu: Niech gówniarz przez głupotę piwa się opije za dużo i za burtę wypadnie, będzie na nas. Niech się, suczy syn, draśnie w goleń i nie zagoi, będzie na nas. Ha!

W Hrafnie zawrzała krew, bo walnął pustym pucharem w ławę, aż się potoczył na ziemię, aż psy zaszczekały i uniosły się z miejsc.

— Katla!…

Katla już podawała nowy kielich, już lała do niego. Hrafn wypił duszkiem, dolała, i wtedy się uspokoił.

— Ja nawet swojego zaufanego ustawiłem, żeby gówniarza pilnował. Mój najlepszy człowiek, rozumiesz? Miał stać zawsze na straży przy Fuglim, tak żeby chłopak nie widział! Czułem, czułem, że może być nieszczęście! Robota szła dobrze. Dwa razy starliśmy się z ludźmi z Hordalandu[7], ach, znałem ich nawet, i ty, Hagni, ich znasz. Gówniana taka psia robota, doprowadzać ich do króla. Chcieli się nawet wykupić, ale nie dałem. Zresztą Eryk też był przeciwko. Nie po to król znaki daje, nie po to daje nam dobrze zarobić, żebyśmy go okpić mieli. Chociaż, co mówić: srebra szkoda! Dobrze chcieli płacić za wolność! Ale, przemyślałem to, rozeszłoby się, oni płacą jedno, a gadają drugie. Już by znaleźli sposób, by swoje grzywny[8] odebrać! Nie, nie, mowy nie było! Eryk ich zabrał, popłynęli do króla. Specjalnie tak zrobiłem, by Fugli został przy mnie, żeby mu się nic nie stało.

Matka głosem cichym i matowym przerwała stryjowi:

— Hrafn, czy możesz wreszcie powiedzieć, jak to się stało? Czy będziesz nas tak trzymał do rana?

Hrafn rozejrzał się wokół. Katla wychynęła z mroku i dolała mu piwa.

— Skończyliśmy robotę. Był wieczór, napiliśmy się po wszystkim. Nazajutrz mieliśmy już płynąć do Hakona, odebrać zapłatę, znaki królewskie oddać. Siedzieliśmy przy ogniu, każdy po cichu liczył, ile mu zysku przypadnie. Każdy był zadowolony. I nagle, nie wiedzieć kiedy, Olaf i Fugli zniknęli. Ale co chwila ktoś od ogniska wstawał, szedł za potrzebą w krzaki. Nikt nie wiedział, jak długo ich nie ma. Postawiłem swoich ludzi na nogi, rozbiegliśmy się ich szukać.

Mogłabym zatkać uszy i nie słuchać dalej. Olaf nie miał sobie równych w toporze. Spał z nim, nazywał pieszczotliwie „ostrą panną”. Nie wierzył w Thora i Odyna. Olaf wierzył w siebie i topór.

— …Fugli był rozpłatany od ramienia po pas. Wątroba, krwawe wnętrzności, wszystko drgało na wierzchu, wszystko parowało. Nogi trupa, kiedyśmy wbiegli na polanę, jeszcze kopały ziemię.

Ojciec oparł czoło o ławę, matka zakryła usta dłońmi.

— Olaf stał nad nim z toporem i wszyscy to widzieli. Na Lokiego[9], gdyby chociaż topór odrzucił, gdyby rozpłynął się w lesie, w nocy, gdyby chociaż wczołgał się za krzaki!… Ale nie, on stał. Nic nie mówił, tylko stał. Erykowi ludzie go związali, zaprowadzili do obozu. Trupa trzeba było oporządzić. Na Hel[10], Fuldarr oszaleje, gdy zobaczy syna przerąbanego na pół! Gdybym był sam, bez Eryka i jego drużyny, bez ludzi Fuldarra, mógłbym chłopaka pochować, a nie posyłać trupa! Ale tak, w jednej chwili, wszystko się zapętliło. Każdy wie, że ty i ja jesteśmy w trakcie sporu z Fuldarrem, jego syn ginie z ręki twego syna. Koniec. Ciemność.

Hrafn przerwał, nabrał powietrza.

— Eryk przejął dowodzenie, ludzie Fuldarra i moi ludzie byliśmy od tej chwili stronami w stanie waśni. Waśni! Ha, waśń to była o tę łódź, co mamy z nimi sprawę. Od tamtej chwili byliśmy stronami wróżdy[11]. Hagni, gorzej być już nie mogło!

— Co z Olafem, powiesz?

— Olaf, jako zabójca, winien stanąć przed sądem. Miał być doprowadzony do króla i tam sprawa cała miała być zdana. Potem już o wszystkim miał radzić Gulathing. Eryk sam zaproponował, że weźmie go na swoją łódź. Jasne było, że jeśli będzie ze mną płynął, a coś się stanie, będę orzeczony wspólnikiem zbrodni. Do ludzi Fuldarra dać go nie chcieliśmy, bo kto wie, czyby ich krew młodego pana nie zagrzała do wymierzenia zemsty. Nim odpłynęliśmy, chciałem z nim pomówić. Nie wiedziałem, co król zdecyduje, czy go puści do domu, czy zatrzyma. Sprawa trudna, bo Olaf, jak my wszyscy, był w czasie służby dla króla.

— Och nie!… — syknęła matka.

— Tak, Jora. On popełnił zabójstwo w trakcie służby. Na drugim, przez króla mianowanym człowieku, dowódcy łodzi!

— Na człowieku, wobec którego rodu nasz ród miał sprawę w rozpatrywaniu!

— Tak. I to jeszcze nie wszystko.

— Co gorszego być może?

— Zabił człowieka, który nie dobył broni.

— Co?!

— Tak. Pas z mieczem chłopaka leżał przy ognisku. Fugli miał przy sobie nóż, ale go nie dobył. Kiedyśmy ich znaleźli, nóż był w pochwie. Topora przy nim nie znaleźli. Nic więcej nie było.

— A Olaf? Co ci Olaf powiedział?

— Nic. Nic mi nie powiedział. W ogóle nie chciał gadać. Ani ze mną, ani z nikim.

— Może mu mowę odjęło?

— Jora, to twój syn, jakżeby mu mogło mowę odjąć?

— To także syn Hagniego. A Hagni, odkąd wrócił, słowem się do mnie nie odezwał.

— Kobieto, mówimy o chłopaku, który jednym cięciem topora rozpłatał człowieka, jakby drwa rąbał!

Matka znów skryła twarz w dłoniach. Kręciła głową. Nie mogła zrozumieć milczenia Olafa. Ojciec podniósł głowę znad ławy. Katla chciała mu nalać piwa, ale zakrył puchar dłonią. Patrzył tępo w ciemność, w kąt, gdzie się kuliłam. Wiedziałam jednak, że nie mnie tam wypatruje, a swego pierworodnego. Płowowłosego Olafa. Jasnookiego chłopca, którego nie upilnował. I ojciec, i ja rozumieliśmy aż nadto, dlaczego Olaf zamilkł.

— Byliśmy sami, mógł swobodnie mówić, ale nie. Nic. Tylko patrzył przed siebie. Pytam go: Może Hagni miał jakąś broń, coś, czegośmy nie znaleźli? Nic. Może rzucił się na ciebie z gołymi rękami? Może dusił? Cisza. Nie wiem już, co mam mu podpowiedzieć. Nagle coś przyszło mi do głowy i mówię: Olaf, a może Fugli cię sprowokował? Obraził cały twój ród, matkę, ojca, może mówił, że wynik tamtego procesu przesądzony i łódź będzie dla nich, a dla nas kara, co? I wtedy Olaf spojrzał mi prosto w twarz i…

— I co?

— I nic. Zamknął oczy.

— Umarł na miejscu?

— Nie, zamknął, o tak. Powieki zamknął.

— Mrugnął do ciebie, dał ci znak?

— Nie wiem. Ja się na takich znakach nie wyznaję. Szczerze. Nie mam pojęcia, czy dał mi znak, że zgadłem, czy żebym się zamknął i zostawił go w spokoju.

— Hrafn, proszę cię, przypomnij sobie, jak on na ciebie spojrzał!

Matka nie rozumie czy nie chce zrozumieć, że świat mówiony i świat myślany to dwa różne światy? Znaków nie trzeba nazywać. Można je czuć, słyszeć, wąchać, myśleć o nich. Ale nazywać? Ojciec patrzący w puste miejsce za obrębem ognia widzi teraz więcej niż ona.

Dlaczego Hrafn nie przywiózł nam Olafa? Wciąż tego nie powiedział. Katla po raz kolejny weszła w krąg światła z dzbanem. A jednak! Może moja dawna piastunka wciąż słyszy moje myśli, choć już od dawna nie tuli mnie do piersi?

— Nim wsiedli na łódź, wziąłem na bok Eryka. To swój chłop. Niejedno przeszliśmy, burta w burtę. Mówię mu: Przyjacielu, mój bratanek nic mi nie powiedział. Ale to dobry chłopak, sam wiesz. Nie wierzę, by popełnił na Fuglim mord bez powodu. W to nie uwierzę. Coś musiało być, a on honorowo milczy. Może tobie powie. Spróbuj. Gdyby powiedział ci coś, co mogłoby przed thingiem jego sprawę naświetlić, zrób tak, żeby i świadkowie to usłyszeli. Moja rodzina będzie wdzięczna twojej rodzinie. Eryk przytaknął i każdy wsiadł do swojej łodzi. Razem płynęliśmy do Guli. Tam się mieliśmy rozstać, każdy w swoją stronę. Wpływałem już do Sognefjordu, gdy usłyszeliśmy z Erykowej łodzi krzyk. Oni byli za nami. Przyzywają nas. Zawracamy. Burta w burtę jesteśmy, patrzę po ich łodzi, Olafa nie widzę. Ludzie krzyczą: Olaf do wody skoczył!

— Ach! — Matce oczy zalśniły.

Olaf pływa jak ryba. Pod wodą, na wodzie. Olaf pływak, od dziecka.

— Śladu na wodzie nie było. Nigdzie. Oni szukali, myśmy szukali i ludzie Fuldarra szukali, bo nadpłynęli. Jest tam skał, to prawda. Przepatrzyliśmy skały, i nic.

— Ale mógł się na skale pod wodą zatrzymać, prawda?

— Prawda. Jeśli zdołał dopłynąć. Pamiętaj, Jora, że on miał związane i ręce, i nogi.

— Ach!

— A jak ty myślałaś? Eryk go wiózł jako więźnia. Skrępowanego.

— Skrępowanego!…

— Tyle że nie wiadomo, bo się teraz nie dowiesz, czy w jakiejś chwili mu pęt nie poluzował.

— Tak!…

— Czekaj, powoli, kobieto. Eryk to druh, swój człowiek. Jeśliby pomógł chłopakowi, ten by przeżył, a my byśmy mieli tego znak, to Eryk przyjdzie do nas po nagrodę. Wiadoma sprawa. Jeśli pomógł, a chłopak nie przeżyje, po nagrodę nie przyjdzie, bo to honorowy człowiek. Ale on nam tego nie powie, bo my teraz jesteśmy pod sądem i on sam by miał kłopoty za pomoc w ucieczce. I to porządne kłopoty! Więc nawet rozmawiać z nim o tym nie można.

— To jest nadzieja? Pamiętasz, że Olaf pływał jak ryba!

— Człowiek nie ryba. Tam skały ostre, nie wiesz, czy spętany wskoczył, czy wolny. Prawda jest taka, że nie wypłynął.

— A może wypłynął, ale do domu się boi wrócić?

— Boi się, to pewne. Na jego miejscu nikt by do domu nie wracał, bo jeszcze rozmnoży kłopoty, które sam spowodował. Ale…

— Co? Co ale? Mówże, Hrafn!

— Ale jest takie miejsce, które znają tylko zaufani. Miejsce, które służy nam w różnych trudnych przypadkach, Olaf je zna. I tam go nie było.

— Może jeszcze nie było?

— Nie, Jora. Od wypadku minął miesiąc. Gdyby przeżył, dałby znać. Pogódźmy się z losem. Olaf chciał zginąć.

Rozmawiają. Matka robi, co może, by z opowieści Hrafna wydobyć żywego syna. Ja próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał topielec, którego kiedyś ludzie wyłowili z fiordu. Czy tak mógłby wyglądać teraz mój brat? Bladosiny, napuchnięty… Nie widzę Olafa takim. Wcale go nie widzę. Stryj mówił, czego mu Olaf nie powiedział. Ale nie wspomniał o tym, co on sam zdążył powiedzieć jemu. Dlaczego? Czy w słowach Hrafna tkwi powód, dla którego Olaf skoczył?

— Czy się chłopak znajdzie, czy nie, to nie wpłynie na wysokość wergeldu[12], jaki przyjdzie nam zapłacić. Musimy zbierać srebro.

— Hrafn, próbowałeś to liczyć?

— Dla samego rodu chłopaka wyjdzie równowartość prawie dwustu krów.

— Nie może być! Hrafn, my nie mamy w stadzie dwustu krów!…

— Wiem. Ja też nie mam. Hmm, na razie nie mam… Ale nie sami wszystko płacicie. Zgodnie z prawem ja zapłacę jedną trzecią, moi synowie będą płacić i reszta rodu…

— Hagni pożyczył srebro, by Olafa na tę wyprawę z tobą wyposażyć…

— Wiem, przecież ode mnie pożyczał. Miało się nam zwrócić z nawiązką! Psiakrew, ale się zwróciło!

— Miałem się w końcu odkuć, a straciłem jedynego syna… — odezwał się ojciec. Mówił spokojnie i głośno. Po raz pierwszy tego wieczoru. W tamtej chwili zrozumiałam, że z nami źle. Naprawdę źle.

— No, może nie jedynego… — Hrafn wskazał głową na brzuch matki. Był wielki.

Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. To Katla. Kiwnęła głową, że mam iść za nią. Wyszłyśmy niezauważone. Zaprowadziła mnie do łóżka i położyła się przy mnie. Od tak dawna tego nie robiła! Wczepiłam się w nią. Chciałam poczuć ciepło, które kiedyś kołysało mnie do snu, zapach jej koszuli, łaskotanie włosów na policzku. Katla!… Moja Katla!… Płakałam w jej pierś cicho, a ona nic do mnie nie mówiła, nic nie zmyślała, nie kłamała, była.

*

Kolejne dni przynosiły wieści. Targały nami jak młodym drzewem na wietrze. Jednego dnia któryś z rybaków przybiegł i krzyczał, że widziano Olafa w lasach na prawym brzegu Sognefjordu. Drugiego, że wyłowiono ciało. Ojciec gnał konno na wybrzeże, matka załamywała ręce i podtrzymywała brzuch. Katla szeptała mi do ucha, że nie wiadomo, czy lepiej to, czy gorzej, jeśli go wyłowią. Ojciec zsiadał z konia i jego twarz mówiła to samo: że on nawet nie wie, czy chciałby znaleźć w topielcu syna, czy zobaczyć obce ciało. Ale kręcił głową. Nie, to nie Olaf…

Hrafn wpadał co kilka dni, jak tylko się czegoś więcej dowiedział. A robił, co mógł. Na stałe osadził kogoś ze swych ludzi w tej kryjówce, w tym miejscu, o którym nam wspomniał. Nic. Olafa tam nie było. Posyłał też zaufanych do najróżniejszych ludzi w Sogn[13], Hordaland i dalej. A znał wielu. Tych, których darzy się powszechnym szacunkiem, i tych, których imię wymawia się półgębkiem. Próbował jeszcze przed obradami thingu, na którym będzie sądzona sprawa, zbadać szanse, nadzieje, widoki na korzystną odmianę. Starał się znaleźć dojście do głosicieli prawa[14], by dowiedzieć się, co dokładnie mówi prawo Gulathingu w naszej sprawie. Szukał sojuszników, takich, co jak przyjdzie pora głosować, opowiedzą się po naszej stronie. I na koniec, wysyłał swoich najtwardszych ludzi do wszystkich swoich i ojca dłużników. Nie odpuszczał nawet tym, co winni byli nam lub jemu grzywnę srebra, beczkę ziarna czy choćby dwie beczki śledzi.

Pasterze wypasający owce na najwyższych pastwiskach przysłali umyślnego z wieścią, że ktoś podobny do Olafa błąka się po górach, ale do ludzi nie chce podejść.

Ojciec na koń i w góry. Matka w nadziei obejmuje brzuch i wyczekuje pod dworem.

Ojciec wraca, kręci głową. To jakiś starzec szalony, wyrzucony z domu, to nie nasz Olaf… Matka płacze cicho. Nikt nie wie, ze szczęścia czy z żalu.

Chłopi w wiosce po drugiej stronie fiordu znaleźli kości ludzkie rozwłóczone przez psy, na polu pod lasem. Ojciec na koń, na przystań, na łódź, na drugą stronę. Matka Katli paznokciami się w ramię wbija. Katla ją w alkowie chce położyć, matka nie daje, zrywa się, biegnie, nie może w izbie czekać, choć przed dwór wyjść, stać, w stronę fiordu patrzeć.

Ojciec wraca, już w bramie go widzimy, nie zsiadając z konia głową kręci, to nie Olaf…

Pochodnie całą noc płoną przed dworem. Na przystani straże. Na kopcach[15] ofiary.

Na nic. Wszystko na nic.

Hrafn coraz rzadziej zajeżdża, a jak już jest, to strapiony, poszarzały. Z matką i ojcem się zamyka. Pilnują, by nikt nie słuchał. Matka kluczami dzwoni. Otwierają skrzynie z kosztownościami. Liczą.

Rankiem matka woła Katlę, każe służbie do komory wnieść największa skrzynię. Pakują do niej puchary, misy srebrne, naczynia. Ludzie Hrafna przyjeżdżają wozem wieczorem. Ładują skrzynię. Odjeżdżają.

Za czas jakiś Hrafn znów przyjeżdża. Bawię się przed dworem. Z konia zsiada zamyślony. Zatrzymuje się przy mnie, gładzi po głowie, patrzy. Wzdycha.

Wieczorem matka z Katlą kolejną skrzynię sposobią. A do niej futra matki, płaszcze ojca, kołpaki ramowane futrem. Jedwabne suknie. Co lepsze koszule.

Wołają mnie. Patrzę przestraszona. To na nie, to na skrzynię pochłaniającą wszystko, co było cenne w tym domu. Wszystko, co drogie sercu. Matka prosi, bym pobiegła do stajni sprawdzić, czy klacz nie zaczyna się źrebić. Biegnę. Ale gdy popycham ciężkie, skrzypiące wrota, gdy zapach zdeptanej słomy ostro rani nozdrza, przypominam sobie, że przecież klacz źrebną zabrali wczoraj albo nawet przedwczoraj…

Wracam do matki, szybko, zachłystuję się biegiem. Gdy wpadam do izby, Katla zatrzaskuje ciężkie wieko skrzyni. Spadło z dźwięcznym brzdękiem. Patrzę na nią, na matkę. Nie dowierzam. Nie! Nie! Tylko nie lira!… Katla robi krok w moją stronę, wyciąga ramiona, odtrącam ją, odtrącam matkę, chcę uciec jak najdalej, chcę uciec do siebie! Zaplątuję się w zasłony między alkowami. Do siebie? Co tutaj jeszcze pozostało moje?

Gulathing orzekł, że Olaf popełnił wielokrotne przestępstwo: zamordował Fugliego, syna Fuldarra.

Zamordował, nie zabił, bo Fugli nie wyciągnął broni.

Zamordował, nie zabił, bo nie przyznał się do winy, lecz znaleziono go winnym.

Zamordował członka rodu, który jest w trakcie procesu sądowego z jego rodem.

Zamordował, będąc najemnym sługą króla, drugiego sługę króla, w trakcie wypełniania służby.

Wergeld za Fugliego należy się ojcu i całemu rodowi Fuldarra, zwyczajowo. Według najwyższej stawki.

Wergeld należy się królowi podwójnie: za przestępstwo na służbie i wobec jego sługi. Według najwyższej stawki.

Odszkodowanie za łódź, będącą przedmiotem sporu między rodami, który był nierozstrzygnięty w trakcie popełnienia przestępstwa, nie należy się żadnej ze stron. Sprawa będzie rozstrzygnięta następnej wiosny, po przesłuchaniu dodatkowych świadków.

Jeśli Olaf, syn Hagniego, wróci do kraju po zapłacie przez rodzinę wergeldu, będzie wolnym człowiekiem w pełni swoich praw.

Jeśli nigdy nie wróci, po zapłacie przez jego rodzinę wergeldu, jego imię będzie czyste i można będzie mu wystawić pomnik. Na pomniku winno być zaznaczone: „Olaf, który milczał”.

Gulathing, czterystu wolnych mężczyzn, wiedział lepiej niż matka Olafa, że jego milczenie miało jakiś sens.

Wczesną jesienią Hrafn wrócił z tamtej pechowej służby dla króla Hakona. Na progu zimy matka powiła bliźnięta, chłopców. Nazwali ich Sigvatr i Jufur. Nie mieli roku, kiedyśmy opuszczali dwór w Ase, by przenieść się na północ od Sognefjordu, do chałupy w Gautlar. Braciszkowie nie mieli więc szczęścia od początku. Najpierw przyszło im się narodzić w czas lęku, w czas wyczekiwania na powrót Olafa. Potem nastał czas gromadzenia pieniędzy na zapłatę wergeldu. Nikt nie myślał o zabawkach dla chłopców, o szyciu im kosztownych ubrań. Katla odszukała małe sukienki po mnie, czapeczki ramowane puchem z delikatnych futer. Przeszywała je i ubierała moich braciszków. Oni jednak, na przekór zimie i czasom chłodu w sercach rodziców, rośli szybko i zdrowo. Zazdrościłam im braku pamięci Ase. Pierwsze słowa i kroki zrobili w Gautlar. Dla nich chałupa była domem. Spódnica Katli, jej obie piersi, jego ciepłem. Garnęli się do wszystkich. Do matki, która widziała w nich nie nowych synków, lecz zastępców Olafa; do ojca, który nie umiał ich tulić. Odwracał głowę, kiedy podchodzili na chwiejnych jeszcze nóżkach. Nie, nie odpychał bliźniąt od siebie. On tylko nie umiał ich pokochać. A ja? Lubiłam ich zapach i ciepło ich białych główek. Lubiłam ich niezdarne słowa i paluszki zaciskające się na moich policzkach zbyt mocno. Tak, lubiłam bliźnięta. Ale nie umiałam się przyzwyczaić, że są nasze. Z początku, instynktownie, bałam się ich. Przychodziły mi do głowy myśli, które zamykałam, nim zdążyły się rozprostować. Kołatało w nich, że bliźnięta są „za Olafa”, a na zmianę z tą myślą druga, natrętna i niedobra: „Za śmierć może przyjść tylko śmierć”.

*

A Jufur i Sigvatr rośli, nie przejmując się moimi myślami, ojcem, co odwracał głowę, matką, która, gdy spali, nazywała ich Olafem, na zmianę, to jednego, to drugiego głaszcząc. Brali świat za lepszy, niż był w istocie.

Katla. W tamtych pierwszych dniach po przyjeździe do chałupy to Katla była naszym domem. W Ase miałam swoją alkowę. Tutaj, na początku, musieliśmy spać w jednej izbie, wszyscy. Matka zacięła usta i zakasała rękawy. Ramię w ramię z tą ostatnią trójką służby, która nam została, sprzątała chałupę, szorowała ściany, rozpakowywała nasz skromny dobytek.

Katla, piastując bliźnięta, przygarnęła i mnie znów do swojej piersi. Poddałam się temu łatwo, niespokojna, jak źrebię w nowej stajni, jak pies wygnany z domu. Kołysała do snu moich braci, śpiewając wszystkie piosenki, które tak kochałam w dzieciństwie. Gdy byłam mała, upominała mnie łagodnie, jeśli bez ustanku żądałam tych samych bajek, teraz na okrągło śpiewała, o co tylko prosiłam, jakby i ona w tych dawnych kołysankach szukała zgubionego po wyjściu z Ase poczucia bezpieczeństwa.

Katla jest moim najwcześniejszym wspomnieniem. Gdy się wytężam, by zobaczyć coś, co mogło być przed nią, nie pamiętam. Więc najpierw jest ona. Jej smukłe palce, ciemnozłote włosy, oczy jasne jak woda w Sognefjordzie. Zapach miodu, który czai się w zakamarkach jej sukni. Woń jabłek w fałdach płaszcza. W głębi duszy wciąż jej nie przebaczyłam, że już nie jest moja. Że odsunęła się ode mnie. A przecież wiem, że mogło być jeszcze gorzej, że Katli mogłoby już wcale z nami nie być.

To było latem, rok przed nieszczęsną wyprawą Olafa. Miałam dziewięć lat, on piętnaście. Ja byłam dzieckiem, on mężczyzną. A Katla kobietą. Ganiałam po łagodnych wzgórzach Ase. Bawiłam się w pory roku. Obrywałam kwiatom wszystkie płatki, chowałam je do woreczka. Nie, nie zrywałam łodyg! Płatki tylko. Tak aby jednego dnia rankiem zbocze było liliowe, a na wieczór już tylko zielone. Potem rozsypywałam płatki z powrotem i patrzyłam, jak wiatr unosi je barwną chmurą do nieba.

Tamtego dnia deszcz popsuł mi zabawę. Nadeszła chmura, zatrzymała się nad moim wzgórzem i spuściła na ziemię strugi wody. Płatki przylgnęły mi do rąk i nie chciały fruwać. Zniecierpliwiona poszłam do lasu, by przeczekać ulewę. Siedziałam cicho, zła na deszcz. Pośród szmeru kropli usłyszałam coś jeszcze. Szepty? Stłumiony, jasny śmiech. Bezszelestnie podczołgałam się w stronę głazu, zza którego dochodziły dźwięki.

Katla siedziała oparta plecami o skałę. Olaf leżał z głową na jej kolanach. Ręką tulił jej piersi. Były nagie. Pewnie Katla zmokła i zdjęła koszulę. Chciałam pójść do nich, gdy Olaf uniósł się lekko i przystawił swoje usta do piersi dziewczyny. Zamknął oczy, więc pomyślałam, że nie będę przeszkadzać.

Wróciłam do domu przed nimi. Matka czekała chwilę z posiłkiem, ale gdy nie nadchodzili, kazała służbie podawać. Wybierałam palcami kawałki mięsa z zupy. To, co lubię, jem najpierw. To znaczy: wtedy jadłam. Matka zapytała:

— Gdzie Katla?

Odpowiedziałam, nie przerywając jedzenia:

— Karmi Olafa.

Zakrztusiła się prawie.

— Co?!

— Karmi Olafa piersią w lesie, deszcz ich złapał.

— Flokse![16] — zaklęła matka i wstała od stołu, potrącając miski.

„Flokse”, krzyczała po wielokroć tego wieczoru, gdy sam na sam zamknęła się z Katlą w alkowie. Olafa wyprawili nazajutrz do Hrafna. W domu z wolna przycichło. Służące schodziły matce z oczu, ojciec łagodził, i choć pierwszego dnia słowo „pognać” padało z jej ustczęsto, to jednak wraz z upływem dni rozmyło się w powietrzu i znikło. Katla została.

Ja zrozumiałam, że choć była moją piastunką, to jednak była zbyt młoda, by kiedyś niańczyć Olafa. Pojęłam w mig, że mówienie tego, co się widzi, nie przynosi nikomu korzyści. Katla zrozumiała, gdzie jest jej miejsce w naszym domu. A ojciec i matka, że mój brat nie jest już dzieckiem.

Olaf. Podobno wściekł się, gdy się urodziłam. Czekał na brata, dostał siostrę. Podobno prosił matkę, by zostawiła mnie pod skałą. Wyciągał mnie z kołyski i sam próbował wynieść, tak że bali się mnie zostawiać samą. Katla czuwała dzień i noc. Nic z tego nie pamiętam. Aż w końcu zachorowałam. Krzyczałam, nie jadłam, nie płakałam, nikłam. Cała rodzina się zebrała. Radzili, co dalej. Hrafn kazał sprowadzić kobietę z bagien. Matka się jej bała. Ojciec słyszeć o tym nie chciał. Stryj się uparł, powiedział, że jestem pierwszą dziewczynką w rodzinie, a to znaczy, że dzięki mnie kiedyś rodzina będzie wywyższona. Kobieta przyszła, okadziła mnie czymś tam i w kącie izby wypatrzyła Olafa. Skrzyżowała palce i wysyczała:

— Den ondeee![17]

Wyciągnęła sześcioletniego Olafa na środek. I mimo protestów matki nad nim samym odprawiła czary. Nim wyszła z dworu, powiedziała do matki, ojca i Hrafna:

— Wasze dzieci już czyste. Jedno miało diabła z krwi, drugie z kości. Czy ich upilnujecie, nie wiem. Ja bym się bała.

Ojciec wystąpił krok naprzód.

— To moje dzieci.

Kobieta spojrzała na ojca, na Hrafna, na matkę. Kiwnęła głową i wyszła.

*

Dostępne w wersji pełnej

Kalendarium

Dostępne w wersji pełnej

Saga Einara (w przygotowaniu)

Dostępne w wersji pełnej

[1] Wprawdzie utarło się w literaturze pięknej, poprzez przekłady sag, że ich bohaterowie grają na harfie, niemniej wszystko wskazuje na to, iż były to liry. Błąd może pochodzić z islandzkich przekładów. Natomiast płaskorzeźby przestawiające grających na instrumencie bohaterów wyraźnie pokazują, że instrumentem, na którym grają, jest lira (patrz drzeworyt nawiązujący do Volsungasagi i Gunnara grającego stopami na lirze).

[2] Klucze u pasa — oznaka gospodyni. Praktyczny sposób na noszenie kluczy do wszystkich skrzyń, ale i oznaka władzy pani domu.

[3] Obyczaj związany ze sprzedażą lub przekazaniem odalu, czyli rodowego dziedzictwa, według praw Gulathingu.

[4] Uczta ofiarna, w czasie której spełnia się obrzędy i pije za pomyślność przedsięwzięcia, była głęboko zakorzeniona w obyczajowości dawnej Skandynawii. Nawet w domach ludzi, którzy na co dzień nie przejawiali innych, mocnych związków z religijnością.

[5] Hakon Dobry — ówczesny król Norwegii.

[6] Gulathing — thing, czyli wiec ludzi wolnych, był miejscem, w którym rozstrzygano wszelkie sprawy sporne oraz decydowano o rzeczach związanych z funkcjonowaniem regionu. Thing w Guli, czyli Gulathing, jako organizacja prawna pochodzi z czasów Haralda Pięknowłosego, czyli z początku X wieku. Obejmował swym zasięgiem zachodnie dzielnice Norwegii, od Agder na południu do Sunnmore na północy. Gulathing posiadał swoje własne prawo. Z uwagi na rozległy zasięg Gulathing nie był thingiem powszechnym, lecz zgromadzeniem reprezentantów, mimo to było ich aż 400.

[7] Hordaland — jedna z dzielnic objętych zasięgiem Gulathingu.

[8] Grzywna — miara srebra.

[9] Powołując się w takiej chwili na Lokiego, boga znanego ze stosowania podstępów, nieczystej gry, Hrafn sugeruje, że Olaf mógł jeszcze próbować oszustwem wyłgać się z popełnionej zbrodni.

[10] Hel, Hell — córka Lokiego i olbrzymki Angrbody, bogini ludzi zmarłych niehonorową śmiercią (czyli wszystkich mężczyzn, którzy nie zginęli na polu walki, i kobiet, które nie umarły jako dziewice), władająca w Niflheimie. Wyglądała niemalże jak normalna kobieta, ale twarz miała przerażającą: jedna jej połowa rozkładała się niczym ciało nieboszczyka, druga zaś jaśniała trupią bladością. Z tego powodu bogowie stwierdzili, że Hel nie znajdzie męża, toteż postanowili oddać jej we władanie Niflheim, krainę zmarłych. Sprawowała tam rządy bez okrucieństwa, ale też bez litości. W jej królestwie nie było miejsca na radość. Tu: przekleństwo.

[11] Wróżda — krwawa zemsta, prawnie chroniona i obwarowana.

[12] Wergeld, główszczyzna — określona prawem kwota płacona przez zabójcę i jego ród, rodowi ofiary. Jej zapłata uniemożliwiała rodowi ofiary dokonanie wróżdy, jeśli zaś nie została zapłacona, krewni ofiary mieli prawo do krwawej zemsty. Okup za zemstę. Zapłata za krew.

[13] Sogn — nazwa regionu, w skład którego wchodził i Sognefjord, i Sunfjord.

[14] Głosiciel prawa — człowiek znający na pamięć prawa obowiązujące w danym okręgu. Na każdym thingu było ich kilku, otwierali obrady; recytując prawa, mógł nawet, w niektórych przypadkach, przewodniczyć thingowi.

[15] Tu: na grobach przodków.

[16] Flokse — latawica, dziwka. Przekleństwo wywodzące się z języka staronordyckiego (staronordyjskiego) używanego w Norrøn Mytologi. W mitologii mogła być też kobieta o tym imieniu.

[17] Den onde — diabeł, ten zły w znaczeniu przedchrześcijańskim.

Copyright © by Elżbieta Cherezińska, 2010

All rights reserved

Projekt okładki

Anna Dusza

Redaktor

Bogusław Jusiak

ISBN 978-83-7506-606-7

Plik wyprodukowany na podstawie Ja jestem Halderd, wyd. I, Poznań 2010

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61 -774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 853 27 67

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl