Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po rewelacyjnie przyjętym debiucie autorka Esesmana i Żydówki powraca w nowej odsłonie
Jak to jest odejść, a potem powrócić z martwych? Otrzymać drugą szansę i anioła stróża, którego można zobaczyć, dotknąć, poczuć… i który przybywa z pomocą zawsze, gdy to konieczne. Dzieli się tym, co sam wie o ludziach i życiu, dobru i złu. Jedyny temat, na jaki milczy, to relacja z jego podopieczną, Magdaleną. Chłodną karierowiczką z wielkiego miasta, która tak naprawdę nie wie, po co ani dla kogo żyje. A przecież to ta sama kobieta, która kiedyś pragnęła umrzeć z miłości!
Historia, którą za moment przeczytasz, utkana została z moich wspomnień. Oczywiście nie poznasz ich w całości. Opowiem ci tylko najważniejsze wydarzenia z mojego życia.
Życia z aniołem.
Zanim zacznę, muszę cię ostrzec. Przypuszczalnie już jutro nie będziesz pamiętać mojej historii. Nie doszukuj się w tym magii. To normalne.
„Możesz o mnie opowiedzieć innym ludziom, ale to bezcelowe. Niczego nie zapamiętają, nie zrozumieją” – to jego słowa, nie moje. Wierzę mu, ponieważ nigdy mnie nie okłamał. Nie potrafi oszukiwać. Nie posiada też wolnej woli. Ani poczucia humoru.
Mimo wszystko liczę na to, że ty zrozumiesz...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Historia, którą za moment przeczytasz, utkana została z moich wspomnień. Oczywiście nie poznasz ich w całości. Opowiem ci tylko najważniejsze epizody, składające się na obraz mojego życia.
Życia z aniołem.
Odkryję je przed tobą takim, jakim sama je pamiętam. Dlatego wybacz, jeśli coś pominę, nadmiernie rozciągnę albo przeciwnie — streszczę. Daruj swobodne podejście do chronologii. Nie będzie to zamierzony zabieg — po prostu tak utrwaliłam ważne dla mnie wydarzenia.
Zanim zacznę, muszę cię ostrzec. Przypuszczalnie już jutro nie będziesz pamiętać mojej historii. Może nawet zapomnisz, że ci ją opowiedziałam. Nie doszukuj się w tym magii. To normalne, gdy ma się do czynienia z boskim posłańcem.
„Możesz o mnie opowiedzieć innym ludziom, tyle że to bezcelowe. Niczego nie zapamiętają. Obawiam się też, że nie zrozumieją”.
To jego słowa, nie moje. Wierzę mu, ponieważ nigdy mnie nie okłamał. Nie potrafi oszukiwać. Nie posiada też wolnej woli. Ani poczucia humoru. Mimo wszystko liczę na to, że ty zrozumiesz…
Powinnam chyba zacząć od tego, że przeżyłam własną śmierć.
Skończyłam piętnaście lat, rozpoczynało się lato, wakacje między końcem podstawówki a pierwszą klasą szkoły średniej. Wtedy szkoła podstawowa trwała osiem, liceum cztery lata. Nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by między pierwszy a drugi poziom kształcenia młodych ludzi wcisnąć nikomu niepotrzebny trzeci, zabierający co nieco zarówno z radości ostatnich dni dzieciństwa, jak i czasu szczeniackiej, nieopierzonej jeszcze dorosłości.
Był koniec czerwca, piękna pogoda. Symulowałam, że szykuję się do wyjazdu na obóz językowy, który miał stanowić nagrodę za piątkowe świadectwo i doskonale zdane egzaminy do najlepszego liceum w moim rodzinnym mieście na południu Polski. Udawałam, że szlifuję angielski, i codziennie wieczorem modliłam się o spełnienie tego jednego jedynego marzenia.
Chciałam nie istnieć.
Każdej nocy przed snem odmawiałam tę samą, powtarzaną w rytmie buddyjskiej mantry modlitwę: zabierzmniestąd, zabijmnie, chcęumrzeć, niechcężyć, proszęsprawżebymumarła, zabierzmniestąd…
Byłam piętnastolatką na progu burzliwego okresu buntu, zwanego potocznie dojrzewaniem. Śmiertelnie i nieszczęśliwie zakochaną w chłopaku, który mnie nie chciał.
Nazywał się Szymon Kotowicz, ale mówiliśmy do niego Kurt z powodu graniczącej z obsesją fascynacji, jaką wzbudzał w nim grunge’owy zespół Nirvana i jego samobójczy lider Cobain. Dołączył do mojej klasy w ostatnim roku podstawówki. Nieco od nas starszy, spadkowicz z poprzedniego rocznika i nomada, zmieniający adresy zamieszkania, a za nimi szkoły co dwa, trzy lata. Przenosząc się do kolejnych dzielnic naszego miasta, jego matka uciekała przed wstydem, który zawsze i tak w końcu ją dopadał. Wieści, zwłaszcza te złe, rozchodzą się szybko. Ludzie lubią plotkować i napawać się nieszczęściem bliźniego. Czują się wtedy lepsi. Prędzej czy później prawda o ponurym losie rodziny Kurta wychodziła więc na jaw, a jego matka znowu musiała pakować dobytek i składać podanie o przyjęcie potomka do następnej podstawówki.
Kurt, syn znęcającego się nad rodziną alkoholika. Szymon, brat ojcobójcy, dziesięć lat starszego Tobiasza, odbywającego w Rawiczu karę pozbawienia wolności za zadanie pijanemu rodzicielowi czterech ciosów nożem. W tym jednego śmiertelnego, wymierzonego w lewe płuco. Okoliczność łagodzącą stanowił fakt, że to ojciec wywołał awanturę. Wrócił do domu jak zwykle mocno nietrzeźwy i od progu zaczął wyzywać matkę od kurew, starszego syna od niewdzięcznych chujów, młodszego, małego Szymka nazywając niemal pieszczotliwie „obsmarkanym szczylem”. Potem zwyczajnie — pyskówka między stającym w obronie matki Tobiaszem i jego ledwo trzymającym się na nogach tatusiem, zaciśnięte pięści, groźne powarkiwania i mniej lub bardziej wyrafinowane obietnice przyszłych krzywd, wywrzaskiwane głosami pełnymi wściekłości przez nich obu. Pomiędzy płaczący Szymek i uparcie próbująca negocjować rozejm matka, apelująca na przemian to do rozsądku męża, to do rozwagi syna. Bezskutecznie. Uniesione, przygotowane do zadania jej ciosu ramię mężczyzny, który dawno temu przysięgał miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Przeciw ojcowskiej dłoni zaciśnięta na rękojeści kuchennego noża ręka pierworodnego, z furią, na ślepo niemal wyrzucana do przodu, dokonująca zemsty za własne koszmarne dzieciństwo i zmarnowaną dorosłość matki. Wysunięte w obronnym geście przedramię, udo, pachwina i wreszcie klatka piersiowa, gdy słaniający się ojciec nie był już w stanie na nowo podjąć walki. Ranny i zrezygnowany, przyjął ostatni cios bez słowa skargi. Opadł na czworaki, spoglądając na starszego syna z psiej perspektywy. Umarł na boku, raz po raz otwierając usta niczym wyrzucona na brzeg ryba. Do ostatniej chwili hipnotyzował wzrokiem przyglądającego się całej scenie Szymka.
Dlaczego Tobiasz nie przestał uderzać, gdy ojciec osłabł? Czemu celował tak, by zabić? Z jakiego powodu zabronił wzywać pogotowie, nim nie upewnił się, że stary jest martwy? Może uznał, że tylko w ten sposób załatwi sprawę raz na zawsze. Że jedynie unicestwienie wroga zagwarantuje rodzinie spokój. Ileż to razy wzywał policję do domowych awantur. Ile razy odciągał ojca od katowanej matki, samemu przyjmując przeznaczone dla niej ciosy. Jak wielu solennych obietnic uwolnienia rodziny od brutala i pijaka wysłuchał ze strony rodzicielki. A potem zawsze było tak samo — wracali do domu z bezpiecznej kryjówki u dziadków albo szeroko otwierali drzwi przed powracającym z odwyku dręczycielem, obiecującym, że teraz to już na pewno, definitywnie i nieodwołalnie. Nigdy więcej. Zawsze kończyło się tak samo. Kilka dni, tygodni, miesięcy względnej normalności, a potem wściekłe krzyki na schodach.
A może Tobiasz, brat Szymona, zarżnął ich ojca, ponieważ już wtedy, przed pobytem w więzieniu był zły, skażony rysem szaleństwa? Może morderstwo uznał za najprostszy, najbardziej oczywisty sposób rozwiązania domowych problemów? Może tylko wmawiał sobie i sędziom na wpół szlachetne intencje swego czynu?
Nie wiedzieliśmy tego my, dzieciaki z klasy. Kurt także nie znał powodów, dla których brat dokonał rzeczy ostatecznej, nie do cofnięcia. Nie jeździł do Rawicza na widzenia z Tobiaszem.
Szymon przekroczył próg sali lekcyjnej przynależnej ósmej B pierwszego września. Lekko się spóźnił, jego wejście wzbudziło podniecenie całej klasowej trzódki, z kwaśno uśmiechającą się wychowawczynią na czele. Wysoki, chudy, obcięty „na Cobaina”, w trampkach, luźnych spodniach i koszulce z charakterystyczną „rozstrzelaną” komiksową buźką — symbolem ulubionego zespołu na piersi. Rozejrzał się po sali i dostrzegając wolne miejsce w ostatniej ławce pod oknem, ruszył prosto w moją stronę, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenie matematycy, której nie zaszczycił słowem powitania. Do mnie też się nie odezwał. Bez „Cześć, mam na imię Szymon, mogę się dosiąść?” klapnął na krześle, pod nogami umieszczając obszyty pacyfami plecak. Wyciągnął z niego zeszyt oraz obgryziony długopis i po prostu zaczął przepisywać plan lekcji, który wychowawczyni kaligrafowała powoli na tablicy.
Kurtem został jeszcze tego samego dnia. Bohaterem szkolnej plotki też, gdyż matka grubej Baśki pracowała w sądzie okręgowym i jedna pani drugiej pani… Zdążyła ostrzec wychowawczynię oraz własną córeczkę przed nowym nabytkiem klasy ósmej B. Tajemnica powierzona więcej niż jednej osobie przestaje być tajemnicą. Poranek przed pierwszym wrześniowym dzwonkiem uczniowie mojej klasy spędzili ciasno skupieni w małe grupki, szepcząc domysły i potęgując grozę sytuacji. Tuż przed rozpoczęciem lekcji postać brata ojcobójcy spotężniała w ich rozemocjonowanych głowach. Oczyma wyobraźni widzieli pewnie groźnego skinheada w glanach i bamberze, uzbrojonego w noże, kastety i bejsbolową pałę. Nerwowo kręcili się na krzesłach w oczekiwaniu spodziewanego niebezpieczeństwa.
Najwyraźniej wszystkich rozczarował image młodego straceńca.
Nie uczestniczyłam w tym licytowaniu się na okropności. Nie żebym nie chciała. Po prostu nikt mnie nie zaprosił do tych histeryzujących kółek wzajemnej adoracji. Aspołecznych prymusek, brzydactw w okularach i staromodnie ubranych panienek do towarzystwa się nie doprasza. Byłam każdą z nich. Mniej popularna od grubej Baśki. Ostatnia dobierana do gry w dwa ognie, nawet po wybitnie ofermowatej Małgośce. Ta, koło której zawsze było wolne miejsce w ostatniej, nieco odsuniętej od pozostałych ławce. Szara mysz, co to zna na pamięć zadany materiał i nic nie wie o życiu.
Jako jedyna w klasie nie zdawałam sobie początkowo sprawy, kim jest nasz nowy kolega. Nie odmówiłam też wychowawczyni, gdy poprosiła mnie o pomaganie mu w lekcjach. „Szymon powtarza ósmą klasę z powodu matematyki, a ty, Magdusiu, podobno świetnie tłumaczysz, może więc pomożesz koledze?” Zaczęłam zatem udzielać darmowych korepetycji, z cichym, zrezygnowanym przyzwoleniem ze strony Kurta. Od słowa do słowa, od wzoru do wykresu, czas po lekcjach spędzany wspólnie nad zeszytami w szkolnej bibliotece… Już w październiku byliśmy nierozłączni. Para szkolnych dziwadeł połączonych niechęcią otoczenia. Przyjaciele, choć ja liczyłam na coś więcej.
Niewinna szkolna miłość wywraca życie nastolatki do góry nogami. Potrafi też całkowicie ją odmienić, przeistoczyć z dziecka w młodą kobietę. Szymek, w pierwszym kontakcie tak szorstki i pozornie obojętny na otoczenie, okazał się miłym, inteligentnym towarzyszem, złaknionym kontaktu z moją nudną, choćby pozorną normalnością, której tak brakowało w jego życiu. O przerażającym dzieciństwie opowiedział mi sam, ze szczegółami, jakich nie znała rozplotkowana szkolna trzódka. Zdradzał mi najbardziej intymne drobiazgi ze swojego życia, najtajniejsze myśli, ponieważ czuł się przy mnie bezpiecznie. Ja, podobnie wyalienowana i samotna, choć z innych powodów, okazałam się idealną przyjaciółką dla kogoś takiego jak on. Brata mordercy. Akceptowałam go z całym bagażem smutku, frustracji i złej sławy, nie oceniałam, poświęcałam swój czas i nawet dokarmiałam, zapraszając na pichcone przez gosposię obiady. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie było rodziców, szanownego doktorostwa Marii i Henryka Kubackich.
Rodzice… Nie interesowali się mną specjalnie, póki nie sprawiałam problemów wychowawczych. Przynosiłam same piątki, nie odzywałam się niepytana i potulnie pozwalałam ubierać tak, jak życzyła sobie tego matka. Miałam być wierną kopią jej samej, tylko w wersji dla nastolatek. Ona w swoich wytwornych strojach wyglądała elegancko, natomiast ja w ich nastoletnim wydaniu raczej śmiesznie. Oboje rodzice wykonywali poważne medyczne zawody — ojciec był ordynatorem oddziału pediatrii w miejskim szpitalu, matka leczyła zęby mieszkańców naszego miasta w prywatnym gabinecie dentystycznym. Mieli pozycję, każde własne pieniądze i od lat toczyli cichą wojnę podjazdową, w której próbowali nie posługiwać się mną jako bronią. W efekcie właściwie pozostawałam poza nawiasem domowego życia. Jaka to zresztą domowość, z której ojciec stara się całkowicie wykręcić, wolne dni spędzając u kochanki, a matka tylko czeka na chwilę nieuwagi, by go dopaść i wbić bolesną szpilę zimnej złośliwości. Moi rodzice. Kiedyś się kochali, ale w tamtych dniach kompletnie o tym zapomnieli. Prowadziliśmy nader poprawną, nudną i osobną egzystencję, na ogół bez awantur i wszelkich innych pozytywnych czy negatywnych uniesień, jakie przecież powinny zdarzać się między bliskimi. Wyrosłam w domu, w którym nie okazywało się uczuć, nie mówiło dużo, a jeśli już, to o sprawach bieżących, nie poświęcając zbyt wiele uwagi ani sobie, ani innym ludziom. Dlatego zbudowałam osobny, wewnętrzny świat, do którego nie byłam w stanie dopuścić żadnej koleżanki. Nie potrafiłam się przyjaźnić i pozostawałam samotnym dzieckiem od przekroczenia progu przedszkola aż do… pierwszego dnia ostatniego roku podstawówki.
Momentu, w którym w moje życie wkroczył Kurt.
Zmieniłam się pod jego wpływem i dla niego. Choć on akceptował mnie taką, jaka byłam, w bluzeczkach ze sztywno nakrochmalonymi kołnierzykami, kwiecistych sukienkach i bucikach z wężowej skórki. Z moim językowym ę-ą i łokciami przyciśniętymi do boków podczas jedzenia obiadu. On akceptował, ale ja zaczęłam przeszkadzać sobie samej. Chodziłam z nim na wagary, chociaż Szymon mnie do tego nie namawiał. Używałam wulgaryzmów, mimo że twierdził, iż grube słowa do mnie nie pasują. Rozpuściłam włosy, dotąd grzecznie splecione w warkocz, i podkreślałam usta kradzioną matce czerwoną szminką. Protestowałam w sklepach z ciuchami, kiedy rodzicielka chciała uszczęśliwić mnie kolejną sztuką eleganckiej odzieży. Zmieniałam się powoli, ale konsekwentnie. Wiosną, pod koniec ósmej klasy, wyglądałam i zachowywałam się już jak typowa gniewna nastolatka.
Moja metamorfoza nie uszła uwagi reszty klasy. Krok po kroku, od słowa do słowa zdobywałam uznanie piętnastoletniego towarzystwa, do którego, skryta za maską obojętnej pogardy, zawsze przecież chciałam należeć. Zostałam zaakceptowana, co więcej, otrzymałam bilet wstępu do klasowej elity — grupy najfajniejszych, najpopularniejszych dzieciaków. Przestałam być pogardzanym kujonem, stałam się dobrze oblataną w lekcjach kumpelą, cenioną tym bardziej, że zawsze skorą do pomagania innym w nauce, podpowiadania na sprawdzianach i podczas odpytywania przy tablicy. Doceniono luz, z jakim zaczęłam się ubierać. W dżinsach miałam dziury, wężowe buciki zamieniłam na wysoko wiązane welury, białe bluzki nosiłam teraz prowokacyjnie niedopięte, narzucone na wystający spod spodu wojskowy podkoszulek à la amerykańscy marines. Nadal walczyłam z matką o wymianę znienawidzonych okularów na szkła kontaktowe, ale niezbyt gwałtownie, zwłaszcza od momentu gdy klasowy przystojniak Kuba oznajmił mi, że wyglądam w nich „intrygująco intelektualnie”.
Przyczyna nagłej popularności nie leżała oczywiście jedynie w fizycznej przemianie. Za moimi plecami milcząco trwał przecież Kurt, którego zaakceptowano nawet wcześniej niż mnie. To była już ósma klasa, czas, gdy grzeczne, wpatrzone dotąd w rodziców dzieciaki ruszają na poszukiwanie samych siebie. Szaleją w nich hormony, rodzi się bunt. Sprawy, które dotąd wydawały się groźne i których mamusia z tatusiem kazali bezwzględnie unikać, nagle ukazywały swoją atrakcyjniejszą stronę — burza opanowywała rozpalone głowy. Słowa „brat ojcobójcy”, wcześniej tak przerażające, teraz wywoływały niezdrową, nieco perwersyjną fascynację. Kurt. Każdy chciał go poznać. Wszyscy pragnęli być blisko. A najbliżej byłam ja. Dawniej nudna, niemodna prymuska. Dziś ktoś, z kim należało się liczyć. Najwyższa kapłanka kultu nadspodziewanie atrakcyjnego zła.
Chociaż prawdę mówiąc, Szymek wcale nie był zły. Pielęgnował jedynie zewnętrzny wizerunek niedobrego chłopca, ponieważ za to go kochano. Aż tak bardzo nie różnił się od innych nastolatków. Pragnął akceptacji, adoracji i uwielbienia, jak chyba każdy niepewny siebie dzieciak. Nie wybrał sobie rodziny, ale musiał żyć z jej piętnem. Zamiast się głupio przed nim bronić, z tego piętna uczynił miododajny znak rozpoznawczy. Wraz z upływem miesięcy ostatniego roku szkoły czerpał z niego coraz większe korzyści, douczany i dokarmiany przeze mnie, zapraszany na dyskoteki, prywatki i urodziny co popularniejszych uczniów, doceniany i głośno chwalony za drobne nawet szkolne postępy przez odurzone jego mrocznym urokiem nauczycielki. Skończył się dla niego czas pogardy. Rozpoczął okres triumfu. A ja głośno mu kibicowałam, grzałam się w jego ponurej sławie i czekałam na to jedno jedyne wyznanie, jakie od swego wybranka pragnie usłyszeć zakochana nastolatka.
Owszem, usłyszałam wyznanie, jednak były to słowa najgorsze z możliwych.
Kończyliśmy szkołę. Żyliśmy cudowną perspektywą tego, co miało nastąpić. Przygotowywaliśmy się na egzaminy do szkół średnich, wyobrażaliśmy sobie, co będziemy robić za rok, dwa, osiem lat. Cieszyła nas wolność, jaką obiecywała choćby większa odległość między naszymi nowymi miejscami nauki a domem. Niektórzy wybierali się nawet do szkół z internatem. Na przykład Marek, który marzył o liceum lotniczym w Dęblinie. Czy Kurt. Pewnego dnia, jeszcze w zimie, ni z tego, ni z owego oznajmił mi, że zostanie policjantem. On. Brat mordercy. W policji. W pierwszej chwili potraktowałam to jak kolejny dziwny żart z jego strony, ale szybko uświadomiłam sobie, że mówił zupełnie serio. We wrześniu zamierzał wyjechać z rodzinnego miasta i kontynuować naukę w szkole średniej w Szczytnie. Szymon miał tam ciotkę, u której mógł zamieszkać. Uciekłby w ten sposób od matki i ponurej rodzinnej historii, a potem dosłownie dwie przecznice dzieliłyby go od Wyższej Szkoły Policji. Do przyszłej kariery stróża prawa podchodził naprawdę bardzo poważnie. Zanudzał mnie prośbami o kolejne godziny korepetycji. Wieczorami biegał wokół naszego osiedla. Czasem do niego dołączałam. Ranki spędzał na basenie. Przepływał dziesięć, dwadzieścia długości i pędził do szkoły. Często się spóźniał i na basen, i na zajęcia, ponieważ nocami szlifował wiedzę z tych przedmiotów, z których miał największe braki. Bywało, że nie wytrzymywał narzuconej sobie presji i wtedy zrywał mnie na nogi porannym alarmem domofonu. Zbiegałam na dół, gdzie czekał z papierosem wetkniętym w kącik szesnastoletnich ust i z błyskiem w oczach cedził przez zęby: „Blała?”. Nie odmawiałam ani propozycji, ani ostatniej fajki z paczki rąbniętej przez Kurta matce i już gnaliśmy razem tam, dokąd niosły nas młode nogi. Byle gdzie, byle dalej od szkoły, kolegów, codziennych problemów dorosłego świata, który wzywał nas, kusił i onieśmielał jednocześnie.
Ja nie musiałam się podciągać w nauce ani martwić egzaminami. Jako córka powszechnie szanowanego pana ordynatora miejsce w najlepszym w mieście liceum miałam zapewnione, nawet gdybym ledwie, ledwie zdała egzaminy wstępne. A to mi nie groziło. Mimo że się zmieniłam i zaczęłam wagarować, zachowałam resztki zdrowego rozsądku. Byłam mądrą dziewczyną, wiedzę przyswajałam bez wysiłku. Polski, matematyka, język angielski — obojętne. Lubiłam się uczyć i bez trudu nadrabiałam wynikłe z nieobecności braki za nas dwoje — za siebie i Kurta, tłumacząc mu później zasady tworzenia zdań wielokrotnie złożonych i reguły rozwiązywania zadań arytmetycznych. Było dobrze, nawet wtedy, gdy z powodu licznych absencji córki w szkole wychowawczyni wezwała moją matkę. Przyszła. Wściekła, że ktoś śmie zabierać jej cenny czas, i upokorzona tym, że jej idealna, niesprawiająca problemów córeczka naraża ją na potępiające spojrzenie nauczycielki. Podpisała bez słowa wszystkie podsuwane przez matematyczkę papiery i obiecała się ze mną rozmówić. Zamiast tego zrobiła karczemną awanturę ojcu, zarzucając, że to on jest negatywnym bohaterem w naszej rodzinie, to on stale ucieka, a ja dorastam, widzę, co się dzieje, i po prostu kopiuję jego zachowania. Ojciec milczał, starając się przeczekać burzę, a potem faktycznie czmychnął z domu przy najbliższej okazji, korzystając z tego, że matka akurat nie blokowała drzwi wyjściowych swym odzianym w elegancki kostium ciałem. Na odchodne krzyknął tylko, że ma dyżur i wróci za czterdzieści osiem godzin. Wtedy matka oklapła. Uleciała z niej cała energia. Wysokie szpilki, których wcześniej nie zdążyła nawet zdjąć, nieporządnie rzuciła w kąt przedpokoju. Nalała sobie solidnych rozmiarów drinka i przyszła do mojego pokoju. Z potarganymi włosami, poszarzałą twarzą i drżącymi rękami. Chciała pogadać. Nie — ochrzanić mnie za wagarowanie, tylko po prostu pogadać, jak matka z córką. Tak jak robią to kobiety w tysiącach domów. Tak jak my dwie nie rozmawiałyśmy nigdy wcześniej. Ale ja nie potrzebowałam tej rozmowy. Przez cały czas siedziałam zamknięta w pokoju, sama, słuchając Nirvany. Magnetofon grał nieco ciszej niż zwykle, ponieważ chciałam słyszeć kłótnię rodziców. A właściwie monolog matki. Która następnie bezceremonialnie wkroczyła do mojego pokoju z kołyszącym się w szkle alkoholem i silną potrzebą wyżalenia się przed kimkolwiek. Może być nawet córka. Nie miałam ochoty jej słuchać. Szczypta prawdy musiała być w oskarżeniach rzucanych przez nią ojcu, ponieważ w reakcji na próbę zagajenia rozmowy podniosłam się i bez słowa wyszłam z domu. Tak jak tato. Nie zamierzałam dać się wciągnąć w ich małą, mieszczańską wojenkę. Miałam gdzieś to, czy ich małżeństwo się rozpadnie. I tak zawsze byłam dla nich tylko pokazową małpką. A nasza rodzina stanowiła obsadę kiepskiego dramatu pod tytułem „Zniszczyliśmy sobie nawzajem życie”.
Swojego życia nie zamierzałam niszczyć. Dlatego dbałam o zachowanie kruchej równowagi między nastoletnim luzem a rzetelnym przygotowywaniem się do egzaminów. Kibicowałam też Kurtowi i pilnowałam go. Szybko uwierzyłam, że poważnie myśli o tym, by zostać policjantem. Wybór ścieżki zawodowej wbrew pozorom wcale nie był dziwny dla kogoś, kto znał Szymka tak dobrze jak ja. Porządnego, niegłupiego chłopaka ze smutnego domu. Pragnącego jasnych zasad. Przeciwnego ludzkiemu złu i obłudzie. Pytany o powody odpowiedział mi, że jako policjant będzie miał siły i środki niezbędne, by reagować i bronić tych, którzy potrzebują pomocy. O, nastoletnia, szlachetna naiwności! Dobrze, że jesteś. Bez ciebie świat byłby znacznie gorszym miejscem.
Wyglądało na to, że oboje zrealizujemy swoje cele. W tamto lato wkraczaliśmy gotowi do sięgnięcia po nowe szanse. Jeszcze tylko dzika zabawa podczas komersu, uroczyste zakończenie roku w starej szkole, egzaminy wstępne w nowej, a potem będziemy szaleć przez całe wakacje!
I właśnie wtedy świat mi się załamał.
Nic nie zapowiadało tragedii. Właściwie wszystko z początku wyglądało tak, jak powinno. Czekałam na komers, ufając, że zostanę na niego zaproszona przez tego, który wziął w swoje ręce moją beznadziejnie nudną egzystencję i zamienił ją w oszałamiający festiwal życiowych możliwości. Tak się stało. Kurt swoim zwyczajem postanowił się przy okazji zabawić i zamiast po prostu spytać, wystosował do mnie oficjalny list na czerpanym papierze, który wręczył mi z triumfalną miną w drodze do szkoły. Złamałam zalakowaną pieczęć i odczytałam słowa:
O Pani!
Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz wystąpić u mego boku podczas uroczystego balu zwanego „komersem”? Drżę w oczekiwaniu i ufam, iż odpowiedź Twoja brzmieć będzie:
TAK!
Pozostaję z szacunkiem,
Szymon vel Kurt
Śmiejąc się do łez, zdołałam jedynie wykrztusić z siebie owo „tak”. Zatem ostatecznie i definitywnie wybrał mnie! Mimo że kochało się w nim pół szkoły i wszystkie dziewczyny z klasy. Byłam taka szczęśliwa!
To prawda, że spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Mnie mówił o sprawach, o których nie rozmawiał z nikim innym. O ojcu, bracie, planach na przyszłość. Ze mną dzielił się przemyśleniami, często zbyt dojrzałymi jak na szesnastolatka. Do mnie zwracał się po pomoc w nauce. Mnie ufał i nigdy o mnie nie zapominał, gdy zapraszano go na imprezę. „Magda oczywiście przyjdzie ze mną” — pod tym jednym warunkiem się zgadzał. To wszystko cieszyło, ale, mój Boże — miałam już piętnaście lat i byłam w nim zakochana! Chciałam miłości, wyznań i deklaracji, chciałam się z nim całować… Snułam scenariusze naszego przyszłego wspólnego życia i byłam gotowa czekać, aż wróci z tego swojego Szczytna. Bujałam się na huśtawce „kocha — nie kocha”, bezustannie analizując gesty, słowa, spojrzenia, jakimi obdarzał mnie i inne dziewczęta. Szczególnie te, z którymi nie mogłam stanąć do rywalizacji pod względem urody. A teraz proszę — takie zaproszenie! Ile on musiał włożyć w nie pracy i zaangażowania. I to wszystko dla kogo? Dla mnie! Zatem, choć właściwie nie padło między nami słowo „miłość”, i tak czułam się już jak prawdziwa dziewczyna Kurta.
Unosiłam się w powietrzu i odliczałam dni do komersu.
Wreszcie. Do dziś pamiętam tamto piękne, gorące popołudnie. Zabawa zaczęła się, gdy na dworze było jeszcze całkiem jasno. W końcu czerwiec, pierwsze dni lata, najkrótsze noce w roku. Kurt pojawił się pod moimi drzwiami dokładnie wtedy, kiedy powinien. Akurat na tyle wcześnie, byśmy zdążyli jeszcze przed imprezą wypalić wspólnego papierosa i wkroczyć do szkolnej stołówki, gdy wszyscy inni już będą. Obiecaliśmy sobie, że zrobimy tak zwane wielkie wejście. Tym bardziej że jako znana para buntowników odzialiśmy się stosownie do okazji. On oczywiście wystąpił w luźnych sztruksowych spodniach, koszulce z buźką Nirvany i marynarce. Wszystko czarne, poza czerwonymi trampkami. Ja też na czarno i czerwono — w wygrzebanej w lumpeksie obcisłej koronkowej sukience, odpowiednich do niej rajstopach, celowo w kilku miejscach rozdartych, i ciężkich, wysokich martensach z czerwonymi sznurówkami. Do tego czerwona szminka matki, czerwone paznokcie i mocno podkreślone oczy. Z daleka przypominałam ofiarę pobicia. Na tle wciśniętych w garniturki kolegów i koleżanek wystylizowanych na stare maleńkie wyglądaliśmy jak król i królowa mrocznej nocy. Nauczyciele nie mogli nam zaszkodzić — oceny wystawione, świadectwa wypisane. Moi wiecznie zapracowani rodzice nawet nie wiedzieli, że wybieram się na szkolny bal i jak wyglądam. Matka Szymona już dawno odpuściła sobie wszelkie próby wychowywania młodszego syna, dochodząc pewnie do wniosku, że nie udało jej się z mężem ani z pierworodnym, to drugiemu może wyjdzie na dobre, jeśli wychowa się sam.
Bawiliśmy się świetnie, tym bardziej że przystojniak Kuba przemycił na salę butelkę wódki, z której co jakiś czas pociągali w toalecie członkowie lepszego klasowego towarzystwa. W tym oczywiście ja i Kurt. Wreszcie święciłam triumfy — każda dziewczyna pragnęła zamienić ze mną słowo, wszyscy chłopcy po kolei prosili mnie do tańca. Kołysałam się na parkiecie z Kubą w rytm Son of the Blue Sky Wilków, przytulałam z Markiem podczas Cryin’ Aerosmith, z Pawłem z ósmej A przeginałam namiętnie do Crucified zespołu Army of Lovers. Jednak gdy wybrzmiały pierwsze dźwięki Come as You Are Nirvany, tłum dzieciaków uformował krąg, zamykając w nim mnie i Szymka. Tańczyłam jak w transie, z odrzuconymi do tyłu włosami i twarzą ukrytą w dłoniach. Lekko pijana, mocno zmęczona i bardzo, bardzo szczęśliwa. Towarzystwo wokół mnie wyło i klaskało w dłonie, a Szymon darł się ile sił w płucach:
Come
as you are
as you were
as I want you to be
as a friend
as a friend
as an old enemy…
Potem pociągnął mnie za rękę i wybiegliśmy ze szkolnej stołówki wprost w lepką, przepełnioną zmysłowym zapachem ciemność letniej nocy. Usiedliśmy na ławce, bezpiecznie ukryci za krzakiem dzikiego bzu zdobnego w miriady drobnych, białych kwiatków. W głowie szumiało mi od ich aromatu, wypitego alkoholu i szczęścia, jakiego doświadcza się raz, najwyżej kilka razy w życiu. Głupia… Kurt sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i oświadczył uroczyście, że pragnie mi coś pokazać. Jest bardzo ciekaw mojej opinii. Serce łomotało mi w piersi, gdy sięgałam po kolejną elegancką kopertę. Taką samą jak ta, w której otrzymałam zaproszenie na mój pierwszy bal. Tyle że niezalakowaną. Za milczącym przyzwoleniem Szymka ze środka wyjęłam złożoną na dwoje kartkę czerpanego papieru.
Wyznanie miłosne. Wykaligrafowane eleganckim, nieco pochyłym pismem Kurta. Krótkie, jasne w treści, imiennie zaadresowane i zwieńczone zamaszystym, atramentowym podpisem. Skierowane do Kornelii. Nie rozumiałam. Zapytałam, kim jest Kornelia, i otrzymałam rzeczową odpowiedź, że to przecież ta wysoka, ładna blondynka z ósmej A. Podoba się chłopakom. Jak myślę, czy on się nie wygłupi, wręczając jej ten list. Czy ma u niej szanse? Pyta o to mnie, bo mi ufa najbardziej. Jestem jego najlepszą kumpelą. I najważniejszą dla niego osobą równocześnie.
Nie znałam Kornelii osobiście, ale oczywiście wiedziałam, która to dziewczyna. Faktycznie — była zachwycająca. Klasyczne rysy twarzy, długie, opadające gęstą kaskadą włosy. Zawsze idealnie uczesane. Proporcjonalna, w pełni kobieca budowa, mimo zaledwie piętnastu lat. Ani za szczupła, ani zbyt obfita. Świetlista cera bez jednej skazy. Z bławatnych oczu wyziera inteligencja i życzliwość do całego świata. Bogini, w której kocha się cała męska populacja mojej szkoły. Obiekt niechęci każdej niemal stąpającej po ziemi kobiety. Od dziś także mój.
— Co sądzisz, Madzik? — powtórzył Kurt, patrząc na mnie wyczekująco. — Z tym listem to dobry pomysł?
Nie zauważył mojej rozpaczy. Nie dostrzegł, że tonę. Nie myślał o mnie. Myślał o niej. Ją kochał. Ja byłam jego najlepszym kumplem. Przyjaciółką, na której przetestował skuteczność romantycznej korespondencji w stylu dziewiętnastowiecznych poetów. Kumpelą, której można się zwierzyć z jakże mało oryginalnego uczucia do… szkolnej piękności.
— Dobry — rzuciłam tylko, obróciłam się na pięcie i uciekłam, pozostawiwszy go samego na ławce otulonej aromatem kwitnącego czarnego bzu.
Słyszałam, jak woła, potem biegnie moim tropem, ale mnie gnała destrukcyjna siła odrzuconej, nastoletniej miłości. Do domu miałam kilka kroków, dopadłam drzwi, zanim Kurt zdołał mnie dogonić. Natarczywy dźwięk dzwonka domofonu zastał mnie już we własnym łóżku, zagrzebaną bezpiecznie pod kołdrą. Schroniłam się pod nią cała, w ubraniu i butach. Nie reagowałam na hałas, mimo że Szymon nie ustawał w wysiłkach, by obudzić wszystkich, którzy usiłowali tej nocy spać. Wreszcie interweniował wpatrzony wcześniej w ekran telewizora ojciec i kilkoma gniewnymi słowami wyjaśnił natrętowi, co myśli o zakłócaniu miru domowego po godzinie dwunastej w nocy.
Kurt odszedł, a ja zostałam sama. Ojciec na moment zajrzał do mojego pokoju, ale udałam, że śpię. Uwierzył w tę bajeczkę, choć przecież musiał słyszeć, jak zaledwie przed chwilą z rumorem wpadłam do mieszkania. Matka nawet nie wyściubiła nosa z sypialni. Czuwałam przez większość nocy, na przemian cicho łkając i zanosząc się głośnym szlochem. Zasnęłam na krótko dopiero tuż przed świtem, zmęczona rozpaczą. Wstałam rano i oznajmiłam szykującym się do pracy rodzicom, że ostatni tydzień zajęć spędzę w domu, a do szkoły udam się jedynie po świadectwo. Zareagowali milczącą zgodą. O nic nie pytali, mimo że wyglądałam jak nieboskie stworzenie, w porwanych rajstopach, z potarganymi włosami i resztkami rozmazanego makijażu na zmiętej twarzy. Śmierdziałam wódką i papierosami. A może ktoś mnie zgwałcił? Nic ich to widać nie obeszło, skończyli poranną kawę i wyszli z domu, każde do swoich zajęć. Była sobota, wszyscy inni ludzie odsypiali trudy tygodnia pracy, ale nie moi starzy — na matkę czekali w gabinecie umówieni pacjenci, ojciec jak zawsze miał dyżur. Wszystko było ważniejsze od córki, która właśnie na złość im weszła w okres buntu. A może oczekiwali, aż sama powiem, co się stało? Lub po prostu nie wiedzieli, jak zapytać, ponieważ dawno odwykli od zwykłej ludzkiej rozmowy?
I tak nie miałam zamiaru im się zwierzać. Jedyna osoba, z którą chciałam pogadać, nagle okazała się dla mnie niedostępna. Stanęła między nami Kornelia z ósmej A. Moje życie straciło sens.
Kolejne dni upływały leniwie w rytmie gorących godzin początku lata. Przeżywałam je samotnie, pozbawiona nawet towarzystwa gosposi, która pojechała na wieś do ciężarnej córki. Miała pomóc zięciowi w opiece nad starszym wnukiem, kiedy na świat wybierać będzie się młodszy. Rodzice jak zawsze większą część doby spędzali w pracy. W każdym razie oficjalnie, bo tak naprawdę ojciec pewnie przeznaczał kradzione nam godziny na schadzkę z kochanką, a matka w tym czasie zdawała relację ze swego nieudanego małżeństwa licznym przyjaciółkom, podobnym do niej jak krople wody wyfiokowanym paniusiom. Wolała ich niezobowiązujące towarzystwo, zawieszone na moment w powietrzu nic nieznaczące gesty poparcia, słowa dezaprobaty dla mojego ojca cedzone przez pociągnięte krzykliwą szminką, pogardliwie wydęte usta. Czuła się w miarę bezpieczna w kokonie niechęci, którą wspólnie wyrażały wobec rzeczywistości wokół nich. Zwykłego, prowincjonalnego świata średniej wielkości miasta, ponuro milczących mężów i sprawiających nieestetyczne problemy córek oraz synów. Tak więc nikogo z bliskich przy mnie nie było podczas tego tygodnia między komersem a rozdaniem świadectw.
Myliłby się jednak ten, kto wysnułby wniosek, że oto zostałam całkowicie porzucona. Nic z tych rzeczy. Telefon i domofon odzywały się naprzemiennie. Byłam pewna, że to Kurt. Nie reagowałam jednak na te natarczywe sygnały okazywanej mi troski. Nie chciałam go widzieć, nie miałam zamiaru wysłuchać ani tym bardziej tłumaczyć się z tego, że źle odczytałam jego intencje. Odpięłam kable, odłożyłam słuchawki. Dwa listy, które podłożył pod moje drzwi, wyrzuciłam do kosza na śmieci, nie czytając.
Na uroczystym rozdaniu świadectw pojawiłam się tylko na moment. Celowo wbiegłam do szkoły spóźniona, w eleganckiej granatowej spódniczce, wykrochmalonej białej bluzce, z włosami grzecznie spiętymi w koński ogon. Do klasy weszłam, gdy trwał już monolog wychowawczyni, życzącej nam wszystkiego najlepszego na nowej, doroślejszej drodze życia. Bez słowa usiadłam w swojej ostatniej ławce, bez słowa odebrałam świadectwo i książkę z dedykacją, stanowiącą nagrodę „za bardzo dobre wyniki w nauce”, bez słowa błyskawicznie odwróciłam się na pięcie i bez słowa po raz ostatni wymaszerowałam z sali lekcyjnej przynależnej klasie ósmej B. Odnotowałam zdumione spojrzenia kolegów i koleżanek, zatroskany wzrok matematycy i nieobecność Szymona. Zatem zrobił mi tę uprzejmość i nie pojawił się w szkole. A może nie chodziło mu o mnie. Pewnie tkwił jak pies pod drzwiami, za którymi swoje świadectwo odbierała Kornelia…
Na początku lipca miałam wyjechać na dziesięciodniowy obóz językowy do Londynu. Nie pragnęłam korzystać z tej „okazji życia”, jak wyraził się ojciec, wręczając mi uroczyście plan imprezy, którą miałam uczcić osiem lat nauki w szkole podstawowej oraz zdane na trzy piątki egzaminy do liceum. Mimo osobistej tragedii do średniej szkoły dostałam się bez najmniejszego problemu. Zadania z matematyki, pytania z polskiego, konwersacja z egzaminatorem po angielsku — wszystko spłynęło po mnie jak po kaczce. Dusza cierpiała katusze, ale umysł mi nie szwankował. Obojętnie przyjęłam informację o przyjęciu do grona uczniów klasy językowej liceum imienia Zacnego Patrona.
Czerwiec finiszował, uparcie panowała piękna pogoda, a ja codziennie wieczorem modliłam się o spełnienie tego jednego jedynego marzenia.
Chciałam nie istnieć.
Każdej nocy przed snem powtarzałam: zabierzmniestąd, zabijmnie, proszęsprawżebymumarła, zabierzmniestąd…
Rankiem w dniu wyjazdu nie byłam w stanie wstać z łóżka. W kącie pokoju leżała wypełniona po brzegi walizka, którą pomogła mi spakować matka, na poręczy krzesła grzecznie czekały nowe dżinsy i markowy T-shirt. Prezenty od ojca. Nawet mnie cieszyły. Zwłaszcza że poprzednie popołudnie było pierwszym miłym czasem, jaki spędziłam od dnia komersu. Okazano mi wreszcie zainteresowanie i jasno wyartykułowano troskę. Najpierw do mojego pokoju nieśmiało zapukała mama, pytając, czy jestem już spakowana. W odpowiedzi na przeczący ruch głową zaproponowała, że mi pomoże. Wspólnie zrobiłyśmy przegląd mojej garderoby i spakowałyśmy wybrane ubrania do walizki. Zagadnęła mnie o Kurta, ale nie chciałam o nim rozmawiać. Zapytała, czy mam ochotę wybrać się z nią w sierpniu nad morze. Powiedziałam, że chętnie. Na koniec nieco sztywno pocałowała mnie w czubek głowy i życzyła udanej zabawy. Ledwie wyszła, do pokoju bez pukania wkroczył tata. Triumfalnie uśmiechnięty, wręczył mi reklamówkę z drogiego sklepu z dżinsami dla snobów. Byłam wdzięczna za prezent, choć pewnie nie wybierał go sam, tylko zrobiła to za niego kochanica. Podobno dużo młodsza od ojca. Nawet miałam ochotę zadać mu prowokujące pytanie, ale zrezygnowałam, nie chcąc psuć nastroju. Tym bardziej że zaraz po nim pojawiła się pani Stefa, nasza gospodyni, która właśnie wróciła od córki. Przywiozła blachę świeżego drożdżowego ciasta z truskawkami. Obżarłam się nim aż do bólu brzucha. Mimo wszystko zakończyłam dzień tak szczęśliwa, jak szczęśliwa może być tragicznie zakochana nastolatka. Nie odmówiłam nawet mojej zwyczajowej śmiercionośnej modlitwy. Ale było już za późno. Prośby zostały wysłuchane.
Tamtej nocy spałam wyjątkowo dobrze. Jednak ranek zastał mnie zlaną zimnym potem, z temperaturą sięgającą niemal czterdziestu stopni. Bardzo bolało mnie gardło i nie mogłam mówić. Nie byłam też w stanie bez pomocy wstać z łóżka. Świat obrzydliwie wirował wokół w odpowiedzi na najmniejszą próbę ruchu. Ojciec dyżurował w szpitalu. Przyjechał natychmiast, wezwany panicznym telefonem matki. Zajrzał mi do gardła, posłuchał serca, potem kazał przygiąć brodę do klatki piersiowej. Nie potrafiłam tego zrobić i płacząc, błagałam, by dał mi coś na uśmierzenie bólu, który rozsadzał moją głowę.
Zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Natychmiast do szpitala.
W ten oto sposób, zamiast zwiedzać British Museum i podziwiać towary u Harrodsa, wylądowałam na oddziale pediatrycznym, gdzie ordynatorem był mój własny ojciec.
Nie pojechałam do Londynu w lipcu. Ani z matką nad morze w sierpniu. Zamiast tego stoczyłam najcięższą bitwę w moim piętnastoletnim życiu. Bitwę o siebie samą. Wygrałam ją, ale nie obyło się bez skutków ubocznych. Mój oswojony, choć mocno niedoskonały świat runął, a jego zgliszcza odsłoniły zupełnie nową, niematerialną rzeczywistość, która miała stać się moim błogosławieństwem. I przekleństwem zarazem.
Zabierz mnie stąd.
Przebłyski świadomości. Zapachy. Głosy. Nieruchome obrazy, niczym wyrwane z kontekstu klatki filmu. Filmu, w którym grają znani aktorzy, jego scenariusz nie jest obcy, kojarzy się scenografię i nawet domyśla, jak to się skończy, a jednak fabuła pozostaje na tyle intrygująca, że raz po raz człowiek zmusza zmęczony mózg do odtwarzania jej wciąż od nowa. Aż do wymiotów.
Wymiotowałam. Rzucałam się na łóżku. Płakałam. Czasami. Częściej leżałam nieruchoma, cicha, ślepa, głucha, nieprzytomna bądź na wpół przytomna, zawieszona w tym dziwnym stanie między świadomością a maligną. Rejestrowałam światło i ciemność, wiedziałam, że jest noc albo dzień. Odnotowywałam ruch powietrza, kiedy ktoś wietrzył pojedynczą szpitalną salę, w której rezydowałam. Domyślałam się ludzkiej obecności, zwłaszcza wtedy, gdy pochylający się nad łóżkiem lekarz czy pielęgniarka stawali między moją twarzą a jasnym prostokątem okna. Nie rozpoznawałam rysów, ale kojarzyłam głosy. Ojca. Matki.
— To wszystko twoja wina. Nigdy nie masz dla nas czasu…
— Nie udawaj świętej, Marysiu. Ty sama nie poświęcałaś jej wiele uwagi.
— Poświęcenie? Ty mówisz o poświęceniu? Ty nic nie wiesz o poświęceniu! To ja się poświęciłam. Dla ciebie się poświęciłam. Żebyś mógł zrobić swoją cholerną specjalizację! Przez ciebie nie wyjechałam do Nowego Jorku. I co mam w zamian? Zdradzasz mnie! Co się tak gapisz? Myślałeś, że mi to nie przeszkadza? Nie dotykaj mnie, nie zamknę się. Będę się darła, aż usłyszy mnie ta twoja flądra. Tak, Henryku! Co to za baba, co bierze się za cudzego chłopa?
Matka wreszcie wybuchła. Moja sztywna, po czubek głowy wykrochmalona rodzicielka nie wytrzymała i wysączyła cały jad, przez tyle lat gromadzony w zakamarkach serca. Kłócili się przy moim łóżku, choć de facto ona monologowała, pan ordynator tylko słuchał, próbując od czasu do czasu wtrącić kilka słów usprawiedliwienia, zaprzeczenia, samoobrony. Usiłował też uciszyć żonę, która wylewała mu na głowę kubeł pomyj w miejscu pracy. Oskarżała go publicznie, przy wszystkich lekarzach, pielęgniarkach, salowych i pacjentach. Oraz córce. Niby nieprzytomnej z gorączki, jednak nie aż tak, by nie usłyszeć tego, co nie było przeznaczone dla jej uszu. Zapamiętałam szczególnie jedno, ostatnie zdanie, jakie matka rzuciła ojcu na odchodne, podkreślając je potężnym uderzeniem drzwi w futrynę:
— Tak, jestem głupia, bo poświęciłam się dla faceta!
Wybiegła. Mój oszołomiony chorobą mózg zarejestrował nierówny stukot jej obcasów na szpitalnej podłodze. Widziałam ją, jak biegnie, potykając się i płacząc, gubiąc po drodze cenną jedwabną apaszkę w kolorze eleganckiego indyjskiego różu. Choć zaraz, zaraz… To musiał być wytwór mojego umysłu. Nie mogłam jej widzieć. Nie mogłam słyszeć. Przecież zatrzasnęła drzwi. A jednak coś było na rzeczy. Później, dużo później znalazłam tę nieszczęsną chustkę wśród przedmiotów, które wróciły ze mną do domu po długim okresie szpitalnej rekonwalescencji. Brudną i zmiętą, z odbitym śladem damskiego pantofla.
Zabij mnie.
Opiekowano się mną troskliwie. W żyły wtłoczono hektolitry życiodajnych płynów, miks różnej maści witamin, minerałów i antybiotyków. Sterydy. Glukozowo-proteinowe bomby kaloryczne, podawane drogą parenteralną, ponieważ przewód pokarmowy odmawiał współpracy. A mózg wszelkiego trzeźwego kontaktu ze światem zewnętrznym. Nic nie pomagało. Powoli, ale konsekwentnie zapadałam coraz głębiej w stan ni to snu, ni to przedśmiertnej komy, z której powracałam rzadko, na coraz krótsze momenty. Obrazy gasły, głosy cichły, ludzie oddalali się bardziej i bardziej. Już nie wiedziałam, kiedy jest noc, a kiedy dzień. Nie rejestrowałam, kto czuwa przy moim łóżku. Mama? Tato? Kurt? Czasami wydawało mi się, że to on. Innym razem projekcja rozgrzanego gorączką umysłu sadzała w jego miejscu kudłate stworzenie przypominające krzyżówkę psa i kota. Bestia mówiła do mnie, głaskała dłonie uzbrojoną w pazury łapą, raniąc mnie przy tym boleśnie i pozostawiając krwawe wybroczyny na skórze. Co mówiła? Nie wiem, ale musiało to być zabawne, ponieważ co jakiś czas targał mną niepohamowany śmiech. Diabelski chichot rodził się w alternatywnym świecie pod oponami chorego mózgu i przebijając zasłonę rzeczywistości, uwalniał z głębi zaschniętego gardła dźwiękiem podobnym bardziej do skrzeku niż do śmiechu. Własny głos. To dziwne, ale był jednym z niewielu wrażeń słuchowych, które w tamtym okresie rejestrowałam i zapamiętałam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki