Jadeitowy Pająk - Michał Gołkowski - ebook + audiobook

Jadeitowy Pająk ebook

Gołkowski Michał

4,7
48,68 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tenochtitlan płonie.

Mexikowie powstają do straceńczej walki przeciwko białym. Już nie „przybyszom”, a „najeźdźcom”.

Na wojny i sprawy ludzi z wolna opada sieć utkana przez bogów, którzy splatają losy ludzi, miast i całych narodów. Mgliste i dwuznaczne przepowiednie nagle stają się jasne: zbliża się koniec. Świat utonie we krwi.

Jest już za późno, aby odmienić bieg wydarzeń. Można jedynie pozostawić po sobie ślad w historii.

Imperium upada, posągi bogów drżą, piramidy chwieją się w posadach: oto wypełnia się to, na co czekali kapłani!

Z przedwiecznego mroku, z miejsc dawno zapomnianych, z legend i przesądów wypełza Jadeitowy Pająk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 609

Oceny
4,7 (81 ocen)
65
8
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
p_piniarski

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy tom nie serii Zahreda nie zrobił na mnie jakiegoś super wrażenia. Im bardziej jednak się w przygody Zahreda wczytywałem tym większy podziw i uznanie wzbudzało we mnie odwzorowanie realiów historycznych przez autora. W trylogii azteckiej - autor pobił sam siebie. Czyta się fantastycznie, rozterki moralne przedstawione w książce dają dużo do myślenia. Gorąco polecam :)
00
Ohacisujep

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Rara_avis

Nie oderwiesz się od lektury

Epicka opowieść
00
ewebel

Nie oderwiesz się od lektury

A ja chcę wiedzieć co się stało z Zahredem PO. Poza tym sztos.
00
Shellmovsky

Z braku laku…

Cała nowa trylogia o Zahredzie to słabizna ale ten tom to juz gwóźdź do trumny. Naprawdę słabo wyszło.
00

Popularność




Ziemia drży: Mexik zaczyna swą pieśń!

Pole bitwy jest miejscem, gdzie smakuje się boskiej ambrozji wojny, gdzie szkarłat bryzga na boskie orły. Tam właśnie tygrysy skowyczą, spadają z ozdób kamienie szlachetne, powiewają pióropusze bogate i piękne, zaś książęta upadają w proch.

Nazwali to miejsce Teotihuacán, ponieważ to tam właśnie pochowano dawnych władców, którzy tako rzekli: „Zaiste, gdy umieramy, to nie umieramy wcale, ponieważ żyć będziemy, ponownie powstaniemy i będziemy żyć dalej, zbudzimy się, w tym odnajdziemy szczęście”.

Rozpryśnie się nawet jadeit, straci blask swój złoto, pióra quetzala opadną... Nikt nie żyje na świecie tym bez końca: na chwilę tylko jesteśmy tu!

Grobem jeno jest świat, nie umknie zeń nic; nic nie jest na tyle doskonałe, aby nie połknęła tego ziemia. Rzeki, strumienie, ruczaje i wody płyną w dal, nigdy nie wracając ku swoim radosnym źródłom. Niepewnie gnają ku dalekiej domenie Boga Deszczu, zaś im szerzej rozciąga się ich koryto, tym głębszy rzeźbią sobie grób.

Pełne są trzewia ziemi morowego prochu, co był krwią i kością, niegdyś żywym ciałem człowieka, co zasiadał na tronie, rozsądzał spory, przewodził obradom, dowodził armiami, podbijał prowincje, gromadził kosztowności, niszczył świątynie, kąpał się w blasku zaszczytów, majestatu, fortuny, pochwał i siły.

Rozwiała się w nicość jego chwała,

Rozdział 1

Czerwiec 1520

Huēi Tlahtoāni Xahuatl, władca wszystkich krain od gór aż ku Wielkiej Wodzie, pan Imperium Słońca, Ten, Którego Ręce Zdobią Malunki, siedział samotnie na stopniach u szczytu Wielkiej Piramidy.

Przed nim, pod nim i wokół niego rozciągała się ledwie widoczna w szarówce bladego przedświtu panorama Tenochtitlán.

Jaśniejsze kwadraty i prostokąty kwartałów mieszkalnych.

Ciemne kreski ulic.

Plamy placów.

Granatowe linie kanałów...

...żarzące się krwawym pomarańczem przygasającego żaru pogorzelisk, z których od czasu do czasu wznosiły się niesione wiatrem pióropusze iskier.

Snujące się ciężkimi całunami kłęby gęstego dymu z dopalających się stosów pogrzebowych.

I punkciki ognisk rozpalonych wokół Wielkiej Piramidy.

Tam w dole czekali ludzie.

Czekali nieprzerwanie od zapadnięcia zmroku, aż nowy najwyższy król zejdzie ku nim, aby wreszcie poprowadzić ich do walki przeciwko znienawidzonym białym najeźdźcom.

Zahred widział z tego miejsca również pałac Axayacatla, wokół którego jeszcze długo w nocy wrzały zażarte walki.

Nawet teraz rozniecone tam pożary – wszczęte czy to przez broniących się Kastylijczyków, czy też atakujących ich Mexików – to przygasały, to wybuchały z nową siłą, przerzucając się na kolejne budynki.

Nad miastem wisiała ciężka, dławiąca woń ugotowanej krwi, panicznego strachu i gwałtownej śmierci.

W tym wszystkim czuć było jeszcze jeden zapach: charakterystyczny odór spalonego ciała, niosący się od stygnących już teraz węgli stosu pogrzebowego na szczycie Wielkiej Świątyni, który wraz z całym Tenochtitlán płonął przez większą część nocy.

Teraz węgle, rozgarnięte i przesiane przez kapłanów sprawujących obrządek pochówku Montezumy, oddawały już ostatnią resztkę ciepła wilgotnemu powietrzu późnej nocy.

To, co pozostało po doczesnej powłoce wielkiego króla, skrzętnie pozbierano, zawinięto pieczołowicie w kawałki świętej tkaniny i pochowano, jak nakazywał obyczaj, pomiędzy kamieniami najwyższego stopnia piramidy.

Tego, na którym siedział teraz Zahred.

Leżący obok niego Kefren zapiszczał przez sen, drgnął i obudził się. Pies zastrzygł uszami, polizał łapę, w którą został ranny poprzedniego wieczora. Spojrzał pytająco na człowieka, przy którym trwał przez całą noc: długo jeszcze?

Zahred wyciągnął tylko rękę, podrapał go między uszami.

Uwijające się w ranie na jego przedramieniu muchy poderwały się z głośnym bzyczeniem, ale zaraz wróciły do przerwanej pracy, upychając w szybko gojącej się dziurze odrobinki tkanki, znoszone przez ich siostry z zalegających ulice miasta trupów.

Nie miał ochoty się ruszać.

Nie miał ochoty nic robić.

Nie miał ochoty nawet myśleć.

Potrafiłby tak tu siedzieć, po prostu trwać, zawieszony pomiędzy nocnym niebem a ziemią.

Samotny człowiek z miastem u stóp.

Tym samym miastem, które tak bardzo umiłował Montezuma. Którego do ostatniej chwili, wbrew rozsądkowi i logice, starał się bronić za wszelką cenę, przekonany, że jego ofiara odwróci nieuchronnie nadciągające nad Tenochtitlán nieszczęście. I który zapłacił za to własnym życiem, a jego poświęcenie poszło na marne.

Bo teraz, niczym zrządzeniem złośliwych i przewrotnych bogów, wszystkie wysiłki i starania Montezumy obróciły się wniwecz. To, czego tak pragnął wielki król – pokój i współistnienie – pękło niczym bańka na kałuży podczas deszczu.

Teraz zaś on, z woli Montezumy nowy Huēi Tlahtoāni i władca Imperium Słońca, musiał zmierzyć się z dziedzictwem, jakie zostawił mu poprzednik.

„Musiał”, mimo że wcale nie miał na to najmniejszej ochoty.

Wolałby siedzieć tu i patrzeć, jak na jaśniejącym niebie powoli gasną gwiazdy, a ponad szczyty gór niezauważenie wypełza dojmująco chłodny, bladoróżowy świt.

Jednak westchnął ciężko, podniósł się i ruszył po wysokich kamiennych stopniach na dół, ku czekającym na niego Mexikom, Tlaxcaltekom i jego Kastylijczykom.

Nie – nie jego Kastylijczykom. Teraz wszyscy oni pospołu byli jego ludźmi.

Ponieważ to było jego miasto.

Jego imperium.

Jego dom.

– Nie, nie...! Aaa...!

Wrzask urwał się na najwyższej nucie i przeszedł w gulgotanie, a potem charkot, kiedy klinga pałasza zagłębiła się w brzuchu mężczyzny.

Ihuicapalli, gubernator potężnego miasta Azcapotzalco, wybałuszył oczy i rozwarł szeroko usta, niczym wyciągnięta na brzeg ryba, a potem opadł na kolana i przewrócił się na bok, brocząc obficie jasnoczerwoną krwią.

Pan Diego de Ordaz przydepnął ciało i wyciągnął ostrze z miękkim mlaśnięciem, wytarł miecz o połę kolorowego, ceremonialnego płaszcza konającego.

– Tam jest jeszcze jeden! – zawołał do swoich ludzi, pokazując wolną ręką w kierunku, gdzie chwilę wcześniej zniknął uciekający przed nim dostojnik. – Brać go, chłopcy!

Kilku żołdaków zbrojnych w piki i rohatyny wpadło do sąsiedniego pomieszczenia śladem umykającego przed nimi tlacatecatl potężnego miasta Atlixcatzin, syna nieżyjącego już imperatora Ahuítzola.

Tamten rozejrzał się desperacko, szukając drogi ucieczki – rzucił się ku oknu, chcąc wyskoczyć na zewnątrz.

Już, już zadarł nogę i stanął na parapecie.

Byłby zdążył.

Lecz jeden z Kastylijczyków dopadł go i dźgnął długim ostrzem pomiędzy łopatki.

Dostojnik wrzasnął i wyprężył się konwulsyjnie, a potem poleciał głową naprzód, prosto na dziedziniec piętro niżej.

Spadł niczym kamień, bezwładnie, uderzył ciężko o bazaltowe płyty. Chciał się jeszcze podnieść, jakimś cudem podparł się ręką, której złamana kość wyszła przez skórę – ale inny żołnierz doskoczył do niego, przyszpilił do ziemi włócznią, niczym motyla szpilką.

Żołdak zaśmiał się, pomachał wyglądającym z okien na piętrze towarzyszom: załatwione!

Jeszcze ktoś próbował uciekać, klucząc między kolumnami podpierającymi dach tarasu i zamierzając czmychnąć w gęstwinę spowitych półmrokiem ogrodów.

Wbiegł już pomiędzy krzewy, kiedy przyglądający mu się od dłuższego czasu arkebuzer spokojnie, flegmatycznie złożył się do strzału i ściągnął spust – rusznica szarpnęła, bluznęła ogniem, niedoszły uciekinier rozkrzyżował ręce i padł jak rażony gromem.

– Piękny strzał, panie Piedrabuena! – zaśmiał się de Alvarado. – Godny zbożnego, chrześcijańskiego dzieła! Wspomnę o was caudillowi, gdy będę mu raport z naszej pracy zdawał... No, jak tam, Garçia? Skończyliście?

Idący od strony pałacu żołnierz z zarzuconą na ramię zakrwawioną rohatyną odcharknął i splunął na ziemię, przestępując ponad leżącymi mu na drodze trupami mężczyzny i kobiety, wciąż trzymającymi się za ręce.

– Na to wygląda, panie kapitanie! Jeden chyba tylko się wymknął, ale z bełtem w plecach, więc daleko nie ucieknie. Może nie mówcie admirałowi...

– Nawet nie zamierzam, Garçia. Dobra robota, zwołajcie ludzi.

Kiedy de Alvarado i jego oddział wrócili, przeszli przez posterunki, przedostali się ponad ustawionymi w bramach i przejściach barykadami i wspięli po drabinie, będącej teraz jedyną drogą na zamienione w twierdzę piętro rezydencji, Cortés czekał już na nich.

– I co? – zapytał krótko caudillo, podnosząc przekrwione, zmęczone oczy.

– Zrobione – równie krótko odparł de Alvarado.

– Dobrze. Każ dzikusom, niech uprzątną ciała i wyniosą je stąd, zanim zaczną cuchnąć i zlecą się te cholerne...

Muchy, pomyślał de Alvarado, kiedy Cortés urwał w pół słowa.

Mimo że była to nadal ta sama piekielna noc, miał wrażenie, że minęła już cała wieczność.

Wieczność dymu i walki.

Dzikiego zawodzenia szturmujących ich falami Indian.

Kamieni sypiących się z ulic niczym grad.

Lecących ze świstem i furkotem oszczepów.

Pożarów mniejszych i większych, co rusz wzniecanych w kolejnych częściach kompleksu pałacu Axayacatla przez dzikusów, chcących najwyraźniej upiec ich tu żywcem.

Wieczność cięć, sztychów i zastaw szpadą, od których mdlała już ręka, a mięśnie płonęły.

Charkotu i jęków mordowanych ludzi, na których miejsce natychmiast pojawiali się następni.

A mimo to nic nie mogło zatrzeć, nawet przytępić wspomnienia, które wypaliło się w jego pamięci. Widoku, który miał pod powiekami, gdy tylko przymknął na chwilę oczy.

Trupa kapitana Zahreda wstającego z ziemi w chmurze kotłujących się wokół niego much.

Odkąd wydarzyło się... TAMTO... nikt z nich nie odważył się nawet tego wspomnieć. A przecież byli tam, widzieli to bez mała wszyscy kapitanowie i spora część ludzi! Mało tego, przecież zaraz potem uderzyli na nich ciosem w plecy Tlaxcaltekowie, do których zdradziecko dołączyli ludzie z chorągwi samego Zahreda.

Jakimś cudem Kastylijczycy odrzucili ich, wyparli z pałacu.

Tak przynajmniej ktoś wtedy zawołał: „Uciekają, pokonaliśmy ich!”. Jednak zarówno de Alvarado, jak i zwykli żołnierze przeczuwali, byli niemalże pewni: tamci nie próbowali ich POBIĆ, ale zwyczajnie PRZEBIĆ SIĘ przez nich. Bo przecież wszyscy jak jeden mąż ruszyli potem jego śladem.

Śladem chodzącego trupa, który zabrał ze sobą ciało zabitego Montezumy.

– A jeśli oni wszyscy wstaną? – spytał sam siebie de Alvarado, mimo woli przerywając zapadłą ciszę.

Cortés drgnął, spojrzał na niego dziko.

– Co? – Potrząsnął głową.

– Nic, panie admirale. Nieważne. Tak mi się wyrwało. Już ruszam wydać rozkazy.

Gdy de Alvarado wyszedł, Cortés ziewnął, przeciągnął dłonią po twarzy i podniósł się z ławy. Siedział tu w pancerzu, trzymając na kolanach hełm, stanowczo nazbyt długo. Dopiero teraz czuł, jak bardzo zdrętwiały mu nogi i kark... Spał? Tak, chyba zdarzyło mu się odpłynąć raz i drugi.

Pora brać się do roboty.

Tym bardziej że na dworze już wstawał blady świt, na tle którego widać było ciemniejsze zarysy wznoszących się ponad Tenochtitlán piramid. Niebo barwiło się delikatnym różem, gwiazdy zaczynały blednąć. Zdawało mu się, że słyszał już pierwsze ptaki, które...

Caudillo wzdrygnął się, otrząsnął: znów zasnął na jawie!

– Cholerna noc, cholerne zmęczenie – zawarczał sam do siebie. – Hejże, bywaj tu który!

Zza wiszącej w drzwiach kotary wyjrzał młody Diego de Coria ze zmierzwionymi włosami i oczami niczym dwie wąskie szparki.

– Panie...?

– Każ budzić kapitanów, de Coria! Nie ma czasu do stracenia... Znajdź też ojca de Olmeda, niech odprawi poranną mszę!

– Tak jest, panie. Czy mam powiedzieć doñi Marinie, że wstaliście? Pytała o was nocą, przypominam.

Caudillo zawahał się, zamrugał.

– Kiedy?

– Odpieraliście atak przy bramie, panie. Powiedzieliście mi, że pójdziecie do niej później... A ja tak jej przekazałem. – De Coria spojrzał spode łba.

– Pójdę do niej sam – zadecydował Cortés, zapinając pas z bronią.

Wyszedł na korytarz i ruszył dziarskim krokiem, czując, jak zmęczenie i senność ulatują mu z głowy.

Widząc swojego admirała, ludzie podnosili się z ziemi, na której siedzieli albo półleżeli ze zmęczenia, szturchali jeden drugiego: wstawaj, nie śpij!

Wartownicy od razu się prostowali, próbując pokazać, że wcale nie są tak zmęczeni, że ten hełm to przecież on go zdjął na chwilę tylko, na moment odstawił pikę i oparł ją o ścianę...

Cortés miał świadomość tego, jak potwornie byli wyczerpani.

Blade, popielate, pokryte sadzą oraz zaschniętą krwią twarze.

Zapuchnięte oczy, podkrążone z niewyspania.

Niezliczone rany, zadrapania, sińce i wybroczyny.

Część miała na rękach odciski od kurczowo trzymanych drzewc broni.

Ta noc dała się we znaki wszystkim.

A co najgorsze, Cortés po raz pierwszy dostrzegał w oczach swoich ludzi coś, czego nie było tam nigdy wcześniej.

Widział w nich z trudem skrywany strach.

Znał ich jak zły szeląg. Wiedział, że jeśli tylko pozwolić, aby ziarno niepewności padło na podatny grunt rozedrganych umysłów, to ani się obejrzy, jak wykiełkuje i wyda z siebie gorzki owoc zwątpienia.

Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł stracić kontroli nad tymi ludźmi.

Nie teraz, kiedy osiągnęli tak wiele.

Kiedy on tak wiele osiągnął.

Dlatego należało działać, i to niezwłocznie. Znaleźć zajęcie, opracować plan, wdrożyć go w życie. Czymś ich zająć, nie dać chwili na zwątpienie.

A dopiero potem zastanowić się samemu, co i jak począć dalej.

Skinął wartownikowi trzymającemu straż przy położonych w samym sercu pałacu Axayacatla komnatach, gdzie kazał umieścić doñę Marinę. Wszedł do środka.

– Hernán.

– Marina? – Zachwiał się, stając w drzwiach.

Klęcząca do tej pory przed odsłoniętym oknem doña Marina uśmiechnęła się, podniosła z rozłożonej na posadzce maty i kołysząc biodrami, podeszła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła do niego całym ciałem.

– Cieszę się, że nic wam nie jest, panie – szepnęła.

Zawahał się, ale ciało zareagowało odruchowo: objął ją, przytulił do siebie, chowając twarz w jej włosach.

– Marina... – mruknął, wdychając jej zapach. – Wybacz... Zapomniałem, że miałem przyjść do ciebie. To była potworna noc. Dlaczego nie śpisz?

– Modliłam się, panie.

– Modliłaś...? – Aż się odsunął, spoglądając na nią z niedowierzaniem.

– Modliłam się o wasze powodzenie i zdrowie. O to, żeby wszystko zakończyło się tak, jak powinno. I cieszę się, że moje modły zostały wysłuchane, bo oto jesteście. Jadłeś coś, Hernán? Spałeś?

– Niewiele – skłamał Cortés.

– I tak cieszę się, widząc cię w jakim takim zdrowiu. Musimy zadbać o ciebie... Ale najpierw postanowić, co dalej.

– Tak, to prawda. Posłuchaj mnie, Marina. To, co stało się wczoraj...

Położyła mu palec na ustach.

– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Liczy się tu i teraz, Hernán. Liczy się ten dzień i każdy następny.

– Marina, ale to, co się wydarzyło...!

Nie zdążył dokończyć, bo w tym momencie gdzieś na dworze nieopodal rozległ się przeszywający wrzask.

Istny skowyt bólu, niemalże zwierzęce wycie, do którego zaraz dołączył drugi, wyższy i bardziej przeszywający, a potem kolejne modulowane zawodzenie.

Cortés odskoczył od Malintzin, wyszarpnął szpadę z pochwy i stanął pomiędzy nią a oknem, już gotów odeprzeć niespodziewany atak.

– Indianie! – warknął. – Idą znów na nas...

Malintzin położyła mu dłoń na ramieniu uspokajającym gestem.

– Spokojnie, Hernán. To nie atak.

– Jak to nie?! Przecież zawsze tak zawodzą, kiedy...!

– To tylko kobiety, Hernán. Przyszły po swoich zabitych, a teraz zbierają ciała na dziedzińcu.

– Ciała...?

– Tych, których kazałeś stracić przed świtem. Czy zginęli wszyscy?

– Oby! – warknął Cortés, chowając szpadę. – Bezużyteczni, zdradzieccy dostojnicy z dworu Montezumy... Jaki pan, taki kram! Teraz przynajmniej nie trzeba będzie zawracać sobie głowy pilnowaniem jeńców, a każda para rąk do walki jest na wagę złota.

– Powiedziane na miarę rzymskiego senatora. Kapitanowie już wstali?

– Tak, kazałem ich obudzić.

– A zatem, panie... – Pocałowała go delikatnie. – Ruszmy wspólnie na spotkanie tego dnia i wyzwań, które może ze sobą przynieść.

Cortés odwzajemnił pocałunek, podał jej ramię.

Wspólnie wyszli z komnaty, ruszając w świetle budzącego się powoli dnia ku dawnej sali tronowej, wychodzącej na taras, gdzie wciąż widać było ślad po kałuży krwi najwyższego króla Montezumy.

Hernán przez chwilę tylko zastanowił się: skąd doña Marina wiedziała, że wydał rozkaz stracenia dostojników z dworu Montezumy? Przecież podobno nie opuszczała swoich kwater...

I nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tłumaczył jej, kim był i jakimi cechami odznaczał się rzymski senator.

Ale zaraz potem zgubił tę myśl i nigdy więcej do niej nie wrócił.

Apartamenty Malintzin pozostały puste.

Kotara zawieszona w wejściu delikatnie falowała w powiewach porannej bryzy wpadającej przez odsłonięte okno.

Gdyby ktoś przy nim stanął, to widziałby, jak w oddali, ponad panoramą zasnutego dymami pożarów i stosów pogrzebowych miasta, pyszniła się w pierwszych promieniach słońca piramida z tkwiącą na jej szczycie świątynią Tezcatlipoki.

– Xahuatl!

Zahred rozłożył ręce, chcąc uściskać przyjaciela i brata, gdy ten ruszył ku niemu, ale Xicotencatl, zamiast objąć go, uklęknął i uderzył czołem w proch u jego stóp.

Inni też klękali, gięli się w pokłonach, nie śmiejąc nawet podnieść na niego oczu.

Zahred podszedł do młodego Tlaxcalteka, szarpnięciem podniósł go z ziemi.

– Niech Xicotencatl wstanie! To nie czas na czołobitność.

– Xahuatl jest teraz Huēi Tlahtoāni. Xahuatl jest najwyższym królem, również dla Tlaxcali. – Tamten potrząsnął głową.

Zahred popatrzył po otaczających go ludziach, gromadzących się w coraz ciaśniejszym półkolu na placu świątynnym u stóp Wielkiej Piramidy.

Wcześniej, gdy siedział tam, na szczycie, widział tylko rozsypane punkciki ognisk.

Potem, gdy zorientowali się, że ruszył na dół, zaczęli ściągać spomiędzy okolicznych zabudowań.

Kiedy był już u podnóża piramidy, byli nadal luźnym, ale już tłumem.

Teraz zaś było ich już całe mrowie.

Zahred odetchnął ciężko, pozwolił sobie na smutny uśmiech.

– Tak, to ja jestem nim – powtórzył słowa Montezumy niczym echo. – I teraz Huēi Tlahtoāni Xahuatl całuje ziemię u stóp ludu Tenochtitlán, Tlaxcali i innych miast. Zaznaliście wielu trudów, jesteście zmęczeni... A ja poprowadzę was ku spoczynkowi.

Z niezliczonych piersi wyrwało się westchnienie zdumienia, kiedy stojący przed nimi człowiek, który przed chwilą zszedł ze szczytu Wielkiej Piramidy, przyklęknął, tak jak oni, po czym dotknął dłonią ziemi i przytknął palce do ust.

Po raz pierwszy zdarzyło im się widzieć sytuację, kiedy najwyższy król przychodził do nich jako gość, jako podróżnik proszący o schronienie.

– Huēi Tlahtoāni! – zakrzyknął Xicotencatl, potrząsając wzniesionym nad głową kamiennym mieczem.

– Huēi Tlahtoāni! – powtórzyli Tlaxcaltekowie i Otomi, podnosząc się z ziemi.

– Hułej Tachtani! – nierówno wrzasnęli ludzie z chorągwi Zahreda, przemieszani teraz z Mexikami.

– Huēi Tlahtoāni! – poniosło się wołanie.

Jednak nawet teraz pośród tych wszystkich ludzi Zahred dostrzegał zalążki przyszłych problemów i rozdźwięków.

Bo nie wszyscy skandowali. Nie każdy podnosił ręce. Nie wszyscy uklęknęli.

Radość wcale nie była powszechna.

Już widać było, jak z ogółu wydzielają się poszczególne grupy, które stały tylko z założonymi rękami albo wymieniały się pomiędzy sobą jakimiś uwagami.

Części wodzów wyraźnie nie w smak było to, co się stało i co się działo.

Co poniektórzy z pewnością wykazywali wobec opowieści, która musiała już do nich dotrzeć, dalece posunięty sceptycyzm.

To jest o ile samo słowo i pojęcie „sceptycyzm” miało do ich instrumentu poznawczego jakiekolwiek odniesienie.

Tak.

To był ten moment, który Zahred znał aż nazbyt dobrze.

Chwila, której doświadczył dziesiątki, setki razy.

Poznał na wskroś i doskonale wiedział, czym była i co ze sobą niosła.

Bo to był jego tryumf, po którym zaczynał się nieuchronny upadek.

Szybszy bądź wolniejszy, bardziej lub mniej zauważalny.

Bolesny, publiczny, z pełną drogą hańby i kaźni, potajemny lub pokazowy, bądź też miłosierny, we śnie.

Błyskawiczny, przychodzący wraz z ciosem noża lub zbyt późno wyczuwanym na brzegu pucharu posmakiem trucizny.

Albo też rozciągnięty w czasie, stopniowy i wręcz delikatny, niczym powolne obumieranie drzewa o podciętych korzeniach.

Wspinał się tam, na Wielką Piramidę, jeszcze jako człowiek – a schodził z niej już jako król. Droga tam była jego wyniesieniem jako jednego z wielu, członka społeczności... Powrót zaś już zejściem tego, który nigdy nie mógł być częścią niczego, bo zawsze musiał stać na czele.

Znał to, owszem.

Gdyby chciał, to zapewne potrafiłby nawet teraz, w tej chwili, tylko patrząc na tych ludzi, wskazać palcem na potencjalnych malkontentów, prowodyrów buntów, pretendentów do tronu i przywódców frakcji, wokół których z czasem wyrośnie opozycja.

Jeden ruch palcem, jedno spojrzenie, dwa krótkie słowa.

„Brać go!”

I po kłopocie.

Znika człowiek, znika problem.

Natomiast on miał już dość ludzi, którzy byli wokół niego, a potem znikali.

Zahred poczuł, jak gardło ściska mu się nagłym skurczem, a w piersi narasta żałosny, bolesny skowyt. Zaczerpnął głęboko powietrza, sięgnął prawą dłonią ku lewemu nadgarstkowi, ku rzemykowi z supełkami... Przesunął po nim palcami niczym po najcenniejszym talizmanie, ruszając ku miejscu, gdzie musiała odbyć się narada.

Nikt jej nie organizował, nie zwoływał ani nie ustalał.

Ale w takich chwilach odbywała się właśnie narada.

Zawsze tak było, za każdym razem.

– Z nami słońce – szepnął.

Zasiedli w kręgu. Zmęczeni, niewyspani, brudni... ale wciąż żywi.

– A zatem, panowie... – zaczął caudillo, tocząc wzrokiem po swoich kapitanach. – Sytuacja zmieniła się. Diametralnie wręcz się zmieniła, należałoby rzec.

– No tak... – mruknął pod nosem de Ávila.

– I c-co z tym da-da-dalej, pa-panie? – wydukał pan de León.

Cortés odetchnął głęboko, popatrzył na stojącą nieco z boku doñę Marinę. Ta uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Jak gdyby to była rutynowa, codzienna odprawa ekspedycji, a nie podsumowanie całej nocy walk, które niemalże kosztowały ich wszystko!

Natomiast on też z jakiegoś powodu uśmiechnął się, wyprostował.

Może tak właśnie należało to przedstawić?

– Otóż powiem wam, że teraz nic nie stoi nam na przeszkodzie, aby objąć te ziemie w niepodzielne władanie! – oświadczył niemalże wesoło.

Kapitanowie zamrugali, odchylili się w tył. Któryś gwizdnął przeciągle, pokręcił głową. Inny z kolei parsknął rozbawiony:

– Krotochwile się trzymają pana admirała!

– Panowie, bracia Kastylijczycy! A czy mamy nad czym ubolewać albo co opłakiwać? Po raz kolejny wrogowie próbowali nas przemóc, i co?

– N-nie prze-mo-mo-mogli! – Pan de León uderzył dłonią o kolano.

– Znowu usiłowali nas dzicy zalać ilością, wziąwszy w kleszcze, osaczywszy ze wszystkich stron! Ba, mało tego, panowie! Tym razem i od środka nas zaatakowano! Zdrada, której mało kto się spodziewał...

– Khem... – znacząco odchrząknął de Sandoval.

– ...i bunt przeciwko zwierzchności naszego pana, króla Kastylii i od niedawna cesarza świętego! Ale teraz, skoro nie ma już kto nam za plecami knuć i podburzać przeciwko nam ludzi, skoro sami Indianie zdecydowali o losie swojego byłego króla... Powiadam wam, panowie bracia, że nie mamy się o co martwić ani czego obawiać!

– Gdyby nie to, że jesteśmy w środku miasta pełnego krwiożerczych dzikusów, to gotów byłbym przyznać waszej miłości pełną rację – cokolwiek kąśliwie zauważył Alonso de Grado.

– A bo to pierwszy raz, dobry panie? – zaśmiał się de Lugo.

– Podobnie bywało i po drodze tutaj, i w Choluli... Ba, niektórzy z nas już takie oblężenia przetrwali, mężnie sobie przy nich poczynając! – Cortés wymownie wskazał na de Alvarada.

– Tylko że wtedy nie walczyli, kurwa jego mać, z pierdolonymi żywymi trupami! – warknął de Portocarrero.

Zapadła cisza. Dobry nastrój jakby ktoś zdmuchnął. Ludzie nagle sposępnieli, łypiąc jeden na drugiego spode łba.

– Panie, na Boga w Trójcy Jedynego zaklinam was: nie przesadzajcie! Nie dawajcie wiary niemądrym głosom ludzi małej wiary, które... – zaczął już obecny na naradzie ojciec de Olmedo.

– To nie żadne plotki, ojcze.

Duchowny zająknął się, urwał. Obejrzał się na stojącą z założonymi rękoma doñę Marinę.

Kobieta oderwała się od ściany, o którą się opierała, ruszyła ku nim powolnym krokiem.

Patrzyli na nią niczym zauroczeni. Nie powinno jej nawet tu być, a mimo to była. Nie powinna zabierać głosu, a jednak przemówiła.

I teraz wszyscy zdawali się czekać, co powie dalej – jednak zamiast niej odezwał się Cortés.

– To nie plotki – powiedział głuchym, nieswoim głosem.

– Ależ, synu! Nie może to przecież być, żeby...

– Może, ojcze wielebny. Może, bo byliśmy tam... I wiemy wszyscy, co widzieliśmy. Nie będę udawał przed wami, panowie bracia w wierze chrześcijańskiej! – Caudillo podniósł głos, potoczył po zgromadzonych poważnym wzrokiem. – Przecież mamy tu do czynienia z czymś o wiele bardziej złowieszczym niż zwykła zdrada! Powiadam wam, że nie tylko z zacofaniem i ciemnotą pogańską tu walczymy... ale z najprawdziwszą siłą nieczystą!

Kilku kapitanów przeżegnało się odruchowo, de León splunął na ziemię i dotknął wiszącego na szyi medalika, kupionego ongiś podczas pielgrzymki do Composteli.

– Chcecie powiedzieć, panie, że to, co słyszeliśmy... – ostrożnie zaczął de Olmedo.

– Jest najszczerszą prawdą, ojcze! I klnę się tutaj w waszej obecności na wszystko, co mi święte i drogie, że tak właśnie było: walczyliśmy ubiegłej nocy z nikim innym jak z samym Antychrystem!

– Madre de Dios – mruknął pan de Barrameda, ukradkiem czyniąc jeszcze raz znak krzyża.

– Więc... To naprawdę tak było?! – niedowierzająco zapytał de Texeira, który o tym, co zaszło poprzedniego wieczora, słyszał tylko z niejasnych opowieści.

– Jako żywo, panowie! Na własne oczy widziałem, jak martwy zdrajca Zahred wstaje z ziemi!

– Moich dwóch ludzi popłatał! Jak sam diabeł się bił przecież!

– A panu de la Hozowi rękę czysto odrąbał, jak tasakiem rzeźniczym! Aż siarką zapachniało!

– Część ludzi naszych omotał czarami swoimi! Zaatakowali moją kompanię, a na pomoc im dzikusy indiańskie przyszły! – zawołał de Tapia.

– Wiedzcie zatem, że stajemy tu pod znakiem Krzyża Przenajświętszego nie tylko przeciwko miejscowej dziczy pogańskiej, ale przeciw siłom zła i Szatana we własnej osobie! – Cortés uderzył pięścią w stół.

– Władca much... Belzebub – jęknął ojciec de Olmedo.

– Jako żywo, ojcze! Dlatego też, panowie, rzeknę wam następująco... – Cortés urwał, potoczył po nich wzrokiem.

Tak, to był ten moment.

To był ten stan, w który potrzebował ich wprowadzić.

To było wyzwanie, w imię którego on gotów był ich poprowadzić, a oni pójść za nim aż do samych bram piekła.

I tym razem nie była to tylko figura retoryczna.

Nabrał tchu.

– ...następująco wam rzeknę, panowie: od tej pory nie ma zmiłowania. Teraz będzie tylko ogień i krew!

– ...ogień i krew – zakończył Zahred.

Zasiadający w wielkiej sali tronowej Pałacu Białych Trzcin dostojnicy patrzyli na niego uważnie, nie odzywając się przez cały czas, gdy mówił, ani słowem.

Część z nich znał, jak chociażby trzymającego się nieco z tyłu Itzlego albo sędziwego Itzquauhtzina, z którego rad i towarzystwa tak chętnie korzystał sam Montezuma. Innych widywał podczas swoich licznych spotkań z najwyższym królem: Huexocha dowodzącego wojownikami Orła, Cihuacotla nadzorującego Dom Nocy, albo też noszącego tytuł pana korytarzy i drzwi, zawiadującego tutejszym odpowiednikiem protokołu dyplomatycznego Azcalxochixochitlego, zwanego też Starszym.

Jednakże większość była mu zupełnie obca.

Zahred tylko domyślał się, kim mogą być, jakie sprawują funkcje i jakie było ich miejsce w układance powiązań, zależności i sił do niedawna jeszcze potężnego i nienaruszalnie stałego Imperium Słońca.

– A zatem Xahuatl twierdzi, że to on jest nowym Huēi Tlahtoāni. Interesujące. – Książę Ixequetzal, syn króla Nexozmotlego i obecny władca Coyohuacán, uśmiechnął się nieszczerze. – A co ma na potwierdzenie swoich słów?

– Biały człowiek miałby być najwyższym królem? Niedorzeczne! – prychnął Tetlepanquetzal z Tlacopán.

– Xahuatl nie jest biały!

– Na pewno bielszy, niż powinien.

– Xahuatl jest Huēi Tlahtoāni! – z mocą powtórzył Xicotencatl. – Tako rzecze Tlaxcala!

– Może zatem jest najwyższym królem, ale Tlaxcali? – rzucił z przekąsem ktoś, kogo Zahred nie znał.

– Mahuiticui spał w swoim domu, kiedy dzielni wojownicy atakowali pałac Axayacatla! Nie było go tam, gdzie powinien, więc niech nie zabiera głosu!

– Może zatem Mahuiticui powinien opuścić naradę?!

– Nie było wyboru nowego najwyższego króla!

– Nie było na to czasu! Montezumę zabili biali najeźdźcy!

– Może zabił go sam Xahuatl?!

– Xahuatl to nowy Huēi Tlahtoāni!

– Huēi Tlahtoāni...!

– Niech zamilczy!

– No chyba że Ixequetzala stara...!

– Spokój! – huknął Zahred, wstając gwałtownie ze swojego miejsca.

Wszyscy zamarli w pół gestu, w pół słowa.

Wzniesione gniewnie pięści. Wykrzywione emocjami twarze. Gromadzące się za plecami dostojników, książąt i gubernatorów grupy ich popleczników... Widać było, że lada chwila wszystko to zapłonie i wybuchnie niekontrolowanym wirem wzajemnych pretensji, roszczeń, swarów, zaszłości i niespełnionych ambicji.

Musiał ten ich gniew, niechęć, gotowość rzucenia się do gardeł wykorzystać. Umiejętnie skanalizować, nim zniszczy ich bez reszty.

Nawet jeśli oznaczało to, że weźmie wszystkie złe emocje na siebie.

Powoli, cały czas stojąc przodem do nich, zrobił krok w bok. Jeden, drugi, trzeci... Powoli, stopień po stopniu wszedł tyłem na podwyższenie, na którym stał pusty do tej pory złoty tron najwyższego króla.

Obserwował ich cały czas. Czytał emocje. Starał się ocenić, jak daleko może się posunąć, na ile może sobie pozwolić.

Wspiął się na samą górę.

Podszedł ku należnemu władcy siedzisku.

Stanął obok ciężkiego od złota i zdobień tronu, na tle ogromnego pióropusza z piór quetzala.

Położył dłoń na oparciu.

Tak, to była ta chwila. Być może byli gotowi pogodzić się z jego roszczeniem do władzy – ale widział, że nie zdoła do końca przekonać ich, że to on jest nowym Huēi Tlahtoāni. Że to właśnie jego wybrał, naznaczył... poniekąd namaścił na tę funkcję sam Montezuma.

Nigdy nie zaakceptują obcego.

Uśmiechnął się pod nosem: no cóż, jakoś sobie z tym poradzi.

Chóralne westchnienie wyrwało się z piersi dostojników, dworaków, urzędników i dowódców, kiedy Zahred jednym płynnym ruchem usiadł na tronie najwyższego króla.

Wsparł dłonie na podłokietnikach. Wyprostował się, moszcząc się na swoim miejscu. Potoczył po nich spokojnym, bez mała obojętnym spojrzeniem.

Widać było, że nie jest to dla niego nowa sytuacja, że czuje się na tronie poniekąd na właściwym miejscu.

Bo przecież właśnie tak było.

– Montezuma wybrał Xahuatla – powiedział powoli i spokojnie. – Tenochtitlán wybrało Xahuatla. Xahuatla wybrał lud imperium Mexików. Wybrali go sami bogowie. Któż odważy się przeciwstawić woli bogów?

– Bluźnierstwo! – zawołał Tetlepanquetzal.

Jednak jego głos odbił się echem, przebrzmiał i ucichł w sali tronowej Pałacu Białych Trzcin.

Zahred powoli przeniósł na niego spokojne, zimne spojrzenie popielatych oczu. Wyciągnął rękę w kierunku tarasu:

– Niech Tetlepanquetzal wyjdzie na dwór i powie to ludziom zgromadzonym na wielkim placu – powiedział przesłodzonym tonem.

Władca Tlacopán rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale spuścił głowę.

To prawda, każdy z nich nie tylko wcześniej widział, ale i nadal słyszał koczujący przed pałacem tłum.

Ulice Tenochtitlán były pełne niespokojnych, wzburzonych ludzi. Plotki i pogłoski o tym, co się wydarzyło albo wydarzyć się mogło, lotem błyskawicy przelatywały z ust do ust. Wciąż płonęły stosy pogrzebowe.

Od strony oblężonego pałacu Axayacatla niosły się krzyki bojowników, próbujących szturmować go ze zmiennym powodzeniem i zapałem.

Teraz gdy słońce powoli pięło się ku zenitowi na zasnutym chmurami niebie, chyba każdy w mieście słyszał już historię o tym, jak Montezuma został zamordowany przez białych najeźdźców, a jego miejsce zajął Xahuatl – białobrody, o wymalowanych rękach przybysz ze wschodu.

Dlaczego? Jak? Kiedy dokładnie? Tutaj wersje rozchodziły się i rozbiegały w najdziwniejsze strony.

Ale jedno nie ulegało wątpliwości: to właśnie Xahuatl wyszedł z pałacu Axayacatla, niosąc ku Wielkiej Piramidzie ciało zabitego najwyższego króla. Wyłonił się, krocząc pomiędzy życiem a śmiercią, otoczony... Różnie ludzie mówili: a to że chmurą czarnego dymu, a to znów że stadem krwiożerczych czarnych ptaków albo obłokiem z bzyczących żuków pożerających ciało każdego, kto ośmielił się zbliżyć.

Dość, że w tej chwili chyba nie było w Tenochtitlán mężczyzny ani kobiety, dziecka ani starca, którzy nie słyszeliby jakiejś wersji historii, w której Xahuatl, Montezuma, bogowie i najeźdźcy ze wschodu splatali się w taki czy inny sposób.

Zahred pozwolił sobie na jeszcze jeden uśmieszek, podrapał między uszami siedzącego przy nodze Kefrena, ale zaraz potem jego twarz stężała, oczy błysnęły chłodno.

– Ogień i krew! – powtórzył dobitnie. – Właśnie to zaniosą Mexikowie i wszyscy inni mieszkańcy tych krain białym najeźdźcom zza Wielkiej Wody. Nie będzie litości. Nie będzie rozmów! Jedyne kwiaty w tej wojnie wyrosną z ziemi, w której zakopiemy ciała białych ludzi!

Xicotencatl wrzasnął głośno, podnosząc miecz.

Zaraz za nim okrzyk podchwycili inni wodzowie oraz stojący w korytarzach i przedsionkach sali tronowej wojownicy Tlaxcali.

Zawołali wielkim głosem dowódcy i generałowie Mexików, dworacy i dostojnicy, książęta i królowie miast-państw.

Nie wszyscy tak samo ochoczo i z zapałem. Niektórzy wcześniej, inni później. Część tylko dlatego, że jako jedyni albo jedni z nielicznych musieliby pokazać brak jedności z ogółem.

Ale dla Zahreda nie miało to znaczenia tak długo, jak wołali:

– Tako rzecze Huēi Tlahtoāni!

– Panie! Panie, nieszczęście się stało!

Cortés drgnął, budząc się nagle z płytkiej drzemki. Spojrzał lekko nieprzytomnym wzrokiem na stojącego w progu giermka.

– De Coria? Co jest, co się dzieje? – zapytał, od razu podnosząc się od stołu, za którym przysnął.

– Panie, bo to... Ci oficerowie, co żeśmy ich posłali do miasta...!

– Co? Jacy oficerowie, de Coria? Mówże składnie, człowieku!

Zaaferowany giermek przełknął ślinę, pokiwał głową.

– Mówiliście, panie, że nam oficerów brak – zaczął. – Dziś rano. I że przydałoby się nawet, żeby ci od pana Narváeza objęli komendę nad pomniejszymi oddziałami po tym, jak pan kapitan Zahred... Po tym, jak on...

– Jak zdradził – uciął Cortés.

– Tak, panie. I ja powiedziałem, że ich sprowadzę, znajdę, bo ich coś nie było widać... A przecież po bitwie na wybrzeżu już powinni byli do miasta dotrzeć!

– No, dokładnie tak! Piechotą ich posłaliśmy... I co?

– I oni wszyscy nie żyją!

– Co?! Jak to, kiedy?! Ktoś ich zamordował nocą, otruł?! – Cortés od razu sięgnął ku rękojeści szpady.

– Nie, panie, nie! – De Coria zamachał rękami. – Wcześniej jeszcze... Okazuje się, że wcale nie dotarli do miasta! Znalazłem jednego z naszych, co z nimi byli, on parę dni temu dopiero dał radę tutaj wrócić. I mówi, że ich po drodze napadli i wymordowali dzicy.

– Czyli zdrada. Gdzie, kiedy?

– No... W połowie drogi jakoś, podał mi nazwę. Tepeaka czy Tepekaka, jakoś...

– Bez znaczenia. Dość, że od początku chcieli nas zaatakować... Dziękuję wam, de Coria.

– Takie nieszczęście, panie! Tylko trzech naszych z życiem uszło, tamci zginęli co do jednego.

– Z drugiej strony może to i lepiej, że... ahem... – zmitygował się Cortés, widząc minę giermka. – Lepiej, że polegli w walce, a nie złożeni w ofierze. Wieczny odpoczynek...

– I światłość wiekuista – dokończył de Coria, po czym skłonił się i wyszedł.

Cortés wrócił do stołu, usiadł ciężko na ławie i schował twarz w dłoniach.

Łomotanie do bramy rozległo się dudnieniem na podwórcu, poniosło echem po korytarzach domostwa.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Michał Gołkowski

Człowiek orkiestra.

Z wykształcenia lingwista, z zamiłowania historyk wojskowości i antropolog kultury. Z zawodu tłumacz języka angielskiego i rosyjskiego, bez skrępowania poruszający się po ministerialnych, sejmowych oraz telewizyjnych korytarzach i strefach VIP.

Jako pisarz zadebiutował w 2013 roku książką Ołowiany świt i od tego czasu wydał rekordową ilość 27 książek osadzonych w 7 różnych uniwersach!

Wszystko zaczęło się od lektury książki Ślepa plama Wiktora Noczkina, którą Michał przetłumaczył zresztą później na język polski. Pomysł na własną historię kiełkował, a gdy dojrzał, Michał napisał swoją pierwszą powieść w zaledwie półtora miesiąca! A potem przekonał Fabrykę Słów, by tę książkę wydała, i tym samym stał się dumnym ojcem polskiego S.T.A.L.K.E.R.a. W tamtym momencie nastąpiło zwolnienie blokady maszyny losującej i od tego czasu Michał składa w wydawnictwie dwie, trzy książki rocznie. I nie są to same historie z Fabrycznej Zony! Jego książki krążą pomiędzy tematyką stalkerską, alternatywną historią czy fantasy. Jednak bez względu na gatunek styl „Gołkosia” pozostaje niezmiennie smakowity. Jego książki są przepełnione czarnym humorem i absurdem, a pojęcia świętości Michał zdaje się nie uznawać.

Szczególnie widać to w serii Komornik, nawiązującej do biblijnej Apokalipsy. Natychmiast po wydaniu uznana ona została za obrazoburczą i wzbudziła wiele głosów protestu, równocześnie zyskując jednak rzesze zachwyconych czytelników. Zresztą kontakt z fanami jest kolejną rzeczą, która wyróżnia Michała na rynku wydawniczym. Mało jest autorów równie jak on aktywnych i otwartych. Można go spotkać na większości konwentów fanowskich, na licznych spotkaniach autorskich i nigdy nie jest zbyt zajęty na chwilę rozmowy czy podpisanie książki. Bez względu na to, czy prezentuje się akurat w garniturze, czy w stalkerskim szpeju, zawsze możecie śmiało podejść i zagaić. Nie wiemy nic o tym, by kiedykolwiek kogoś ugryzł.

COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2024

WYDANIE I

ISBN 978-83-67949-12-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

ILUSTRACJA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Paweł Zaręba

REDAKCJA Ewa Białołęcka

KOREKTA Magdalena Byrska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka