Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mój kot, twoje rybki, nasze dziecko. Wolna od patosu historia dochodzenia do macierzyństwa
Czyli masz kota, taa? Mhm, dobrze że nie wzięłaś ze schroniska psa. Wiesz, co się dzieje z dziewuchami, które litują się nad biednymi, bezdomnymi psiakami?
Takie dziewuchy zaraz zachodzą w ciążę!
Aśka, trzydziestolatka bez wielkich życiowych planów, ze stabilną pracą, kawalerką po babci, kotem i z nie do końca wymarzonym facetem u boku, robi test ciążowy. Niespodziewanie – dla siebie i Piotrka, zwanego Piotrusiem Panem – przekonuje się, że wynik jest pozytywny.
Tylko czy Aśka chce mieć dziecko? Czy chce mieć je teraz? Z tym mężczyzną?
Kaśka, jej najlepsza przyjaciółka, nieoczekiwanie mówi: powinnaś! Piotrek udaje, że cieszy go perspektywa zostania ojcem. Ona sama wcale nie jest pewna…
Ja matką? Ratunku! to opowieść o parze beztroskich trzydziestolatków, którym przydarza się coś niespodziewanego i zarazem zupełnie zwyczajnego. Rodzicielstwo. Aśka i Piotrek mają dziewięć miesięcy na to, by dorosnąć do roli matki i ojca. Czy zdążą?
Czas – start!
Justyna Wydra jest autorką świetnie przyjętych przez czytelników powieści Esesman i Żydówka (2015), Ponieważ wróciłam (2016), Zaniemówienie (2018) oraz Warkoczyk (2021).
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szuranie. Przesypywanie. Szorowanie twardego o twarde.
Obudził mnie kot. Spojrzałam na leżący na nocnej szafce telefon. 5:20. Znowu to samo. Dwadzieścia minut po piątej w poniedziałkowy poranek budzi mnie zasrany kot! Dosłownie zasrany, bo przecież sierściuch wlazł do kuwety nie bez przyczyny. Dobrze znałam scenariusz wydarzeń. Był do znudzenia powtarzalny — najpierw hałaśliwe zagarnianie łapami silikonowego żwirku, potem żałosne miauczenie „nawaliłem, posprzątaj to!” i wreszcie po mieszkaniu rozejdzie się ożywczy zapach świeżej kociej kupy.
Uwielbiam zapach kociej kupy o poranku!
Wstałam po cichu, zamknęłam drzwi do pokoju tuż przed kocim nosem, wróciłam do łóżka i nakryłam się kołdrą po sam czubek głowy. Niech sobie miauczy i śmierdzi podły mały terrorysta, ja mam jeszcze prawie czterdzieści minut do pobudki, zerwania się na równe nogi, szalonej gonitwy między łazienką, szafą oraz kuchnią i biegiem do roboty. Mam prawie czterdzieści minut do pory karmienia i wywalania gówien. Mam prawie czterdzieści minut spania.
Niestety, sen nie wracał.
Czyli masz kota, taaaa? — odezwał się w mojej głowie irytujący głos Kaśki. Jedynej tak zwanej przyjaciółki. Takiej od zawsze do na zawsze. Razem od cholernej piaskownicy do… Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Chyba sam złośliwy los mnie na nią skazał. I wzajemnie. W sumie to nigdy nie pałałyśmy do siebie nadmierną sympatią. Jej matka wspomniała kiedyś o tym, że naszą ulubioną wspólną zabawą za niemowlaka było plucie do wózka drugiej „uroczej kruszynki”. Jestem skłonna w to uwierzyć. Ani w przedszkolu, ani w szkole, ani potem nie było lepiej. Wciąż obrzucałyśmy się obelgami, kłóciłyśmy się, burzliwie rozstawałyśmy i obgadywałyśmy jedna drugą przed osobami postronnymi.
Tyle że przynajmniej byłyśmy wobec siebie szczere. W dodatku znałyśmy nawzajem swoje myśli. Ja Kaśce, a ona mnie potrafiłyśmy wywlec z głowy najmroczniejsze, najbardziej wstydliwe przemyślenia. Co od czasu do czasu jest nawet niezłe. Działa uwalniająco. Takie nasze katharsis. Przydaje się szczególnie wtedy, gdy człowiek zbyt głęboko zaplącze się we własne kłamstwa. W sieć pozorów, którą zbudował w ramach samoobrony. Na pokaz i dla potrzeb ludzi. Ludzi, którzy chcą widzieć w nas dwie miłe, wciąż jeszcze młode kobiety. Trzydziestolatki na wydaniu. Bo przecież trzydziestka w dzisiejszych czasach jest jak dwudziestka, czterdziestka tak samo, a pięćdziesiątka… Pięćdziesiątka to dopiero jest! Druga, więc lepsza młodość, no nie?
Gówno prawda. Pięćdziesiątka to zmarchy, menopauza, hemoroidy, rak piersi i nietrzymanie moczu — to znowu Kaśka. — Pięćdziesiątka to strefa cienia. Jak w nią wpadniesz, to żaden chłop się już za tobą nie obejrzy.
Tak jakby teraz się oglądali. Jakby kiedykolwiek się oglądali.
Czyli masz kota, taaaa? — Kaśka w mojej głowie schodzi z powrotem na ziemię, do upierdliwego miauczenia, białej sierści przyczepionej do każdego czarnego ciucha i rozkosznych wyziewów z kuwety o piątej nad ranem… Piątej trzydzieści!
Kot… — mruczy mi do ucha Kaśka. — Mhm, dobrze, że nie wzięłaś ze schroniska psa. Wiesz, co się dzieje z dziewuchami, które litują się nad biednymi, bezdomnymi psiakami?
Te dziewuchy zaraz zachodzą w ciążę. Opieka nad psem to wstęp do opieki nad dzieckiem. Wyprowadzanie psa na długie, niezależne od pogody spacery przygotowuje kobietę do bezsensownego włóczenia się z wózkiem w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem… Pies, jak dziecko, potrzebuje, żeby do niego przyjść o określonej porze, żeby dać mu się odlać i wysrać, żeby poświęcić mu uwagę, sto razy rzucić piłeczkę, którą on sto razy będzie mógł odnieść z powrotem (w wersji z dzieckiem — sto razy podnieść zabawkę, którą bachor sto razy zrzuci). Pies kocha i domaga się miłości. Bezgranicznej, wszechogarniającej, całkowicie irracjonalnej miłości. Pies utrudnia życie.
Jak dziecko.
Co innego kot. Kot trzyma cię zasadniczo pod ogonem, o ile jest nażarty i ma czysto w kuwecie.
Sprawiłam sobie kota. Kota, nie psa! A jednak. Byłam. W ciąży. W cholernej. Ciąży.
W ten oto sposób, podążając bez głębszej refleksji w górę strumienia nieskoordynowanych myśli, dotarłam do źródła mojego podłego humoru. Jestem w ciąży. Kompletnie już rozbudzona, czułam się tak, jakbym ciągle śniła koszmarny sen, z którego nie mogę się obudzić. Byłam uciekinierką, której nogi poruszają się zbyt wolno, by zdołała umknąć prześladowcom. Byłam skazańcem stojącym przed egzekucyjnym plutonem. Byłam myszą zagonioną do pułapki bez wyjścia. Zdechnę w niej z przerażenia, pragnienia albo ostatecznie — z głodu.
Chyba że wcześniej pożre mnie kot.
Dobra, nie ma się co oszukiwać. I tak już nie zasnę.
Wstałam. Ponownie. Cicho, żeby nie obudzić Pita, podeszłam do drzwi, uchyliłam je. Kot natychmiast wśliznął się przez powstałą szparę i mrucząc, zaczął ocierać się o moje nogi. Nadstawił łepek do głaskania. Pomiziałam go za uchem i popchnęłam lekko w stronę przedpokoju. O dziwo, nie protestował, tylko karnie podążył w wyznaczonym kierunku. Zamknęłam pokój, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu. Chwała Piotrowi, który naoliwił wszystkie zawiasy mojego trzydziestosześciometrowego królestwa!
A, nie. Sama sobie naoliwiłam drzwi i klamki. Piotr, mimo moich kilkakrotnych próśb, olał sprawę. Zrobię, zrobię — i nie robił. Nie zakonserwował zawiasów. Nie pomógł mi z cieknącym kranem. Nie pojechał ze mną do budowlanego marketu i nie podpowiedział, jak wybrać właściwe wsporniki do półki, którą chciałam powiesić nad łóżkiem. Półki mi oczywiście też nie powiesił, czekała zapomniana i zakurzona na dnie szafy, aż zbiorę się na odwagę, podładuję akumulator wiertarki i, klnąc na czym świat stoi, wykonam własnoręcznie pracę, do której Piotruś Pan czuje się podobno powołany.
Bo mój Pit jest budowlańcem. Więcej nawet. Jest właścicielem firmy budowlanej. „Stawiamy domy, wykańczamy mieszkania, oddajemy inwestycje pod klucz”. W budowlankę wkręcił się jeszcze na studiach, drobnymi remontami dorabiał sobie do biedastypendium. Kiedy miesięczna kwota, którą otrzymywał za weekendowe malowanie, tapetowanie, kafelkowanie i kładzenie paneli, dziesięciokrotnie przekroczyła sumę, jaką w ramach naukowego stypendium państwo nagradzało zdolnego studenta socjologii, Piotr porzucił uczelnię. Na dno szuflady schował inteligenckie ambicje, do połowy napisaną pracę magisterską i wizję doktoratu. Zarejestrował działalność gospodarczą, zatrudnił kilku pracowników i sam zakasał rękawy. Dobrze wyszedł na swojej decyzji. Ile zarabiał? Nie pytałam, ale na brak gotówki nigdy nie narzekał. Ciuchy kupował w dobrym gatunku, modną brodę pielęgnował u barbera, szczodrym gestem fundował mi wakacje w krajach, gdzie wiecznie świeci słońce. Stać go było i na spłacanie rat za trzypokojowe mieszkanie z garażem podziemnym oraz sporym tarasem, i na leasingowanie nowego modelu Volvo. Średniej wielkości, w wersji nadwozia kombi.
Także na życie zawodowe Piotruś Pan się nie uskarżał. Swoją robotę lubił i ją sobie cenił. Dosłownie — nie podejmował się żadnych czynności remonciarskich, za które mu nie płacono żywą gotówką. Ewentualnie przelewem.
Seks w charakterze brzęczącej monety się nie liczył. Seksem, jak widać, nie byłam w stanie opłacić sobie oliwienia zawiasów, wieszania półek i wymiany uszczelek. Wspólne wyjścia tu i tam, siedzenie we dwoje albo na mojej kanapie, albo jego rogówce, zgodne i wolne od zażenowania puszczanie bąków, dłubanie w nosie, bekanie przy obiedzie, a nawet wyjazdy na wakacje, innymi słowy — coś w rodzaju związku mogłam otrzymać w zamian za uprawiany dość regularnie seks, ale czynności remonciarskich — nie. Zobowiązania do przeprowadzania wymaganych konserwacji domu i zagrody nie było w pakiecie.
Może powinnam znaleźć sobie do tego jakąś ekipę zewnętrzną? Wolnych pieniędzy akurat chwilowo za dużo nie mam, ale zanim spuchnę od tej ciąży jak balon, może jeszcze jakiegoś zdolnego i pracowitego pana Mietka w spodniach na szelkach sobie przygrucham? Żartuję. Nie jestem z tych, co niedobory finansowe nadrabiają własnymi wdziękami. Prędzej zacisnę zęby i zapukam do Żabki na dole, że jednak wezmę tę dodatkową robotę w weekendy, i normalnie zadzwonię do tego Miecia, a potem zwyczajnie mu zapłacę. Pieniędzmi. Zwierzę się Kaśce i wyjęczę u niej pomoc milczącego Henrysia. O, albo inaczej. Odpalę YouTube’a, znajdę kanał z radami dla złotych rączek i po prostu dowiem się, co i jak, a potem faktycznie sama sobie zamontuję półki i powymieniam uszczelki.
Może. Może nawet to wszystko zrobię, ale nie teraz, bo teraz to muszę do kibla. Uch, zbiera mi się na wymioty!
Głowę do muszli klozetowej wsadziłam dosłownie w ostatniej chwili. Dwie sekundy dłużej i nahaftowałabym na cudnej roboty łazienkowy dywanik w psychodelicznych kolorach. Jeden z tych, które w obłędnych ilościach produkowała na szydełku moja mamusia. Odkąd dwa lata temu z niechęcią przeszła na emeryturę, nudziła się okropnie. Żeby nie zwariować od nadmiaru wolnego czasu, zaczęła uczęszczać na darmowe zajęcia dla starszych pań. Takie tam robótki ręczne przy wspólnym stole, prowadzone przez młodą artystkę z misją, obficie doprawiane plotkami. Przed szaleństwem te spotkania mojej mamusi nie uratowały, gdyż już wcześniej, jeszcze pracując na etacie w lokalnym zarządzie dróg miejskich, była upierdliwą wariatką, ale coś jej jednak dały. Sieć nowych znajomych i niespodziewany rozkwit talentu. Mamunia okazała się posiadać w ręku fach, na którym szybko zaczęła zarabiać. Jej szydełkowe serwetki, osłonki na kubki, poszwy na poduszki, chusty, koce i dywaniki rozchodziły się jak świeże bułeczki, i to za ciężkie pieniądze.
Dywanik, który leżał na podłodze w mojej łazience, miał pecha. Zamówiła go jedna z mocno wiekowych znajomych mamusi, która niestety nie zdążyła go odebrać, ponieważ niespodziewanie umarła.
Tak że nie, tego konkretnego wytworu swoich zręcznych rąk mamunia nie zrobiła specjalnie dla mnie. Po prostu niedoszła właścicielka owej wielobarwnej psychodelii miała gust tak wyjątkowy, że przygotowanego dla niej dywanika żadna z pozostałych przy życiu psiapsiółek mamy nie chciała nabyć. A skoro tak, to można było go wspaniałomyślnie ofiarować córuni w charakterze urodzinowego prezentu, prawda? Prawda, prawda, po trzykroć prawda! Obdarowując mnie nim, artystka pozbyła się kłopotu, a ja zyskałam całkiem nowy, fascynująco wręcz brzydki dodatek do łazienki… Na który zmuszona byłam teraz gapić się kątem oka. Rzygając.
— Co ty tam tak długo robisz? Siku muszę!
— Chyba coś mi zaszkodziło. Posiedzę tu jeszcze, sorry.
— To co ja mam zrobić?
— Nasikaj do zlewu.
— Wściekasz się, jak leję do zlewu!
— Dzisiaj możesz. Na moją odpowiedzialność.
— No, skoro tak, to dobra. Ale i tak nie siedź za długo.
— Wiadomo. Prysznic.
— Mhm.
Oddalający się dźwięk szurania bosymi stopami po panelach upewnił mnie, że Piotruś Pan chwilowo zrezygnował z warowania pod drzwiami łazienki. Po chwili usłyszałam szmer odkręcanej wody w kuchni. Widać nie omieszkał skorzystać z danej mu dyspensy na odlanie się do zlewu. Boszzzzz, mam nadzieję, że nie zostawiłam w nim żadnych brudnych talerzy! I że na blacie w promieniu stu kilometrów nie stoją ani naczynia, ani garnki, i że nie leży na nim nic jadalnego! Nawet jeśli, to teraz niewiele na to poradzę. Jak wreszcie podniosę się znad sanitarnej muszli mojej boleści, to nastawię zmywarkę na maksymalną temperaturę, blat zdezynfekuję środkiem czyszczącym, a żarcie sparzę… Niewielka cena za utrzymanie tajemnicy.
Bo on się chyba nie domyślił? Na pewno nie, w końcu nawet nie zapytał, jak się czuję, czy nie potrzebuję pomocy. Jak zwykle, myślał tylko o sobie. O swoim przepełnionym pęcherzu. Zresztą nie jest kobietą. Nie sądzę, żeby pęknięta osiem tygodni temu gumka skojarzyła mu się jakoś z moim porannym haftowankiem. Nie podejrzewam go też o to, by odnotował fakt, iż ostatnio nie miałam okresu. Że bolą mnie piersi. Że spuchł mi brzuch (dobra, brzuch zauważył, ale nie skojarzył). Że wszystko mi śmierdzi. Że jestem rozdrażniona. Bardziej niż zwykle.
I właśnie dlatego. Dlatego nie chcę mieć z nim dziecka. Nie chcę mieć dziecka z cholernym Piotrusiem Panem, który ma wszystko w dupie, myśli tylko o własnej wygodzie i stara się angażować w moje życie najsłabiej, jak tylko się da.
No dobra. To nie do końca prawda. Bez niego też nie chcę mieć dziecka. W ogóle nie chcę mieć żadnego dziecka!
Ktoś mógłby zapytać: „Skoro nie chcesz mieć dziecka, to dlaczego jesteś w ciąży?”.
Cóż. Jestem w ciąży, bo najpierw zawiódł mnie lateks, potem rozum, a na koniec brzydki numer wywinęła mi własna fizjologia. Nie, przepraszam, moje ciało zawiodło jako pierwsze. W pewnym momencie, jakieś dwa lata temu, odmówiło dalszego przyjmowania hormonalnej antykoncepcji.
Tabletki zaczęłam łykać, kiedy poznałam mojego pierwszego poważnego chłopaka. Ja miałam osiemnaście lat, on dwadzieścia. Nazywał się Maciek, studiował architekturę i wiązałam z nim nadzieje na wspólną przyszłość. Przed Maćkiem z nikim nie spałam. Nie dlatego, żebym była jakoś szczególnie cnotliwa. Powiedzmy sobie szczerze — w gronie licealnych koleżanek nie wyróżniałam się specjalnie urodą. Gdy czasem spoglądam na swoje zdjęcia z tamtych czasów, to muszę obiektywnie przyznać, że nie byłam może i brzydka, ale cudownie piękna też nie. Reprezentowałam typ tradycyjnie polskiej szarej myszy. Proste, niezbyt gęste włosy w nijakim kolorze, cera nieolśniewająca, nieróżana i niebrzoskwiniowa, spojrzenie piwnych oczu raczej puste w otoczce burych rzęs i pod burymi brwiami, wzrost mikry, figura ciut przyciężka… Pewien potencjał urodowy we mnie tkwił, potem umiejętnie dobranym strojem, makijażem oraz koloryzacją włosów nauczyłam się go wydobywać, ale wówczas, w ostatnich klasach szkoły średniej, wyglądem nie powalałam.
Dylematy pod tytułem „czy powinnam mu ofiarować dowód miłości” kompletnie mnie w związku z tym nie dotyczyły. Sensowni chłopcy się mną nie interesowali, a bezsensownych skutecznie zniechęcałam. Podobno mam ładny uśmiech i zyskuję przy bliższym poznaniu. Może. Do tych, którzy mi się nie podobali, starałam się wcale nie uśmiechać i nie dawać im okazji do pogłębienia znajomości. Ci, którzy mi się z kolei podobali, na mój uśmiech nie zwracali uwagi, nie chcieli też się ze mną bliżej zaznajamiać. Może byłam zbyt ambitna? Może celowałam za wysoko? A może po prostu aż tak mi na chłopakach nie zależało?
Akurat. Byłam zupełnie przeciętną nastolatką, każdej nocy śniącą o nieziemskiej miłości, tyle że aż do własnej imprezy z okazji osiemnastki nie spotkałam nikogo, z kim mogłabym te sny próbować urealnić.
Imprezę urodzinową całkowitym przypadkiem zrobiłam huczną. Tak naprawdę osiemnastka na dwieście osób w wynajętym lokalu nie była moja, tylko nasza wspólna — moja, Kaśki i jeszcze dwóch innych dziewczyn. Zorganizowały ją tamte dwie, myśmy z Kaśką dołączyły, żeby było taniej. Dorzuciłyśmy się do lokalu, dokupiłyśmy przekąsek i alkoholu, doprosiłyśmy naszych znajomych.
Maciek był bratem jednej z tamtych dwóch, Anki.
Kto tego nie zna, ten wiele w życiu stracił, kto zna, ten mnie zrozumie. Piorun z jasnego nieba, rozstąpienie się morza. Motyle w brzuchu, suchość w ustach, ugięcie nóg. Olśnienie i kompletny brak wątpliwości, słowem — miłość od pierwszego wejrzenia.
Odwzajemniona. Najlepszy prezent, jaki mogłam sobie wymarzyć.
Cała noc przetańczona.
Przegadana.
Prze…
Rano, w pokoju na poddaszu domu jego rodziców, obudziłam się inna. Z niewinnego brzydkiego kaczątka wyrosłam na występnego łabędzia. Z Panny Nikt zmieniłam się w obiekt pożądania. Z dziewczynki przeistoczyłam się w kobietę. Bolało. Ale tylko przez chwilę i nie za bardzo. Zamroczona dużą ilością żołądkowej gorzkiej z sokiem jabłkowym nie czułam zbyt wiele. Może i dobrze, bo podobno nieprzyjemne doznania towarzyszące tak zwanemu pierwszemu razowi kładą się cieniem na dalszym życiu seksualnym.
Maciek był, zdaje się, o wiele mniej pijany ode mnie, skoro nie tylko wykombinował, jak wszystko urządzić, byśmy wylądowali razem w jego łóżku, w dodatku na tyle dyskretnie, iż śpiący na parterze rodzice się nie zorientowali, że wrócił i że nie sam, ale i zadbał o bezpieczeństwo. Co prawda, wykorzystał mnie, ale jednak w prezerwatywie. Tamtego ranka, na ciężkim kacu i lekko przerażona naszym czynem, myślałam o nim z wdzięcznością — jaki rycerski! Mógł mi narobić kłopotów, dziecko zmajstrować, a nie narobił, nie zmajstrował. Dziś, z perspektywy dwunastu lat, które dzielą mnie od tamtej nocy z Maćkiem, określiłabym ówczesne zachowanie mojego byłego ukochanego, narzeczonego, o mały włos męża, zupełnie innymi epitetami.
Bo powiedzmy to sobie całkiem szczerze — tak długo wlewał we mnie wódkę, aż osiągnął cel. Aż zrobiło mi się niedobrze. Aż poprosiłam go, by ze mną wyszedł na dwór. Aż spojrzałam na jaśniejące w oddali niebo i stwierdziłam, że czas do domu. Czas skończyć balowanie. Czas dorosnąć. No to dorosłam. Maciek zapakował w kieszeń niedopitą butelkę, mnie zagarnął pod pachę — jest wysoki, mieściłam się pod jego ramieniem razem z głową — i zaprowadził do domu. Tyle że nie mojego…
Boszzzz, w sumie jak o tym myślę, miałam wówczas mnóstwo szczęścia. Mógł mnie zaciągnąć gdziekolwiek. Udusić w krzakach, zabrać na jakąś melinę do koleżków, którzy by mnie zbiorowo zgwałcili, nafaszerować narkotykami i wywieźć do niemieckiego burdelu… Byłam tak zakochana, że wszędzie bym za nim poszła. Ale nie, Maciek jest z tych porządnych. Nie krzywdzi kobiet. W każdym razie nie swoich i nie za bardzo. Bo przecież pierwszy w życiu seks nie całkiem świadom i pod wpływem to nie krzywda, to przysługa wręcz, prawda? Gówno prawda, dupa tam, ale. Czepiać się nie będę. Nie dziś, nie po tylu latach, nie wtedy, kiedy Maciek i tamten czas jest już tylko wspomnieniem.
Najważniejsze, że niczym księżniczka z bajki — straciłam cnotę, zyskałam poważny związek. Rano żadne z nas nie obudziło się z krzykiem i nie żałowało tego, co się stało. Oceniliśmy się wzajemnie raz jeszcze na spokojnie w świetle dnia i stwierdziliśmy, że okej, że może być. I było. Przez trzy lata było, nawet z perspektywą lat kolejnych i jeszcze następnych. Aż Maciek skończył studia i wyprowadził się do Warszawy. Wynajął w stolicy kawalerkę, zatrudnił się w jednej z pracowni architektonicznych i zajął robieniem kariery. Niby chciał mnie do siebie ściągnąć, niby gotów był spokojnie poczekać, aż zrobię magisterkę… Jednak nie poczekał. Weekendy zwykł był co prawda spędzać ze mną, kursując między Warszawą i naszym rodzinnym miastem, za to wieczory w środku tygodnia chętnie umilał sobie towarzystwem pewnej Dorotki z roboty. Długo nie miałam o tym pojęcia, w końcu jakaś nasza wspólna warszawska znajoma doniosła mi o Dorotce, a Dorotce o mnie.
Postawiony przed koniecznością wyboru Maciejka zdecydował się na Dorotkę. Miała widać większy potencjał. Warszawianka z urodzenia, świeżo upieczona pani architekt i córka architekta z własnym „M” na Mokotowie. Sama przyznaję, że kandydatka na żonę była z niej lepsza ode mnie. No to się z nią mój były ukochany ożenił… Pocieszam się jedynie tym, że przynajmniej urodą mnie nie przebiła. A jak już wspominałam, ósmym cudem świata nie jestem. Ona nie jest ani ósmym, ani dziesiątym, ani piętnastym nawet. Brzydka jest ta Dorotka po prostu, co będę w bawełnę owijać! Dobrze życiowo ustawiona, miła w sumie i niegłupia nawet — poznałyśmy się przy jakiejś okazji, to sprawdziłam, ale przy najlepszych chęciach nie można jej nazwać ładną. Zastanawiam się, jak on to znosi. Jak może patrzeć co rano na takiego paskuda, on, pan architekt, człowiek z gustem i ze smakiem, miłośnik pięknych kształtów, wielbiciel harmonii i stylu? Pewno sobie domowe męki wizualne leczy cichaczem w ramionach cud-kochanki. Bogaty jest teraz, sławny, stać go na panienkę na boku.
Ależ jad ze mnie bije, aż wstyd.
Co robić, tyle mojego, że się chociaż w myślach sama dla siebie na Dorce powyżywam. Bo tak naprawdę to było mi przykro, że mnie mój Maciejka z nią zdradzał i że w końcu mnie dla niej porzucił. Zrobił to, mimo iż tyle dla niego poświęciłam! Włosy na blond regularnie farbowałam, przepuszczając rodzinne zaskórniaki w najlepszym salonie fryzjerskim w mieście. Oko, usta malowałam, nawet na łazęgę po górach stawiałam się w pełnym makijażu. Z cieniuchnych obcasów prawie nie schodziłam, choć niewygodnie w nich było jak cholera i ciągle wykręcałam sobie kostki. Nogi! Nogi regularnie goliłam, zawsze gotowa na Maćkowe zawołanie wskoczyć w ołówkową spódniczkę i cieliste rajstopy, bo kino, bo knajpa z kumplami, bo proszony obiad u przyszłych teściów, a to ludzie są eleganccy i tego samego oczekują od swojej przyszłej synowej… Kurczę, nawet cholerne tabletki antykoncepcyjne regularnie łykałam przez te wspólne lata, mimo że ciśnienie mam niskie do granicy zapaści, i jeszcze na dodatek odziedziczone po przodkach wysokie prawdopodobieństwo przyszłej zakrzepicy.
Jak mnie Maciejko mój ostatecznie kantem puścił, to sobie zrobiłam bilans zysków i strat. Zostały mi po nim: w szafie eleganckie ubrania i dopasowane do nich, odpowiednio niewygodne buty. Na głowie jasne włosy, w głowie ciemne myśli. No, depresja po prostu. Z dolegliwości jeszcze poantykoncepcyjna zadyszka, bóle w nogach i ciężki, bo duży, wiecznie opuchnięty, obolały biust.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki