Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca opowieść o losach rodzin boleśnie uwikłanych w historię.
Bez przemilczania aż do zaniemówienia…
Tychy, małe miasteczko na Śląsku. To właśnie tutaj w plebiscycie roku 1921 czterech na pięciu mieszkańców zagłosowało za przyłączeniem regionu do Polski. Dwie dekady później niemal wszystkich obywateli wciągnięto na volkslistę. Kim są ówcześni tyszanie? Polakami? Niemcami? Dwudziestojednoletnia Hilda Widera tego nie rozumie. Jej ojciec Achim ma na to jedną odpowiedź: „Ślązakami”. Ślązacy muszą być mądrzy. I muszą być gotowi na ponoszenie konsekwencji swoich decyzji. Jak Achim. Jak Hilda. Jak jej piękna siostra bliźniaczka Rosa...
Wilhelm Jenike jest Ślązakiem po matce, Austriakiem po ojcu i Niemcem z urodzenia. Pod koniec wojny jako porucznik Luftwaffe ma tylko jedno marzenie: przestać śnić koszmary o zabijaniu, ukryć się przed żarłoczną wojenną machiną choćby i na końcu świata. Nim się przekona, czy to możliwe, nim stanie oko w oko z rzeczywistością, najpierw zderzy się z jadącą na rowerze Hildą Widerą i trafi do miejscowego szpitala – wprost pod opiekę pięknej Rosy.
Justyna Wydra, autorka bestsellerowej powieści Esesman i Żydówka, powraca w nowej odsłonie.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Raz, dwa, trzy” — odliczył w myślach Willi Jenike, po czym ignorując wygodę metalowych schodków wagonu, krzyknął „hop!” i energicznie zeskoczył wprost z pokładu pociągu. Na peronie tyskiego dworca wylądował dość nieszczęśliwie, nierówno. Co prawda jakimś cudem, może dzięki szeroko rozłożonym rękom, utrzymał się na nogach, ale mocno odczuł skutki swoich kiepskich popisów akrobatycznych. Oj, zabolały go jeszcze nie całkiem przecież wyleczone żebra. Oj, jak zabolały… Syknął cicho, na moment chwycił się za prawy bok, ale dostrzegając kątem bystrego oka grupkę przypatrujących mu się z uwagą dziewcząt, zaraz się zmitygował, wyprostował na całą, prawda, że niezbyt imponującą, wysokość, z fantazją poprawił kraciasty kaszkiet i sprężystym krokiem ruszył przed siebie. Mijając rozchichotane panny, skinął im lekko głową, uchylając przy tym daszka czapki, po czym demonstracyjnie dziarsko wbiegł na wiodące ku centrum miejscowości schody dworca. Nadto dziarsko, skoro tym razem szpilą bólu przeszyte zostało jego prawe kolano. Nic to — Willi kontynuował wspinaczkę pozornie niewzruszony, z szerokim uśmiechem przyklejonym do swej po małpiemu sympatycznej twarzy. Brzydki chłopak, ale jakże uroczy! I jaki dzielny. A do tego w świetnym wprost humorze. Zupełnie niezrozumiale dobrym, biorąc po uwagę plan, jaki sprowadził go do tego całkiem mu obcego, niewielkiego śląskiego miasteczka. Tychy… Rodzinna miejscowość matki. Podobno warzą tu niezłe piwo! O, piwko by się przydało zmęczonemu drogą żołnierzowi. Pilotowi myśliwca, wojennemu bohaterowi i oficerowi Luftwaffe Wilhelmowi Jenikemu.
Niebawem dezerterowi, a potem pewno zdegradowanemu porucznikowi i poszukiwanemu przez żandarmerię zdrajcy Trzeciej Rzeszy. Wreszcie, z dużym prawdopodobieństwem, zwłokom nafaszerowanym ołowiem przez pluton egzekucyjny. Eee tam. Trupowi piwko na nic. Zatem napić się będzie trzeba, zanim skończy się zdrowotny urlop, a zacznie niezdrowa ciuciubabka ze służbami porządkowymi niemieckiego wojska. Zanim go znajdą, w trybie doraźnym osądzą i rozstrzelają za karę i dla przykładu innym, którym gdzieś z tyłu głowy zamajaczy być może myśl podobna do tej, z jaką w jednym z wojskowych szpitali na tyłach Ostfrontu1 ocknął się kilka tygodni wcześniej Willi Jenike. Otóż obudziwszy się wreszcie na dobre po wielu dniach pozostawania w stanie rozgorączkowanego, wypełnionego majakami i bredzeniem zawieszenia — ni to życia, ni to śmierci, ni to snu — Willi pomyślał, że ma dosyć tej cholernej, nieludzkiej wojny, dosyć wielokrotnych startów i lądowań, dosyć wysiłków wkładanych w to, by zabić jak najwięcej wrogów i by samemu nie dać się unicestwić. Dosyć, basta, Schluss! Czas się wycofać, czas się ewakuować! Ręce na miejscu? Tak jest! Nogi? Owszem, chociaż, cholerny świat, prawa, oby chwilowo, unieruchomiona. Tułów? Szlag by to trafił — wciśnięty w ciasny gorset gipsu. Szlachetna, choć szpetna gęba? Siostro! Siostrzyczko! Siooooostroooo!!!
Wezwana ochrypłym głosem ocaleńca pielęgniarka Helena Schadke zjawiła się szybko i z niejakim zdziwieniem, ale bez pytań podała mu kieszonkowe lusterko wydobyte spomiędzy fałd białego fartucha. Willi obrócił głowę nieznacznie w prawo, obrócił w lewo, przybliżył zwierciadełko do obandażowanego nosa, dotknął palcem opatrunku i zawył.
— Nie dotykać! — zakrzyknęła siostra Helena. — Złamany!
— Aaa, no fak, fszefrafam! — Ból nieco poplątał Jenikemu język, nie odebrał mu jednak trzeźwości myślenia i osądu. Odczuł więc najpierw swego rodzaju ulgę, że poza kilkoma, jak się wydawało odwracalnymi, uszkodzeniami jest cały, a potem falę ukontentowania, że oto pochylająca się nad nim siostrzyczka ma tak miłą buzię, tak ładnie jest zbudowana i jakże przyjemnie przy tym pachnie. Czyżby to… jaśmin?
Owszem, to był jaśmin, a raczej jaśminowe perfumy, których panna Schadke nie skąpiła sobie ani przed wejściem na salę chorych, ani przed spotkaniami z adoratorami. „Adoratorami”, tak! Willi Jenike nie miał złudzeń co do wierności, a raczej niewierności pięknej Helenki. Na szczęście w pełni świadom przelotności relacji i tymczasowości swego pobytu w placówce leczniczej, nie odczuwał z tego tytułu zazdrości ani też nie żywił urazy i nie występował przed żadnym z kolegów w roli wyłącznego posiadacza Helenkowego ciała. Skoro dziewczę szczodrze sobą dysponowało, to i obdarowani korzystali sprawiedliwie — którego sobie na schadzkę upatrzyła, ten miał. No, Willi Jenike miewał trochę częściej od innych, w dodatku otrzymywał dobroci nie tylko od Helenki, ale i od jej w pierwszym kontakcie nieco bardziej powściągliwych koleżanek, a to z powodu bystrej inteligencji, otaczającego go nimbu wojennej chwały, ale przede wszystkim nieodpartego uroku osobistego, jakim obdzielić raczyła go jakaś dobra urodzinowa wróżka. Szczęście płci niewieściej, że owa wróżka zapomniała dołożyć Willemu urody! Radził sobie jednak nieźle i bez niej i oto mikrego wzrostu, brzydki z gęby porucznik Wilhelm Jenike, gdziekolwiek się pojawił, uzyskiwał sławę konesera kobiecości oraz nadzwyczaj sprawnego uwodziciela… Szczególnie dobrze radził sobie w zamieszaniu i atmosferze niepewności, jakie panowały na tyłach frontu.
Żegnaj, maleńki szpitaliku zagubiony gdzieś pośród łagodnych krajobrazów Besarabii… Żegnajcie, koledzy z sąsiednich łóżek, partnerzy od skata i pokera! Bywajcie, miłe dziewczęta z Helenką Schadke na czele! Bądźcie żywi i zdrowi i pilnujcie Żelaznego Krzyża, jaki za swoją ostatnią, prawie samobójczą misję otrzymali porucznik Jenike i jego wierny rumak, do cna rozbity messerschmitt Me 109. Samolot — a raczej to, co z niego zostało — rdzewieje teraz na bitewnych polach Ukrainy, porzucone odznaczenie może właśnie ze zdziwieniem dobywa ze szpitalnej szafki Helenka, a wyróżniony nim wojak zmierza co prawda wolnym, ale za to pewnym krokiem ku centrum śląskiego miasteczka, które tubylcy zwą z polska Tychami, a najeźdźcy czy raczej dumni Germanie z Tysiącletniej Rzeszy z niemiecka — Tichau. Czyżby nazwa miejscowości wywodziła się od słowa der Teich, czyli staw? Kto to wie, ponoć wody — stojącej i płynącej — w Tychach dostatek, jak wiele razy opowiadała małemu Willemu matka, Frida Jenike, z domu Tomala.
Dokąd wędruje jej syn? Otóż dorosły, niemal zdrowy Wilhelm Jenike — porucznik, choć po cywilnemu — zmierza ku centrum nieznanej sobie mieścinki, by tam w skromnej kamienicy z wypalanej cegły poznać i zaprzyjaźnić się z Karoliną Botor, z domu Tomala. Rodzoną siostrą Fridy, matką dwóch synów i trzech córek Botor. Wdową po Franciszku, co stracił głowę, gdy tąpnęło w murckowskiej2 kopalni. Willi udaje się na spotkanie z ciotką, która, jak ma nadzieję, udzieli mu gościny na resztę zdrowotnego urlopu, a potem — kto wie, kto wie, ponoć Karolina głowę ma nie od parady! — pomoże zadekować się i bezpiecznie przeczekać do końca wojny… Ponurego końca, jak na podstawie własnej oceny sytuacji na Ostfroncie wnosił Willi.
Dlaczego po opuszczeniu murów lecznicy udał się młody człowiek na obcy sobie Śląsk, a nie do rodzinnego domu w mikrej robotniczej mieścince przycupniętej między Bochum i Dortmundem, czyli w samym sercu Zagłębia Ruhry? Przemysłowego serca Niemiec, czasu owego, czyli na wiosnę roku 1943, zaciekle atakowanego przez samoloty brytyjskiego RAF-u? Nie, nie ze strachu przed bombami. Ooo, bynajmniej. Kto jak kto, ale Willi Jenike, pilot myśliwca, bombowców się nie bał. Nawet nie w pełni jeszcze wyleczony ze skutków ostatniego awaryjnego lądowania, a może raczej częściowo kontrolowanej lotniczej katastrofy, choćby i dziś mógłby wsiąść ponownie do dowolnej uskrzydlonej maszyny i wznieść się w powietrze, wysoko, ponad flotę nieprzyjaciela, by z tej perspektywy wodzić ją na pokuszenie śmiałymi ewolucjami, a potem na zatracenie atakiem dziobowym i pociskami wystrzeliwanymi z karabinów maszynowych … Oczywiście, gdyby tylko zechciał. A przecież nie chciał! Nie chciał i także z tej przyczyny do domu się nie wybierał.
Drugi powód, dla jakiego porucznik Jenike postanowił swe ostatnie dni legalnie przeżywanej swobody spędzić pod dachem ciotki Botor, nazywał się Ottokar Jenike i był mężem Fridy, ojcem jednego syna żyjącego — Wilhelma, z racji nikczemnego wzrostu zwanego w rodzinie „Willim”, oraz czterech synów martwych. W kolejności urodzenia: Wolfganga, Ernesta, Johana i Thomasa. W kolejności śmierci: dowódcy czołgu, „pancernego” Ernesta Jenikego, usmażonego wraz ze swą maszyną i swoimi ludźmi w okolicy miasta Dubno na Ukrainie pod koniec czerwca roku 1941; obermata Thomasa Jenikego, co to poszedł na dno w U-Boocie na Morzu Czarnym rok po starszym bracie; kaprala Johana Jenikego, zamrożonego na stalingradzki kamień w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia Anno Domini 1942; wreszcie wielkiego jak dąb, głupiego jak but, okrutnego jak wściekły pies pierworodnego Wolfganga Jenikego, oficera Waffen SS. Najstarszy brat Willego podobno uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, gdy hucznie świętował nadejście nowego, 1943 roku. Podobno podczas nieoficjalnego przyjęcia sylwestrowego w koszarach ćwiczebnych w samym Berlinie wypił zbyt wiele, podobno zbyt mocno wymachiwał służbową bronią. Podobno osobiście wyjątkowo pechowo się z niej postrzelił. Trzymając pistolet w prawej ręce, trafił w swą lewą skroń. Co oczywiście nie jest całkiem niemożliwe, więcej — jest bardziej niż prawdopodobne, skoro tę wersję wydarzeń zgodnie i gorliwie potwierdzali koledzy oraz podwładni untersturmführera Jenikego, a śledztwa nie przeprowadzono… Podobno wcale nie dlatego, że nie chciano grzebać w brzydkiej, przepełnionej fizycznym i psychicznym sadyzmem przeszłości zmarłego, nienawidzonego solidarnie przez wszystkich jego ludzi, co inteligentniejszych przełożonych, dziwki kręcące się wokół berlińskiego garnizonu, o jeńcach i więźniach cywilnych, którzy mieli wątpliwą przyjemność zetknąć się z Wolfim, nie wspominając…
List „z żalem donoszący” o zgonie najstarszego brata Willi Jenike odebrał osobiście, gdy akurat przebywał na krótkim świątecznym urlopie w domu rodzinnym. Przeczytał go obojgu siedzącym przy jadalnianym stole rodzicom. Matka z trudem wstała i słaniając się na nogach z nagłego osłabienia, mimo wszystko przeszła parę kroków, by objąć swego najmłodszego, jedynego pozostającego przy życiu potomka. Ojciec spojrzał z przesłoniętą alkoholową mgłą pogardą na tę scenę słabości, jaką co prawda wywołała żona, ale syn przecież się jej poddał, pocieszając Fridę i głaszcząc ją delikatnie niczym dziecko po włosach, szepcząc coś do matki i ocierając ukradkiem łzę toczącą się mu po policzku. Wolfgang nie był ukochanym bratem Wilhelma, można wręcz rzec, że najstarszy i najmłodszy Jenike pałali do siebie niechęcią, ale brat to brat! W dodatku ostatni…
Ojciec bąknął coś pod nosem o mięczakach i o tym, że oto stracił najlepszego ze swoich synów.
Na to Willi, w domyśle syn najgorszy, musiał zareagować. Powstrzymywał się od ponad dwóch tygodni, jakie urlopowany spędzał w domu rodziców, ponownie pod jednym dachem z nadużywającym alkoholu ojcem i stłamszoną przez niego cichą i pokorną matką. Zdawał sobie doskonale sprawę, że powinien milczeć, choćby tylko ze względu na Fridę. On pokrzyczy, pokłóci się z Ottokarem, oberwie od niego może z raz po uchu i wyjedzie z powrotem na front, a ona zostanie i to na niej skupi się cała złość męża… Niestety, Willi był sam, bez mądrego Ernesta, co zawsze umiał jednym celnym zdaniem rozładować ciężką atmosferę, wesołego Johana, zdolnego zamienić każdą sytuację w żart, i dobrego, pobożnego Thomasa, który zwykle brał na siebie drobne grzeszki i niesubordynacje najmłodszego brata i dostawał za nie od ojca po karku… Na Wolfiego Willi nigdy nie liczył, bo pierworodny syn Jeników znajdował radość raczej w sekundowaniu staremu niż w solidaryzowaniu się z resztą rodzeństwa. I to jego, tego sadystę, tego głupka, tego tępego nazistowskiego karierowicza ojciec nazwał najlepszym z nich wszystkich?! Krew w Willim zawrzała. Obelżywe słowa, podniesione głosy, wreszcie także pięści poszły w ruch.
Opamiętał się dopiero, kiedy ojciec wylądował na podłodze koło stołu bez ducha, z rozkrzyżowanymi na boki ramionami, na plecach. Oboje z matką poczęli go cucić, wołać po imieniu i mianem ojcowskim: ojciec, ojcze, tato!, wreszcie polewać wodą i lekko uderzać po twarzy. Odzyskawszy przytomność, Ottokar Jenike odezwał się do swego najmłodszego, ostatniego żyjącego syna w te słowa:
— Wynoś się z mojego domu i nie waż się tu wracać, póki ja żyję, zakało! — po czym wstał bez niczyjej pomocy i nie obróciwszy się ani razu, lekko zataczając się, wyszedł do ogrodu.
Co było robić? Willi czym prędzej upakował w podróżnym worku skromny frontowy dobytek, dopiął guziki zimowej kurty i pożegnawszy się serdecznie z rozpaczającą Fridą, obiecawszy pisać listy, ruszył przed siebie, drogą ku stacji kolejowej. Szedł z uniesioną wysoko głową, gwiżdżąc dla dodania sobie animuszu, próbując powstrzymać łzy, które znów wbrew woli napływały mu do oczu. Tuż przed zakrętem spojrzał po raz ostatni na szary budynek ukryty w głębi pobielonego śniegiem warzywnego ogrodu. Rodzinny dom, wzniesiony ojcowską ręką… Mimo że nie mieszkali w nim ludzie całkiem zgodni i w pełni ze sobą szczęśliwi, to tyle kryje się tu także dobrych wspomnień… Będzie się wzywać je na pomoc w ciężkiej chwili… Matka, ojciec wciąż żywi… Duchy braci… Echa dziecięcych zabaw… Pogłos rozmów przy stole… Żal, żal odchodzić… Cóż, kiedy trzeba! Willi wzruszył ramionami i poszedł dalej. Na dworcu zaopatrzył się w bilet do jednego z południowoniemieckich uzdrowisk, gdzie postanowił spędzić ostatnie dni świątecznego urlopu i przehulać resztkę żołdu.
Jak postanowił, tak zrobił, po czym w wyznaczonym dniu stawił się na powrót we własnej jednostce na Ukrainie. Znowu posłusznie i na rozkaz — zawsze z lekkim dreszczykiem przedbitewnego niepokoju oraz nieodmiennie sporą dozą entuzjazmu — siadał za sterami samolotu, by spoglądając na świat z góry, raz po raz razić z działka i karabinów a to wojska lotnicze Sowietów, a to ich oddziały lądowe, umocnienia czy prowizoryczne koszary. Czasem także szpitale, miasteczka, wioski, gdzie podobno kryli się partyzanci, nawet przemieszczające się wte i wewte kolumny cywili. Tak było! W ten oto sposób porucznik Willi Jenike wspomagał trud wojenny Trzeciej Rzeszy, którą kochał jako swój kraj ojczysty. Walkę z powietrza i powierzane mu zadania traktował zwyczajnie, jak coś oczywistego. Jak pracę, do której miał spory talent, a ponieważ również wiele chęci, wykonywał ją dobrze — skutecznie likwidując wroga, samemu nie dając się zabić. Nie licząc kilku pierwszych akcji bojowych, które przypłacił nerwowym rozstrojem żołądka, działał zwykle bezrefleksyjnie, przed oczami mając prędzej relaks, wyżerkę i wieczór w kantynie niż uśmiercanych z powietrznej perspektywy ludzi.
Tak było aż do ostatniej akcji bojowej, która skończyła się dla porucznika Jenikego utratą maszyny, poważnymi uszkodzeniami ciała i bodaj poważniejszym jeszcze uszczerbkiem na duchu. Wystartowali w pięciu. Zadanie: osłaniać przemarsz własnej piechoty przed ostrzałem jednostek Armii Czerwonej. Znaleźć i zniszczyć stanowiska karabinów maszynowych. Nie pierwszyzna dla doświadczonych pilotów. Teren był dość dokładnie rozpoznany, niespodzianek ponadstandardowo nieprzyjemnych nie przewidywano. Maszyny ruszyły z lotniska jedna za drugą, uniosły się na odpowiednią wysokość i dalej leciały w szyku bojowym — wprost na dobrze zamaskowane, odseparowane od siebie stanowiska obrony przeciwlotniczej, obsadzone nadzwyczaj skuteczną załogą.
Radzieckim początkowo los wyraźnie sprzyjał, Niemcom wręcz przeciwnie, skoro nie minęło wiele czasu, jak Wilhelm Jenike został sam na powietrznym placu boju. Dwa spośród czterech towarzyszących mu Me 109 spłonęły w locie, a trzeci, z martwym pilotem w środku, nurkował ku ziemi; ostatnia maszyna krztusiła się z przestrzelonego silnika i wykonywała zwrot ku bazie. Właściwie w obliczu tej sytuacji Willi powinien uczynić to samo, jednak zagrała w nim wściekła wprost przekora. Trzymał się więc stale blisko wrogich stanowisk przeciwlotniczych, na przemian to kryjąc się wysoko między chmurami, to wyłaniając się zza nich, by jedna po drugiej niszczyć zaciekle, acz szczęśliwie, niezbyt celnie ostrzeliwujące go armatki i przy okazji zabijać obsługującą je załogę. Gdy pozostał mu ostatni cel do zdjęcia, na ile mógł, skontrolował stan swojej maszyny i stwierdziwszy, że jest zadowalający, pocisków ma dość, a pilota w pełni sprawnego i nawet nie bardzo zmęczonego, postanowił się zabawić. Lotem nurkowym zszedł więc bardzo nisko, plując nieustannie ogniem tak, by dodatkowo przerazić załogę działa, po czym gwałtownie wzniósł się w powietrze. I jeszcze raz, i jeszcze, póki wróg odpowiadał. Wreszcie ostatni sowiecki żołnierz skapitulował, zerwał się na równe nogi i zaczął uciekać w stronę pobliskiego pagórka. Willi za nim, wystrzeliwując ostatnie pociski z karabinów. I oto wróg dostał! Padł na kolana. Jeeeeeest! Trafiony zatopiony!
Upadający w przód żołnierz zgubił czapkę. Rozsypały się uwolnione spod niej długie włosy. Obróciła w bok umierająca głowa. Pośród trawy mignęła zbielała twarz. Dziewczyna…
Willi mocno przyciągnął ku sobie drążek steru. Uczynił to w ostatniej chwili. Samolot nieco się uniósł, akurat tyle, by nie zahaczyć podwoziem o zarastający wzgórze młody brzeziniak, a potem, wbrew woli pilota, zaczął znowu opadać. Jednak go trafili! Jenike przygotował się do lądowania. Usiłował wysunąć podwozie. Mechanizm nie działał! Spróbował więc wznieść się wyżej. Nic z tego. Na to, by wyskoczyć ze spadochronem, było zdecydowanie za nisko. Pozostawało jedynie lądowanie awaryjne, na brzuchu messerschmitta… Udało się to tylko częściowo. Z bojowego myśliwca zostały powyginane, połamane szczątki, w żadnym wypadku niekwalifikujące się do reperacji. Pilotujący samolot człowiek był w nieco tylko lepszym stanie, ale na swoje szczęście do naprawy się nadawał. Przybyli na miejsce katastrofy koledzy wyciągnęli nieprzytomnego z uszkodzonej kabiny powietrznego statku i odtransportowali do wspomnianego już szpitala wyrosłego za południowym skrajem teatru Ostfrontu.
Tam, nadal nieświadom swej sytuacji, ciężko ranny porucznik Jenike raz za razem kosił ogniem z obu karabinów Me 109 całe zagony, łany długowłosych istot odzianych w zgrzebne, niekształtne mundury sowieckiej piechoty. Ginące w ostatnim locie do ziemi obracały ku niemu twarze i umierały z oskarżycielskim wyrzutem w oczach. Brązowych, niebieskich, zielonych, szarych oczach osadzonych w niemieckich, francuskich, polskich, rosyjskich albo i ukraińskich twarzach kobiet, które Willi znał bardzo dobrze — z sąsiedztwa, ze szkół, z pierwszych młodzieńczych doświadczeń miłosnych — albo słabo — z przelotnych romansów, kina, teatru, kawiarń, sklepów czy ot, wymiany spojrzeń dwojga mijających się na ulicy przechodniów. Żadne z tych mordowanych damskich obliczy nie było mu jednak obce. I choćby nawet wydało się nieznane w pierwszym momencie, to w drugiej, trzeciej czy kolejnej pogrążonej w majakach chwili przekształcało się, zmieniało, ewoluowało, czasem przyjmując ostatecznie dziecięce rysy Zosieńki Feldman, która w szkole zajmowała ławkę tuż przed psotnym Willim, czasem spoglądając na Jenikego poważnym okiem nastoletniej Sabine Gauss, co jako pierwsza pozwoliła mu się pocałować, a czasem — i to było najgorsze — twardniało w ukochaną, pooraną głębokimi zmarszczkami twarz matki, Fridy Jenike z domu Tomala. Wtedy majaczący w gorączce porucznik Luftwaffe krzyczał, rzucał się w przepoconej pościeli i stawiał na nogi cały personel małego szpitalika. W końcu musiano unieruchomić go pasami, by nie zrobił dodatkowej krzywdy swemu i tak mocno uszkodzonemu ciału.
Matczyny trup nawiedzał Willego w malignie raz za razem, uparty, natarczywy, gotów dręczyć go wiecznie, aż do — no właśnie — śmierci? powrotu do życia? momentu, gdy syn w końcu zrozumie, że świat nie dzieli się na swoich i wrogów, zwycięzców i pokonanych, słusznych i niesłusznych, godnych życia i zasługujących na śmierć? Nie dzieli się na takich i owakich, bo świat w ogóle się nie dzieli! Ten sam świat zamieszkują tacy sami ludzie, kobiety i mężczyźni, Niemcy i Polacy, Rosjanie i Włosi, Francuzi i Grecy, ludzie… Nawet Żydzi! Nie podludzie, nie nadludzie — ludzie! A skoro tak, to jakim prawem jednych unicestwiasz, a innych chronisz? Bo co? Co ci zrobiła tamta sowiecka żołnierka? Czy pałasz do niej większą niechęcią niż, powiedzmy, do tłustego majora von Eberheima, twego zwierzchnika, który jakże chętnie wysyła podległych sobie ludzi na kolejne, coraz bardziej samobójcze misje, a sam siedzi na dupsku w oficerskiej kantynie i chleje, raz po raz wznosząc bałwochwalcze toasty na cześć swego Führera?
Willi nie odczuwał nienawiści do tych, z którymi przyszło mu walczyć. Po pierwsze, to były sprawy polityczne, a polityka mało go zajmowała. Po drugie, zbyt był ciekaw innych ludzi, by ich z góry przekreślać. Po trzecie wreszcie, owszem, czasem odczuwał złość, czasem, szczególnie gdy tracił bliskiego towarzysza broni, nawet potrzebę zemsty, ale nie nienawiść. Był wojskowym pilotem na wojennym froncie. Lubił latać i celnie strzelał, skutecznie unikając niebezpieczeństwa. Kazali, to wzbijał w górę swoją maszynę. Było polecenie, to eskortował bombowce. Gdy zachodziła potrzeba — strzelał do celu w powietrzu albo na ziemi. Nie zastanawiał się. Nie miał wątpliwości. Wykonywał rozkazy. Skoro jednak wreszcie ocknął się po raz pierwszy od wypadku, obolały, spowity gipsem i bandażami, ale przecież wciąż żywy i naraz w pełni przytomny, postanowił więcej rozkazów już nie wykonywać. Dosyć, basta, Schluss! Czas się wycofać, czas się ewakuować! Spokojnie, najpierw leczenie, potem rehabilitacja, przy okazji niewielki romansik i kilka aferek miłosnych całkiem malutkich, wręcz, rzec można — jednorazowych, urlop zdrowotny i dopiero dezercja! Zadekować się gdzieś bezpiecznie i przeczekać cicho do końca wojny…
Piękna wizja, ale czy realna?
W poruczniku Jenike tliła się mała, maleńka nadzieja, że tak, nie miał jednak wielkich złudzeń. Do matki udać się nie mógł, bo choć Frida z pewnością ukryłaby swego ostatniego ocalałego syna, to przecież ojciec zabronił Willemu wracać. No i sąsiedzi donosiciele… Zatem rodzinny dom odpadał. Życie między obcymi tym bardziej. Niby czasy były takie, że wszędzie brakowało rąk do pracy, niby każdy bauer ucieszyłby się z dodatkowego parobka, a fabrykant z robotnika, ale z drugiej strony młody, sprawny mężczyzna bez papierów… Nie w tym kraju, nie w tych czasach, w których ściany mają uszy, okna oczy, a za każdym drzewem kryje się funkcjonariusz partii narodowosocjalistycznej! Co pozostawało? Dalsi krewni? Ottokar Jenike przybył do Zagłębia Ruhry z Austrii. O swoich korzeniach nie opowiadał, z nikim z rodziny nie utrzymywał kontaktu. Jedyne, co Willi wiedział, to to, że ojciec urodził się gdzieś pod Alpami. Mało, żeby szukać kontaktu. Zostają Tychy. Co prawda krewnych po kądzieli Willi także nie znał, ale przynajmniej matka z ciotką Karoliną regularnie do siebie pisywały. W tajemnicy przed Ottokarem na adres katolickiej parafii w Bochum dosyć często przyjeżdżały do Fridy przesyłki od pani Botor. Kreślone w pogardzanym Wasserpolnischu, języku ni to polskim, ni to niemieckim, a tak naprawdę gwarze śląskiej, listy od Karoliny Botor pozwalały matce utrzymywać choćby szczątkowy kontakt z miejscem urodzenia, rodziną i ojczystym językiem. Tego ostatniego po trochu i w sekrecie uczyła najmłodszego syna. Wilhelm Jenike, choć sam nigdy Górnego Śląska nie odwiedził, w razie potrzeby byłby w stanie porozumieć się z każdym z jego mieszkańców. Kiepsko, bo kiepsko, ale jednak coś tam poradził godać… Nic więc w tym dziwnego, że na miejsce swego dobrowolnego zesłania wybrał ostatecznie matczyne Tychy.
Szedł sobie przeto w dół głównej ulicy tej ni to wsi, ni to miasteczka wolnym krokiem, rozkoszując się późnowiosennym słońcem i z przyjemnością rozglądając wokół. Kierował się w dół Adolf Hitler Straße3, pamiętając, że gdzieś przy drugim końcu traktu mieszka ciotka Karolina. Była sobota, przyjemne, sielsko spokojne popołudnie. Mijani przez Willego ludzie poruszali się podobnie jak on, raczej powoli, noga za nogą, wystawiając ku słońcu twarze cieszące się z łagodnej pieszczoty jego promieni. Matki popychały wózki z niemowlętami. Starki, wystrojone w ludowe śląskie stroje, podążały ku górującej nad okolicą wieży kościoła św. Marii Magdaleny. Zakochani siedzieli na ławeczkach wśród zieleni, niezbyt przytomni, zgodnie wpatrzeni w jedno miejsce poza czasem i przestrzenią. Bujali w namiętnych miłosnych obłokach, zachowując rzecz jasna przyzwoity fizyczny dystans w rzeczywistości — żadnych objęć, publicznych pocałunków czy pieszczot. Takie rzeczy tylko w tajemnicy, najlepiej po ciemku. W końcu to porządne, katolickie miasteczko! Nic sobie z tego nie robili urlopowani żołnierze w niedopiętych mundurach, którzy wystawali przy knajpkach na skrzyżowaniach ulic i wypatrywali chichoczących panien, gotowych spędzić z nimi wieczór w kinie albo na potańcówce w browarnianym kasynie czy restauracji miejscowego obiektu sportowego, szumnie zwanego Stadionem.
Sielsko-anielsko.
Nagle w ten nierzeczywisty, przepełniony spokojem krajobraz wdarły się pierwsze dźwięki Pieśni sztandaru, hymnu Hitlerjugend autorstwa Baldura von Schiracha, wyśpiewywanego kiepską niemczyzną to zbyt cienkich, to zbyt grubych głosów maszerujących podrostków:
Nasz sztandar łopocze przed nami.
Naprzód, naprzód! Dźwięcznie grają fanfary.
Naprzód, naprzód! Młodzież nie zna niebezpieczeństwa,
Ojczyzno — ty zawsze będziesz w blasku chwały,
Choćby przyszło nam za ciebie zginąć…4
„Oj tak, przyjdzie wam za nią zginąć, smarkacze” — pomyślał Wilhelm Jenike i obejrzał się za małym oddziałem nastolatków przebranych w brunatne koszule, pasujące do nich czapki, absurdalne krótkie spodenki i krawaty… „Pajacyki Himmlera. Podrygujące trupki” — Willi wzruszył ramionami i już, już miał ruszyć dalej swoją drogą, gdy usłyszał zbyt szybko narastający, ostrzegawczy dźwięk rowerowego dzwonka, a zaraz potem poczuł silny wstrząs i ból. Coś uderzyło go z wielką siłą w prawy bok. Porucznikowi wojsk lotniczych najpierw pociemniało w oczach, potem zakręciło się w głowie, wreszcie nogi się pod nim ugięły i osunął się na bruk ulicy imienia wodza Tysiącletniej Rzeszy. Nim stracił przytomność, odnotował jeszcze przerażone spojrzenie pochylającej się nad nim dziewczyny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Front wschodni (niem.). (Wszystkie przypisy pochodzą od Autorki).
2 Murcki — południowa dzielnica Katowic. Znajdowała się tutaj najstarsza na Górnym Śląsku Kopalnia Węgla Kamiennego „Murcki”, założona w 1769 roku.
3 Przed 1939 rokiem była to ulica Damrotha, po wojnie — Damrota.
4 Tłumaczenie pochodzi z książki Szymona Wrzesińskiego pt. Tajemnice III Rzeszy. Hitlerjugend na Śląsku, Zakrzewo 2011.
Hilda Widera porzuciła rower na podwórzu, zzuła buty i prędko weszła do domu przy ulicy Horsta Wessela1. Nim jednak pokazała się ojcu i matce, zatrzymała się jeszcze przed wielkim lustrem w sieni. Przygładziła nieco zburzone wiatrem włosy, poprawiła ubranie, zrobiła kilka głębszych wdechów i pożałowała, że nie potrafi zmazać z twarzy nazbyt wyraźnych rumieńców. Co zrobić — taka uroda! Jasna cera nie sprzyja dyskrecji. Od razu widać, że coś się stało! Eh, zrzuci to na karb zbyt szybkiej jazdy. Mama będzie pewnie gderać, że nie przystoi dziewczynie i kto to widział, tak w sukience i z gołą głową… Dobrze, że tatuś już wrócił z Browaru. Wieloletnie wdychanie słodkoalkoholowych oparów fermentującego piwa uczyniło z Joachima Widery człowieka łagodnego, nader zgodliwego i konsekwentnie przywołującego do zgody innych. Panbóczek czuwa nad Hildą, skoro tato przyszedł z pracy przed nią! Weszła zatem odważnie do kuchni i aż uśmiechnęła się na dobrze znany jej widok.
Oto Waleska Widera, obfita w biuście i biodrach, kobieta urodziwa i rumiana, a teraz wręcz czerwona od gorąca, w błękitnopasiastej domowej kiecce, fartuchu i białej chustce na głowie pochyla się nad garnkami. Coś tam w nich miesza, coś próbuje, co chwilę dosypuje a to soli, a to pieprzu, a to innej przyprawy. Niesforny kosmyk włosów raz za razem wymyka się spod matczynej chustki i przez moment delikatnie drażni się ze skórą czoła Waleski. Ignorowany opada, celując w intensywnie niebieskie oko… Wreszcie mamulka Hildy go zauważa, odgarnia gestem umączonej ręki, układa usta w niesymetryczny dzióbek i dmucha. Dmucha mocno, w górę, jakby zdawało jej się, iż sama siła płuc wystarczy, by przywołać włosy do porządku, z powrotem pod chustkę. Oczywiście, to się nie udaje, a kosmyk opada ponownie na czoło i niżej, w kierunku oka, więc Waleska unosi oprószoną mąką dłoń i dmucha… Znad starego, po wielokroć przeczytanego numeru „Gościa Niedzielnego” żoninym zabiegom z czułością przygląda się Achim Widera. Wąsaty ojciec Hildy siedzi przy stole bez butów, skarpet, kapelusza i marynarki. Nogi wyciągnął daleko przed siebie; odpoczywa po ciężkim dniu, czekając na posiłek, i wyraźnie cieszy się spokojem tego sobotniego popołudnia, które pomaga mu się wyciszyć po niechcianych zdarzeniach, jakich był świadkiem. Oto bowiem właśnie dziś, na oczach wracającego z Browaru Joachima, miejscowe Gestapo ponownie aresztowało Rudolfa Zarębę, przedwojennego kierownika tyskiej szkoły, człowieka przedobrego, który wiele zrobił dla miejscowej społeczności. Zabrali go ponoć do Auschwitz. Trzeba będzie znowu interweniować, zebrać środki i dać w łapę temu i owemu…
Trzeba będzie, ale to już nie dziś, nie teraz. Teraz, zaraz będzie łobiod!
Hilda ucałowała ojca na powitanie, skinęła głową matce, wdziała drugi fartuch i także stanęła przy kuchni z zamiarem pomocy przy gotowaniu posiłku. Przegoniona umączonym gestem, sięgnęła do kredensu po sztućce i naczynia, które poleciła pięknie rozstawić na stole nadbiegającej z ogrodu młodszej siostrze, jedenastoletniej Trudce. Uznawszy, że póki co wypełniła domowe obowiązki, Hilda usiadła koło ojca i wzięła do ręki napoczętą wczoraj powieść z zamiarem kontynuowania lektury. Der Schatz im Silbersee2 Karola Maya nie był może najadekwatniejszą książką dla dwudziestojednolatki, ale był po niemiecku, w którym to języku Hilda starała się wprawiać z powodów czysto praktycznych. Książkę przyniósł do domu czternastoletni Jasiek i spędzał nad nią każdą wolną chwilę, wydając z siebie na zmianę „ochy” i „achy”. Aż zaintrygował starszą siostrę…
Właśnie. Jasiek. Wypadałoby porozmawiać o nim z rodzicami.
Hilda już-już miała poruszyć temat, gdy ojciec pierwszy przerwał zgodne milczenie:
— Jak tam dzisiaj było u Stabika, córciu? Dużo klientów przy sobocie?
— Dużo, ale tatulku! To już nie jest sklep pana Augustyna. Nad drzwiami stoi teraz „Karl Peters”. Pracuję u pana Petersa.
— Ja wiem, Hilda, ja wiem, ja tylko tak, rozumiesz, z przyzwyczajenia mówię… Poza tym stary Stabik ciągle siedzi w kantorku, prawda?
— Siedzi. Dzisiaj też był. Rozliczał papiery.
— Ten jego niby-niemiecki zięć nie ma do tego głowy. Do ludzi też za bardzo głowy nie ma. Bez ciebie, córuś, bez teścia i żony to on by niczego nikomu nie sprzedał. Burkliwy taki jest, zerka zawsze nieszczerze, spod oka, no i zbyt się obnosi z tą swoją niemieckością. Pomyśleć tylko, że jeszcze parę lat temu to on był zwykły Karol Pająk, a teraz wielki mi Karl Peters!
— Cicho, nie gadaj! — Matka odwróciła się do ojca ze złym spojrzeniem. — Ściany mają uszy — dodała złowróżbnie.
Co prawda, to prawda. Szpicle, których się ostatnimi laty namnożyło niczym karaluchów, mieli brzydki zwyczaj podsłuchiwania mieszkańców Tychów w ich własnych domach.
— Eee, nikogo nie ma! — krzyknęła Trudka, która zdążyła wychylić się z okna, zlustrować dokładnie ogródek i nawet rzucić okiem na prowadzącą ku domowi ścieżkę, by sprawdzić, czy nie zbliża się może Herr Gampig — szkolny nauczyciel, a równocześnie kierownik wydziału w miejscowej grupie NSDAP.
— Cicho! — powtórzyła tylko matka i wróciła do mieszania zupy chochlą.
— Ja wiem, że ty nie znosisz pana Petersa, tato, i nawet rozumiem, bo on faktycznie jest mrukliwy i ciężko go rozgryźć. Ale to dobry człowiek. — Tu Hilda zniżyła głos i nachyliła się lekko ku ojcu. Owiał ją mocno wyczuwalny zapach fermentującego piwa. — Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, ale Niemcem to on jest na pokaz.
— Hilda! Ty mi się w żadne podejrzane sprawy nie mieszaj! — Waleska Widera miała doprawdy doskonały słuch. — Czasy takie… niebezpieczne. Cicho bądźcie oboje. Siadajcie do stołu. Trudka, wołaj Jaśka.
— Trudka, zostań. Jaśka nie ma w domu, mamo.
— Jak to nie ma? Jak to nie ma! Skaranie boskie z tym chłopakiem, ciągle gdzieś lata.
— Ja go chyba spotkałam, kiedy wracałam z pracy. Nie przyjrzałam się dokładnie, bo coś mi przeszkodziło, ale… — Hilda zawiesiła głos, zaczerwieniła się mimowolnie i spuściła wzrok, bo oboje rodzice przyglądali jej się uważnie, czekając na ciąg dalszy.
— Gdzie go widziałaś, Hilduś? — Ojciec, świadomy burzy, jaka właśnie budzi się w głowie żony, dotknął lekko dłoni najstarszej córki, chcąc dodać jej odwagi.
— A ja wiem, ja wiem! — wypaliła podskakująca z niecierpliwości Trudka. — Ja wiem! On poleciał na zebranie Hitlerjugend! — dodała triumfalnie.
— O Jezusie, Maryjo przenajświętsza, to pieron jeden! Przecież mu wyraźnie zabroniłam chodzić z tymi łobuzami! — Waleska, niepomna własnych ostrzeżeń, każde kolejne słowo wykrzykiwała głośniej.
— Cicho, babo. — Tym razem głosem rozsądku okazał się Achim. — Ja mu pozwoliłem iść.
Waleska z Hildą spojrzały po sobie oniemiałe. Jak to — Joachim pozwolił Jaśkowi? Jak to — tata? Śląski powstaniec? Jak to tak? Przedłużające się i coraz cięższe milczenie przerwała Trudka:
— Tatuś, ale przecież mówiłeś, że niczego dobrego się nie nauczy u tych małych hitlerów…
— Mówiłem, co mówiłem i miałem rację! Ale widzicie, dziouchy, czasy są takie. Co chwila ktoś mnie naciska, a to kierownik w Browarze, a to ten pieruński Otto, co smali cholewki do naszej Rosy… Pytałem księdza Osyry. Uradziliśmy, żeby już Jasiek przystał do tych harcerzyków. Czego go tam nauczą na sobotnich zbiórkach, to mu nasz proboszcz na mszy z głowy wybije.
„Pytałem księdza Osyry”. Ojciec Hildy rzadko nie wiedział, co powinien zrobić. Jak miał problem, to, o ile nie dało się go od razu rozwiązać, dumał. Siadał przy stole, ćmiąc po trochu fajkę, szedł na długi spacer, czasem hen, do samych Paprocan3, albo choć na kufel piwa do browarnianego kasyna. Trunku nie pił, dosyć mu bowiem było oparów alkoholu, w jakich codziennie pracował, zamawiał go jedynie dla fasonu, a wychodząc z szynku, obdarowywał nietkniętym napitkiem jakiegoś bezrobotnego biedaka. Tak czy siak, podumawszy w cichej bądź gwarnej samotności, Achim wracał zwykle do domowej rzeczywistości z gotowym rozwiązaniem. Jeśli nie, radził się Waleski. Kiedy i żoninej głowy nie stało, wspinał się na niewielkie wzniesienie w samym sercu Tychów, gdzie mieści się kościół św. Marii Magdaleny i pukał do drzwi zakrystii, w której rezydował proboszcz Jan Osyra. Mądry ów kapłan w trudnych wojennych latach udzielał swym parafianom nie tylko posługi duchowej, lecz także całkiem realnej pomocy w sprawach przyziemnych, biorąc na swe sumienie rozstrzygnięcie takich spraw jak ta, czy pozwolić, czy też nie pozwolić dziecku uczestniczyć w praktykach bezbożnych organizacji nazistowskich. On także doradził niegdyś Widerom, by zgodnie z oczekiwaniami niemieckiej administracji wypełnili narodowościową ankietę kwalifikującą do odpowiedniej grupy volkslisty. Zresztą nie tylko im. W dziesięciotysięcznym miasteczku, leżącym w samym sercu ziemi pszczyńskiej, które zapisało piękną kartę zarówno w śląskich powstaniach, jak i w trakcie plebiscytu — w marcu 1921 roku za przyłączeniem Górnego Śląska do Polski głosowało czterech na pięciu tyszan! — mieszkali teraz według danych urzędowych głównie zadeklarowani Niemcy. Co prawda większość, jak Widerowie, należała do grupy trzeciej (częściowo spolonizowani autochtoni i Polacy niemieckiego pochodzenia), ale jednak…
Hilda w pierwszej chwili nie mogła tego zrozumieć. Ileż to razy słyszała z ust ojca i jego kolegów barwne opowieści o powstańczych walkach! O polskiej i niemieckiej agitacji przed głosowaniem — dlaczego warto za Polską, dlaczego powinno się za Niemcami? O tym, jak 28 sierpnia 1922 roku, w dniu narodzin jej i Rosy, równo o dziewiątej rano do Tychów przybył Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. O tym, że ojciec, zasłużony bojowiec, był w komitecie witającym Marszałka i przez to nie wiedział nawet, iż ukochana, niespełna rok wcześniej poślubiona Waleska rodzi mu właśnie bliźniacze córki… Tak, Hilda nie pojmowała, dlaczego ojciec na gwałt szuka w pamięci i dokumentach wszelkich śladów, które świadczyć mogą dla odmiany o niemieckości rodziny. Nie rozumiała i nie akceptowała, pytała go więc z płaczem:
— Tato, ale jak to tak? Wczoraj Polaki, dzisiaj Niemce? To kim my w końcu jesteśmy?
— Ślązakami, Hildziu, Ślązakami. To jest nasza ziemia. Tu się urodziliśmy, tu mieszkamy i tu chcemy zostać. A że nikt za nami nie stoi, że czas nam nie sprzyja, to musimy być chociaż sprytni!
Przed nazistowską komisją weryfikacyjną stawili się więc w komplecie — pracownik byłego Książęcego Browaru4 Joachim Widera z żoną Waleską oraz czwórka ich dzieci: dorosłe bliźniaczki Hilda i Rosa, dwunastoletni wówczas, jedyny syn Jan, z niemiecka: Hans, i najmłodsza, hołubiona w domu Gertruda, zwana Trudką. Po weryfikacji (wywiad, dostarczone dokumenty, badania eugeniczne) wraz z milionem innych Ślązaków Widerowie zakwalifikowani zostali do Eingedeutsche. Spolszczonych autochtonów. Co, jak się nad tym głębiej zastanowić, było przecież prawdą…
Im więcej dni mijało od tamtych wydarzeń, tym lepiej Hilda rozumiała, dlaczego ojciec pozwolił wpisać ich na tę niemiecką listę narodowościową. Widziała przecież, co spotyka tych, którzy odmówili, albo tych, których komisja zweryfikowała negatywnie. Pozbawianie pracy, wyrzucanie z domu, aresztowania, wreszcie wywózki do Generalnej Guberni albo najstraszniejsze — do obozów koncentracyjnych… Nazwa miejscowości Auschwitz, czyli Oświęcim, stanowiła memento losu zbuntowanego Ślązaka. W Tychach przed rokiem 1939 — poza rodziną dentysty, doktora Richtera, którą dwa lata po wkroczeniu Niemców przesiedlono do getta w Będzinie — nie mieszkali inni Żydzi. KL Auschwitz był tu więc przede wszystkim obozem, gdzie lądowali ci spośród krewnych i sąsiadów, którzy uparcie trzymali się swej polskości. Albo ci, co próbowali uchylać się od służby w niemieckim wojsku. Atmosferę tamtych dni dobrze oddaje krążący wówczas wśród Ślązaków wierszyk:
Jeśli się nie podpiszesz5,
twoja wina — zaraz cię poślą do Oświęcimia;
a gdy się podpiszesz, ty stary ośle,
zaraz cię Hitlerna Ostfront pośle.
Tak, zdecydowanie czasy nastały takie, że Ślązak, jeśli chciał przetrwać, musiał postępować bardzo roztropnie. Stąd zgoda na to, by Jasiek zasilił lokalny oddzialik HJ, ostatecznie nie wydała się kobietom Widerów czymś bardzo dziwnym ani godnym potępienia. Może chociaż Otto Gampig przestanie je wreszcie nachodzić?
Marne szanse. Młodemu nauczycielowi z tyskiej szkoły i aktywnemu działaczowi partyjnemu w jednej osobie wyraźnie wpadła w oko Rosa Widera. „Czasem cieszę się, że nie jestem tak piękna jak ona!” — pomyślała Hilda, a głośno zapytała znad parującego talerza żuru:
— A gdzie jest Rosa? Miała dziś wcześniej wrócić?
— Miała. Nawet spotkałem ją po drodze — odezwał się Joachim. — Gnała z powrotem do szpitala. Podobno przywieziono im jakiegoś połamańca z wypadku. Biedak. Ktoś wjechał w niego rowerem…
Hilda zerwała się od stołu bez słowa i krztusząc się zupą, wybiegła na dwór.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Dziś jest to ulica Sienkiewicza.
2 Niem. Skarb w Srebrnym Jeziorze, powieść przygodowa dziejąca się w realiach Dzikiego Zachodu z roku 1894. Występują w niej wódz Apaczów Winnetou oraz jego biały przyjaciel Old Shatterhand.
3 Jezioro Paprocańskie, Jezioro Paprocany, czasem po prostu: Paprocany. Sztuczny zbiornik wodny powstały pod koniec XVIII wieku na potrzeby Huty Paprockiej, leżący na terenie dzisiejszych Tychów i otoczony pozostałościami Puszczy Pszczyńskiej.
4 Browar Książęcy — największy w Polsce browar przemysłowy, dziś należy do Kompanii Piwowarskiej. Powstał na początku XVII wieku i od tego czasu pracuje nieprzerwanie, zmieniając jedynie nazwy i właścicieli. W okresie, o którym tu mowa, działał pod nadzorem władz okupacyjnych.
5 Na volksliście.